Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię nieszczęścia |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1887 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Szebeko |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sebastyan z zupełnie dobrą wiarą, przyrzekł pannie de Franoy, że spełni jej rozkazy, a między innemi przedewszystkiem wstrzyma się od wszelkiej zaczepki z margrabią de Flammaroche.
Zakochani są zwykle najsłabsi, kiedy ukochana kobieta co rozkaże, uległość wydaje im się nietylko nieodzowną ale i łatwą...
Sebastyan, wychodząc z podprefektury, miał posłać we wskazane miejsce powóz baronowej a potem iść po konia, którego zostawił w „Hotelu Podróżnych“ pojechać do Cusance, zakraść się do ogrodu i użyć cierpkiej rozkoszy z opowiedzenia Bercie najdrobniejszych szczegółów tej sceny, podczas której jenerał obszedł się z nim tak okrutnie i tak niesprawiedliwie.
Młody kapitan bez żadnych trudności odnalazł woźnicę pani de Vergy, kazał mu zajechać, a sam cofnął się w cień bramy, ażeby widzieć, jak obie kuzynki wsiadać będą do powozu.
Kiedy ekwipaż znikł, Sebastyan opuścił swą spostrzegalnię i skierował się w stronę hotelu. Zaledwie jednak uszedł kilka kroków, gdy ujrzał pędem nadjeżdżający powóz. Zatrzymał się i poznał faeton margrabiego, a potem i samego właściciela, rozpartego niedbale na miękkich poduszkach.
Na widok tego jedynego na świecie człowieka, który go przejmował nienawiścią jaknajgwałtowniejszą, na widok rywala, którego p. de Franoy chciał Bercie narzucić na męża, Sebastyanowi krew uderzyła do głowy, zapomniał o swych postanowieniach, o wszystkich obietnicach, zawrócił się i wszedł znów na dziedziniec podprefektury.
Goulian właśnie w tej chwili znikał w przedsionku.
Sebastyan zawahał się na chwilę. Na myśl przyszło mu blizkie spotkanie. Czyż miał dać na siebie czekać dziewczęciu?.. Ale przypomniał sobie zarazem, że Berta zaleciła mu przyjechać do Cusance dopiero za pół godziny. Koń jego bardziej był rączy, niż powozowe, łatwo więc mógł powetować stratę czasu; zresztą to, co zamierzał uczynić, zabrać mu mogło tylko kilka minut.
Prędko wbiegł więc na stopnie ganku i wszedł do salonów, gdzie bal coraz więcej się ożywiał.
Poszukał oczyma margrabiego, nie widząc go, przecisnął się przez tłum tańczących i zbliżył się do jednego z okien, otwartych na rzęsiście oświetlony ogród.
Instynkt go nie omylił. P. de Flammaroche pod rękę z wicehrabią de Saulex, szedł zwolna aleją nieopodal i słuchał uważnie, co mu towarzysz mówił, a na twarzy jego znać było zdziwienie, niepokój i niezadowolenie.
Prawdopodobnie podprefekt opowiadał mu o nagłem zasłabnięciu i raptownym odjeździe panny de Franoy.
Sebastyan nieruchomy utkwił w Goulianie spojrzenie, błyszczące nienawiścią i rzekł do siebie z cicha:
— Kiedy będzie sam, podejdę doń i wyzwę go... A powód?.. Mniejsza o powód!.. byleby tylko imię Berty nie było wymówione...
Upragniona chwila nie dała na siebie długo czekać. Właśnie dwie damy nadeszły z sąsiedniej alei, a podprefekt niezmiernie baczny na swe obowiązki gospodarza, pośpieszył im podać ramię.
Zaledwie się oddalił, gdy Goulian zamyślony, uszedłszy kilka kroków, znalazł się naprzeciwko Sebastyana.
Goulian podniósł oczy i poznał kapitana.
— A! — rzekł mimowoli.
— Panie — odezwał się młody oficer — wszak pan jesteś margrabią de Flammaroche, nieprawdaż?
Z dziwacznego pytania tego, a zwłaszcza z tonu, jakim było wymówione, Groulian poznał, że ma zajść coś poważnego i dlatego odpowiedział wyniośle:
— Powinieneś pan wiedzieć kto jestem, bo miałeś pan zaszczyt być mi przedstawionym...
— Panie! — mówił dalej Sebastyan — o ile wiem, nie byłeś nigdy ani żołnierzem, ani oficerem...
— Rzeczywiście — odparł Goulian — nie wlokłem nigdy za sobą żadnego pałasza ani nic innego i w ogóle nie lubię włóczykijów...
Sebastyan, jakby niesłyszał tej odpowiedzi, ciągnął dalej:
— Nie jesteś pan ani literatem, ani malarzem, ani rzeźbiarzem, ani czemś poważnem lub użytecznem... Zapewne wydam się panu za ciekawym, ale radbym wiedzieć, jakim sposobem, nie będąc ani żołnierzem ani sławnym, doszedłeś pan do tego?
I Sebastyan dotknął palcem wstążeczki czerwonej, którą jakiś pobłażliwy minister przyozdobił margrabiego za czasów jego krótkiego pobytu w zawodzie dyplomatycznym.
Goulian pobladł z gniewu, umiał jednak przynajmniej na pozór zachować zimną krew.
— A gdybym uznał pana nie tylko za ciekawego — ale i za impertynenta — zapytał — cóżbyś pan w takim razie uczynił?
— Najprostszą rzecz w świecie... zdarłbym panu tę wstążkę i zabroniłbym ją panu nosić w mojej obecności...
I Sebastyan zamierzył giestem spełnić tę pogróżkę.
Margrabia cofnął się na krok i założył ręce na piersiach.
— E! — odparł — co tu zbytecznych słów!.. Dość byłoby powiedzieć że szukasz pan ze mną pojedynku. Zrozumiałbym z jednego półsłówka... Szlachcic byłby się tego domyślił, ale pan nie jesteś szlachcicem... Jestem na usługi pańskie... zabiję pana, kiedy zechcesz... Po co nam skandale... Przed chwilą mówiłeś pan zagłośno... tak się nie robi... Już się nam przypatrują, a to wcale nie jest przyjemne... Będziemy się bili jutro zrana... Mnie jako wyzwanemu przysługuje prawo wyboru broni, wybieram szpady... Pojedynek odbędzie się w wąwozie po za parkiem zakładu kąpielowego w Guillon... Prześliczne miejsce... O ósmej z rana będę tam z sekundantami.. Uprzedź pan swych, że wszelkie kroki dla pogodzenia są zbyteczne i postaraj się pan o broń... Wszystko mi jedno czy pan będziesz znał szpady... Naturalnie, pojedynek skończy się dopiero śmiercią jednego z nas... Na to się zgadzamy... Teraz już nie mamy sobie do powiedzenia nic więcej... Do widzenia..
I margrabia, jak baletnik, wykręcając się na pięcie, odwrócił się tyłem do Sebastyana.
Kapitan, dzieckiem będąc tej okolicy kraju, znał bardzo dużo osób z obecnych na balu. Poprosił dwóch dymisyonowanych oficerów, ażeby byli mu sekundantami i umówił się z nimi na godzinę wpół do ósmej zrana nazajutrz.
Jeden z nich obiecał przynieść z sobą szpady.
Załatwiwszy się z temi formalnościami, młodzieniec opuścił bal, tym razem już niepowrotnie, udał się do Hotelu Podróżnych, dosiadł konia i puścił się galopem jaknajszybszym, drogą do Cusance,
Tymczasem p. de Flammaroche zdołał odszukać swego przyjaciela podprefekta i rzekł doń:
— Mój drogi wicehrabio, czy masz w swym pałacu, choć jaki mały kącik nie zajęty przez gości?..
— O! jest mój gabinet kancelaryjny.
— To choć tam ze mną na trzy minuty... Błagam cię o chwilkę rozmowy...
— Po co?
— Chce cię prosić o wielką przysługę...
— Dobrze, ale chodźmy zaraz, bo muszę czemprędzej puścić fajerwerk,.. coraz bardziej się zanosi na burzę.. Zobaczysz co za pyszny fajerwerk... Baume-les-Daumes będzie chyba zadowolone z podprefekta...
Kiedy weszli do gabinetu, Goulian wprost przystąpił do rzeczy.
— Historya tego rodzaju... — rzekł. — Mam na karku głupią awanturę... Pojedynkuję się jutro zrana...
— Mój Boże! — wykrzyknął wicehrabia — co ty mówisz? Naprawdę?
— Żartów z tem wcale niema.
— Z kimże się bijesz?
— Z jakimś kapitanem Sebastyanem Gérard...
— O! to brzydka historya!
— Dlaczego?
— Bo z Sebastyana dzielny chłopiec, znam go od dawna i lubię, a ponieważ i ciebie także, w rozpaczy jestem, że dwaj moi dobrzy przyjaciele będą się chcieli pozarzynać, albo postrzelać!
— Ha! inaczej być nie może...
— Cóż sprowadziło pojedynek?..
— Kapitan Gérard i ja, nie możemy się znosić...
— I na tem koniec?..
— Zdaje mi się, że to aż nazbyt wystarcza.
— Naturalnie, ale jeżeli chodzi tylko o osobistą antypatyę, można to będzie jeszcze załagodzić...
— Nie można.
— Gdzieżeś poznał kapitana Gérarda?
— U jenerała hrabiego de Franoy.
Podprefekt zamyślił się na chwilę. Przypomniał sobie, że panna de Franoy właśnie po przetańczeniu kontredansa z Sebastyanem nagle zasłabła tak, że odjechała z balu na pięć minut przed przybyciem margrabiego. Zrozumiał, że Goulian ukrywa przed nim prawdziwą przyczynę pojedynku, a ponieważ przedewszystkiem umiał być człowiekiem światowym, powstrzymał się od wszelkiego niedelikatnego zapytania.
— Teraz zwracam się do ciebie z prośbą o przysługę... Nie znam tutaj żywej duszy, a potrzeba mi dwóch sekundantów.
— I liczysz na mnie, że ci ich dostarczę?..
— Naturalnie.
— Wszędzie gdzieindziej powiedziałbym, że sam będę jednym z nich. Ale tutaj obowiązki moje urzędowe nie pozwalają mi... pojmujesz, mój drogi?
— Pojmuję.
— Powinienem nawet, jak na dobrą sprawę, nie dopuścić do tego pojedynku i posłać do was trochę żandarmów. Ale po cóż? Byłaby to tylko mała zwłoka. Pojechalibyście bić się w innem miejscu, nieprawdaż?
— Ależ niezawodnie.
— Przedstawię więc ci dwóch z moich gości. Im słówka nie pisnę o co rzecz idzie, bo o tem obowiązany jestem nic a nic nie wiedzieć... Ty sam im wytłumaczysz, o co chcesz ich prosić i nie wątpię, że zgodzą się z całą uprzejmością.
— Tacy przyjaciele jak ty, żeby się na kamieniu rodzili... — odpowiedział margrabia. — Dziękuje ci wicehrabio.
Zostawmy Gouliana de Flammaroche, porozumiewającego się z przyszłymi sekundantami swymi, a udajmy się za Sebastyanem, pędzącym drogą z Baumes-les-Daumes do Cusance.
Jak słusznie zauważył podprefekt, burza już wisiała nad ziemią.
Powietrze było ciężkie i przesycone elektrycznością. Wiatru ani trochę, liście na drzewach nie ruszały się wcale, jakby skamieniały. Cisza zupełna, cisza przed nawałnicą. Księżyc wyzierający zaledwie z poza ciemnych chmur, wyglądał jak fantastyczna łódź srebrna pośród czarnych raf.
Sebastyan galopując, jak jeździec z ballad staroświeckich, pośród tumanów kurzawy, wzbijającej się z pod kopyt końskich, przypomniał sobie mimowolnie tę noc afrykańską, kiedy rozegrał się dramat w domku beduińskim.
— Szczęśliwe to były czasy! — pomyślał — co dzień spokojnie, bez trosk, stawiałem czoło śmierci, śmierci godnej żołnierza... Serce wolne i wesołe otwarte było dla wszelkich nadziei... Nie znałem tych mąk bez nazwy, które mnie pożerają teraz... A jednak i te cierpienia nawet — dodał — drogie mi są, bo cierpię za Bertę... Lepiej za nią umrzeć, niżeli jej nie kochać... Gdybym ją miał utracić, wolałbym wcale nigdy jej nie poznać...
Sebastyan dostał się do Cusance, nie spotkawszy ani jednej żywej istoty.
Księżyc znikł. na niebie zupełnie. Okolicę spowijały jaknajgłębsze ciemności.
Zamiast zapuścić się w ulicę wioski, młodzieniec skręcił na wiadome łąki, ciągnące się nad brzegiem Cusancin... Zsiadł z konia, przywiązał go do wierzby, odnalazł ścieżkę wzdłuż parkanu ogrodu, otworzył furtkę kluczem, którym się już drugi raz posługiwał i podążył po omacku ku altanie.
Panna de Franoy czekała nań od kilku minut.
Z trudnością zdołała się uwolnić od wszystkich. Pani de Vergy niespokojna, chciała spędzić przy niej resztę nocy. Berta musiała ją dopiero uspakajać, zapewniając z uśmiechem, że już osłabienie chwilowe przeminęło zupełnie i że czuje tylko niejakie znużenie i wielką potrzebę snu. Wobec tak stanowczych zapewnień baronowa oddaliła się, dopomógłszy kuzynce rozebrać się z sukni balowej.
Pozostawszy sama, Berta naprędce włożyła szlafroczek, zamknęła pokój od środka na zasuwkę, ażeby nie dostrzeżono jej nieobecności na wypadek, gdyby pani de Vergy zechciała się wrócić. Potem w małym pokoiku garderobianym schowała lampę i zeszła bocznemi schodami do ogrodu.
Powiedzieliśmy już, że na miejsce spotkania przybyła pierwsza, ale niedługo czekała i niebawem słaby odgłos umyślnie głuszonych kroków dał jej poznać, że Sebastyan nadchodzi.
W tejże chwili właśnie, kiedy się ta para młoda schodziła z sobą, zanim jeszcze zdążyli zamienić z sobą choćby jedno słowo, burza gotująca się od tylu godzin, wybuchła. Oślepiająca błyskawica oświetliła horyzont niebios. Uderzył piorun i jak gdyby rozdarły się od niego nagromadzone chmury, deszcz ulewny począł lać strumieniami.
Przestraszona błyskawicą i hukiem piorunu, Berta krzyknęła z lekka; ale natychmiast odzyskała przytomność umysłu i, chwytając za rękę młodego oficera, rzekła doń:
— Chodź... chodź że prędko!..
I pociągnęła go za sobą.