Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Przez cały tydzień zobowiązania przyjęte przez Sebastyana Gérarda, były dotrzymane jaknajskrupulatniej, t. j. młody oficer codzień przyjeżdżał do zamku, a kiedy zostawał na obiedzie, spędzał też tutaj cały wieczór, a zatem większą część dnia.
Mógłby kto myśleć, że skutkiem tych stosunków tak częstych, wywiązała się pewna poufałość między kapitanem i panną de Franoy. Mniemanie to byłoby błędne. Nie tylko poufałość ta nie objawiła się wcale, ale nawet Sebastyan Gérard tak odważny i śmiały wobec największego niebezpieczeństwa, przy Bercie wydawał się lękliwym, onieśmielonym, jako za pierwszem widzeniem, a i młode dziewczę, tracąc naiwną i prawie dziecinną śmiałość, jaką się odznaczało dotychczas, mieszało się zaraz, gdy Sebastyan przy jenerale powiedział jaki zwykły komplement, będący monetą zdawkową rozmowy.
Co prawda, ilekroć panna de Franoy wyprzedzając o kilka kroków ojca i kapitana w alejach parkowych, upuściła kwiatek z narwanego do bukietu kwiecia, Sebastyan zawsze wynalazł jakiś powód, ażeby wrócić się samemu na tę ścieżkę. Krył się, podnosząc kwiatek, wypadły z rąk Berty, chował go na piersiach, przy sercu, a wieczorem, wracając do Hantmont, okrywał go pocałunkami gorącymi i zasypiał z tym zwiędłym już kwiatem, trzymanym przy ustach.
Tyle o Sebastyanie. A cóż Berta?
Dziewczę zmieniło swe przyzwyczajenia prawie zupełnie. Zamiast spędzać poranki w ogrodzie, przyglądać się latającym motylom, słuchać świergotu ptasząt, nie wychodziła prawie z małego pawilonu, w kształcie kiosku, znajdującego się naprzeciw altany parkowej i umeblowanego kanapą i kilku krzesłami większemi. Stał tutaj także fortepian prawie zawsze milczący i sztaluga, która najczęściej nic na sobie nie dźwigała.
Berta oddała się teraz rysunkom, ale już nie szkicowała na welinie krajobrazów malowniczych, nie kopiowała wiązanek kwiatów, ale usiłowała odtworzyć scenę, podobną do dramatu afrykańskiego, opowiedzianego przez kapitana, a rysy głównej osoby, oficera w mundurze huzarskim, przypominały poniekąd Sebastyana Gérarda.
Przy śniadaniu, do którego zasiadała wraz z ojcem, to nie mówiła nic prawie, jakby zatopiona w swych myślach, to znów rozmawiała dużo, śmiała się przy każdej sposobności a nawet bez żadnego powodu, jak ten, co chce się trochę rozerwać i zapomnieć na chwilę o trapiących go myślach.
Po śniadaniu wracała do pawilonu swego i znów z zapałem zabierała się do pracy, uzupełniała lub rozpoczynała na nowo swój utwór, zmieniała szczegóły, urozmaicała akcesorye, ale przy tem wszystkiem zawsze młody oficer, znajdował się na pierwszym planie, z coraz bardziej uwydatniającem się podobieństwem.
Potem w miarę, jak czas upływał i skazówki zegara, w postaci domku szwajcarskiego, zbliżały się do godziny drugiej, jakaś niecierpliwość gorączkowa ogarniała Bertę aż, dopóki z zegarowego domku nie ukazywał się przebywający tam ptaszek i nie powtarzał, trzepocząc skrzydełkami „ku-ku“, „ku-ku“, a zegar wybijał zaraz godzinę drugą.
Wtedy panna de Franoy uspakajała się natychmiast. Wstawała, chowała rysunek do dużej teki i przysłuchiwała się dolatującym z zewnątrz odgłosom. Rżenie konia, lub głos dobrze jej znany, zwiastował jej, przybycie Sebastyana Gérarda.
Wychodziła wtedy z pawilonu. Twarzyczka jej powabna przybierała wyraz zupełnej obojętności, powoli, obliczonym krokiem, zrywając kwiatki po drodze, Berta podążała ku altanie, tu siadała przy ojcu, naprzeciw Gérarda na lekcyę szachów, jak mówiła naiwnie.
Czy lekcya taka dawała jaki rezultat? Czy Berta zaczęła już pojmować tajniki tej gry? Trudno byłoby nam objaśnić czytelników co do tej kwestyi wielce ciemnej, ale możemy zapewnić całkiem stanowczo, że panna de Franoy, niewinna zawsze jeszcze jak dziecko, ani podejrzewała, co się dzieje w jej duszy. Potrzeba było błyskawicy, ażeby rozświetlić ciemności tego młodego serca, przepełnionego miłością.
Pod koniec lipca, t.j. w miesiąc niespełna po pierwszem widzeniu się jenerała z Sebastyanem — p. de Franoy, Berta i młody oficer siedzieli razem w altanie.
Była godzina dziewiąta.
Dzień zbiegł, ale noc, rozświetlona miriadami gwiazd i tarczą księżyca, podobna była raczej do zmierzchu. Mężczyźni rozmawiali, paląc cygara. Berta trzymała w ręku bukiet z róż, w który chwilowo zagłębiała twarz, ażeby napawać się rozkosznym jego zapachem.
Sebastyan mówił do siebie z cicha, iż z radością oddałby rok życia, byle posiąść ten szczęśliwy bukiet, w którym woń kwiatów łączyła się z oddechem Berty i pochłonięty tą myślą z roztargnieniem słuchał jenerała, który rozwodził się przed nim nad jakimś systematem wojskowym.
Od czasu do czasu, kiedy p. de Franoy przerywał sobie na chwilę, Sebastyan, wcale nie wiedząc o co właściwie chodzi, odzywał się: „Bardzo dobrze“, „doskonale“. Niewinny to fortel, ażeby pokazać, że i słucha się z przyjemnością i podziela się zdanie najzupełniej.
Naraz głos starca stał się niepewnym, potem urywanym. Zająkał się, dźwięk głuchy, straszny wydobył się z gardła. Chciał wstać i upadł na siedzenie, głowa zwiesiła mu się na piersi, jęk ustał i p. de Franoy pozostał niemym, nieruchomym, podobnym do trupa.
— Ojcze!.. mój ojcze... — krzyknęła Berta, zdjęta niewysłowioną rozpaczą i rzucając się na kolana przed hrabią, którego pochwyciła ręce — mój ojcze, co ci jest?.. Odpowiedz mi!..
Ale to samo wciąż było milczenie straszliwe, ta samą złowroga sztywność,
— Ojcze, odezwij się, na miłość boską!.. — wołało dalej dziewczę, dusząc się od łkań, wyrywających się z serca do ust. — Czyż nie widzisz, jak mnie przestraszasz?.. Mój Boże!.. mój Boże!.. ręce ma zimne!.. jak lód!.. co mu jest? co jemu może być? trzeba go ratować!.. ratować!.. Panie Sebastyanie ratuj!.. ale powiedz mi przedewszystkiem czy jeszcze żyje?..
Sebastyan, również przestraszony jak młode dziewczę, ukląkł przy nim, podniósł trochę rękę hrabiego, ścisnął za dłoń i poszukał żyły. Skóra była chłodna i wilgotna, ale pod palcem poczuł puls, słabo bijący.
— Uspokój się pani... żyje, — wyrzekł drżącym głosem.
— O! dziękuje Ci Boże! — szepnęła Berta. — Ale co mu jest? — powtórzyła.
— Niestety! nie jestem doktorem... Nie wiem, co to za choroba... Zapewne osłabienie tylko, bez żadnego niebezpieczeństwa...
— Cóż zrobić?...
— Najprzód przenieść go do zamku.
— Trzeba zawołać na ludzi...
— To będzie zadługo... ja sam zaniosę...
— Ależ czy pan udźwigniesz?
— Spróbuję...
Sebastyan objął obiema rękoma ciało jenerała, podniósł je przy gwałtownym wysiłku i gnąc się pod tym ciężarem, podążył ku zamkowi, wraz ze strapioną Bertą.
Oficer, chociaż młody i siły niepowszedniej, bardzo prędko zrozumiał, że podjął się niemożliwego zadania, P. de Franoy, lubo szczupły, był niezmiernie ciężki, zwłaszcza skutkiem obezwładnienia.
Zaraz przy pierwszych krokach kapitan poczuł, że się chwieje, ale myśl, że Berta patrzy nań, że na niego liczy, stokroć wzmogła jego energię.
Wyprostował się, a przekonany, że za kilka minut, musi paść bez tchu, chciał skrócić czas i począł biedz.
Pot spływał mu po czole, tchu brakło w piersiach, ogniki migotały mu przed oczami, w uszach szumiało, a jednakże wciąż dalej biegł.
— Żyła mi pęknie w piersiach, — pomyślał, — mniejsza o to?.. Padnę, ale u jej nóg!.. Umrę dla niej!.. Przecie zapłacze po mnie... nie zapomni...
I dalej biegł.
Już, już, znajduje się na piaszczystym dziedzińcu przed zamkiem... Już tylko kilka kroków mu pozostaje, ażeby wskoczyć na schody ganku... ale już jest zupełnie wyczerpanym, muskuły odmawiają mu posłuszeństwa... Chwila jeszcze a sam runie na ziemię.
Na szczęście, właśnie służący jenerała wychodził z zamku... Od jednego spojrzenia zrozumiał, co się dzieje, rzucił się z pomocą do Sebastyana i sam z kolei podtrzymał ciało. Uwolniony prawie zupełnie od ciężaru, młodzieniec odetchnął swobodnie i doznał natychmiastowej ulgi. Pomógł służącemu, ale już bez żadnego wysiłku, zanieść pana de Franoy do pokoju i złożyć go na łóżku.
Zapalono świece. Berta, przy świetle ich zobaczywszy ojca, krzyknęła rozpaczliwie. Nigdy rzeczywiście śmierć nie napiętnowała tak wyraźnie oblicza ludzkiego. Twarz hrabiego była trupio blada a na skroniach wystąpiły silne plamy. Nawpół podniesione powieki pozwalały widzieć nieruchome białka oczu których źrenice gdzieś zapadły. Najlżejszy oddech, przynajmniej z pozoru, nie wydobywał się z nawpół otwartych ust.
— O! mój ojcze!.. mój ojcze!.. — szlochało dziewczę z boleścią, przenikającą do głębi serca, — jeżeli głos twego dziecka cię nie zbudzi, któż przerwie ten okropny sen?..
Sebastyan rozwiązał krawat na szyi jenerałą. Ręką dotknął się serca starca.
— Niema jeszcze czego rozpaczać, proszę pani, — odezwał się. — Jeszcze raz zapewniam panią, że p. de Franoy żyje... Potrzeba tylko doktora... Za pół godziny będzie.
Potem, zwracając się do przelęknionego sługi, kazał mu osiodłać konia, a także i drugiego.
— Czy ja panu kapitanowi mam towarzyszyć? — spytał służący.
— Nie. Pojadę sam, tylko konia jednego zabieram dla doktora.
Służący, bardzo do swego pana przywiązany, pobiegł i czemprędzej wykonał otrzymane zlecenia. W trzy minuty wrócił, oświadczając, że wszystko już gotowe.
— Odwagi, proszę pani odwagi... — wyrzekł Sebastyan, odchodząc. — Przywiozę pani nadzieję i ocalenie...
I po chwili słyszeć się dał szybki galop dwóch koni na drodze ku Guillon,
Do tej stacyi klimatycznej pędził młody oficer z chyżością lokomotywy, biegnącej pełną parą. Dyrektor zakładu znany był, jako doświadczony lekarz.
W kwadrans Sebastyan przybył na miejsce.
— Doktora! doktora! — wołał przed gmachem zakładowym, nie zsiadając z konia, — niech idzie, niech się spieszy!.. Człowiek konający!..
Lekarz usłyszał to wołanie, wybiegł natychmiast a za nim lokaj z lampą. Zobaczywszy Sebastyana, którego znał z widzenia, zapytał:
— Co się stało? czego pan sobie życzy odemnie?
— Hrabia de Franoy umiera... — odpowiedział oficer.
— Cóż znowu?
Sebastyan opowiedział w krótkich słowach zdarzenie, wiadome już czytelnikom.
— Albo się grubo mylę, — szepnął doktór wysłuchawszy, — albo atak apoplektyczny spiorunował starca...
— Apopleksya!.. — powtórzył Sebastyan przerażony, — więc niebezpieczeństwo wielkie!..
— Lękam się...
— To jedź, panie doktorze!.. jedź czemprędzej! Mam konia dla pana...
— Natychmiast, tylko wezmę lancety, bo może trzeba będzie puścić krew...
Po chwili doktór wrócił i śpiesznie usadowił się na siodle.
Pojechano drogą do Cusance. Konie galopowały z fantastyczną szybkością, żelaztwo kopyt dzwoniło o kamienie, skry się sypały.
Służący zdaleka już posłyszawszy tętent, czekał przed gankiem.
— Cóż? — spytał żywo Sebastyan, rzucając mu cugle.
— Niestety! panie kapitanie, żadnej zmiany... — szepnął lokaj. — Pan hrabia wciąż nieprzytomny, a panienka tak rozpacza, że trup by nawet zapłakał... Jak sobie pomyślę, że po obiedzie pan hrabia był tak wesół, a teraz...
Sebastyan i doktór nie słuchali dłużej. W biegli na ganek, minęli przedsionek i prędko weszli na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Dość obszerny przedpokój poprzedzał sypialnię pana de Franoy.
Wszystkie drzwi były otwarte. Ze schodów słychać już było szlochanie i jęki młodego dziewczęcia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.