Dzieci wieku/Tom II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Gdy baron Helmold, udając jak najlepszy humor z żarcikiem na ustach i cygarem w ręku wszedł do pokoju hrabiego, zastał go przechadzającego się ze zmarszczonem czołem i nieusposobionego wcale do wesołości. Milcząco podali sobie ręce.
— Mam wielką przykrość, odezwał się Luis — domowa głupia sprawa, przebacz mi, jestem nieswój.
— Matka moja chora, ojcu gorzej, słowem, głowę tracę.
— Czybym ci kochany hrabio, nie mógł być użytecznym? zapytał baron.
— Dziękuję! nie! to są sprawy, których ręka obcych dotknąć nie może, de la nature la plus intime.
Baron doskonale zrozumiał, że to znaczyło, iż mu się na ten raz nieodwołalnie wybierać ztąd wypadało.
— Jakże mi przykro, odezwał się, iż właśnie w takiej chwili będę zmuszony Turów opuścić. Hrabianki prosiły mnie na ranne śniadanie, pójdę je pożegnać, a potem natychmiast wyjeżdżam.
— Do Warszawy? spytał roztargniony Luis.
— Zapewne, nieco później, ale jeszcze jakiś czas dla interesów familijnych w tej okolicy zabawię.
Gospodarz nic nie odpowiedział, chociaż hrabinę odszedł był zagniewaną, czuł potrzebę poradzenia się i doniesienia jej o śniadaniu.
— Piłeś już kawę? spytał Helmolda.
— Dziękuję, jestem po kawie.
— Zatrzymaj się tu chwileczkę, ja wnet powracam, matka mi kazała przynieść książkę, zaniosę jej, powiem dwa słowa i jestem nazad.
To mówiąc, rzucił się ku drzwiom i znikł, Helmold popatrzał za nim z uśmiechem, widział, że z nim grano komedyę, ale potrzeba było w swej roli zostać do końca.
Luis wbiegłszy na górę, usłyszał w przedpokoju rozlegający się głos hrabiny i szlochanie Manetki, domyślił się łatwo sceny. Wejść, czynie, wahał się chwilę, ale czasu nie było do stracenia, otworzył drzwi.
Mania we łzach cała, klęczała na posadzce, hrabina stojąc nad nią, rozwścieczona jak furja, straszna, zdawała się grozić jej ściśniętemi pięściami. Na widok syna krzyknęła: — Precz i wskazała mu drzwi, ale Luis nie usłuchał rozkazu i wszedł blady, ale na pozór nieporuszony.
— Precz! mówiłam ci, powtórzyła matka.
— W tej chwili rozkazu spełnić nie mogę, rzekł chłodno Luis. Mama się niepotrzebnie unosi, na cały dom słychać krzyk, a ja mam oprócz tego pilną sprawę.
Mania klęcząc na ziemi, płakała.
— Powtarzam jeszcze, idź i nie śmiej mi się mięszać do tego co ja robię.
— Ja się nie mięszam wcale, odparł Luis, ale tylko nawiasowo przychodzę powiedzieć, że bądź co bądź, choć pogniewaliśmy się z sobą, ja Mani nic zrobić nie dam. Wie mama, że ja co postanowię, to dotrzymam. Mania nie jest nic winna, prócz, że mi w ostatnich dniach nadto kokietowała barona, ale baron wyjeżdża po śniadaniu u panien. Otóż co mamy zrobić z tem śniadaniem?
Hrabina zgrzytnęła tylko zębami, rzuciła na syna okiem nie matki, ale rozgniewanej kobiety i wskazała znowu drzwi:
— Precz.
— Pozwoli mama, że ja znów widząc ją tak rozgniewaną, Mani tu nie porzucę. Chodź Manetko, chodź!
Ale dziewczę płaczące, obie ręce wyciągnęło odpychając go.
Było długie milczenie, Luis popatrzał, dał chwilę do namysłu i nie biorąc do serca tragicznych objawów, odezwał się flegmatycznie:
— Zatem śniadaniem u panien już ja rozporządzę. Niech mama ochłonie, ja doprawdy całej tej historyi nie mogę zrozumieć. Widziałem mamę daleko więcej pobłażającą w innych wypadkach tego rodzaju.
Jeszcze chciał mówić, gdy hrabina odwróciła się do niego i drzącemi rękami popchnęła go za próg, zatrzaskując drzwi za nim.
Luis miał tę zimną krew zepsutej młodzieży, która nie burzy się łatwo, przecież potrzebował zejść bardzo wolno na dół, aby mimowolnego wzruszenia na twarzy jego nie wyczytał baron.
Helmold zaś ani probował pod tą maską dobadać tajemnicy przeczuwanej, odgadując tylko, że zapewne o niego chodziło.
W bocznem skrzydle, w mieszkaniu hrabianek, przysposabiano śniadanie, posłano przez grzeczność, a raczej na psikusa prosić hrabinę, która się wymówiła bólem głowy i Manetkę, zmuszoną pozostać niby dla pielęgnowania tej migreny.
Wykomenderowany tylko został dla zdania raportu i na obserwacyę pan Bruno du Val, a naturalnie towarzyszyć miał baronowi, syn domu.
Hrabianki tylko przez sługi coś dowiedziały się głucho o jakichś scenach rannych w pałacu, ale zrozumieć nie mogły co się tam stało.
Baron zmuszony do opuszczenia Turowa dosyć był smętny; z czasu, który tu przepędził, niewiele potrafił skorzystać. Zbliżył się nieco do Emmy i tyle tylko mógł z półsłówek wymiarkować, że opuścić ojca nigdyby się nie odważyła, choćby nawet serce ją ciągnęło... Toż samo powtórzył mu Mamert, który pod pozorem rachunków zbliżył się do hrabianek i nadzwyczaj zręcznie dał im do zrozumienia, mimo nadzoru, niby nic nie mówiąc, iż baron zakochany i że obie razem decydować by się powinny, nakłaniając Izę do złamania oporu siostry, ale ani Iza, ani niewola, ani półsłówka Mamerta nie zdołały poruszyć młodszej, by opuściła ojca. Oświadczyła w niewielu słowach, z głębokiem jednak przekonaniem, że jakiekolwiek losy ją czekają, biednego starca nie rzuci. Z całej tej rodziny ona jedna w tem przywiązaniu do zdziecinniałego rodzica czerpała siłę, rezygnacyą i szlachetniejsze uczucie, które pragnienie zemsty przemagało.
Budziło to poszanowanie nawet w takich ludziach jak Mamert, co sami kochać nie umieli i rachubie poświecić przywykli wszystko. Emma w oczach siostry urosła na heroinę, ale ten heroizm stawał na przeszkodzie ziszczeniu najgorętszych jej pragnień.
W późniejszych rozmowach Emma oświadczyła stanowczo, że przyjęłaby barona bez wstrętu, choć się jej niezbyt podobał, ale nie weźmie nikogo, dopóki obowiązek przykuwa ją do łoża chorego ojca. Iza doszła do tego, że żartując spytała ją:
— No, a gdyby cię siłą porwano? cóżbyś była winna?
— Nie dałabym się porwać siłą, odpowiedziała, bo serce by mi pękło na myśl tego losu, jakiby tu ojca spotkał.
— A! mój Boże! — zawołała Iza na to, tych ich znasz, jutro by ci ojca sprzedali, nawet nie drogo, mogłabyś go sobie wykupić!
Emma łzy miała w oczach, ale odpowiedziała tylko:
— Daj mi pokój, rób co chcesz, ja zostanę, ale pocóż byś ty dla mnie miała się poświęcać, idź, ja się nie lękam, niech co ma być, wykona się. Nie bój się o mnie.
Rozmowa dwóch siostr i nader ostrożne traktowania Mamerta nie doprowadziły do niczego. Iza wszakże nie zrozpaczyła wcale o przyszłości. Postanowiła przez Myliusa starać się, aby ojca przywieziono do miasteczka, a ztamtąd Emma by go łatwo już z sobą zabrać mogła.
Wszystko to dosyć było trudne do wykonania i obiecywało się ciągnąć długo.
Na ostatniej nocnej schadzce z panem Klaudzyńskim, baron Helmold dowiedział się jak rzeczy stały, zafrasował nieco, ale jeszcze nie wyrzekł się planów. Musimy wszakże wyznać, iż te trudności gromadzące się dokoła, zachwiały nim nieco. Nawykł był do intryg, do pokutnych robótek, ale do takiej historyi osłonionej tajemnicą, niebezpiecznej, splątanej, pełnej zawikłań możliwych, mogącej się nie udać, nie miał już zbyt wielkiej ochoty. W dodatku panna Emma choć mu się bardzo wydawała przyzwoitą, nie była tak uroczą, aby uczucie w sercu wzbudziła, a zwłaszcza w sercu już dosyć wyrobionem i mnogich nowicyatów noszącem pamiątki.
Baron Helmold stał właśnie na tych krytycznych rozstajach wahania, gdy człowiek nie wie sam czy iść naprzód, czy się cofać. Droga z razu wydała mu się prostą i krótką, teraz do zbytku krętą i przedłużoną. Ale u celu stała cyfra wcale poważna jeszcze, mimo ustępstw uczynionych dla pośrednika, o których baron wcześnie z sumieniem się rozgadywał, czyby ich, jako wielce niemoralnych i niegodziwych, nie można było się pozbyć.
W takich usposobieniach zastała towarzystwo Turowskie godzina rannego śniadania.
W innym świecie, gdy się kilka osób zebrać miało tak znękanych, zmęczonych, rozdrażnionych, pod tylu ciężarami trosk, z takiem na umysłach brzemieniem, nie umiałoby pewnie ani ukryć w sobie cierpienia, ani przybrać wesołości wymuszonej. Ale od czegóż wychowanie, ton dobry i umiejętność życia? Ludzie przyzwoici nigdy nie powinni okazać po sobie co czują, ani pozwolić drugim zajrzeć do swej duszy. Z wyjątkiem pana du Val, który nie był całkiem salonowym, wszyscy-zresztą stawili się z uśmiechami na godzinę naznaczoną.
Hrabianka Iza najszczególniejszą odznaczała się wesołością, prawie zbyteczną i dającą do myślenia du Valowi nawet. Emma mimo zwykłej swej melancholii, nie dawała poznać po sobie, że cierpi. Luis sarkastycznym się stał i cierpkim. Baron udawał obojętnego turystę. Śniadanie podane było na przepysznych srebrach i wielce wspaniałe. Iza ilekroć mogła upokorzyć tem pałac i Luisa, nigdy nieomieszkała. Du Val patrzał na te serwisy, jakby w myśli rachował, ileby za nie mógł wziąść, gdyby mu się do rąk dostały.
— Szkoda nam, że baron odjeżdża, śmiało i na złość bratu odezwała się Iza, ale po cóż się tak spieszyć? chyba że u nas bardzo nudno.
— O! pani! niezasłużyłem na tak straszliwe posądzenie, odparł baron, mais, entendons nous, ja wprawdzie wyjeżdżam, ale nie odjeżdżam. Język polski ma des nuances adorables (umyślnie to znać dodał po francuzku, aby lepiej dowieść). Wyjeżdżam z Turowa, dodał, ale nie odjeżdżam z tych stron. Najprzód będę u familii dla interesów, potem chcę się jeszcze pokręcić po okolicy.
— Słyszysz Luis! dodała Iza złośliwie nieco, ale na pozór bardzo naturalnie. Baron nam obiecuje powrócić.
— Jestem z tego niezmiernie szczęśliwy, rzekł, uśmiechając się hrabia.
Du Val szepnął po cichu:
— Niechby go diabli wzięli.
W tej chwili baron spojrzał na Emmę, spotkał jej wzrok i otrzymał jakby cień nadziei. Emma nie chciała zrywać zupełnie.
— Więc pan teraz jedzie do familii, spytała Iza.
— Tak pani, ale wprzódy pożegnam pana Bogusława w Bożej Wólce.
Du Val i Luis spojrzeli na siebie.
— Kiedy tak, odparł młody hrabia, to pan baron jeszcze nie możesz powiedzieć, ani kiedy, ani dokąd pojedziesz. Wólka znana jest z tego, że nie łatwo gości puszcza i często zmienia ich plany podróży.
Baron nic nie odpowiedział.
— A rodzina pańska daleko ztąd? — zapytała Iza.
— Jak na tutejsze drogi i środki przenoszenia się z miejsc na miejsce, odezwał się Helmold, to dosyć daleko, bo dziesięć tych mil, z których jednę przebywa się w godzinie, a inne czasem pół dnia jechać trzeba.
Rozmowa stała się ogólną i obojętną.
Iza łamała sobie tymczasem głowę, jakby brata i du Vala gdzieś odprowadzić, zagadać, wyciągnąć, a baronowi i Emmie choć chwilkę dać pomówić z sobą. Zadanie to wszakże było tak trudne, że nawet najzręczniejsza intrygantka nie byłaby go może potrafiła szczęśliwie rozwiązać, gdyby skład okoliczności nadzwyczajny nie dopomógł.
Po du Vala najprzód przysłała hrabina w jakimś pilnym bardzo interesie, a ledwie się to stało, Mamert Klaudzyński wszedł szukać Luisa, dla nader ważnego także i niecierpiącego zwłoki interesu i wyprowadził go z sobą do przedpokoju. W mgnieniu oka Iza rzuciła okiem na barona, pobiegła do fortepianu i zaczęła coś z takiem grać brio, że można było najbezpieczniej spiskować, nie lękając się podsłuchania. Baron nadto był zręczny, żeby z chwili, może przez Klaudzyńskiego wcześnie mu zgotowanej, nie korzystać.
Pani, zawołał, zbliżając się do Emmy, niezwyczajne położenie do niezwyczajnych zmusza kroków. Przebacz mi moją śmiałość. Pani wiesz o moich zamiarach?
Emma nie zmięszała się wcale.
— Wiem, rzekła, pan też zapewne wiedzieć musisz, co mnie tu wiąże i zmusza odebrać mu wszelką nadzieję?
— Wszelką nadzieję! — zawołał baron, a! nie! mylisz się pani, umiem szanować jej uczucia: ale też potrafię czekać na pomyślniejszą chwilę.
— Czekać? — odparła Emma, nie mów pan tego słowa, a wątpię, byś miał dla mnie to uczucie, które cierpieć i czekać dozwala.
— Owszem, zawołał baron, to uczucie mam dla niej i dowiodę tego, a może stałość moja obudzi w jej sercu...
Emma uśmiechnęła się, patrząc nań prawie z politowaniem.
— Panie baronie, my nie tym językiem mówić do siebie powinniśmy, nie łudźmy się. Bądźmy sobie dobrymi przyjaciołmi, ale czem innem, niestety, trudno! ja nie jestem szesnastoletnią dzieweczką romansową, ani pan akademikiem...
Baron się nieco zmięszał.
— Ale pani...
— Ale panie baronie, to wcale nie przeszkadza projektom dalszym, pan masz dla mnie trochę szacunku, ja dla was trochę wdzięczności, z tym zapasem można pójść razem w drogę życia! Ale nie teraz, nie. Wiesz co mnie wstrzymuje?...
Iza grała zapamiętale.
— A jeźli Bogu się podoba usunąć przeszkody, jeźli okoliczności tak się ułożą, że będziemy mogli hrabiego wziąć do siebie, czy rachować na swe słowo dozwolisz mi pani?
Emma spojrzała nań smutnemi oczyma.
— Dotrzymam słowa, gdy go dam, rzekła — ale jedno pytanie?
Zawahała się nieco.
— Jeźli Bóg tak zrządzi by ojciec był z nami — będziesz mu synem, dziecięciem przywiązanem?
— Przysięgam, rzekł baron, na chwilę wzruszony.
— Wybaw mi ojca — jestem twoją! zawołała Emma, rumieniąc się i podając mu rękę. Baron właśnie schylił się ją całować, gdy straszliwy akord dał się słyszeć na fortepianie i ledwie miał czas odskoczyć ku Izie, gdy Luis wpadł do pokoju oczyma szukając winowajców. Emma układała bukiet w wazonie. Iza podniesione miała oczy na Helmolda. Podejrzenie spadło na nią, ale ona na groźne wejrzenie brata, odpowiedziała wyzywającym uśmiechem szyderskim.
Baron miał już kapelusz w ręku, pożegnał się i odjechał.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, gdy Iza rzuciła się na szyję siostrze.
— Emuniu moja! będziemy wolne! zawołała, będziemy wolne?
Ale do tej swobody droga jeszcze była daleka, a cel sam, może za jasno malował się w oczach olśnionych.
Emma smutnie odpowiedziała:
— Ty będziesz wolną, — ja! — nie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.