Dzieci ulicy/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci ulicy |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1901 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opiekun, czy też nabywca Antka i Mańki, był hrabią Zaruckim.
Stary hrabia miał brata, z którym zerwał wszelkie stosunki od czasu ostatniej ich rozmowy, której treści nikt nie znał, a która zakończyła się podobno bardzo burzliwie. Wówczas to hrabia Stefan Zarucki wraz z żoną i dwojgiem dzieci przeniósł się do Zaruczaju, i nikt go już więcej nie widział.
Prowadził on życie zamknięte w opuszczonym starym pałacu Zaruckim, nigdzie nie wyjeżdżając, dnie na samotnych przechadzkach po parku i na czytaniu pism i książek, których każda poczta dostarczała mu w dużej ilości.
Gdy w dwa lata później umarła hrabiemu Stefanowi żona, poświęcił się wychowaniu dzieci. Nauczyciela nie trzymał, sam je uczył, kształcił, rozwijał.
Lekcje zimą i latem zaczynały się o szóstej rano. Tak syn, jak i córka — wstawać musieli o piątej zrana, i po szklance mleka i kromce razowego chleba, szli do kaplicy, która była poprzednio sypialnym pokojem zmarłej hrabiny.
Po modlitwie wspólnej przechodzono do bibljoteki, gdzie pośród wielkich szaf z książkami, mapami i globusami, stały dwa stoły: jeden dla syna, drugi dla córki.
Nauka trwała do godziny jedenastej, potem następowało drugie śniadanie, składające się z krupniku, z chlebem, lub z jajecznicy. Po śniadaniu w specjalnym pokoju odbywała się gimnastyka i szermierka. Potem czytano pisma razem, potem obiad, po obiedzie znów czytanie. Punkt o szóstej wieczorem zjawiał się rządzca, z którym hrabia rozmawiał godzinę. Omawiano tu wszelkie sprawy gospodarcze, projekty ulepszeń, odbierano rachunki. Przy rozmowie tej dzieci musiały być obecne. Hrabia prowadził gospodarstwo mleczne, zarybił sadzawkę, urządził ogród owocowy i zajmował się pszczelnictwem. Dochody z tych przedsiębiorstw z powodu znacznego oddalenia od stacji kolei, były bardzo niewielkie.
O godzinie ósmej wieczorem dzieci szły spać, a hrabia — do biblioteki, gdzie często długo w noc przygotowywał się do następnej lekcji z dziećmi.
W niedzielę szedł z niemi do kościoła stary sługa Grzegorz, hrabia przepędzał ranne godziny w swej kaplicy domowej.
Grzegorz był ciekawą postacią w tym niezwykłym domu. Syn nieznanego ojca i matki — biednej dziewczyny, która pewnego zimowego wieczoru, zziębnięta i chora, przywlekła się do pałacu i tu w malignie zmarła, od urodzenia wychowywał się razem z hrabią Stefanem, młodszy od niego o dwa miesiące. Do lat dwunastu uważał się za brata hrabiego Stefana; gdy jednak, jak to bywa, odkrył mu ktoś niebaczny tajemnicę jego pochodzenia, Grześ nie chciał przebywać w pokojach, usunął się do oficyny, i żadne namowy nie mogły go skłonić, by zajął dawne swe stanowisko. Z wiekiem stawał się coraz małomówniejszym, i prócz krótkich odpowiedzi, nie mówił nigdy i z nikim. Stał się najwierniejszym sługą, niczem więcej być nie chciał.
Dla dzieci hrabiego Stefana był już opiekunem poniekąd, opiekunem czujnym i równie milczącym.
Tak rzeczy stały aż do chwili, gdy syn hrabiego Stefana, młody hrabicz Zarucki, ukończył lat dwadzieścia, a siostra jego lat dwadzieścia trzy.
Stary hrabia zachorował. Próbowano go skłonić, by wezwał lekarza. Pytano, czy nie zechce pogodzić się z bratem. Odmówił. Napomknięto o księdzu. Hrabia zgodził się na odwiedziny księdza. Był to pierwszy gość, prócz rządzcy, który od lat piętnastu odwiedził zamek.
Ksiądz długo rozmawiał z chorym i wyszedł cicho, jak był wszedł do tego milczącego przybytku.
Dziwny był stosunek chłopów do hrabi. Szanowali go, naśladowali jego ulepszenia w swych małych gospodarstwach, ale stronili od parku, stronili od pałacu, bali się nietylko samego hrabiego, nietylko jego domu, ale bali się i starego Grzegorza i rządzcy, który codziennie chodził do hrabi.
Gdy wieść o chorobie pana rozeszła się po wsi, więcej z ciekawością, niż z niepokojem, więcej ze ździwieniem, niż ze współczuciem, przewidywali śmierć jego. Tak im się dziwnem wydawało, że hrabia może umrzeć. Czekano na nią tydzień, dwa, trzy tygodnie. I oto zamiast śmierci, dowiedzieli się, że hrabia będzie otaczał murem swój pałac. Zaczęła się praca. Park odcięto od zabudowań. Pozostał tylko pałac i podwórzec. Z Warszawy przywieziono wielką żelazną bramę, którą przymocowali sprowadzeni z miasta robotnicy. Praca trwała miesiąc niespełna, i znów ucichło wszystko. Tylko lud bardziej jeszcze unikał czerwonego muru, po którym pięły się pierwsze pędy zasadzonego dzikiego wina.
Mówiono o tem wiele wśród ludu, mówiono w okolicy, ale że nowych wieści nie było, więc rozmowy ucichły.
I rządzca nie przychodził teraz do dworu, tylko stary Grzegorz odbierał od niego raz na tydzień rachunki.
Hrabia podobno znalazł w rękach syna list od stryja; list ten wręczył mu rządzca, dlatego obmurowano dziedziniec i rządzcy zamknięto wstęp do pokojów.
W ogrodzeniu pozostał stary hrabia, syn i córka, Grzegorz i kucharka głucha zupełnie, więc nieszkodliwa.
Minęły dwa miesiące, i brama żelazna otworzyła się w dzień niezwykły.
Młody hrabicz wyszedł sam i końmi rządzcy pojechał na stację.
Gruchnęła wieść, że syn nie chciał złożyć ojcu przysięgi, iż po jego śmierci nie wyjedzie z Zaruczaju i nie przeprosi się ze stryjem. Więc ojciec kazał mu natychmiast usunąć się z domu.
Młody Zarucki przyjechał do stryja. Stryj kilka razy próbował pogodzić go z ojcem. Pisał listy — wracały nieodpieczętowane. Wysłał list do Grzegorza — nie otrzymał odpowiedzi. Sam pojechał — nie otworzono mu bramy.
Po trzech tygodniach bezskutecznych prób pogodzono się z myślą, że hrabia Stefan skutkiem silnych wstrząśnień, jakie przeżył, zachorował na umysł i cierpieniem swem chce zgubić dzieci.
Stryj postanowił pokazać światu bratanka. Gdy pragnął go wziąć do siebie, sądził, że będzie musiał go przygotować odpowiednio, że pracy będzie miał wiele. Ździwił się niepomiernie, zobaczywszy, że młody Zarucki jest nie tylko człowiekiem wykształconym, nie tylko zna języki i ma obszerne wiadomości ze wszystkich gałęzi wiedzy, ale posiada oryginalne wyrobione zdanie o wszystkiem, czego nie mógł znać, żyjąc w pustelni: dokładnie zna całą literaturę bieżącą, zna z najdrobniejszymi szczegółami cały ruch umysłowy świata i Warszawy.
Niezwykłe dzieciństwo i okres młodzieńczy młodego hrabi, a także i wieść, że ma on zostać spadkobiercą olbrzymiej fortuny bezdzietnego stryja — dodawały mu uroku. Przyjęto go jako króla sezonu. Był rozrywany, uwielbiany. Pokazywano go sobie na ulicy. Bogaty stryj — opiekun dumny się czuł ze swego bratanka, dzięki któremu sam nabrał znaczenia i rozgłosu. Nie żałował też młodemu niczego, pozwalał mu na wszystko.
A młody Zarucki z cichej, bezludnej, więziennej celi, z spartańskiej wstrzemięźliwości, dostał się w wir zabaw i uciech. Rzucił się on z całym zasobem zdrowia, inteligencyi i środków materyalnych w to nowe dla niego życie.
W miesiąc niespełna wchłonął w siebie wszystko, co go otaczało, powiązał to, co widział, z tem, co wiedział — szalał nadmiarem sił młodości.
Od balowej sali, gdzie nęciły go urocze uśmiechy i nagie ramiona, biegł do warsztatu rzemieślnika, by przyjrzeć się jego pracy, od fabryki wyrobów żelaznych biegł do klubu, z teatru szedł do schronienia dla nędzarzy, zwiedzał kolejno gabinety pierwszorzędnych restauracyj i sale szpitalne, i wszystko go jednakowo zajmowało.
Jeśli był wszędzie, jeśli widywano go naprzemian na ulicach powiśla i w gronie wesołej młodzieży na przedstawieniu w tingeltanglu, to wypytującego kasyera o stosunki banku, to znów rozmawiającego z posłańcem o jego dziennym zarobku, to pocieszającego jakieś biedne dziecko, które zgubiło dziesiątkę, daną mu na kaszę — czynił on to nie dla zyskania sobie popularności, ale dlatego, że chciał wszystko słyszeć i widzieć i pracować — działać, czynić.
Ale trujące wyziewy miasta nie mogły nie oddziałać na tę duszę dziewiczą, wrażliwą. Liściki bezimienne, które otrzymywał w wonnych kopertach, zalotne spojrzenia, sieci, które zastawiano na jego młodość i majątek, atmosfera zbytku, którą go stryj otoczył, miękka pościel i zapach perfum, trunki słodkie, łagodne, zda się, a tak niebezpieczne, odejmujące rozum — uczyniły szczerby w jego charakterze.
Ztąd pochodziło właśnie, że mógł on dnia jednego złożyć znaczną sumę na nową instytucyę dobroczynną, dopomódz stolarzowi do wykupienia się z długów lichwiarskich i — przegrać potrójnie wielką sumę w karty.
A stryj nie bronił mu niczego. Sam stary zniszczony, chory, wiecznie duszący się w napadach astmy, ożywiał się życiem młodości, to mu sprawiało ogromne zadowolenie.
Co myślał sobie stary hrabia Stefan Zarucki, gdy dochodziły go za pośrednictwem prasy niektóre szczegóły z życia syna?
Jednakże zaszedł wypadek, który zmusił stryja do postawienia swego zakazu. Młody Zarucki zakochał się w jakiejś dziewczynie, którą spotkał gdzieś na poddaszu podczas swoich wycieczek, i postanowił z nią się ożenić. Próżno stryj tłomaczył mu i przekładał, że on tego nie powinien i nie może zrobić. Należało chwycić się ostatecznego środka: wyjechać za granicę. Tak też uczynił.
I znów młody Zarucki podziwiał cuda natury i cuda ludzkiego talentu i pracy, a stary był zdumiony. Gdy wchodzili do galeryi obrazów, młody hrabia dokładnie wiedział, jakie tu mieścić się powinny znakomite dzieła. Gdy zwiedzali starożytną świątynię, opowiadał mu jej historyę. Stary Zarucki zrozumiał, że brat jego musiał być znakomitym nauczycielem, prawdziwym wychowawcą. Nie tracił on czasu nadaremnie i w ciszy pustelnej prawdziwie kształcił swe dzieci.
W Rzymie otrzymali wiadomość o śmierci starego hrabi. Syna piorunem raziła straszna wiadomość. Czy uczuł wielkie wyrzuty sumienia, czy kochał starego ojca — dziwaka, czy przywykł do myśli, że ten złamany, wyniosły, wspaniały starzec — uczony — marzyciel musi żyć wiecznie — dość, że rozpacz jego cicha, zamknięta w sobie, granic nie miała. Noc całą siedział nad fatalną gazetą, która mu wieść tę zwiastowała, siedział z głową, opartą na dłoniach, z oczami, utkwionemi w czarne czcionki nekrologu.
Pisano o ojcu niewiele i wstrzemięźliwie. Dodawano, że wiadomość o zgonie jest spóźniona o tydzień, co należy tłomaczyć odosobnionem życiem, jakie hrabia prowadził.
Młody Zarucki rozumiał, że na pogrzeb jest już zapóźno.
W rzeczy samej, gdy przyjechał ze stryjem do Zaruca, ujrzał już na cmentarzu świeżą mogiłę.
Zwykła bryczka, którą stary Grzegorz jeździł po gazety, wiozła Zaruckiego do mogiły. W okolicy o śmierci jego dowiedziano się dopiero w dniu pogrzebu.
Trumny zamawiać nie było potrzeba, gdyż hrabia spał w trumnie od lat wielu...
Zakołatano do żelaznej bramy. Nikt nie otwierał. Stukano kilka razy, nie było odpowiedzi. Młody Zarucki napisał list do siostry, błagał, by wyszła z tego kamiennego grobu, by nie poddawała się chorobliwym zaklęciom zmarłego. Nic nie pomogło. Odpowiedź była krótka, ale jasna:
„Zostaję wierna pamięci ojca, ty idź swoją drogą. Irena.“
Wyjechali.
I znów ani chłopi, ani sąsiedzi nie mieli tematu do gadaniny. Czerwony mur zarastał winem, i cisza panowała głucha. Tylko, mówiono, w nocy hrabia wychodzi z grobu i pilnuje bramy. Podobno wielu go tam widziało. W poniedziałek rano Grzegorz wyjeżdżał swą bryczką na pocztę, brał od rządzcy rachunki i nic więcej. Straszono dzieci tymi murami, a pastuszkowie omijali łąkę, która dotykała parku.
Młody Zarucki wyjechał znów za granicę, ale nie szukali już teraz miast, lecz obrali sobie siedzibę w uroczej miejscowości nad morzem.
Hrabia po śmierci ojca zmienił się nie do poznania. Pierwsza chwila oszołomienia minęła, nastąpił zwrot. Ta cisza całego dzieciństwa, praca ciągła i życie proste, potem nagły hałas, wir, gorączka życia po grobowej ciszy, moc wrażeń po jednostajności — nie mogły nie wywrzeć wpływu na młodym człowieku, nie mogły nie nadszarpnąć jego nerwów.
Przycichł teraz, szukał spokoju.
I stała się rzecz dziwna, nieprzewidziana: młody Zarucki zakochał się nagle w pięknej żonie węgierskiego magnata.
Miłość zaczęła się od spotkania, po którem nastąpiła długa rozmowa. Trzeba wiedzieć, że hrabią interesowano się niezmiernie, gdyż i tu już dosięgły pogłoski o jego ojcu — pustelniku i o nim. Żona magnata może zainteresowała się nim, może poszukiwała rozrywki pod nieobecność męża, a może chciała zaimponować damom, że to jej pierwszej udało się wyrwać hrabiego z ukrycia, w którym chciał przebywać po śmierci ojca.
Młodzieniec zakochał się. Była to miłość silna, miłość człowieka, któremu obce było dotychczas to uczucie, gdyż nie można liczyć miłostki chwilowej dla jakiejś prostej dziewczyny z poddasza. Po raz pierwszy dopiero ukazała mu się kobieta, owiana czarem nieziemskim, kobieta — pokusa.
Zarucki nie posiadał daru kłamstwa, które wyrabia życie i styczność z ludźmi. Nie krył się ze swem uczuciem. Pokochał ją, więc jej nie odstępował, bywał z nią na koncertach, w teatrze i na balach. W swym pięknym salonie urocza kusicielka wśród wybuchów śmiechu uczyła go sztuki tańca. A uczeń był dziwnie pojętny.
Zarucki nie rozumiał, że miłość swą dla mężatki należy ukrywać. Ona śmiała się: bawił ją ten tryumf.
I tym razem stryj próbował stłumić uczucie synowca, ale gdy się spostrzegł, było już zbyt późno.
Tymczasem historja stawała się głośną, zjawił się mąż pięknej węgierki.
Zarucki był szczery, jak dziecię, węgier był obłudny. Zarucki serdecznie ściskał dłoń człowieka, który był mężem jego ideału.
Magnat ściskał jego dłoń, a przygotowanym był uczynić podłość.
Umówili się razu pewnego w klubie. Grano w karty. Węgier przegrywał, był blady i rozdrażniony. Zarucki, wiedziony przeczuciem ludzi nerwowych, rozumiał niebezpieczeństwo grożące. Był smutny, niespokojny.
Wreszcie postanowił rozmówić się z rywalem.
Gdy oddalili się od grających i siedli pod cieniem palm przy stoliku, gdy Zarucki wypił parę kieliszków szampana, zaczął mówić pierwszy.
— Pan wiesz, żem pokochał pańską żonę.
— Wiem o tem. Ale po co pan mi to mówisz? — zapytał obojętnie.
— Bo żona pańska również mnie kocha.
— O tem nie wiedziałem jeszcze. — Oczy mu błyszczały, silił się na spokój. — Czy pan przekonany jest o tem?
— Tak, panie.
— Czy ona to panu mówiła?
— Nie, ale to się czuje.
— Za mało pan zna jeszcze kobiety, by módz o tem sądzić — zawołał dość głośno węgier.
— Panie, pan tak dziwnie mówi.
— Ja sądzę, że to pan raczej dziwnie mówi.
— Dlaczego?
— Opowiada pan mężowi, żeś romansował z jego żoną.
— Przepraszam, ja nie romansowałem.
— Tylko?
— Tylko... my się kochamy.
— Ależ raz jeszcze pytam: zkąd pan wie, że ona pana kocha?
— Pocałowała mnie w usta.
— To jeszcze niczego nie dowodzi — rzekł z uśmiechem węgier.
— Jakto, pan żartuje?
— Śmieszny pan jest.
— Więc dobrze: jeśli pan się przekona, że ona mnie kocha, czy pan zgodzi się, bym...
— Oddać ją panu na własność?
— No, tak...
— A jeśli ja ją kocham także?
— Nie, pan jej nie kocha.
— Dość tej paplaniny — przerwał węgier. — Wróćmy do kart.
Węgier śmiał się, żartował. Gdy kolej do rozdawania kart doszła do Zaruckiego, węgier ucichł, nagle pochwycił go za rękę i zawołał:
— Jesteś pan oszustem.
Dzień pojedynku oznaczony został na ranek następujący, by nikt nie mógł mu przeszkodzić. Wybrano sekundantów, broń, umówiono się co do warunków. Nasamprzód pałasze, niedłużej nad pięć minut. Potem broń palna. Podobno obaj zapaśnicy władali bronią doskonale.
Hrabia oka nie zmrużył tej nocy. Nie obawa spać mu nie dawała, ale jakieś myśli straszne, gdzie występował i ojciec i siostra, i ta Warszawa hałaśliwa, i galerye obrazów, i brama żelazna w Zaruczaju, i wspaniałe hotele, i ona, ta cudna, i on jej mąż i ten policzek i to oskarżenie nikczemne.
Przybył na plac blady i chory.
Niedbale wziął do ręki pałasz i niedbale, nie poruszając się z miejsca, odbijał wściekłe uderzenia węgra. Widać było, że nie napada, że się nawet nie broni, lecz machinalnie, z myślą o czem innem, powtarza wyuczone ruchy i obroty. (Ojciec musiał być doskonałym nauczycielem). Węgier wpadał w wściekłość, Zarucki poczynał się nudzić. Coraz mniejsze ruchy robiła jego ręka. Sekundanci nie pamiętali podobnego pojedynku. Zdawało się, że Zarucki opuści broń lada chwila.
— Koniec! rozległa się komenda.
Węgier zrobił ostatnie pchnięcie. Ostatni raz rozległ się chrzęst żelaza.
Hrabia zachwiał się nagle i upadł.
— Raniony?
— Nie, zemdlał tylko.
Zawieziono go do hotelu, wezwano lekarza. Stryj niczego nie pominął, aby ocalić swą dumę, swego ulubieńca.
Młody chorował ciężko i długo. Jakieś majaczenia straszne, jakieś widma go nawiedzały. Zrywał się, mówił, wołał, to błagał ojca o przebaczenie, to wzywał jakąś dzieweczkę, którą porzucił bezlitośnie, to całował usta cudnej węgierki, to znów zrywał się, rzucał, wywijając ręką, jak w pojedynku.
Gdy się zbudził z maligny po wielu tygodniach, oczy jego patrzały mętnie, nieśmiało.
I gazety rozniosły wieść, że bohater historyi romantycznej, która tak zainteresowała świat cały, młody hrabia Zarucki — zwaryował.
Czy to był obłęd? Trudno odpowiedzieć. W każdym razie był to jakiś dziwny stan. Chwilami hrabia wpadał w wściekłość, tłukł, łamał, krzyczał, ale miał świadomość zupełną swych czynów i słów. To znów następował stan osłupienia, bezgranicznego smutku.
— Nie powinienbym opuszczać mego grobu. Tylko z poza murów kamiennych człowiek może przypatrywać się rozumnie tej tragi-komedyi, która zwie się życiem. Brać udział w tem lichem przedstawieniu, serce w nie kłaść, duszę — nie warto.
To znów zrywał się do działania:
— Nie wolno usuwać się, nie wolno robić sobie widowiska z łez i cierpień ludzkich. Należy wejść między ludzi, cierpieć, a pracować, cierpieć i łzy ocierać.
Wówczas brał garść srebra, wychodził z lekarzem na miasto i rozdawał jałmużnę.
I znów następowało zniechęcenie.
— Nie, jałmużna, złoto — to nie działanie. Kto tak rozumie swoje obowiązki, ten źle je rozumie, nie pojmuje ich wcale. Odrazu należy oddać cały majątek i później w nędzy na chleb zarabiać, i wówczas czynić dobrze.
A nad wszystkiemi uczuciami górowała tęsknota za siostrą.
— Stryju, musisz mnie pogodzić z siostrą. Ja chcę ją widzieć, inaczej zwaryuję. Toż dwadzieścia lat jeden grób nas ukrywał, ja nie mogę, nie mogę jej nie widzieć dłużej.
W okresie choroby poznał był Zarucki młodego lekarza — polaka, przywiązał się do niego całą duszą i wymógł obietnicę, że się nie rozłączą.
W tym właśnie czasie, kiedy Zarucki przychodził do zdrowia, nawiedził stryja trzeci atak apoplektyczny, i stary w kilka godzin umarł, pozostawiając bratankowi ogromny majątek.
I znów nawiedzały młodego hrabię dawne lęki. Lekarz nie odstępował go ani na chwilę.
— Gdzie się obrócę, wszędzie groby, groby, groby — wołał trzęsąc się z trwogi. — Nic dziwnego, w grobie wychowany, śmierć niosę, zarazę. Zabijcie mnie, spalcie, a prochy moje ukryjcie głęboko, by z nich zaraza nie powstała.
A w chwilach smutku szeptał bezradnie:
— Ja chcę do siostry. Ja tęsknię.
I znów mały światek zaruczajski wstrząśnięty został do głębi.
— Młody waryat ma przyjechać — gruchnęła wieść z początku wśród chłopów, potem w okolicy. — Hrabianka zgodziła się go przyjąć, bo ukazał jej się podobno nieboszczyk ojciec i powiedział, że młodemu rozum wróci, gdy znów zamieszka w Zaruczaju.
Na dnie każdej gadaniny, choćby najgłupszej jest jakiś okruch prawdy.
W rzeczy samej, pewnego pięknego poranku zajechali przed bramę pałacu hrabia i jego doktór na wynajętym wózku chłopskim.
Gdy wysiedli przybyli, chłopiec zaciął konie i co tchu uciekał, i opowiadał potem, że czuł jakieś dziwne zimno, że widział cień starego, choć to był ranek jasny, a nieboszczyk tylko w nocy przecież wychodzi z grobu.
— Widać na spotkanie syna wyszedł.
I znów cisza zapanowała we dworze, i jeszcze staranniej mur, obrośnięty winem, omijano. Raz krowa się tam zabłąkała i poczęła dawać krwawe mleko. Kobieta pewna słyszała jakieś jęki, idące ode dworu. Prawda i to, że krowa dawno już była chora, a kobieta, która słyszała jęki, była nałogową pijaczką i kazała sobie niejeden kieliszek postawić, nim wszystko dokładnie opowiedziała. A gdy już sądzono, że nic więcej powiedzieć nie może, dodawała stale:
— A jak postawicie, kumie, jeszcze jeden „harak,“ to wam najciekawsze opowiem.
I niby to ludzie nie wierzyli słowom pijaczki, mimo to „harak“ jej stawiali.
Znów czasu sporo upłynęło, aż tu dnia pewnego hrabia młody z Grzegorzem i doktorem wyjechali. W parę dni później doktór wrócił z robotnikami z Warszawy. Robotnicy kilka dni coś tam majstrowali, na wieś ani razu nie wychodzili, a potem razem z doktorem („czy kto go tam wie,“ jak mówiono) wyjechali na stacyę.
Doktór wrócił, a w trzy dni później hrabia z Grzegorzem i dwojgiem dzieci przyjechali do Zaruczaju. Wiadomość ta, jak grom, uderzyła w świat Zarucki.
— Co to za dzieci? zkąd? jak? co z niemi zrobią?
Jakkolwiek Antoś i Mańka nic nie wiedzieli o dziwnej historji ich nowego mieszkania, ani o ich nowych opiekunach, jednakże mocno serce im biło, gdy wchodzili przez wielkie drzwi dębowe do ciemnego korytarza.