<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Podleśny Towarzystwa „Żelazne Huty“, pan Józef Linowski, dojeżdżał saniami do gubernjalnego miasta X. Był to człowiek z górą sześćdziesięcioletni, silny i dobrze zakonserwowany. Z pod futrzanej czapki jaśniała czerwona twarz, wąsy, szronem okryte, i niebieskie, bystre oczy. Miał na sobie długi, szaraczkowy surdut, podbity lisami, grube, włóczkowe rękawice i buty do kolan. Sanki, któremi jechał, były prostej roboty, ale mocno zbudowane i wygodne. Ciągnął je koń kasztanowaty, kształtny i zgrabny w ruchach; pomimo zimna, okrywał go pot, ale w sposobie wyrzucania głowy i stawiania nóg nie było widać, ażeby się zmęczył.
Jechali drogą boczną, przez równinę, okrytą śniegiem, na której tu i owdzie widać było kępy nagich i czarnych drzew albo samotne chaty z uśnieżonemi dachami. Niebo było czyste; chłodne, grudniowe słońce nadawało śniegowi blask srebra; zdaleka na granicy horyzontu iskrzył się, aż oczy bolały, złocisty krzyż cerkwi.
Koń szedł tęgiego kłusa, sanki podskakiwały, albo zataczały się po rozjeżdżonej drodze, a pan Linowski znowu uczuł ostry głód, który trapił go już od pół godziny.
— Marsz... marsz... kasztanek!... aby prędzej na obiad!... — wołał niecierpliwie podróżny, ale nie sięgnął ręką po bat, leżący w sankach. Gdzieżby on uderzył takiego przyjaciela, takiego mądrego i szlachetnego konia?
Wjechali w mały, rzadki lasek brzozowy. Pan Linowski wychylił się na prawo i na lewo, potem powstał i spojrzał przed siebie. Ale nie dostrzegł nic, zresztą i skończył się lasek.
— Niema hultaja!... — rzekł do siebie półgłosem. — No, niezawsze świętego Jana...
W tej chwili bowiem przypomniał sobie, że jego syn, osiemnastoletni Władek, obecnie siódmoklasista szkoły handlowej w X., na początku letnich wakacyj aż tu wybiegał na spotkanie ojca.
— Trzy wiorsty od miasta!... — mruczał pan Linowski. — Dziś za zimno na taki spacer... Nawet zwymyślałbym go, gdyby wyleciał naprzeciw... A to, psiakrew, jeść się chce!...
W tej chwili duszę pana podleśnego przebiegały dwa prądy: jeden płynął od żołądka i nazywał się głodem, drugi od serca i był tęsknotą za synem. Wprawdzie pan Linowski widział się z synem na Wszystkich Świętych, sześć, siedem tygodni temu; ale już chciał go znowu zobaczyć, znowu uściskać, usłyszeć jego głos wesoły.
— Jeszcze kwadrans, pół godziny... i siądziemy z Władkiem do obiadu... Niech bestja używa na koszt ojca!...
Sanki wjechały w krótką aleję wierzb czarnych, najeżonych. Gdy minęły ją, gdzieś zdaleka, na końcu drogi, ukazała się jasna wieża, uwieńczona zieloną banią i złotym krzyżem. Jednocześnie odezwały się dzwony cerkwi:
— Jestem tu... jestem tu!... O, ja jestem tu... o, ja jestem tu!...
A po chwili śpiewowi dzwonów cerkiewnych odpowiedziały, niby westchnieniami, dzwony kościelne:
— Ach-ach!... ach-ach!... ach-ach!...
Pan Linowski uczuł ból w piersi, którą kiedyś przenizała kula.
— Jestem tu... jestem tu... o, ja jestem tu!... — śpiewały dzwony cerkwi.
Miasto zarysowuje się coraz wyraźniej. Na prawo, przy drodze, widać ogromną cegielnię; zdaleka na lewo, wśród drzew — cmentarz. Potem, znowu na prawo, czerwonawe olbrzymie gmachy składów monopolowych, dalej — żółte więzienie, potem komin młyna parowego, drugi komin fabryki tytuniu, trzeci komin fabryki narzędzi rolniczych... W tej chwili panu Linowskiemu przebiegła myśl, że ludzie poto wyrabiają cegły, budują domy, mielą mąkę i pieką chleb, ażeby następnie opalić się tytoniu, opić się monopolówki i albo pójść do więzienia, albo od wszystkich ludzkich i obywatelskich obowiązków uciec na cmentarz...
— Ale też mi się jeść chce! — mruknął podleśny. — Ciekawym, czy aby Władka zastanę w domu?...
W tej chwili owionęło go tchnienie mdłe i wilgotne; wjechał do miasta.
Pan Linowski zawsze zazdrościł miastu chodników, latarń, bliskości kościoła, szkoły i poczty, ale czuł, że w tej atmosferze nie pożyłby długo. Domy robiły na nim wrażenie brudnych i ciasnych mrowisk, ludzie przypominali sznury mrówek, śpieszących na robotę lub z roboty, a Żydzi — rój much, który obsiadł talerz, powalany sosem.
Dziś uderzyła go jakaś zmiana w mieście: ludzi mniej kręciło się po ulicach i biegali prędzej; Żydzi mniej gęsto skupiali się pod domami. Cukiernia wyglądała pusto, ale przed restauracyjką na bocznej ulicy stała gromadka niby robotników, z których jeden śpiewał niepewnym głosem:

Nadejdzie jednak dzień zapłaty,
Sędziami wówczas będziem my!

— Ja już gdzieś to słyszałem?... — pomyślał Linowski.
Przy innej z bocznych ulic na chwilę powściągnął konia.
— Zajechać po Władka?... — spytał samego siebie.
Lecz w tej chwili poczuł tak mocny ból głodu, że puścił lejce i nie zatrzymał ich, aż przed wielką bramą, nad którą stał napis: „Hotel Polski“. Jednocześnie przyskoczyło do niego dwu faktorów: jeden szpakowaty, drugi rudawy. Rudawy miał przy kapocie kołnierz z niedającego się nazwać futra: szpakowaty był w dwu chałatach, z których wierzchni odznaczał się łatami i wypłowiałą barwą.
— Odejdź... bo to mój pan!... — wołał szpakowaty faktor, odpychając rudego kolegę.
— Wielmożny pan nie potrzebuje kapcanów!... — wrzasnął rudy.
— No, niech wielmożny pan sam powie temu łapserdakowi...
— Ty cholera!...
— Nie kłóćcie się — przerwał Linowski. — Joska wezmę...
Szpakowaty Josek już trzymał w ręku bat, pomógł wysiąść Linowskiemu i wziąwszy konia przy pysku, poprowadził go na podwórze hotelu.
— Ten złodziej zawsze mi przeszkadza... Żeby on zdechł!... — gniewał się Josek.
— Musi to być głodomór... — wtrącił Linowski.
— A ja, wielmożny panie, bogaty?... Od samego wstania nawet wody w gębie nie miałem, i żeby nie wielmożny pan, pewniebyśmy cały dzień nie jedli, ani ja, ani żona, ani dzieci.
— Przecież Josek dzieci już wyposażył?...
— Niech Pan Bóg wielmożnemu panu da zdrowie z takim posagiem!... Jeden syn jest krawiec, drugi blacharz, ale oba siedzą u mnie... A córka ożeniła się z kuśnierzem, i także sprowadzili się do nas... Żebym ja na dzień miał tyle funtów chleba, ile osób w jednej izbie, to jabym się pytał: co ten hotel kosztuje?...
— I teraz Josek może się spytać... — wtrącił stajenny, Mateusz. — Miał on ciemne włosy, wyskubane w jednym punkcie głowy, i utykał na nogę.
— To niech Mateusz konia się zapyta, bo my jesteśmy wspólniki...
— Znasz mego syna?... — rzekł pan Linowski.
— Jak moje własne dzieci!... Piękny pan!... wesoły pan!... — odparł Josek.
— Idźże do niego na stancję...
— Do pani Wątorskiej... wiem!... I mam nakazać, ażeby panicz przyszedł tu, do restauracji?...
— Dobrze — odparł podleśny. — Potem dowiesz się, kiedy będzie w domu Pfeferman.
— Ten handlujący z drzewem... wiem!...
— A potem pójdziesz do doktora Dębowskiego i także dowiesz się...
— Kiedy wielmożny pan każe, to ja mogę zapytać się i o doktora Dębowskiego — rzekł Josek, wykonywając ramionami taki gest, jakgdyby wycierał się o wnętrze swego chałata. — Ale jeżeli wielmożny pan chce być zdrów na wszystkie choroby, to niech pan każe mnie posłać do pana doktora Szpilera.
Linowski tymczasem wydobył z pod kozła dwa zające, podał je Joskowi i rzekł:
— Jednego zanieś pani gospodyni, a drugiego pani Wątorskiej... A Władek niech tu zaraz przyjdzie, bo czekam z obiadem...
Potem wyjął ciężką kobiałkę i zawiesił ją przez plecy.
Gdy faktor odszedł, stajenny, który wyprzęgał i wycierał zgrzanego konia, obejrzał się i rzekł zniżonym głosem:
— A wielmożny pan uważał, jak się to pochowali strażnicy?... Ani jednego na mieście od wczoraj... Bo to, widzi pan, we środę wieczór dwóch ich zakantopili: Szmakowa i Fomeńkę... Żona Szmakowa wzięła ze sobą troje dzieci, poleciała do policmajstra i krzyczy na cały głos: „Mąż dawał mi z tysiąc rubli na rok... płaćcie teraz, kiedyście go nie upilnowali!...“ — Ale Fomeńkowa nie kłóciła się z policmajstrem, tylko biła głową o ścianę i wkółko pytała:
— „Za szto tiebia?... za szto tiebia?...“
— Bo jużci prawda — odezwał się Linowski — poco ich było zabijać?...
— Ehe! — zaśpiewał Mateusz, wytrząsając ręką. — Jak to zaraz znać, że pan u nas nie mieszka... Darli oni ludziom skórę, choć i strażnicy... Chryste odpuść! Kto żył, musiał się opłacać: kupiec, rzemieślnik, faktor, nawet taka Żydówka, co handluje piernikami, a zarabia złotówkę na siebie i czworo dzieci... To też niech wielmożny pan spojrzy, jak wygląda strażnik, a jak nasz... Strażnik tłusty, czerwony, mieszka nieraz w dwóch albo trzech pokojach, ma na przedmieściu własny domek albo plac, a jego żona parę krów, konia... A z czego to wszystko?... Z ludzkiej krzywdy!...
— No, ale żeby za to zabijać!...
— Nie za to — szeptał Mateusz, zaciskając pięści. — Oni wszyscy biorą, wszyscy każą sobie płacić; ale Fomeńko i Szmakow to jeszcze... mordowali socjałków w więzieniu... Jednemu wybili zęby, drugiemu połamali żebra, a trzeci aż umarł, tak mu przypiekali podeszwy lampką naftową... Więc obdzierać i męczyć ludzi można i żadnej zemsty za to niema być?... Ehe!... wielmożny panie, to już nie te czasy...
— Któż ich zabił?...
— Wiadomo, że socjały... A wielmożny pan wie, kto dziś jest socjał?... Szewc, stolarz, woźny, student... czasem brat komisarza, albo i syn gubernatora... Teraz ruscy z naszymi za jedno, a Żydzi na trzeciego... A kiedy Żydzi zmiarkowali, że w tem jest interes, to już socjał wygra, bo Żyd na niepewne nie pójdzie.
Mateusz dotknął czapki ręką i zaprowadził konia do stajni. Linowski został sam.
— Aj... ten Władek! — myślał. — Mnie głód kiszki skręca, a jego niema i niema... Myślisz, że będę czekał na ciebie, durniu jakiś?... Idę na obiad...
Wyszedł z bramy na ulicę, rozejrzał się i wolnym krokiem powlókł się ku restauracji hotelu. Pod gankiem jeszcze zatrzymał się, spojrzał na ulicę, wreszcie szarpnął drzwi i prędko wszedł do bufetu.
W bufecie przywitał gospodarza, jak dobry znajomy, oddał mu do przechowania kobiałkę i rewolwer. Potem wypił duży kielich wódki i zjadł parę kawałków ulika z wielkim smakiem.
— No, i dawajcie obiad — rzekł — bo przez tego gałgana Władka zdycham z głodu... A nie zapomnijcie o butelce marcowego... — dodał. — Mieszkać u was nie chciałbym, ale piwa i śledzi to wam zazdroszczę.
Linowski zajrzał na salę, obwieszoną wizerunkami ryb i dziczyzny, lecz spostrzegłszy kilku „dziedziców,“ cofnął się do bocznego pokoju. Tu usłyszał głos z pod lustra:
— Sługa pana leśniczego!... prosimy do towarzystwa...
Wołał tak jegomość średniego wzrostu, pulchny, rumiany, z dobrodusznym wyrazem twarzy. Był to prywatny adwokat, zwany „mecenasem.“ Prowadził sprawy wszędzie: w sądach, u komisarzy, w powiatach, w rządzie gubernjalnym. Pisywał także prośby, skupywał sumy trudne do odzyskania, często wyjeżdżał do Warszawy, bywał i w Petersburgu. Przychodził czasem do Hotelu Polskiego na kawiorek i lampeczkę porteru; zresztą nie pił, nie grywał w karty, nie miał długów i głośno wypowiadał zasadę, że każda sprawa jest dobrą, jeżeli... przynosi adwokatom dobre wynagrodzenie.
Linowski, przywitawszy mecenasa, usiadł przy stoliku.
— Cóż — zaczął mecenas — doskonale pan wygląda... nie przejmuje się widać polityką, jak my... Nie macie tam kilku sągów drzewa na sprzedaż?...
— Tego u nas nigdy nie brak.
— Więc możeby pan wziął ode mnie pieniądze?... — spytał mecenas.
Podleśny skrzywił się.
— Najlepiej niech pan poszle list i pieniądze do zarządu — odparł.
— He!... He!... he!... stary poczciwiec!... — zaśmiał się mecenas, uderzając Linowskiego w kolano. — Tacy, jak pan, nie robią majątku...
— Tylko jacy?...
— Tacy, jak tam, w sali — odparł mecenas, wskazując ręką. — Tatuś buchnął narodowe pieniądze, więc synek ma na szampana... Tatuś wykwitował małoletnich, a synek jeździ czwórką... Dziadzio darł skórę z poddanych, a wnuczek jest jaśnie wielmożnym... Tak się ludzie dorabiają majątku!
— Mój mecenasie — odparł Linowski — takie sztuki udają się do czasu...
— To też na nich już przyszedł czas... — szepnął adwokat. — Na wiosnę w dziewięciu dziesiątych folwarków strajk!... we wszystkich fabrykach strajk!...
— A na przyszłą zimę wszyscy z głodu pozdychamy — wtrącił Linowski.
— Wcale nie wszyscy!... Z torbami pójdą ci, którzy nic nie robią, a mimo to hulają... Ale my, my, adwokaci, doktorzy, inżynierowie, leśnicy, my zawsze będziemy mieli pracę i zarobki, bo nasz kapitał siedzi nie w cudzej krzywdzie, ale w naszej głowie...
Linowski machnął ręką.
— Nie wierzysz pan, bo nie wiesz, co się dzieje — szeptał mecenas. — Tydzień temu zabrali z kasy powiatowej około stu tysięcy rubli... codzień napadają monopole... pod wiosnę zabiorą się do kas gubernjalnych i banków... Rewolucja tymczasem zagarnia pieniądze, potem sprowadzi najdoskonalszą broń, a gdy wygra parę bitew i przyciągnie do siebie wojsko, wówczas w ciągu tygodnia zrobi ład... Kto nie pracuje, nie ma prawa do życia!... precz z kapitalistami, próżniakami!... precz z jaśnie panami, którzy w postaci szampana piją krew swoich parobków, podleśnych!... I to jeszcze takich podleśnych, którzy boją się od porządnych ludzi brać pieniądze na drzewo... Cóżto, czy ja was chciałem przekupić?... — zapytał mecenas, przyjacielsko pochylając się do Linowskiego.
— Czort wie, co się tu u was dzieje!... — mruknął podleśny. — Zabijacie strażników, rabujecie kasy, pożądacie cudzych majątków i mówicie, że z tego urodzi się dobre dla wszystkich... A tymczasem Pan Bóg zapowiedział: nie kradnij, nie zabijaj, nie pożądaj cudzego...
— Stare bajki!... — rzekł mecenas, kiwając ręką.
Tak rozmawiali i jedli: mecenas swój kawior, podleśny — kulebiakę, zupę rybną, szczupaka... Gdy nalał pierwszą szklaneczkę marcowego, wbiegł zadyszany Josek.
— A cóż mój syn?... — zapytał podleśny.
— Pani Wątorska — odparł faktor — najpierwej kazała się wielmożnemu panu pięknie pokłonić za tego zająca...
— Ale syn?... — przerwał niecierpliwie Linowski.
— Pani Wątorska kazała powiedzieć, że panicz poszedł z kolegami na zabawę, ale że już zapakował rzeczy i dziś ma pojechać z kolegami także na zabawę...
Linowski rozłożył ręce na stole i osłupiały wpatrywał się w Joska.
— Co ty wygadujesz?... — odezwał się po chwili. — Władek ma dziś, ze mną, jechać do domu, ale nie z kolegami na zabawę...
— To może oni u pana w domu będą się bawili — odparł faktor. — Młody panicz Świrski także jest z nimi...
— Świrski?... — powtórzył podleśny. Na dźwięk tego nazwiska uspokoił się i wrócił do swej szklanki. Świrski, bogaty panicz, sierota, pod opieką niemniej bogatego stryja. Takie znajomości nie mogły być szkodliwemi dla syna leśnika.
— Pan Pfeferman — ciągnął Josek sprawozdanie — będzie w domu cały dzień. A pan doktór Dębowski także będzie w domu cały dzień, chyba żeby go zawołali na miasto, to wyjdzie, ale zaraz wróci...
— Cóż ci się należy?... — zapytał Linowski.
— Co wielmożny pan da... Ja tu ciągle będę przy hotelu, to wielmożny pan znowu mnie gdzie poszle... A o panicza to ja się jeszcze raz sam dowiem i tu przyprowadzę...
Linowski dał mu najpierwej czterdziestówkę, lecz po namyśle dołożył jeszcze dziesiątkę. Josek ukłonił się, chuchnął na pieniądze i rzekł z filuternym uśmiechem:
— A pani Wątorskiej ja powiedziałem, że skórkę z zająca to wielmożny pan mnie podarował... No, ona się z tego naśmiała i kazała przyjść pojutrze...
Po wyjściu faktora mecenas rzekł z westchnieniem:
— Każdy, gdzie może, to urwie; nawet ten oto biedak... A dziwią się adwokatowi!
Linowskiemu uwaga ta wydała się dosyć osobliwą. Wstał, podziękował mecenasowi za towarzystwo i wyszedł do Pfefermana.
Handlarz drzewa uchodził za człowieka bogatego. Mieszkał we własnym domu na głównej ulicy i wraz z liczną rodziną zajmował pierwsze piętro. Podleśny dziwił się schodom, pokrytym dywanikiem, kolorowym szybom i gipsowym figurom w klatce schodowej. Na futrynie drzwi była przybita metalowa rurka. Kiedy zadzwonił, nieprędko mu otworzono. Jakaś kobieta najpierwej uchyliła drzwi i spytała o nazwisko. Potem wpuszczono go. Stojąc w przedpokoju, Linowski słyszał w dalszych apartamentach bardzo ładną grę na fortepianie i poczuł woń cebuli.
Wprowadzono Linowskiego do gabinetu. Sterczało tu dębowe biurko, stół, pokryty zielonem suknem, na nim mosiężny świecznik z orłem austrjackim. Wysoko na półkach leżały wielkie księgi rachunkowe, a na podłodze, osłoniętej dywanem, stała skórzana kanapa, krzesełko, obite czerwonym jedwabiem, ogromny fotel, pokryty ciemno-zielonym utrechtem, wreszcie — stare krzesło wiedeńskie. Handel, pobożność, dostatek i — brak gustu, wszystko zmieszało się tu razem.
Wszedł pan Pfeferman.
Był to człowiek wysoki i otyły, z kruczą brodą, już posrebrzoną siwemi włosami. Miał atłasowy chałat, na głowie aksamitną krymkę, na twarzy wielką powagę.
— Jak się pan ma, panie podleśny? — zaczął Pfeferman i podał Linowskiemu dwa palce. — Jestem pewny, że bez interesu nie wstąpił pan do mnie.
— Nie z moim przychodzę interesem — odpowiedział Linowski, wzruszając ramionami. — Z zarządu kazali spytać: czy pan weźmie te sosny, które się teraz wycinają, i kiedy pan odda resztę pieniędzy?
— Te osiemset rubli?... One leżą w banku... może pan je wziąć choćby dzisiaj — odparł handlarz.
— Nie upoważnili mnie do odbioru...
— To pańskie szczęście. Onegdaj, niedaleko Sierpów, jakieś rozbójniki napadli naszych kupców i zabrali im wszystkie pieniądze, a wczoraj miałem list, że wpadli do mego pisarza w Głoskowie, ukradli mu dwieście rubli i rewolwer... Poco on trzymał ten rewolwer?... I jeszcze nie jestem pewien, czy naprawdę wzięli dwieście rubli!... Bardzo paskudne czasy... Gdybym był młodszy, wyjechałbym do Ameryki z temi dwudziestoma tysiącami, które mam w Berlinie, i za kilka lat zrobiłbym miljony...
— A jakże będzie z sosnami?... — zapytał Linowski.
— Co ja panu powiem?... — odparł Pfeferman, składając ręce. — Kto tu dziś wie, czy go do jutra nie okradną, jeżeli... tfu!... nie zabiją?...
— Więc osiemset rubli złożył pan w banku, a sosen nie bierze... — rzekł Linowski. — Do widzenia się, panie Pfeferman...
Chciał wyjść, handlarz zatrzymał go.
— Dlaczego pan się tak śpieszy?... dlaczego pan trochę nie odpocznie?...
— Nie mam czasu siadać...
— Pogadamy stojący — mówił Pfeferman. — Te sosny możnaby wziąć, ale żeby przy wywózce nie było szykan... Rozumie pan, panie Linowski?... A teraz — dodał, otwierając biurko — ja pozwolę sobie doręczyć panu kolędę...
Podleśny wstrzymał go za rękę.
— Niech pan da spokój, panie Pfeferman. Nie przyszedłem po kolędzie, tylko z interesem zarządu.
— Dlaczego pan zawsze taki ostry?... Ja mam dla pana sto... sto pięćdziesiąt rubli...
— Daj pan je swemu pisarzowi, ażeby nie potrzebował kraść z biedy.
Pan Pfeferman klasnął w ręce i zawołał:
— Jak ja lubię, kiedy się pan gniewa! Jeżeli kupię Żelazne Huty, pan będzie u mnie nadleśnym... jak dzieci kocham... A o pańskiem dzisiejszem postąpieniu powiem dyrektorowi... Co się zaś dotyczy tych sosen, dam odpowiedź przed Nowym Rokiem.
Linowski, zirytowany, pożegnał Pfefermana i wyszedł na ulicę. Tam przez chwilę namyślał się i skręcił w stronę mieszkania syna. Tak potrzebował spojrzeć na niego, pogadać, użalić się nad losem, który skazywał go na stosunki z Pfefermanami.
Na stancji pani Wątorskiej mieszkało sześciu uczniów; czterech już pojechało na święta, dwaj wyszli do miasta, z czego korzystając, gospodyni wzięła się do porządków domowych. Gdy zadzwonił do niej i wszedł podleśny, pani Wątorska była w starej spódnicy, miała głowę zawiązaną w chustkę i rękawy kaftanika zawinięte powyżej łokci. Była to kobiecina niska, chuda, z sowiemi oczyma, żółtą twarzą, na której malował się wieczny przestrach.
— Co się z moim chłopcem dzieje?... — zapytał bez wstępów Linowski.
— Witam pana!... Jakże miło mi widzieć go w dobrem zdrowiu!... jakże dziękuję za piękny prezent!...
— Ale Władek?...
— Pan Władysław siedział w domu i pakował się do południa... Potem włożył cywilne ubranie i poszedł na wiec koleżeński, w sprawie egzaminów na patent...
— Pocóż zdjął mundur?...
— Bo widzi pan dobrodziej — mówiła zniżonym głosem gospodyni — pana Władysława i jeszcze paru kolegów zaprosił na polowanie pan Świrski... Więc dziś jadą do Świerków, będę tam przez sobotę i niedzielę, a w poniedziałek mają wpaść do szanownych państwa na parę godzin... Jakże się miewa pani dobrodziejka?... Podobno w jesieni była niezdrowa...
— Dziękuję za pamięć... zasyła pani ukłony... Oj, te dzieci!... Dopóki był smarkaczem, wybiegał naprzeciw ojca o parę wiorst za miasto; ale kiedy zdobył osiemnaście lat i puch pod nosem, już nawet nie czeka na ojca w domu... Wybiera się z wizytami i obiecuje złożyć wizytę z gośćmi!
— Gdyby to panu dobrodziejowi miało zrobić subjekcję — zawołała przestraszona gospodyni — to ja zaraz poszlę do pana Świrskiego...
— A niechże Bóg broni!... — przerwał Linowski. — Cóżto, wątpi pani o mojej gościnności?... To pan Świrski może przyjmować mego syna, a mój syn nie ma prawa odwdzięczyć się panu Świrskiemu?...
— I jeszcze, że oni się tak kochają...
— Ze Świrskim?... doprawdy?... — pochwycił Linowski, nie mogąc ukryć zadowolenia. — No, niech tam sobie jadą dziś do Świerków, byle na poniedziałek stawili się u nas...
Pożegnawszy gospodynię, Linowski wrócił do restauracji hotelowej i zabrał swoją kobiałkę.
— Coś tam dobrego musi być!... — zaśmiał się restaurator, pan Janowicz.
— Żona przysłała trochę wędlin dla doktora, więc oddam, no — i poproszę, ażeby mi zajrzał w zęby... — odrzekł podleśny.
I poszedł w stronę mieszkania Dębowskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.