Dzieci (Prus)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XXI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na przedmieściu Bagno znajdował się stary, opuszczony magazyn, do którego późnym wieczorem zeszło się kilkadziesiąt osób, ażeby posłuchać odczytu Świrskiego. Było tam zimno, ciemno, wilgotno, ale zebrani, przy słabym blasku trzech zakopconych latarń, lepiej bawili się, niż strojna publiczność w oświetlonej sali balowej. Towarzyszyły im dwa bóstwa: młodzieńczy zapał i wiara w przyszłość.
Przy jednej z latarń stanął Świrski i zaczął:
— Powiem szanownym słuchaczom, co to jest bitwa...
— Czy z doświadczeniami? — odezwał się młody głos.
— Bitwa — ciągnął Świrski — przypomina pojedynek. Pojedynek toczy się między dwoma przeciwnikami, uzbrojonymi w jakieś oręże, a bitwa toczy się między dwoma przeciwnymi wodzami, uzbrojonymi w armje. Armja jest to oręż wodza. W każdej walce: na pięści, na szpady, czy na karabiny i armaty, trzeba przedewszystkiem mieć najwyższą pogardę śmierci i odwagę czynną. Trzeba szukać przeciwnika, ścigać go, rzucać się na niego i, pomimo bólu i zmęczenia, bić, dopóki się nie podda, albo nie zostanie rozbity...
— Oto rzecz... bić!... mordować!... — odezwał się gruby głos kowala Zająca.
— Ale obok odwagi czynnej — mówił Świrski — trzeba mieć doskonałą broń i umieć nią władać... Innemi słowy: naczelny wódz musi mieć doskonałą armję, a nadto, musi tą armją umieć zadawać ciosy nieprzyjacielowi i odbijać jego ataki...
— Bić... mordować!... powtarzał Zając.
— Ażeby państwo łatwiej zozumieli...
— Jakie tam państwo?... towarzysze!...
— Ażeby... — zawahał się Świrski — ażeby... szanowni słuchacze łatwiej zrozumieli: jakie zalety powinien mieć dowódca, choćby najniższego stopnia, i jakie zalety powinno mieć wojsko, dam przykład...
— Proszę nie szczypnąć!... — odezwano się w najciemniejszej stronie magazynu.
— Piękne towarzystwo, niema co mówić! — wtrącił ktoś wytwornym akcentem.
— To się wynoś, kiedy ci nie pięknie!...
— Dam przykład — ciągnął Świrski. — Dowódca kompanji, dzielącej się, jak wiadomo, na cztery plutony, ma pod bronią dwustu czterdziestu ludzi. Każdy pluton, liczący w tym wypadku sześćdziesięciu ludzi, kwateruje w innej wsi, każda wieś jest odległa od sąsiedniej o trzy lub cztery wiorsty... Jest to przykład fantastyczny... Nagle, z wieczora, dają znać owemu kapitanowi, że o dwie mile przed nim znajduje się oddziałek nieprzyjacielski, liczący stu pięćdziesięciu ludzi, a więc znakomicie słabszy, który śmiało możnaby napaść i znieść.
Cóż tedy robi ów oficer?... Przedewszystkiem stara się sprawdzić wiadomość, czyli dowiedzieć się jak najdokładniej: ilu jest nieprzyjaciół?... gdzie stoją?... kiedy mają zamiar odejść?... czy wpobliżu niema posiłków?... Gdy zaś to sprawdzi, wysyła do plutonów rozkazy, ażeby, dajmy na to, wyruszyli w nocy ze swoich kwater, każdy najbliższą drogą, ażeby maszerowali do takiego a takiego punktu i stanęli tam — przypuśćmy — o piątej rano.
Dowódcy plutonów spełniają rozkaz dokładnie, cała kompanja znajduje się o oznaczonej godzinie we wskazanem miejscu, odpoczywa... Wtedy kapitan robi plan ataku i przystępuje do wykonania. Wysyła jeden pluton, czyli sześćdziesięciu ludzi w tyraljerkę; jest to formacja podobna do łańcucha, w którym człowiek od człowieka jest oddalony na trzy lub cztery kroki, czasami więcej, albo mniej. Za tyraljerami, skradającymi się jak koty do myszy wysyła drugi pluton, czyli cztery sekcje, każda po piętnastu ludzi, ażeby wspierali tyraljerów przez wypełnianie pustych miejsc w łańcuchu.
Ów pluton tyraljerów i pluton wspierający ich, razem stu dwudziestu ludzi, tworzą tak zwaną linję bojową. Linja ta odgrywa rolę niby tarczy. Druga zaś połowa kompanji, która została przy kapitanie, zebrana w jedną kolumnę, nazywa się rezerwą, a spełni rolę — niby miecza w ręku dowódcy. Gdy bowiem ukaże się nieprzyjaciel, gdy zacznie się wymiana strzałów, gdy dowódca pozna jego linję bojową i jego rezerwę, wówczas może:
Albo wysłać jeden pluton do zaatakowania przeciwnika zboku, albo też — całą półkompanję rzucić z bagnetem na środek, lub na któreś skrzydło nieprzyjacielskiej linji bojowej, ażeby ją przerwać w najsłabszym punkcie.
Może on zrobić wiele innych rzeczy, zawsze jednak celem jego operacji będzie: zadać jak największą klęskę nieprzyjacielowi, z jak najmniejszemi stratami własnemi.
— A teraz powiedzieć: jak się robi rewolucja?... — zapytano z kąta.
— Rewolucja — odpowiedział Świrski — polega na tem, ażeby albo — obalić jakiś rząd i zastąpić go innym, albo — zmusić rząd istniejący do wprowadzenia pożądanych reform. Że zaś każdy rząd zasłania się armją, więc rewolucja przedewszystkiem musi zwalczyć, musi zwyciężyć armję rządową...
Wracam do bitwy, która posłuży nam do określenia, jakie zalety powinien mieć wódz i wojsko.
Dowódca przedewszystkiem powinien: znać siły nieprzyjaciela i jego rozstawienie. Do dowódcy przychodzą ciągle rozmaite wiadomości od szpiegów i od zwiadów; wiadomości te bywają sprzeczne, przesadzone, niekiedy fałszywe, a dowódca musi z nich wyrobić sobie dokładny pogląd na nieprzyjaciela. Bo, jeżeli nie doceni jego sił, może trafić na bardzo wielkie i zostać pobitym; a jeżeli nie wie dokładnie, w jaki sposób rozstawił się nieprzyjaciel, może część swego wojska narazić na niespodziany atak i — znowu zostać pobitym.
Powtóre, gdy dowódca zrobi plan, naturalnie po dojrzałej rozwadze, i gdy raz wyda polecenia, już nie powinien rozmyślać się, cofać, poprawiać... Może bowiem wywołać zamęt w ruchach, może narazić niektóre oddziały na zagładę, a w każdym razie — obudzi w wojsku uczucie niepewności. Żołnierz, któremu raz każą iść naprzód, a potem zwracają go z drogi, gotów przypuszczać, że ma przed sobą silniejszego nieprzyjaciela, i może ulec popłochowi.
Zrobić dobry plan i wykonać go bez wahania, bez względu, co będzie kosztował, oto zasadnicze obowiązki wodza.
Przechodzę do żołnierzy.
Już wiemy, że dobry żołnierz powinien rwać się do bitwy, do zwyciężenia nieprzyjaciela, choćby przytem sto razy miał stracić życie lub narazić się na najboleśniejsze cierpienia. Ale to nie wszystko. Żołnierz powinien bowiem jeszcze umieć obchodzić się z bronią: strzelać, wymierzać odległości, walczyć bagnetem...
Ale i tego niedosyć. Żołnierz jeszcze powinien znać swoje miejsce w sekcji, jak sekcja w plutonie, pluton w kompanji i tak dalej. Żołnierz powinien umieć maszerować krokiem zwyczajnym, przyśpieszonym, czy biegiem, ażeby szedł równo z innymi; bo gdyby każdy chodził, jak mu się podoba, to już po przejściu stu kroków z linji zrobiłoby się zbiegowisko, a z kolumny — stado.
Nareszcie, co jest chyba najważniejsze, żołnierz musi słuchać, ślepo słuchać swego oficera. Każą mu wstawać w nocy — musi wstać; każą maszerować w czasie burzy — musi maszerować; każą stać bez ruchu pod strzałami — musi stać...
— Ehe!... to nie dla naszego brata... — zawołano basem.
— Demokraci mają spełniać czyjeś tam rozkazy?... podoba mi się!... — dodał głos młodzieńczy.
— Pozwolę sobie zrobić uwagę — rzekła jakaś dama — że towarzysz Świrski przedstawia wojsko i bitwy w sposób dziwnie oschły... biurokratyczny... W jego opisach nie słychać huku dział... szelestu sztandarów... okrzyków zapału...
— Przecie i dzisiaj mówią nam: słuchaj, draniu, co ci każą, a nie, to w zęby!...
— Burżujowskie teorje!...
— Nie burżujowskie, ale jaśniepańskie... Znać panicza...
Tak wołali jedni, podczas gdy inni oklaskiwali Świrskiego. W rezultacie odczyt skończył się ogólnem rozdrażnieniem i jeszcze głębszym podziałem na dwie partje. Stronnicy Świrskiego godzili się na karność wojskową, na ślepe posłuszeństwo dowódcom; zaś przeciwnicy twierdzili, że należy słuchać tylko uchwał, zatwierdzonych większością głosów, przy zabezpieczeniu praw mniejszości.
W liczbie słuchaczów znajdowali się dwaj nauczyciele Świrskiego ze szkoły handlowej: młodszy z ciemną brodą, w płaszczu, i starszy, z małemi wąsami, w paltocie. Gdy opuścili magazyn i ogromne podwórze, a znaleźli się na słabo oświetlonej ulicy, starszy zaczął dotykać swojej głowy, nóg, piersi, a następnie tej samej operacji poddał młodszego, mówiąc półgłosem:
— Sen, czy jawa?... mam gorączkę, czy jestem przytomny?... No, chyba nie śpię!... Nogi moje... palto moje... ulica... parkan... Więc mam do czynienia z rzeczywistością, nie z halucynacją...
— Cóż w koledze obudziło taką piekielną niewiarę?... — zapytał młodszy, poprawiając dwoma rękami bujną brodę.
— Jakto, więc kolega nie zdumiewasz się, że słyszałeś ucznia szóstej klasy, wykładającego sztukę wojenną?... — odparł starszy. — Bo ja nawet nie wiem, co o tem myśleć: czy to kpiny ze zdrowego rozsądku, czy zapowiedź niebywałego przewrotu w świecie?...
— Przesada, szanowny kolego, przesada!... — odpowiedział pięknym barytonem młodszy. — A gdyby ten nasz pupil był w szkole kadetów, czy junkierskiej, zresztą nie wiem, jak ją nazwać, i gdyby w siedemnastym roku nie potrafił powiedzieć czegoś o sztuce wojennej, z pewnością obaj nazwalibyśmy go — osłem...
— Ależ on nie jest w szkole junkierskiej, tylko w handlowej...
— Wasz siostrzeniec nie jest w szkole muzycznej, tylko także w handlowej, a mimo to wcale nieźle bębni na szpinecie. Czy miałbym go za to podziwiać?...
— W każdym razie dzisiejszy odczyt jest dla mnie rzeczą zdumiewająco nową! — mówił starszy. — I mam ochotę powiedzieć z Hamletem, że świat wyszedł z zawiasów!...
— A ja biorę to prościej i rozmaite ekstrawagancje młodzieży uważam, jako świt nowego okresu w historji. Okres ów dla następców naszych będzie tak naturalnym, jak ten, w którym żyjemy, wydaje się naturalnym dla naszego pokolenia.
— Pomimo to — rzekł starszy — bardzo jestem ciekawy przyszłości już nietylko wszystkich naszych uczniów, ale choćby takiego oto Świrskiego. Handlowcem ani żadnym pracownikiem nie będzie on... Ale może z niego wyrosnąć jakiś Moltke?...
— Uspokój się, kolego!... W najlepszym razie młody człowiek wstąpi do wojska, przegra w karty pół majątku, pójdzie do szpitala, potem pojedzie do Buska... A wkońcu zapuści szpiczaste wąsy, jak jego stryj, będzie chodził wyprostowany, w zapiętym surducie, osiądzie na wsi, jeżeli go chłopi z niej nie wypłoszą, i postara się na handlu zbożem i bydłem odzyskać to, co utracił w wojsku na kartach.
— A jeżeli będzie z niego drugi Moltke?...
— Gdzie?... jakim sposobem?... w jakiem wojsku?... U nas niema warunków ani dla Bonapartych, ani nawet dla Moltków!...
Odczyt o wojsku zwrócił publiczną uwagę na Świrskiego: mówiono, a raczej szeptano o nim. Jedni oburzali się, że zachęcał do karności i ślepego posłuszeństwa, drudzy zapytywali: czy z niego nie wyrośnie wielki bojownik?... Nie zdawano sobie sprawy, o ile odczyt posiadał wartość pod względem wojskowym, ale zdumiewano się, że chłopak siedemnastoletni tak śmiało poruszał temat, na który nie porwałby się żaden z jego nauczycieli.
Może w tydzień Kulowicz znowu odwiedził Świrskiego. Gość tym razem był blondynem i nazywał się Truciński.
— Słyszałem — mówił Truciński — słyszałem o waszym odczycie!... Nazywają was genjuszem... Trochę za wcześnie, bo genjusz przedewszystkiem musi coś zrobić. Ale... droga przed wami otwarta...
— Droga do siódmej klasy?.. — uśmiechnął się Świrski.
— A dlaczegóżby nie do sławy i nie do władzy?... — zapytał gość. — Ja, gdybym miał wasze zdolności, no — i wasze pieniądze, poszukałbym sobie najdzielniejszych między towarzyszami i utworzyłbym zawiązek przyszłej armji...
— Czy nie armji brauningistów?... — zapytał Świrski.
— Nie kpijcie z brauninga... niezła to broń, dopóki nie będzie mauserów... Zresztą i brauningiści nie zasługują na lekceważenie: to przednia straż wielkiej armji rewolucyjnej, którą stworzą tacy, jak wy... Pomyślcie o tem!...
— O czem?...
— Ażeby zebrać partję dzielnej młodzieży i przelać w nią te wiadomości, jakie sami posiadacie. Byłby to korpus oficerów... kadry przyszłego wojska...
Świrski zastanowił się. Drgnęła w nim duma.
— To jest myśl!... — rzekł. — Ale jakże będzie z bronią?...
— Eh!... — odparł blondyn — broni... ile chcecie... trzeba tylko zebrać pieniądze na nią. A gdy dostaniecie broń, moglibyście, dla wprawy, stoczyć jakąś małą potyczkę z wojskiem... Rewolucja już idzie! Finlandja ma armję, w Rosji tworzy się, tylko u nas nie...
Blondyn pożegnał Świrskiego i zniknął z miasta. W parę dni bomba rozerwała robotnika, który kręcił się z nią około policji.
Od tej chwili w cichem dotychczas mieście X. zaczęły się niepokoje. Co tydzień wychodziły numery rewolucyjnego pisma; w fabrykach i warsztatach wybuchały bezrobocia; na ulicach ukazywały się gromadki ludzi z czerwonemi sztandarami; parę razy strzelało wojsko. Pewnego dnia zabito człowieka, który podobno zajmował się szpiegostwem, a w tydzień później zamordowano kogoś niewinnego, przez omyłkę. Zaczęto napadać patrole i strzelać do strażników; w mieście i okolicach zdarzały się wypadki bandytyzmu.
Wśród takich warunków garstka uczniów i rzemieślników, podzielających opinje Świrskiego, na jego propozycję, utworzyła związek Rycerzy Wolności. Związek miał dwa cele: pierwszy — ażeby powstrzymać swoich członków od mieszania się do akcji terorystycznej, drugi — ażeby kształcić ich na żołnierzy.
— Gdy przyjdzie czas — zakończył mowę Świrski — powiem wam, a wtedy wyjdziemy z miasta, uzbroimy się i rozpoczniemy walkę regularną.
Od tej pory, przy zachowaniu koniecznej tajemnicy, Rycerze zbierali się w mieście lub za miastem po kilka razy na tydzień i odbywali ćwiczenia.
Uczyli się maszerować pojedyńczo, linjami i kolumnami; fechtowali się na rapiry i bagnety, przyzwyczajali się do oceniania odległości okiem, kilka razy wyjeżdżali między góry i lasy i uczyli się strzelać do celu.
Obok tego hartowali się. Chodzili w lekkiej odzieży, w bieliźnie z prostego płótna; czasem nie sypiali w nocy, albo przez całą dobę powstrzymywali się od jedzenia. Gimnastykowali się i, dla wyrobienia odwagi, łazili po wysokich dachach, albo po dwóch, czy w pojedynkę, spędzali noce na cmentarzach i w lesie, jak to za dziecinnych lat robił Świrski.
Wprawiano się też w posłuszeństwo, ściśle wykonywając każdy rozkaz. Naprzykład: jutro o godzinie tej a tej, w tem a w tem miejscu zbierzemy się... pojutrze nie jemy obiadu... innego dnia, o ile to będzie możliwem, powstrzymujemy się od mówienia...
Według umowy, każdy członek związku mógł być dowódcą, i w tym celu dowódcy zmieniali się co kilka dni. Ponieważ jednak Świrski odznaczał się pomysłami, znał wojskowość i posiadał najwięcej powagi, więc on był prawdziwym wodzem. Linowski kochał go i ślepo w niego wierzył, Starka zazdrościł mu, Chrzanowski czasem krytykował, Lisowski niecierpliwił się, że jeszcze nie staczają bitew, Jędrzejczak drwił ze wszystkich. W rezultacie jednak propozycje Świrskiego prawie zawsze miały za sobą większość głosów i były wykonywane.
Pewnego razu, gdy człowiek, nazywający się Nożyńskim, Kulowiczem i Trucińskim, oświadczył Rycerzom Wolności, że jakaś większa organizacja chce zawiązać z nimi stosunki, ale tylko za pośrednictwem jednego zaufanego delegata, wszyscy wybrali na ten urząd Świrskiego.
I znowu zaczęły się ćwiczenia odwagi, rozmowy o śmierci i sposobach zachowywania się wobec niebezpieczeństwa. Ostatecznie przekonano się, że najlepszym środkiem przeciw niebezpieczeństwu jest — nie myśleć o niem, ale o czemś innem, przyjemnem.
Wkrótce zdarzyła się nieprawdopodobna sposobność złożenia egzaminu z dotychczasowych ćwiczeń. Na wiosnę znowu przyjechał, niewiadomo skąd, Truciński (tym razem miał nieduże czarne faworyty, nie wymieniał swego nazwiska) i oświadczył, że chce rozmówić się z najwybitniejszymi Rycerzami Wolności. Jakoż Świrski zaprosił na wieczór kilkunastu kolegów, do których gość taką miał przemowę:
— Moi panowie! Moskwa już dała hasło do rewolucji...
— Nieosobliwe!... — szepnął Świrski.
— Bo to dopiero przygrywka, na którą odpowiedziały echa w armji i marynarce...
— Niewielka sztuka być rozstrzelanym!... — wtrącił Starka.
— Mówi pan, że niewielka?... — ciągnął gość. — Sądzi pan, że większa sztuka łazić po gzemsach, albo jeździć na skrzydle rozmachanego wiatraka?...
Przy tych słowach Świrski i Linowski zarumienili się.
— A ja i tegobym nie potrafił... — mruknął Jędrzejczak, targając rude włosy.
— I ja nie potrafiłbym — ciągnął gość — bo też rewolucja nie wymaga zręczności cyrkowej...
— Tylko czego?... — spytał Linowski, ostro patrząc mu w oczy.
— Odwagi!... poświęcenia!... — odpowiedział gość. — Jeżeli potrzeba usunąć jakiego łotra i zginąć samemu, socjalny rewolucjonista, gdy wyciągnie los, potrafi kilka tygodni żyć pod grozą śmierci i jeszcze z zimną krwią robić przygotowania. A wy co?...
— Potrafilibyśmy to samo... — odparł Starka.
— Więć nie chwalcie się, tylko róbcie...
— Mordować bezbronnych nie będziemy; to sprzeciwia się i celom naszego związku, i naszym gustom!... — rzekł Świrski.
— Wygodny związek!... bezpieczne gusta!... — uśmiechnął się gość.
— Ten pan myśli — zabrał głos Chrzanowski — że my się boimy śmierci i nie potrafilibyśmy, naprzykład, losować, gdyby na to przyszło... Pokażmy mu...
— Pyszna zabawa!... — krzyknął Jędrzejczak, uderzając pięścią w stół.
— Pokażcie!... zabawcie się!... — drwił gość.
Nastąpiła wymiana przykrych słów. Gość żartował z ostrożnych rewolucjonistów, którzy, aby wprawić się w pogardzanie śmiercią, łażą po parkanach, albo włóczą się po krzakach, a Jędrzejczak wspomniał o prowokatorach, którzy, sami nie narażając się na żadne niebezpieczeństwo, wysyłają na śmierć innych.
Argumenty gościa musiały jednak być mocniejsze, gdyż w rezultacie związkowcy, z których najstarszy miał osiemnaście lat, postanowili złożyć warjacki dowód odwagi. Modrzewski naciął kilkanaście kartek, na jednej Tryzna wyrysował krzyż, wszystkie wsypano w czapkę i zaczęto ciągnąć losy.
Krzyżyk dostał się piątoklasiście, Brydzińskiemu, który, stosownie do umowy, po upływie czterdziestu ośmiu godzin, odebrał sobie życie. Duma i zaciętość chłopców były tak wielkie, że nietylko żaden nie zaprotestował przeciw szalonej loterji, ale przeciwnie: każdy uważał ją za dopełnienie ćwiczeń, rozwijających odwagę.
Dopiero w kilka dni po pogrzebie Brydzińskiego zaczęła się reakcja. Trzech uczniów wystąpiło ze związku, a jeden uległ tak ciężkiej neurastenji, że miewał halucynacje i musiał opuścić szkołę. Ćwiczenia wojskowe na parę tygodni przerwały się, ponieważ związkowcy nie mieli do nich chęci. Nawet Świrski przestał bywać na zebraniach tajnych, a zaczął uczęszczać na wiece jawne i poznał się z ludźmi, którzy mieli wstręt do rewolucji, a zajmowali się pracami kulturalnemi. Świrski sam nie mieszał się do odczytów, nie zabierał głosu na wiecach, lecz na każdą z nowopowstających instytucyj ofiarowywał setki rubli. Z jego hojnych datków korzystały: ochrona w mieście X., szkoła elementarna polska, towarzystwo śpiewacze i gimnastyczne, uniwersytet ludowy, kursy dla analfabetów i wiele innych. Na jego prośbę stryj Wincenty założył w Świerkach szkołę elementarną, ochronę i sklep wiejski.
Nim zaczęły się wakacje, stryj Świrski wydał ze swoich i synowca funduszów około sześciu tysięcy rubli i nietylko nie protestował przeciw tak znacznemu rozchodowi w ciężkich czasach, ale jeszcze mówił ze złośliwym uśmiechem:
— Klimcio Żebrowski do osiemnastego roku życia przegrał w karty piętnaście tysięcy rubli, a mój chłopak wydał na filantropję tylko sześć tysięcy... Ma jeszcze u mnie na te głupstwa dziewięć tysięcy!...
Czas łagodzi silniejsze wzruszenia, więc, gdy młodzież zjechała się po wakacjach do szkoły, członkowie związku Rycerzy Wolności powrócili do wojskowych ćwiczeń i swoich marzeń. Każdy w duszy chełpił się z nieszczęsnego losowania; Brydziński stał się jakby patronem i wzorem ich związku.
— Umrzeć, jak Brydziński!... mieć determinację Brydzińskiego!... — bardzo często powtarzało się w rozmowach i myślach.
Kazio Świrski i jego najbliżsi koledzy związku byli w siódmej klasie, kiedy na tydzień przed Bożem Narodzeniem znowu, jakby z nieba, spadł wielopostaciowy agitator. Tym razem nazywał się Voglem i miał duże ciemne wąsy.
— No, moi kochani — rzekł do Świrskiego — musicie się na coś zdecydować. Albo nie bałamućcie ludzi wielkiemi zamiarami i ćwiczeniami, albo raz przyczyńcie się do sprawy poważnej.
— Cóż mamy robić?... — zapytał Świrski.
— Rewolucja może opóźnić się do wiosny, ale może wybuchnąć lada dzień, lada godzinę... — mówił Vogel. — Rozumiecie, że potrzebujemy pieniędzy... dużo pieniędzy, które musimy wydrzeć kasom rządowym i bankom. W waszem mieście w tych czasach znajduje się kilkakroć sto tysięcy rubli. Jeżeli pomożecie nam je zdobyć, część dostanie wasz związek na kupno broni...
Świrski zamyślił się. Jużci, czas był zużytkować od roku dokonywane ćwiczenia!... czas był przystąpić do realizacji gorączkowo obmyślanych i obgadywanych planów!... Ale czy to możliwe?...
— Wahacie się?... — pytał Vogel. — Szkoda, że utworzyliście ten sztubacki związek Rycerzy, który odciągnął innym partjom bardzo użyteczne materjały!...
— Waham się, gdyż jest nas za mało, i nie wiem, ilu zdecyduje się należeć do tak niepewnego... nieprawdopodobnego przedsięwzięcia?...
— Dla odważnych niema niepewnego przedsięwzięcia... — wtrącił Vogel.
Osiemnastoletni panicz Świrski spojrzał na niego, jak na kelnera.
— Panie Vogel — rzekł — albo drwisz ze mnie, czego nie lubię, albo pan i pańscy przyjaciele nie macie pojęcia o sztuce wojennej... Ja mógłbym zebrać, w najlepszym razie, stu ludzi, a z taką liczbą i z rewolwerami, nie mogę rozpoczynać walki przeciw dwom pułkom piechoty...
— Kpię z pańskiej sztuki wojennej!... — wybuchnął Vogel. — My, w trzydziestu, zrabowaliśmy cztery kasy, w których sąsiedztwie było więcej niż dwa pułki!...
Obaj pobledli z gniewu, lecz i natychmiast opanowali się. Świrski zaczął chodzić po pokoju i w ciągu kilku minut obmyślił plan zaatakowania banku, tudzież kasy gubernjalnej, który następnie przedstawił związkowcom. Vogel był tak zachwycony pomysłem, że uściskał Świrskiego i nazwał go, już niewiadomo który raz, genjuszem...
— Głowę daję... — zawołał — że będziemy mieli kupę pieniędzy!...
— Za pozwoleniem — przerwał Świrski — można stawiać dziesięć albo i dwadzieścia przeciw jednemu, że nie zdobędziemy pieniędzy i że większa część naszych zginie... jedni na placu, inni na szubienicy... Dlatego muszę pierwej nietylko pogadać z kolegami, ale i przekonać się, do czego są zdolni?
— Róbcie, jak chcecie — przerwał Vogel — bylebyście jak najprędzej zaatakowali kasy. To w żadnym razie nie zaszkodzi, choćbyście i przerżnęli grę...
— Jak komu nie zaszkodzi!... — odpowiedział Świrski. — Powtarzam jeszcze raz: rozmówię się i spróbuję, ale pod żadnym pozorem... pod żadnym pozorem... nie obowiązuję się nietylko zdobyć kas, ale nawet atakować ich... Niema na świecie wojska, które bez ostatecznej potrzeby narażałoby się na akcję, zgóry przegraną... A także wątpię, czy jest na świecie partja, która śmiałaby żądać podobnych ofiar... tak wielkich ofiar... przy tak małych szansach powodzenia!...
Vogel ciskał się, zarzucał Rycerzom tchórzostwo, wkońcu jednak zgodził się, że Świrski zrobi to, co będzie mógł. Zaatakuje kasy — wybornie!... nie zaatakuje — trudna rada!... Trzeba mu zostawić zupełną swobodę działania, ponieważ on nietylko zna miejscowe stosunki, ale i tych ludzi, którzy mają pójść w ogień.