Dziecię nieszczęścia/Część druga/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Rola walczących i sekundantów była już skończona.
Teraz kolej następowała na lekarza.
Doktór najprzód stwierdził natychmiastową śmierć pana de Flammaroche, kula zabiła go odrazu, przeszywszy serce.
Armand żył, lecz ciężko był ranny.
Kość czoła była nadwerężona bardzo poważnie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, rana jego, mogła sprowadzić niebezpieczeństwo śmierci. Spodziewać się trzeba było raczej złego niż dobrego, lecz w każdym razie furtka pozostawała otwarta dla nadziei.
Lekarz taką dawał opinię.
— Jeżeli się go uratuje, nie będzie to cudem, ale mnie się zdaje że nic z niego nie będzie.
Trupa margrabiego włożono do powozu i odwiozły go do Paryża te same cztery rosłe konie, któremi tylko co sam powoził...
Pan de Mornay podtrzymywał ciało Armanda bez życia, a kareta zwolna powiozła ich na bulwar Haussmana.
Piękny August bawił po za domem, według zwyczaju. Sami więc wicehrabia i Jerzy de Bracy pomogli lekarzowi w pierwszych posługach, jakie były ze względu na stan rannego konieczne.
Po spełnieniu tego obowiązku, p. de Mornay udał się do pałacu i spytał o hrabiego.
Henryk bardzo zajęty chorobą Berty, nie poszedł dnia tego do izby i natychmiast przyjął gościa.
— Panie hrabio — rzekł tenże — przychodzę jako zwiastun złej nowiny...
Pan de Nathon drgnął i wyszeptał:
— Więc to jakiś fatalny dla mnie dzień!
— Znam pańskie żywe przywiązanie dla mego przyjaciela Armanda Fangela... — mówił dalej Maksym.
— Czyżby mu się stało co złego? — przerwał żywo hrabia, a twarz jego przybrała wyraz wielkiego niepokoju.
— Jest ranny...
— Jakim sposobem?
— W pojedynku...
— Ciężko?
— Boję się...
— A! masz słuszność, panie wicehrabio, to bardzo smutna nowina! Gdzież jest Armand?
— U siebie...
— Sam?
— Zostawiłeś go pan samego? wykrzyknął Henryk.
— Nie, panie hrabio, uspokój się! Jerzy Bracy i pewien młody doktór, którzy nam towarzyszyli na miejsce spotkania, są przy jego łóżku...
— A przeciwnik Armanda... czy także ranny?
— Nie żyje.
— Jak się nazywał?
— Margrabia de Flammaroche.
— Cóż było przyczyną pojedynku?
— Rzecz jaknajbłahsza... Zamiana kilku słów gwałtownych, z powodu potrącenia przypadkowego na schodach w Operze, dokąd towarzyszyłem Armandowi...
— Cóż doktór?
— Nie rozpacza, ale za nic nie ręczy... Kula nadwerężyła kość czołową... Armand dotąd jest nieprzytomny.
Na twarzy p. de Nathon odmalowała się niewysłowiona boleść.
— Nieszczęśliwe dziecko! — wyszeptał — on, co miał przed sobą tak piękną przyszłość... bić się tak po szalonemu!.. O! ci młodzi!.. Ani się znali, ani się nie nawidzili... jeden umarł, drugi umierający i to za nic, za jedno słowo, za jeden ruch!.. I pan do tego dopuściłeś!.. Nie uprzedziłeś mnie pan!.. O! panie de Mornay, pan ciężko zawiniłeś!..
Wicehrabia spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
Jakkolwiek oskarżenie spadło nań niesłusznie, czyż mógł się usprawiedliwiać?
— Jeżeli umrze — podchwycił hrabia — nic mnie nigdy nie pocieszy!.. Kochałem go jak syna i dumny byłem z niego... Chcę go natychmiast zobaczyć!.. Pójdź pan!..
W parę minut Henryk i p. de Mornay wchodzili do pokoju Armanda.
Stan rannego nie uległ żadnej zmianie, najsilniejszemi środkami orzeźwiającemi nie można go było ocucić.
— Panie hrabio — rzekł młody doktór do pana de Nathon — usilnie pana proszę o wezwanie na konsylium najpierwszych powag lekarskich w Paryżu. Sam nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za leczenie w tym wypadku...
Henryk uścisnął rękę młodzieńcowi, który łączył rzecz rzadka, skromność szczerą z prawdziwą wiedzą i prosił pana de Bracy, ażeby czemprędzej udał się do lekarzy.
— Jak Bertę o tem uprzedzić? — namyślał się hrabia. — Cierpiąca i do tego bardzo wrażliwa, nie jest w stanie przenieść tej fatalnej wiadomości. A znów jak to przed nią ukryć? czyż podobna? Baronowa tylko może mi doradzić... Jest ona matką chrzestną Armanda, a prawdziwą matką z uczucia... Trzeba ją natychmiast powiadomić, natychmiast...
Pan de Nathon nie wrócił już do pałacu, lecz udał się do pani de Vergy, którą straciliśmy z oczu od niejakiego czasu.
Baronowa, dowiedziawszy się o pojedynku i o jego strasznym rezultacie, podwójnie była wzruszona i przez wzgląd na Armanda i przez wzgląd na Bertę. Drżała na myśl, jaka rozpacz ogarnie nieszczęśliwą matkę, gdy usłyszy że jej syn jest może blizki śmierci. Rozpacz doprowadzić ją mogłaby do szaleństwa, a w tej rozpaczy gotowa była się zdradzić.
— Trzeba go uratować! — szepnęła — trzeba... Wiedza musi nam cud uczynić, a jeżeli jest bezsilną, błagać będziemy Boga, a on nam nie odmówi!.. Prowadź mnie hrabio do ukochanego naszego szaleńca... Berta, powiadasz pan, cierpiącą jest od wczoraj wieczorem... Tem lepiej, Odosobnimy ją tem łatwiej i postaramy się, ażeby dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy sami upewnieni, będziemy mogli już podzielić się z nią nadzieją.
W godzinę później, hrabia i baronowa obecnymi byli przy naradzie najsłynniejszych lekarzy paryzkich, zgromadzonych przy łóżku Armanda Fangela. Zgodzili się oni jednomyślnie, że obrażenie czaszki nie pociągnie za sobą śmierci i że jedyne niebezpieczeństwo pochodzić może z wstrząśnienia mózgu, z czego gotowe wywiązać się zapalenie, naturalnie postanowiono użyć wszelkich środków zapobiegawczych.
Późnym wieczorem Armand otworzył oczy, odzyskał przytomność i podniósł się na łóżku. Dręczyło go nieustanne pragnienie i ostry ból głowy. Zaczynała się gorączka. Po chwili wzięła nad nim górę i znowu stracił przytomność.
Gdy to się działo w pawilonie, Berta również zmorzona gorączką, jeżeli nie była ciężko chorą, to co najmniej opadła zupełnie z sił. Zawiele wycierpiała od dni kilku. Biedna kobieta zanadto wyszafowała siły ciała i duszy. Teraz płacić musiała dług. Po nadmiernem podnieceniu nastąpiło najzupełniejsze przygnębienie.
W życiu jak w polityce, prawo reakcyi ma swoją moc zawsze.
Krótka ta choroba w podobnej chwili była dla Pani de Nathon szczęściem. Rana Armanda byłaby ją zabiła, a tak, można było wszystko przed nią ukryć. Henryk codzień silił się na odpowiednią minę, widząc go spokojnego i uśmiechniętego, nie podejrzewała nic.
Kiedy po dziesięciu dniach gorączka ustąpiła, a siły zaczęły Bercie powracać i Armand już wyszedł z niebezpieczeństwa. Lekarze ręczyli za jego życie, zastrzegając, że wyzdrowienie potrwa długo i wymagać będzie niezmiernie troskliwego pielęgnowania.
Berta już wstała z łóżka, wyjść miała z pokoju i powrócić do zwykłego trybu życia. Niepodobna było przed nią ukrywać powodów nieobecności Armanda, który przez dni kilka nie mógł jeszcze pokazywać się w pałacu.
Baronowa podjęła się opowiedzieć wszystko kuzynce i uczyniła to z taką przezornością, z tak doskonałym taktem, że Berta miała pewność wyratowania równocześnie z dowiedzeniem się o niebezpieczeństwie, wzruszenie było przygnębiające, ale nie piorunujące.
— A! — wyjąkała, opierając na ramieniu Blanki twarz zalaną łzami. — Bóg się zlitował nademną, ponieważ go zachował przy życiu... To za mnie się pojedynkował... za mnie o mało co nie umarł!..
— Za ciebie? — powtórzyła baronowa zdumiona.
Berta skinęła potwierdzająco.
Ale zkądże ty o tem wiesz? — podchwyciła Blanka — jakim sposobem nie wiedząc nic o pojedynku, znasz jego przyczynę?
Teraz na Bertę przyszła kolej opowiadać.
Co opowiedziała, czytelnicy to wiedzą i nie będziemy im powtarzali.
Gdy ukończyła to długie opowiadanie, baronowa uściskała ją, ucałowała i rzekła do niej z wyraźnem współczuciem:
— Ileś ty wycierpiała, ile mąk zniosłaś moja biedaczko!..
— Mniejsza już o to! — odpowiedziała pani de Nathon — mniejsza, ponieważ syn mój jest i żyje!.. Ty go pielęgnowałaś, nieprawdaż? — dodała po chwili milczenia.
— Tak i dotąd jeszcze pielęgnuję — odrzekła Blanka. — Codzień spędzam przy nim dwie lub trzy godziny.
— A! jakaś ty szczęśliwa!.. — zawołała hrabina. — Ty przynajmniej masz prawo!.. jesteś jego matką chrzestną!.. Ja jestem niczem, niczem! matką mu i tylko!.. Więc i ja dzielić będę z tobą to szczęście, którego ci zazdroszczę... Teraz jestem mocną... Kiedy pójdziesz, razem pójdziemy.
— Czemu nie?.. — rzekła baronowa po chwili. Ja jestem twoją krewną, a on twoim gościem... Nikogo to nie może dziwić, że i ty go pielęgnujesz...
— A! jakaś ty dobra!.. — szepnęła Berta po chwili, ściskając ręce kuzynki. — Twój chłodny rozsądek mnie przestraszał... Bałam się, czy mi się nie sprzeciwisz, ale nie byłabym cię usłuchała.
Zaraz nazajutrz i prawie codzień w ciągu kilku tygodni, pani de Nathon towarzyszyła Blance do Armanda i wchodziła jawnie w biały dzień do tego mieszkania, dokąd jak wiemy, skradała się niedawno drżąca i chowała się przelękniona za drzwiami.
Armand Fangel wydawał się być wielce ucieszonym i zarazem wielce zakłopotanym, tymi dowodami tak żywego i głębokiego przywiązania, jakie hrabina przed nim składała. Gdy przypadkiem kto z jego znajomych przyszedł go odwiedzić i zastał u niego obie kuzynki, czuł się wtedy bardzo zmieszanym i rumienił się mocno.
Bo pamiętał te nikczemne słowa, wyrzeczone przez pana de Flammaroche na balu w Operze. Przecie margrabia powiedział mu publicznie; „Jesteś kochankiem hrabiny de Nathon!“
Te słowa mogli byli i inni słyszeć i inni mogli też je pamiętać. A obecność przy jego łóżku Berty w całej krasie urody, czy nie mogła dać powodu do potwornego oszczerstwa?
O to właśnie lękał się Armand.
Pan de Nathon uważał to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Nietylko bynajmniej się nie dziwił, ale sam zachęcał.
Obawy młodzieńca, ażeby dzienniki wiadomościami swemi nie wzbudziły w hrabi podejrzeń, na szczęście wcale się nie sprawdziły. Żaden ze świadków wyzwania w noc maskaradową, nie należał do „towarzystwa“ i nie zapamiętał nazwiska, wymówionego przez Flammarocha. Obelga więc ulotniła się niejako bez pozostawienia śladu.
Reporterzy, którzy bywają na balu w Operze jak i wszędzie, dokąd ich powołuje przyjęty obowiązek powiadamiania czytelników o wszelkich kwestyach i faktach chwili bieżącej, słyszeli tylko, że przyczyną pojedynku była tylko sprzeczka tych dwóch gorącego usposobienia, z których jeden drugiego potrącił.
Dzienniki poprzestały na doniesieniu o pojedynku i o jego rezultacie tragicznym, nie wdając się ani w szczegóły ani w komentarze.
Pana de Flammaroche nikt nie żałował, a jeden z jego sekundantów rozpoczął usilne starania, ażeby interesującą wdowę uwolnić z domu obłąkanych, gdzie ją nieboszczyk umieścił, pod pozorem obłędu.
Przyjaciel spełniał ten miłosierny uczynek w nadziei zaślubienia biednej angielki po upływie przepisanego terminu, mając zacny zamiar wydawać dochody z jej milionów, jak to czynił nieboszczyk margrabia za życia.
Nikt chyba tego sekundanta nie pomówi o „niepraktyczność“.
Nareszcie Armand wyzdrowiał zupełnie.
Młodzieniec najprzód opuścił łóżko, potem fotel i następnie swój pokój.
Po mału wrócił do prac swych z hrabią, do dawnych zwyczajów domowych i spokój najzupełniejszy zdawał się znów zapanować w pałacu Nathonów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.