Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Sebastyan wszedł z doktorem do pokoju. Ciało jenerała, leżało na łóżku, wciąż nieruchome złowróżbnie. Berta padła na krzesło obok wezgłowia z załamanemi konwulsyjnie rękoma, oczami zaczerwienionemi od łez, nawpół otwartemi od jęków ustami. Był to obraz rozpaczy, rozrywającej serce.
Ujrzawszy wchodzących, wstała nagle, jakby automatycznie i, nie wyrzekłszy ani słowa, utkwiła w doktora niezwykłe, lecz wymowne spojrzenie.
— Cóż?.. — zapytał lękliwie młody oficer.
— Niema czego rozpaczać, — odpowiedział doktór po cichu, śpiesznie obejrzawszy chorego. — Ale wielki jest czas. Krew puszczę panu de Franoy... Potrzeba mi miednicy i bandaży.
Berta, zalektryzowana słowy: „niema czego rozpaczać“, skinęła, że wszystko przyniesie i pobiegła do garderoby. Przyszła zaraz z miednicą i dużym kawałem cienkiego płótna, Podarła je na długie i wązkie bandaże, i położyła je na stoliczku nocnym kiedy doktór tymczasem wyjmował lancety.
Wszystko było gotowe,
Doktór zwrócił się do Berty.
— Pozwoli pani sobie dać radę, — odezwał się tonem, pełnym szacunku i współczucia.
— Jaką, proszę pana? — spytało dziewczę.
— Możeby pani wyszła z pokoju na kilka minut.
— Dlaczego?
— Obawiam się, czy widok krwi nie sprawi na pani zbyt przykrego wrażenia...
— O! niech się pan nie lęka... Choćby najprzykrzejsze było wrażenie, będę spokojną... silną... Zresztą za nic w świecie nie odeszłabym od ojca w tej chwili.
Doktór skłonił się, nic więcej nie rzekłszy, i skinąwszy na Sebastyana, ażeby się zbliżył ze świecą, gdy tymczasem służący trzymał miednicę, ukłuł lancetem w żyłę.
Sekunda, dwie sekundy upłynęły, otwór z ukłucia był zupełnie suchy. Czoło lekarza zmarszczyło się mimowolnie pod wpływem wzrastającego niepokoju,
Nareszcie ukazała się kropelka ciemna, pasek prawie czarny pociekł wzdłuż ręki, potem krew buchnęła gwałtownie.
Zmarszczki u doktora rozproszyły się, a z piersi odezwało się pełne ulgi westchnienie. Krew płynęła coraz obficiej i stawała się coraz mniej ciemną.
Naraz p. de Franoy otworzył oczy, podniósł się sam na łóżku, bez niczyjej pomocy, spojrzał najprzód na rękę, potem z kolei na Bertę, kapitana i doktora, odezwał się głosem silnym i dźwięcznym:
— A! to pan, panie doktorze... dobry wieczór. Pono puszczałeś mi pan krew... widocznie bardzo tego potrzebowałem... Przestraszyliście się, bo widzę to z twarzy u was wszystkich... Cóż się tu więc stało?.. Siedzieliśmy w altanie... zdaje mi się, jakby mnie kto kijem palnął w głowę... więcej już nic nie pamiętam...
— Uległeś jenerale, omdleniu... — odpowiedział doktór.
— Omdleniu! — powtórzył p. de Franoy — delikatne to słówko, ale wiem, że co do mnie znaczy ono tyle co uderzenie krwi!.. O! znam ja się na tem i pojmuję, że mi się ładnie upiekło... no chyba, teraz jużem się z tego wywinął?
— Najzupełniej.
— Doprawdy?
— Słowo honoru!..
— To możebyś doktorze, zatrzymał już tę fontannę... Głowę mam zupełnie lekką... pomyśl tylko, że w moim wieku nie zbyt dobrze osłabiać się za bardzo.
Doktór natychmiast palcem przycisnął żyłę i mocno przewiązał bandażem.
Pan de Franoy, osłabiony atakiem i utratą krwi, miał już osunąć się w tył na poduszki, kiedy tuż przy sobie usłyszał stłumiony jęk. Obrócił się. Berta zasłoniła twarz rękoma, a łzy jak deszcz ulewny płynęły jej między palcami.
— Berto, moja droga Berto! — spytał jenerał — czego ty płaczesz?
— To z radości, mój ojcze... — wyjąkało dziewczę.
— To co innego... takie łzy nie szkodzą... ale, kiedy jestem już zupełnie zdrów, chodźże mnie pocałować, moje dziecko... i uspokój się, uspokój się, proszę cię...
Berta, uśmiechając się przez łzy, pochwyciła głowę jenerała, i twarz, która nie była już siną, ale nie wróciła jeszcze do zwyczajnej cery, okrywała gorącemi pocałunkami.
— Teraz doktorze — podchwycił starzec — jakie są pańskie rozkazy?
— Bardzo proste, jenerale — odpowiedział lekarz — dobry sen w nocy przywróci ci siły... Teraz więc nie będziemy przeszkadzali panu usnąć... Jutro zrana będzie pan na nogach...
— Brawo! doktorze, jesteś prawdziwym pocieszycielem!.. Więc mogę od jutra wrócić do zwykłego trybu życia...
— Tak, tylko z pewną powściągliwością, z pewnem umiarkowaniem.. Zresztą jutro przyjadę pana odwiedzić, i przepiszę panu sposób zachowania się który się bynajmniej nie uprzykrzy...
— O! do rad pańskich zastosuje się, przyrzekam to panu!.. zbyt panu jestem wdzięczny, ażebym pana nie miał we wszystkiem słuchać...
— Ojciec — wyjąkała nieśmiało Berta, — obowiązany jest wielce do wdzięczności dla pana doktora, ale niemniej także i dla pana Sebastyana.
I panna de Franoy, rumieniąc się ze wzruszenia, opowiedziała z porywającą wymową, jakie dowody przywiązania złożył młody oficer.
Jenerał, odczuwając to głęboko, wyciągnął rękę do Sebastyana, mówiąc drżącym głosem:
— Dziękuję, moje dziecko... Syn nic innego nie zrobiłby dla ojca, co ty dla mnie.
— Ja jego dzieckiem? — pomyślał Sebastyan, i naraz wstąpiła w niego wielka nadziaja, — nazwał mnie swojem dzieckiem!..
— Muszę cię na teraz pożegnać, jenerale — podchwycił doktór — ale jeszcze zalecę, ażeby ktoś podczas nocy był przy tobie w pokoju, nie dlatego ażebym się obawiał jakiego wypadku, ale we śnie możesz zrzucić bandaż z ręki...
— Ja nie odejdę od ojca... — zawołała panna de Franoy.
— A! jeszcze czego... tego już nie ścierpię!.. — odparł hrabia.
— Gdybym śmiał ofiarować siebie...
— Także i tobie bym tego odmówił, ale to stanowczo, — mówił dalej jenerał. — Pomyśl tylko, jak się ojciec twój musi niepokoić, żeś dotychczas nie wrócił... Jest bardzo późno... jedź i... Antoni pozostanie przy mnie, ponieważ doktór chce, ażeby kto był, chociaż mnie się to wydaje zbytecznem...
— Mojemu jenerałowi włosek z głowy nie spadnie! — zawołał lokaj, dawny żołnierz, dumny z dowodu ufności, jaki mu okazano publicznie.
— Do widzenia więc, jenerale i dobrej nocy, — rzekł Sebastyan. — Jutro przyjadę się dowiedzieć...
— Jutro, zaręczam ci, wszystko będzie dobrze i jak zawsze, zagramy sobie partyjkę szachów...
Uścisnąwszy po raz ostatni rękę, podaną mu przez hrabiego de Franoy, i pożegnawszy się z Bertą której spojrzenia wyrażały głęboką wdzięczność i radość tak żywą, jak wprzód boleść była niezmierną, młody kapitan wyszedł z pokoju wraz z doktorem. Było około jedenastej wieczorem.
Koni wcale nie rozsiodłano i czekały na podwórzu.
— Doktorze, — rzekł Sebastyan, — pozwolisz się odprowadzić aż do Guillon...
— Z całego serca... ale panu będzie to z drogi do domu...
— Mniejsza!.. Nie spieszy mi się wracać... Ojciec niezawodnie spać się położył i na mnie nie czeka.
Wsiedli na siodła i tym razem umiarkowanym kłusem ruszyli ku zakładowi kąpielowemu.
— Czy rzeczywiście, o nic się nie obawiasz, panie doktorze? — zapytał kapitan, kiedy minęli ostatnie chałupy wioski.
— O! jak najzupełniej... przynajmniej na teraz... odpowiedział doktór.
— To był atak apoplektyczny, nieprawdaż.
— Tak, tym razem jenerał szczęśliwie wyszedł cało. Ale prędzej czy później, stosownie do tego czy pan de Franoy zachowywać się będzie bardziej lub mniej rozsądnie, nastąpi nowy atak... Jenerał lubi dużo jeść i pić, nieprawdaż?
— Tak.
— Ha! to musi wojnę wypowiedzieć apetytowi swemu, do wina dolewać wody, dużo wody, jeżeli chce opóźnić katastrofę... Dyeta jaknajwiększa i wystrzeganie się wszelkich wzruszeń — to mu zalecę jutro. Zdaje się masz na niego pewien wpływ, kapitanie. Dobrze byłoby, ażebyś go użył dla dopilnowania jenerała w spełnieniu moich rad.
Przyjechali do stacyi klimatycznej i położonej o pięć wiorst drogi od wsi Guillon.
Doktór zsiadł na ziemię, a Sebastyan, trzymając w ręku cugle i drugiego konia, zawrócił na drogę do Cusances.
Służący Antoni czekał przed sztachetami.
— Kapitanie — rzekł — jenerał zasnął i śpi spokojnie... Wyszedłem, ażeby to panu powiedzieć... Teraz pójdę zobaczyć naszą biedną panienkę, która także musi potrzebować snu po takiej przeprawie.
Antoni wziął konia należącego do stajni zamkowej i oddał go parobkowi, poczem zamknął sztachety, gdy tymczasem Sebastyan oddalił się galopem ku Hantmont.
Pan de Franoy, jak to już powiedział Antoni, spał spokojnie głębokim snem.
Berta siedziała przy jego łóżku ze złożonemi rękami, spuszczonemi oczyma, a usta jej szeptały słowa modlitwy.
Lokaj wszedł do pokoju na palcach, zbliżył się do dziewczęcia i szepnął.
— Panienka pamięta rozkaz dzienny?.. Jenerał kazał, ażebym ja czuwał przy nim, a panienka poszła spać...
Berta skinęła głową potwierdzająco, a upewniwszy się spojrzeniem raz jeszcze, że stan ojca jej nie budzi żadnych obaw, wstała, nachyliła się nad starcem dotknęła ustami jego czoła, wzięła świecę z kominka a odchodząc, powiedziała Antoniemu.
— Położę się na łóżku, ale się nie rozbiorę... gdy by co zaszło niespodzianego, zapukajcie do mego pokoju...
Berta na tem samem piętrze, co jenerał, ale w lewem skrzydle, zajmowała apartament, który należał niegdyś do jej ciotki. Mieszkanko to składało się z przedpokoju, sypialni, saloniku i garderoby, z jednej strony prowadziły tu schody główne, z drugiej strony przytykały do garderoby schody uboczne,
Wszedłszy do siebie, dziewczę spojrzało mimowolnie w lustro i zarumieniło się żywo. Teraz dopiero spostrzegła Berta, że włosy jej się rozwinęły i spadały bujnie na ramiona, co widzieć musiał Sebastyan Gérard i doktór.
Naprawiła ten nieład i rzuciła się zmęczona na szesląg.
Zaledwie głowa jej dotknęła poduszki, natychmiast sen ją zmógł, sen nagły i nieprzeparty, jaki następuje po wyczerpujących siły wzruszeniach.
Zresztą ten twardy sen krótko trwał. W niespełna godzinę Berta obudziła się, czując się bardzo cierpiącą. Oddychała z trudnością dusznem powietrzem. Słońce lipcowe za dnia rozpaliło mury. Okna zamknięte spowodowały jeszcze większe gorąco.
Berta powiodła ręką po spotniałem czole, wstała z sofy nie bez wysiłku, przystąpiła do okna, otworzyła je, i z wielką rozkoszą poczęła oddychać czystem orzeźwiającem powietrzem.
Noc była niezwykle piękną, jeszcze piękniejszą niż o dziewiątej wieczorem; księżyc w pełni przesuwając się na niebie, coraz bardziej rozwidniał okolicę. W parku kwiaty przeróżne, a zwłaszcza róże, słały dokoła upajające wonie. Pośród wielkiej ciszy przyrody słychać było tylko brzęczenie ładnych motyli, zwanych sfinksami, Dolatywał jeszcze szum strumienia Cusancin trącającego o kamienie, i odległe „tik-tak“ kół młyńskich w dolinie „Czerwonego-Młyna“...
Orzeźwiona świeżem powietrzem, otoczona temi woniami, Berta uczuła się nagle uspokojoną i ożywioną. Nerwy ukoiły się. Jakaś błogość przejęła całą jej istotę. Zapragnęła cała się skąpać w tej odradzającej atmosferze.
Na to dość jej było wyjść z zamku i pochodzić przez kilka minut po parku.
Dziewczę nie zawahało się. Wzięło świecę i z garderoby wyszło na schody uboczne, poczem na dole otworzyło drzwi, prowadzące do ogrodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.