<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Co to będzie?

Antek i Mańka szli spokojnie, trzymani mocną ręką mężczyzny.
Antek myślał z trudem.
Przed godziną chodził w Alejach i sprzedawał kwiaty, potem spotkał tego pana, ten pan tak dziwnie z nim mówił, potem Antek odszedł sobie, znów sprzedawał kwiaty, potem kupił papierosy, bił się z Wickiem, uciekał, potem...
— Co teraz będzie z nami? — zadał sobie pytanie.
Może ojciec wziął pieniądze i odbije go teraz? A może, nie czekając na pomoc niczyją, uciec samemu wyrwać się i uciec? A jeżeli ucieknie, co się stanie z Mańką?
Próbował wysunąć rękę. Niemożna. Ręka przewodnika trzyma go silnie.
Nie, uciekać nie warto. Trzeba zobaczyć jeszcze. Uciec ma czas. Mańki nie zostawi, Mańka — dziewczyna, głupia, sama sobie nie poradzi. A może mu lepiej tam będzie?
E, chyba lepiej to mu nie będzie. Wywiezie go nieznajomy z Warszawy, a w Warszawie jest dobrze, wesoło. Dawniej, to co innego. Nie umiał Antek „chodzić koło interesu“, wstydził się jakoś, mało zarabiał i brał od ojca „wnyki.“ Ale teraz. Zawsze miał swojego rubla, papierosy, piwo stawiał kolegom, a Saska kępa, a cyrk...
A może ten pan jest właścicielom cyrku? Antek zna cyrk. Wielka sala. Tysiące ludzi. Światła się palą. Arena wysypana żółtym piaskiem. Muzyka gra. Lokaje stoją we frakach, w rękawiczkach, mają złote pasy przy kieszeniach. Tyle złota, tyle jasności, tak głośno. Biją wszyscy oklaski, a jeździec wyjeżdża na koniu w trykotach, z aksamitną przepaską, z różnego koloru blaszkami. Jeździec kłania się, a wszyscy klaszczą. Muzyka zaczyna znów grać. Błazen coś mówi, przewraca się, kręci, woła lokajów, bije ich po twarzy, ale tylko tak, naumyślnie. Taki śmieszny. Wszyscy się śmieją. Jeździec zacina konia. Koń śliczny, tłusty, ma cienką szyję i tak stawia nogi jakoś dziwnie, ale ślicznie. Zaczyna się przedstawienie. Siodło na koniu płaskie. Skoczek staje na koniu. Rzuca piłki i chwyta je w powietrzu. Przeskakuje przez koła z bibułą, przez szerokie szarfy. Orkiestra wygrywa coraz głośniej. Koń pędzi prędko, przechyla się do środka areny. A ten nie spada.
Ach, jak to pięknie.
Albo ci na trapezach. Ten pan pewnie dlatego właśnie kupił go z Mańką, żeby nauczyć ich na trapezach robić sztuki. Widział jeszcze mniejsze dzieci. Ach, jak to ślicznie.
Antek przyśpiesza kroku. Już kończy się Powiśle. Za chwilę wejdą na ulicę śródmieścia.
Dokąd on ich prowadzi?
Nieznajomy idzie miarowym krokiem, nie patrząc na swoich więźniów.
Antek myśli dalej.
Czy on też prędko nauczy się tak przeskakiwać z trapezu na trapez? W cyrku biją. A ten go przecież kupił. Dlaczego ojciec go sprzedał? Ba, trzy tysiące rubli. Teraz ojciec jest bogaty. Może kupi sobie powóz i karetę.
Antek zrobił rozpaczliwy ruch. Dziecko Powiśla lękało się śródmieścia o tej porze. Ale dłoń nieznajomego ściskała jak żelazna obręcz jego drobną rękę. Tylko kości trzeszczały w stawach.
Ulica zalana potokami światła. Pieszych niema, ale powozy wśród głośnych okrzyków i śmiechów pędzą środkiem „po kawalersku“.
— Ja nie chcę iść — mówi Antek.
— Boisz się? — pyta nieznajomy.
— Nie.
— A dlaczego nie chcesz iść?
— Bo nie chcę.
— Będziesz mógł wrócić do ojca, jak nie zechcesz zostać u mnie.
— Prawda była.
— Nie wierzysz mi?
— A tak. Jak nas pan wywiezie, to nas już sam djabeł nie znajdzie.
— Mówię ci, że będziesz mógł wrócić.
— Pan myśli, że „fater“ panu odda pieniądze?
— Chodź, w hotelu pomówimy jeszcze.
— No, dobrze — zgodził się chłopiec.
Na rogu ulicy wznosił się hotel.
— A daleko to? — zapytał jeszcze Antek.
— O, tu naprzeciwko.
Przeszli środkiem ulicy. Weszli do wielkiej bramy; na lewo prowadziły schody. Schody były wysłane dywanami. Na półpiętrze lśniło wielkie lustro. Jasno, jak w cyrku. Antek rozgląda się swobodnie, Mańka lękliwie stąpa w swych zabłoconych bucikach po miękkim dywanie.
Portjer tak groźnie spojrzał na dzieci, gdy wchodziły.
Już są w numerze.
Na progu wita ich stary lokaj zapewne, bo zdejmuje przybyłemu palto. Obecność dzieci nie zadziwia go. Starzec jest wzrostu wysokiego, ma siwe przygasłe oczy, wielkie białe brwi i wąsy, a włosy mu błyszczą, jak srebrne. Nie mówi nic.
— Idź, Macieju, zapłać rachunek i zamów karetę.
— Słucham jaśnie pana.
Zrobił zwrot wojskowy i wyszedł.
— Idźcie do pokoju.
Antek wchodzi do sąsiedniego pokoju, za nim Mańka. Antek rozumie, że dziewczyna widzi w nim opiekuna, i to go napełnia dumą.
— Niech pan powie, co pan chce z nami zrobić?
— Dowiesz się niezadługo, teraz nic wam nie powiem.
— To my nie pojedziemy.
— To ja każę aresztować was. Widziałem waszą walkę na noże.
— Nieprawda, ja nie miałem noża — zaprzeczył żywo Antek.
— Widziałem. A teraz idźcie się naradzić. Ze mną albo do więzienia.
Wśród towarzyszy Antka niejeden już „doił kozę;“ dumni byli z tego chłopcy, opowiadali o tem. Była to arystokracya wśród chłopców. Ale Antek... jeszcze bał się murów więziennych i krat żelaznych.
Nieznajomy zamknął drzwi za dziećmi.
— Wiesz Mańka, jeść mi się chce — zaczął Antek, nadrabiając miną.
— I mnie też — rzekła Mańka.
— Niech nam da coś jeść.
— Przecież mu nie powiesz?
— Dlaczego nie? A co mi zrobi? Jak miał pieniądze na kupienie nas, to niech teraz żreć daje.
— Antoś, nie rób tego.
— A właśnie, że zrobię.
I Antek, nie bardzo wiedząc, co robi, otworzył drzwi i rzekł:
— Proszę pana, nam się chce jeść.
— W mojej torbie podróżnej jest jedzenie, leży na kanapie — odpowiedział spokojnie gospodarz.
— No, Mańka, wsuwajmy. Patrz, Mańka, „fajne“ jedzenie. O, kiełbasa, o, chleb. Na, wcinaj.
Zaczęli jeść, Antek pierwszy napakował sobie pełne usta.
— Więc, widzisz, ja sobie myślę tak: bogaty to on jest. Grosze ma. Krzywdy sobie zrobić nie damy. Co szkodzi spróbować. Może się uda. Albo drapniemy do domu, albo gdzieindziej. Wszędzie sobie zarobimy przecież. Co? Jeszcze lepiej będzie; co zarobimy, to będzie dla nas. A tu musimy starym oddać. Co?
— Ja nie wiem — odparła Mańka.
— Ty nic nie wiesz — żachnął się niecierpliwie Antek. — Widzisz, ci bogaci to mają, mówię ci, złote życie. Patrz, jakie łóżko, co? Pewnie i my będziemy mieli takie łóżka. Jabym tam ciągle tylko leżał sobie i leżał... Bo ci bogaci to wstają, mówię ci, dopiero po obiedzie, albo jak. Co to szkodzi? Ale po co on fatrowi płacił, kiedy mógł sobie nazbierać tych bachorów nad Wisłą zadarmo, co?
— Nie wiem.
— Głupia jesteś. Więc ja jadę. A ty?
— Ja także.
— Poczekaj, nie leć tylko. Czy ty umiesz włazić na dach, albo na drzewo, albo przez okno wyskoczyć? Ja co innego.
W oczach Mańki zabłysły jakieś ponure światełka.
— Ja nie chcę wracać do domu — rzekła z mocą.
— Bo co?
— Bo nie chcę.
— A źle ci było?
— Źle.
— A czego ci brakowało?
Mańka nie odpowiadała.
— A jak ci będzie jeszcze gorzej?
— To się powieszę.
— A jakże.
— A Staśka się wieszała przecież.
— Staśka co innego. I odcięli ją przecież.
Wszedł lokaj z siwemi wąsami, zebrał rzeczy, powkładał do walizki, nie mówiąc ani słowa. Zebrał resztki jedzenia, włożył do torby podróżnej.
— Jedziemy — rzekł nieznajomy.
Wziął dzieci za ręce. Zeszli po tych samych schodach, po których weszli. Znów to samo lustro, chodniki, płomienie gazowe, znów lokaj z groźnem spojrzeniem.
W bramie czeka kareta.
Wsiedli. Zatrzaśnięto drzwiczki. Antek za żadne skarby nie przyznałby, że dreszcz strachu przebiegł jego członki. Chłopiec miał dopiero lat dwanaście. Co teraz będzie?
Przejechali szeroką ulicę, jasno oświetloną. Znów wjechali w ciemne ulice. Potem przejechali most żelazny. Złoty wąż latarni nadrzecznych odbijał się, kołysząc w falach rzeki. Miasto czarnemi konturami rysowało się na tle ciemnego nieba. Koła powozu tłukły mocno o żelazny bruk mostu.
Potem Praga, park po lewej stronie, nizkie domy, place puste, jakieś zabudowania, skwer, ceglany dom fabryczny, parkany.
I oto wznosi się wielka budowla; z okien płyną strumienie światła. Dworzec kolei.
Wychodzą na peron. Milczący sługa śpieszy do kasy po bilety. Idą po kamiennym bruku dworca. Wdal ciągną się szyny. A tu wagony. Siadają na wózku do przewożenia rzeczy. Pan w binoklach trzyma ich za ręce.
Antoś zapada w półsen. Widzi cyrk wielki, gmach więzienny, izbę szynkową, gdzie ojciec odbiera od niego pieniądze, wciągu dnia wyżebrane, widzi wielki hotel i poddasze, i swoje posłanie na tapczanie, widzi surowego portjera i stróża, który go bije, widzi milczącego starca, gromadki grających nad Wisłą w karty; sam gra w „pasek,“ a oto Saska kępa; Wicek mu wygraża pięścią, jakaś pani w pluszowej rotundzie kupuje cały pęk kwiatów, daje mu rubla, Wicek rzuca się na niego, a on go nożem uderza. Wicek pada, robi się zbiegowisko, i oto zjawia się żandarm w ciemnych binoklach, w palcie z podniesionym kołnierzem. Chwyta go wpół, rzuca do Wisły. Antek nie tonie, ale płynie, płynie, płynie...
Mańka nie spała. Jej wielkie czarne oczy błądziły po niebie, po gwiazdach. Nie myślała w tej chwili o niczem. Była zmęczona i śpiąca.
Antek drgnął. Jakiś huk głośny rozległ się tuż nad jego głową. Męczące widzenia prysły.
Pierwszy dzwonek.
Z sykiem zbliża się lokomotywa do sznura wagonów. Stuk, wagony uderzają wzajemnie, cofają się gwałtownie, świst lokomotywy, para bucha z komina. Zbliża się konduktor, obrzuca gromadkę ździwionym wzrokiem: wytwornie odzianego pana z dwojgiem obdartych dzieci.
Co go to obchodzi? Dostał trzy ruble, więc daje osobny przedział.
— Proszę za mną.
Wchodzą do przedziału pierwszej klasy. Znów miękkie kanapy, jak w hotelowym pokoju; siedzenia pokryte pluszem. Na podłodze cerata. Nad głowami siatki do rzeczy. W szklanych kloszach płonie równe światło, przez otwarte okienko wdziera się chłodne nocne powietrze. Na niebie lśnią gwiazdy.
Dzieciom zimno. Starzec wyjmuje z pasków pled i podaje im.
— Masz, Mańka — mówi Antek — okręć się.
— A ty?
— Mnie ciepło — dowodzi, saczękając zębami Antek, i staje przy oknie.
Drugi dzwonek. Na stacyi ruch się wzmaga. Przedział ich wygląda, jak mały pokoik. Ciemne sylwetki osób snują się na peronie. Migają latarki konduktorów. Czerwona czapka naczelnika stacyi znaczy się na żółtem tle okna trzeciej klasy. W sali, za szybami okien, jacyś ludzie śpią na ziemi, z głowami, opartemi o tłomoki. Są tam mężczyźni, dzieci i kobiety. Zapewne czekają na ranny pociąg. Antek widzi to wszystko, jak przez mgłę. W uszach słyszy szum.
Trzeci dzwonek. Gwizdka ostra, krótka, rozkazująca. Lokomotywa odpowiada przeciągle, ochryple, niedbale. Na okrągłej żelaznej beczce podnosi się młotek i opuszcza, wydając dziwny dźwięk. Pociąg cofa się, zatrzymuje i poczyna posuwać się naprzód.
Jadą.
Koła wagonu biją głośno o żelazne szyny. Wagon się lekko kołysze na osiach, jak łódka na Wiśle, gdy statek przepłynie. Jakiś domek, obok stoi człowiek z czerwoną latarką. Dalej znów słup, a w górze latarka czerwona. Wagon głośniej uderzył.
Jadą. Ani jednego domu. Księżyc białym sierpem znaczy się na niebie. Półmrok panuje nad polami. Tu drzewa dumają, zwiesiwszy swe sztywne, nagie ciała nad rowem.
Służący z siwymi włosami siedzi w rogu, przymknął oczy i drzemie. Wygląda jak umarły. A ten pan, który ich kupił, siedzi w drugim rogu przedziału i przygląda im się uważnie. Ten jego wzrok stalowy biega po ich postaciach, mierzy ich od zwichrzonych włosów do zabłoconych dziurawych trzewików. Wzrok ten cięży na malcach.
Dzieci ogarnia lęk przed tym wzrokiem, z którego idzie dziwna siła.
Pola szepcą cichą modlitwę. Dzieci jej nie słyszą, nie rozumieją. One znają mowę miasta, tę mowę złą, głośną, cyniczną, szyderczą i zabiegliwą: mowę rozpustnika, który chce używać. Są i w mieście inne odgłosy, odgłosy pracy dla postępu, lecz tej dziecko ulicy nie słyszy.
Przeciągły gwizd, i pociąg zwalnia w biegu. Dłużej teraz wzrok zatrzymuje się na sośnie z igłami, na chacie. Zdala idą światła. To fabryka płonie szeregami kwadratowych okien.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonek, nawoływania, ostatni sygnał. Znów ruszają.
Wszystko to, jak za mgłą gęstą widzą dzieci.
— Połóżcie się spać — mówi pan.
Są mu posłuszne. Siwy sługa rozciąga na siedzeniu pled, kładą się. Myśli wikłają się, kłębią, na pół jasne, na pół świadome. Chłodny powiew idzie od okna. Pan zasunął na latarkę pokrycia płócienne. Ciemno. Dzieci zasnęły.
On wstał, cicho zbliżył się do okna, wychylił głowę i patrzy na zmieniającą się panoramę. Wargi jego poruszają się miarowo. Czy oblicza zyski, jakie mu kupione dzieci przyniosą, czy spowiada się z jakiegoś cierpienia, które mu piersi tłoczy, czy postanawia coś, czy się modli?
Słupy telegraficzne, jak szereg żołnierzy — olbrzymów na warcie — przesuwają się przed oczami. Siatka drutów, jak jedwabne sieci pajęcze, snuje się bez przerwy.
Iskra pada do przedziału. Zasuwa on okno i siada. A tam za szkłem, tysiące płomiennych miga błyskawic.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonki, głosy, gwizdki — i znów pędzi dalej.
A żółty świt mglisty ukazuje się na skraju horyzontu. Leniwie wychodzi jesienne słońce. Chmury stroją się w żółto różowe kolory, grają karminem, złotem i srebrem.
— Dzieci, wstawajcie!
— Co? — pyta Antek nie otwierając oczów.
— Wstawajcie. Zaraz wysiądziemy.
— Mhm.
Przeciera oczy, rozgląda się. Więc to nie jego strych?
Przypomniał sobie wszystko. Trącił Mańkę. Mańka zerwała się.
— Już, już, zaraz!
Otwiera oczy i dziwi się.
I dwoje dzieci obdartych, wystraszonych, siedzi na aksamitnych poduszkach pierwszej klasy w oświetleniu wschodzącego jesiennego słońca.
Sprzedane...
— Wysiadamy.
Siwy starzec pakuje rzeczy, zdejmuje torbę podróżną z siatki.
Pociąg staje.
Jest to mała stacyjka, położona na szczerem polu. Gdzieś zdala czernią się lasy, a tu wokoło nic prócz pól z ostremi, jak szczecina, łodygami zżętego zboża. Całe morze pól rozległe, poważne, spokojne. Naczelnik stacji uchyla czapkę przed opiekunem Antka i Mańki i ciekawym wzrokiem obejmuje przybyszów.
Przed stacyą czeka bryczka. Siadają.
Woźnica bez słowa powitania bierze w ręce cugle. Ruszają. Pociąg idzie z nimi równolegle, prześciga ich i, wyrzucając kłęby dymu, pędzi i niknie na zakręcie za skrajem lasu.
Bryczka kołysze się na drodze, konie pędzą szybko. Lipy przydrożne dwoma szeregami dzielą obszar pól szeroki. Słońce rzuca skośne promienie.
Antek rozgląda się i nie rozumie.
— Więc tu mają mieszkać? A cyrk, a światła, a ulice, a domy, a powozy, a latarnie gazowe, a tłumy rozbawione?
Spojrzał na Mańkę.
Dziewczynka rozglądała się ciekawie, a twarz jej smagła, zarumieniona od chłodu, wyrażała jakby uwielbienie, jakby tęsknotę.
Zatrzymywała się wzrokiem na każdem drzewie, śledziła każdy kamień szosy, zdawała się słać pocałunek tej naturze tak jej nieznanej, tak obcej.
Budziło się w duszy dziecka uczucie nieokreślone, podobne do uścisku serdecznego dla czegoś, co wschodzi, co ukazuje się mu w marzeniu sennem.
Oto wieś. Chałupy, jak ogniwa łańcucha, ciągną się, przeplatane sadami wzdłuż drogi. Oto kościół. Dzwonek lękliwy, srebrny, płynie w niebo. Kościół wznosi się nad wioską.
Wózek się zatrzymał.
Wszyscy czworo skierowali swe kroki do wejścia. Przez białe szyby pierwsze czerwone promienie słońca wlewały się, spływając na skromny ołtarz.
Uklękli pan i Mańka.
Antoś rozglądał się.
— Tu brzydko — myślał chłopiec. — W Warszawie w kościele jest inaczej. Tam dzwon tak się donośnie rozlega, tam tyle złota i tylu ludzi. A tu pusto i biednie. I organy ładniej tam grają.
Mężczyzna ukrył twarz w dłoniach i nieruchomo klęczał na kamiennej posadzce. Mańka klęczała obok, spuściła głowę na piersi i ciężko westchnęła i coś szeptała. Antoś był zły: czuł, że między nim i tą dziewczyną stanął jakiś mur wysoki, jakaś przepaść nieprzebyta. Ona klęczała i modliła się, on gotów był śmiać się i drwić, ona z zachwytem szła naprzeciw temu nowemu życiu, które ją czekało, on był zagniewany i znudzony.
Wyszli. Siedli do bryczki.
I znów chałupy wiejskie. Środkiem drogi ciągnie sznur gęsi, kołysząc się na niezgrabnych nogach. Tu i owdzie leży świnia w błocie i ryjem swym kopie ziemię. To pies szczeknie, to gęsi przestraszone zagęgają. Chłopię idzie za krową i pogania ją witką.
Antek rozmyślał:
— Nie będę tu mieszkał. Jak jechać, to jechać do dużego miasta. Żeby to do Chin, albo do Turcyi, albo gdzieś... Pożałuje ten pan, że mnie tu zataszczył. Albo będę mu ciągle wymyślał, albo wezmę i ucieknę.
Znów wieś drugą mijali. Znów ten sam widok.
— Ja chcę papierosa zapalić — odezwał się nagle, jak mógł najgłośniej, chcąc, żeby mu zabroniono.
Wtedy powie całą prawdę: „a co to pan mój ojciec, czy co? Ojciec mi pozwalał palić, a pan nie? Kupił mnie pan? Czy to ja bydlę, żeby mnie kupować, czy co? Na rzeź mnie pan wiezie, czy co? Nie chcę dalej jechać i już.“
Dobrze, niech go zmusi, niech spróbuje. Krzyku takiego narobi, policjant przyjdzie, a ten ananas pewnie się boi policjanta. Musi, jest w tej całej historji jakaś krętanina.
— Ja chcę papierosa zapalić — powtórzył Antek.
— Ty palisz? — zapytał pan.
Stary sługa, który drzemać się zdawał, otworzył oczy.
— Co nie mam palić? — rzekł śmiało Antek.
— Ja nie mam papierosów — rzekł pan.
— Ale ja mam — odparł chłopiec.
— To zapal sobie.
Antek nie wiedział czemu, ale się zawstydził. Nieśmiało i jakoś niezręcznie wyjął papieros, kilka zapałek mu zgasło. Czuł na sobie wzrok opiekuna spokojny, myślący, smutny.
Puścił pierwszy łyk dymu, przy drugim zaciągnął się i zakasłał.
Złość go ogarnęła wściekła.
— Mańka, nie pchaj się, siedź spokojnie.
— Siądź tu, Maniu — rzekł pan, wziął Mańkę za rękę i posadził ją między sobą i starym sługą.
— Nie wiem, po co ja z panem jadę? — zaczął Antek, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa — i tak tu mieszkać nie chcę. Ja łaski nie potrzebuję, ani opieki. Jeszcze sam ojca utrzymywałem w Warszawie. Może pan sobie Mańkę zatrzymać, jeżeli jej się tu podoba.
Antek zrobił jedno ważne spostrzeżenie: ten pan widać go bić nie będzie. Więc trzeba z tego skorzystać.
Okolica stawała się górzysta. To tu, to tam, wznosiła się pod lasem na wzgórzu chata wieśniacza. Słońce wyżej się podnosiło, ale mgła gęstemi szmatami zaściełała jeszcze pola.
Jechali tak długo, aż oto zamajaczył w dali jakiś mur wyniosły, porosły zielenią. Z za muru wystawał tylko dach budowli. Wiał ztamtąd jakiś chłód dziwny i tajemnicza powaga. Mur był odosobniony, wieś ciągnęła się znacznie dalej, za rzeczką, która przepływała za murem domu.
Bryczka stanęła. Wszyscy czworo wysiedli. Powożący uchylił czapki, trzasnął batem i pojechał dalej.
Zbliżali się teraz do dziwnego domu. Droga prowadziła przez boczną aleję lipową; przystanęli przed zardzewiałą żelazną bramą. Dzwonek rozległ się głucho. Czekali długą chwilę, nim usłyszeli łoskot opadającego żelaza, i wązka furtka żelazna sama się otworzyła. Na obszernym dziedzińcu nie było nikogo. Z prawej strony dziedzińca było wązkie przejście, które prowadziło do ogrodu. Prócz tego przejścia całą szerokość zajmowała murowana budowla, opatrzona wielkiemi ciężkiemi dębowemi drzwiami.
— Hm, jakoś mi się to nie podoba — pomyślał Antek i mimowoli obejrzał się po za siebie.
W tej chwili żelazna brama zatrzasnęła się z głuchym łoskotem.
Znów rozległ się stuk, i drzwi dębowe otworzyły się lekko.
— Za mną, dzieci — rzekł nieznajomy.
Mańka pochwyciła Antka za rękę, jakby szukając w nim pomocy.
— Poszła precz! — syknął Antek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.