Dzieci wieku/Tom II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.

W sprzedanej aptece, pomimo, że zamyślano mocno o wyniesieniu się na, wieś, jak tylko ostateczna umowa o nabycie Paprotyna zostanie zawartą — leniwo szło jednak opuszczenie starego domu, do którego jak do żółwiowej skorupy przyrosło życie tych nawet istot, coby się były z nienawistnej oficyny wyrwać pragnęły.
Teraz gdy już przychodziło sprzedaną kamienicę porzucić, niewczesne rodziły się żale, nie mówiąc już o starym Skalskim, który chodząc wzdychał tylko, nie śmiejąc przed dziećmi wynurzyć się ze swą boleścią, ani o pani Skalskiej, która po kątach płakała kryjąc się przed córką — nawet panna Idalia i Roger kwaśno się pakowali i powoli. Nowy też nabywca nie naglił tak bardzo.
Pannie Idalii szło w ogóle wcale nie po myśli i odbijało się to w jej humorze. Całe ranki, z cygaretą w ustach, leżała zdumiona na szeslągu w swoim pokoju, stękała, a biedna matka była przez nią umęczona.
I tego dnia właśnie, choć już bardzo starannie na rano ubrana, panna Idalia wyciągnięta patrzała w sufit zamyślona, gdy weszła poczciwa matka z czerwonemi oczyma.
— Co ci to jest, moja duszko? spytała — leżysz ciągle, możeby się poradzić Myliusa?
— A! niechże mi mama z tym głupim starym da pokój! odpowiedziała córka, puszczając kłąb dymu. Co on mi poradzić może? Ja nie jestem chora na chorobę, ale na duszę chora. Bo czy może być na świecie położenie nudniejsze nad moje. Schnę tak w tej dziurze opuszczona.
— A moje dziecko...
— Mama tylko płakać i stękać umie, a poradzić mi i dopomódz, nie ma wyobrażenia. Inne matki — niech to mamy nie gniewa, przecie myślą o córkach, ja sama sobie radzić muszę i nie mam żadnej pomocy od mamy.
— W czem że ja ci odmawiam pomocy?
— Mama mi nie odmawia, bo ja o nią nawet nie proszę, wiem, żeby to było darmo. Mama nie ma pojęcia nawet. Inne matki przecie myślą o córkach, choć ich mają po kilka, ja jestem jedna a opuszczona. Nic, nic, w niczem od was nie mam poparcia, nie jestem zrozumianą.
Matka która zwykła była płakać w takich razach, poczęła łzy ocierać, w istocie nie pojmowała zupełnie czego od niej żądano.
— Czego chcesz moje dziecko — mów?
— Już jak tylko ja mamie mówić o tem muszę, to źle.
— Ja jestem najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
Zamilkła na chwilę.
— Przecież mama to zrozumieć powinna, że ja muszę wyjść za mąż i mam prawo zrobić świetną partyę. Mama z tem swojem nabożeństwem myśli, że na moją intencyę pomodlić się, to dosyć. Ale mnie Święty Antoni za mąż nie wyda, jeśli się mama starać nie będzie.
— Za kogo?
— Za kogo? to dobre pytanie, odparła Idalia, nie idzie za kogo, byle dobrze i tak jak mi się należy.
— Ale zkądże ja ci wezmę? szlochając mówiła matka.
— Nie! to nie do zniesienia, przerwała córka, przecież to rzecz mamy szukać, a moja przyjąć lub nie. Naturalnie, że w ten sposób, ja się zmarnować muszę. Już mi życie obrzydło.
Matka na seryo po cichu płakać zaczęła.
— Mnie nie idzie o kochanka, zawołała Idalia, ale o męża! o takiego męża, któryby mi przyszłość zapewnił.
Widzi mama przecie, że nie jestem żadną marzycielką, że nie wymagam rzeczy nadzwyczajnych, chcę człowieka bogatego, choćby nawet nie młodego, to mi wszystko jedno, a tego muszę mieć. Ten głupi baron galicyjski, jestem pewna, że goły jak turecki święty, pojechał do Turowa, gardzę nim, jest nikczemny. Jeśli przyjedzie tu, okażę mu całą wzgardę moją.
Czyż mama jeszcze nie rozumie do czego ja zmierzam.
— Do czego zmierzasz? spytała z za łez pani Skalska.
— Mama by się powinna domyśleć, każda inna matka pojęłaby to łatwo. Ale ja, sama nawet takie projekta robić muszę.
— Jakież? jakie?
— Czyż mama nie widzi, że ten stary doktór Walter, milioner, jest dla mnie najwłaściwszą partyą?
— Stary, co kupił aptekę? ależ wy właśnie w aptece nie chcieliście siedzieć.
— O! ja bym też starego okulbaczywszy, nie siedziała z nim w aptece.
— Ale ten człowiek mógłby być ojcem twoim.
Idalia ruszyła ramionami.
— To co? odparła, właśnie taki najlepszy, bo musi słuchać młodej żony i fantazyom jej dogadzać. Kochanie to głupstwo, to bałamuctwo, zostawić je trzeba czternastoletnim pensyonarkom, rozsądna kobieta, nie powinna się wiązać sercem.
— Moja Idziu? co też ty dziś wygadujesz?
— Ja? co myślę, niech mama wierzy i Waltera choć dziki, choć nieprzyjemny, choć się broni, złapię, muszę złapać. Ale niechże by mi mama i ojciec cokolwiek przynajmniej pomogli. Ja sama muszę o wszystkiem myśleć.
Matka ciągle szlochała, poczęła jakoś desperacko patrzeć w okno, nie wiedząc już co mówić i co myśleć, Idalia była niewyczerpaną i paplała ciągle.
— Inni rodzice, mówiła, zaraz by dla córki na tę myśl wpadli sami, a u nas, to ja muszę wyprzedzać mamę, ojca i rozpoczynać o własnych siłach.
— Komuż by na myśl przyszło co podobnego, odezwała się matka, wzdychając, człowiek nieznany nikomu, niewiedzieć kto, zkąd, jakiego charakteru, przeszłości, fortuny jego nikt nie wie, złamany, zgrzybiały, mogłażem ja nawet przypuścić, aby mu dać córkę.
— Ale bogaty! bogaty! bogaty! zawołała panna Idalia — jestem przekonana, że bogaty i że z nim zrobiłabym co chciała. Musi być jak każdy stary, bez nadziei życia nowego, spragniony młodości, nie mogę mu się nie podobać. Gdybym raz go wzięła, o! ręczę! takbym pokierowała jakbym chciała sama.
— Ale jemu to nie w głowie, widzisz, że ucieka od nas, że go zaprosić niepodobna!
— To co? spytała Idalia ruszając ramionami, właśnie cała sztuka żeby go ściągnąć, przełamać ten opór, zwyciężyć. Niech tylko rodzice postarają się żeby tu bywał przecież jest tysiące pretekstów, a ja resztę na siebie biorę.
Matka oburzyła się niemal, mimo zwykłej łagodności.
— Niech mnie Bóg broni, bym do tego rękę przyłożyć miała, odezwała się smutnie, to małżeństwo byłoby świętokradzkiem.
— O! o! przerwała Idalia — pełno takich małżeństw na świecie. Stary, dwa czy trzy razy starszy ode mnie, no to co? więc naturalnie prędzej umrze, a ja wówczas pójdę sobie za mąż jak zechcę. Któż tak nie rachuje? to chleb powszedni.
Na te słowa wszedł Roger, który był w nocy powrócił, z miną dumną i kwaśną jak zawsze, podał rękę Idalii, a matce głową kiwnął.
— Weź że choć ty moją stronę — poczęła siostra, bo to nieszczęście z takiemi rodzicami, którzy dzieci zrozumieć nie mogą.
Roger ramionami ruszył.
— Mama niechce przypuścić, żebym ja mogła pójść za doktora Waltera, a ja sobie postanowiłam go mieć.
— Przyznam ci się, że postanowienie i śmiałe mi się wydaje i trochę dziwne. Ale on by być mógł ojcem twoim.
— Znowu i ty toż samo pleciesz! zawołała Idalia, rzucając z niecierpliwości cygaretę, to właśnie jest co mi się w nim podoba! Ja go poprowadzę. Jest niezawodnie bardzo bogaty.
— Wiesz-że zkąd ta fortuna? spytała matka po cichu.
— A mnie co do tego, śmiejąc się mówiła Idalia — on mógł zrobić majątek jak najpaskudniej, a ja go jak najuczciwiej zabiorę po nim. Człowieka się nie boję, bo się nie dam. Fortuna to potęga, to wszystko, ja muszę być bogatą.
Roger śmiał się.
— Dziś jesteś bardzo jakoś podraźniona, rzekł, takie rzeczy robią się, ale się nie mówią.
— Dlaczego? odpowiedziała Idalia — ja sobie z tego śmiesznego wstydu nic nie robię! Czy ja powiem, czy nie, dla czego za niego idę, przecież i on i wszyscy to zrozumieją, że nie dla jego siwych włosów i zmarszczek, tylko dla pieniędzy. A ty byś się nie ożenił ze starą hrabianką dla miliona! To są rzeczy powszednie.
Roger się uśmiechnął.
— Bo to są wszystko dzieciństwa, dodała Idalia, te udawania, te sentymenta, kiedy wszystkiem rządzi rachuba.
— Czemu ty, poczęła po chwili, nie zbliżysz się przynajmniej do Waltera. Rodzice mi pomagać nie chcą.
— A ja nie mogę! rzekł Roger.
— Czemu?
— O, bo tam już podobno wśróbował się podrzutek ten Luziński. W wielkich słyszę łaskach teraz u Waltera.
— To go wykurzyć! przerwała Idalia, o! gdybym ja była mężczyzną, inaczej bym sobie rady dawać umiała, wy wszyscy jesteście wymokłe śledzie. Żadnej energii, żadnej śmiałości, fe! fe!
— Luziński ma rozum, on wie że tam coś zyskać może, opanuje go i mnie będzie szkodzić.
— Ich trzeba poróżnić, trzeba go ztamtąd wypędzić, ale na miły Bóg, dajcie mi tu doktora Waltera na godzinę, a ja sama to wszystko zrobię, przecież pójść do niego nie mogę.
— Ale kochana Idziu, rzekł Roger, chociaż w zasadzie możesz mieć bardzo słuszność, zdaje mi się, że się łudzisz co do Waltera. Ce n’est pas un homme du monde, vous n’aurez pas de prise sur lui, gbur, zużyty, stary, fantastyk.
— Zostawcie to mnie! rozśmiała się Idalia, nie ma starego mężczyzny, który by się młodej a zręcznej oparł kobiecie, jeźli mu ona potrafi dać do zrozumienia, iż go wyróżnia od innych. Ja jestem swego pewna on oszaleje, zapomni o wszystkiem, tylko mi go dajcie! tylko mi go dajcie!
Matka płakała. Roger począł się śmiać, ale śmiać tak, że się położył na fotelu. Idalia wzięła drugą cygaretę. Czy na odgłos śmiechu, czy z innego jakiego powodu, wszedł właśnie ojciec, nie śmiało, po cichu, rozglądając się, bo dzieci zawsze w nim strach obudzały, wiedział, że nigdy bezkarnie się z niemi zetknąć nie może. Patrzał na Rogera i Idalie, niemal przestraszony, nie pojmował czego się tak śmiać mogli, gdy matka płakała; chociaż zresztą rzecz była nie bez przykładną.
Skalski niechętnie rozpoczynał rozmowę sam na sam z dziećmi, wiedząc na pewno, że mu głowę zmyją. Wszedł, popatrzał zdumiony i milczał.
— Roger bardzo wesoły! rzekł cicho i skromnie.
— Ale bo ojciec nie wie o co chodzi! Idzia mamie burę daje, zachciało jej się szybki z okna, starego Waltera.
— Na co? starego Waltera? spytał ojciec.
— Chce za niego gwałtem iść za mąż.
Ojciec stanął jak osłupiały, sądził, że to żarty, ale Idalia w tej chwili poczęła:
— Cóż ojciec robi takie wielkie oczy? Czy to tak dziwne, czy co? No, tak jest, doskonała partya!
— Prawda, apteka! westchnął Skalski, bo mu zawsze żal było tych moździeży, w których ucierały się groszaki.
— O! ho! właśnie bym ja mu dała siedzieć w aptece! zawołała Idalia. Ojciec tak niedomyślny jak drudzy, a ja seryo chcę mieć Waltera.
Skalski ruszył ramionami.
— Należy go tylko ojcu właśnie do apteki ściągnąć, zmusić do bywania jak najczęściej, a już resztę biorę na siebie.
— Taki starzec, toż on starszy ode mnie, rzekł Skalski.
— Dosyć, że ja skazaną jestem na to, żebym się każdemu tłómaczyła — poczęła Idalia, a kiedy ja chcę z zasady mieć starego męża!
— To go sobie weź, a mnie daj pokój, rzekł Skalski, wzdychając — ja ani pomagać, ani przeszkadzać nie będę.
Matka i on spojrzeli na siebie.
— Otóż to są rodzice! mówiła Idzia obracając się do Rogera — słyszysz, gdy idzie o szczęście dziecka. Przecież ja mówię, że to będzie moje szczęście stanowić.
Stary aptekarz nadto był przybity i smutny by się wdawać w dłuższą rozmowę, siadł przy żonie i począł wycierać okulary, wzdychając.
— To dobre jest, zawołał po chwili, bo właśnie dziś Walter ma być u mnie, aby podpisać tranzakcyą.
— I ojciec go nie prosi do salonu? zapytała córka.
— Ja go poprosić mogę, ale on nie przyjdzie.
— No! to ja go sama poproszę! zawołała córka.
Roger śmiał się ciągłe.
Rozmowa się na tem przerwała, ale Walter wieczorem w istocie przyszedł do gabinetu Skalskiego, a Idalia, która go szpiegowała, w kilka minut zbiegła prosić na herbatę do matki.
Doktór popatrzał na wystrojoną ładną pannę i skłonił się milczący.
— Bardzo paniom dziękuję, mam zajęcie.
— O! cóż znowu, żeby pan nam nie zrobił tej przyjemności i nie zaszedł na chwilkę, ale bardzo proszę!
To mówiąc, zbliżyła się śmiało, podała mu rękę i opierającego się nieco pociągnęła na górę z minką tryumfującą. Matka zobaczywszy ją wchodzącą do salonu, zbladła i zaczerwieniła się. Walter był widocznie zakłopotany, nie rad ze siebie i wydawał się szorstki jak nigdy, ale Idalia już była postanowiła nie zważać na nic. Siadła przy nim i zaczęła rozmowę od tego, jak się on nudzić musi.
— Ja się nigdy w życiu nie nudzę, odparł Walter, bo pracuję.
— To się pan męczy.
— Mnie tylko ludzie męczą.
— Jakto i kobiety?
— Szczególniej kobiety, odparł doktór, bom odwykł od ich towarzystwa.
— Więc trzeba nawyknąć.
— A na co mi się to zdało? — spytał Walter.
— Juściż pan powróciwszy do kraju, nie pozostaniesz tak pewnie sam i zechcesz stworzyć sobie rodzinę?
Doktór popatrzał na nią oczyma wielkiemi.
— Rodzinę, pani moja, tworzy w życiu człowieka nie jego wola, lecz Boża, gdy się ona rozerwie, gdy węzły co ją łączyły pękną, zostaje ból na wieki. Na żałobie tej nic już zasiać nie można!
— Więc pan miał rodzinę: wdzięcząc się i głęboko patrząc mu w oczy, mówiła Idalia.
— Miałem, wymarła! — rzekł sucho doktór.
Dziewczyna zamilkła, bawiąc się wachlarzem, ale doktór nie mógł oczów podnieść, by się z jej wejrzeniem nie spotkać. Widocznie go to niepokoiło.
— Czego ona może chcieć ode mnie? — pytał się w duchu samego siebie.
— Z tym człowiekiem trzeba obcesowo, szeptała sobie Idalia.
— Co pan lubi? — zapytała po chwili.
— Ja samotność i pracę!
— Muzykę?
— Bardzo, rzekł doktór, ale muzykę prawdziwą.
— A jakąż pan nazywa prawdziwą?
Walter uśmiechnął się.
— Tę, która ducha podnosi, uspokaja, karmi, która wyraża jego bóle i koi, w której idzie o myśl, nie o sztuczne spowicie jej i uduszenie.
Idalia nie wiele rozumiała.
— To znaczy, że pan lubi tylko muzykę poważną, religijną.
— Muzykę, odparł Walter, bo co innego muzyka a granie, tak jak co innego obrazki jarmarczne, a sztuka.
Idalii chciało się ziewać na gruncie po którym stąpała, czuła się niepewną i obcą. Ale to nudziarz, mówiła do siebie.
— A czytać pan lubi?
— Lubię, odparł Walter spokojnie, ale to tylko co uczy myśleć.
Idalia już nie pytała.
— I pan tak chce sam zostać zawsze, odezwała się po długim przestanku.
— Jak to pani rozumie? — zimno odparł Walter, mam już wiele znajomych.
— Ale cóż to są znajomi? pan... pan się nie myśli ożenić?
Walter się rozśmiał, Idalia zaczerwieniła.
— Chybabym oszalał, rzekł głośno.
— Dla czegóż? pan tak starym nie jesteś.
— Pani znajdujesz?
— Pan jesteś zajmującym, bardzo zajmującym i możesz się podobać.
Walter zwykle surowy, począł się śmiać ironicznie, gorzko.
— Żartujesz sobie pani ze mnie.
— Słowo panu daje, że mówię seryo, zupełnie seryo.
Na chwilę doktór zamilkł, popatrzył, ramionami ruszył.
— Jak się pani zdaje, spytał, ile ja mogę mieć lat?
— No, w najgorszym razie pięćdziesiąt kilka, choćby sześćdziesiąt.
— A wie pani jaki zwykle bywa średni wiek człowieczy?
— Nie, nie wiem, to pewna, że ludzie żonaci dłużej żyją niż bezżenni.
— W jakiejże to pani czytała statystyce?
— Nie pamiętam.
— Ale dla czegóż tak pani idzie o mnie? — szydersko dodał Walter.
— Ja się panu z moich dziecinnych i naiwnych do zbytku pytań wytłómaczę... Ile razy widzę człowieka możnego, bez rodziny, żal mi tych coby z nim jego szczęście podzielać mogli i jego samego, to położenie nienaturalne...
Walter zamilkł.
— Pani moja, rzekł poważnie, nie trzeba nigdy z ludźmi nieznajomymi dotykać kwestyj podobnych. Któż wie jakie się w nich bóle i wspomnienia porusza?
— A! do licha! — rzekła panna sama do siebie, a w głos dodała: — przepraszam, bardzo przepraszam, za to siądę do fortepianu i zagram panu Mendelsohn’a, który przecież liczy się czasem do poważnych muzyków.
Walter całą tą rozmową zdawał się raczej zdziwiony niż poruszony, gdy Idalia usiadła grać, skorzystał z tego, aby się jej pilnie przypatrzeć, ale w oku starca nie błysł ani promyk tego zajęcia, które w nim obudzić chciano.
Mama już uprzedzona o swych obowiązkach, poczęła szeptać doktorowi o przymiotach córki, poczciwa kobieta wymogła nawet na sobie pochwałę szczególna, iż córka jej miała osobliwe zamiłowanie w ludziach poważnych i nawet oddawna uczyniła postanowienie nie wychodzić nigdy za mąż za młodego człowieka.
— Dziwne to bardzo, pani dobrodziejko, rzekł doktór chłodno, ale tylko dowodzi nieznajomości świata i ludzi.
Gdy Idalia wstała po oklaski, Walter powiedział jej coć pochlebnego, uniesienia wszakże w tem nie było. Panna, która się spodziewała, że urokiem, swym za serce pochwyci Waltera, smutno przekonała się, iż to nie było tak łatwem do dokonania jak się jej w początkach zdawało. Nie zraziła się tem przecie. Wśród herbaty wszedł zasępiony doktór Mylius. Od rozstania z Walkiem Luzińskim, o którym nigdy nawet nie mówił, uważano, iż znacznie posmutniał i był jakby zwichnięty. Nawet dawna jego prawdomówność ustąpiła jakiemuś zobojętnieniu. Ramionami ruszał, ale się nie odzywał.
— Darujcie państwo, że tak nieproszony po starej znajomości wchodzę, odezwał się w progu, ale szukam pana Waltera, który szukał mnie. Przecieżem go przydybał.
Walter zarówno zdawał się uradowany przybyciem Myliusa, jak on znalezieniem go, chwycił zaraz kapelusz i mimo, że panna Idalia chciała mu go z rak odebrać, grzecznie się wymówił i wyszedł.
Gdy odeszli dobrze od apteki, Walter się zatrzymał.
— Znasz doktorze oddawna Skalskich?
— Jakże być może inaczej.
— Cóż powiesz o pannie Idalii?
— O pannie Idalii! — powtórzył doktór, trudno co powiedzieć, prócz, że poszłaby za mąż za starego diabła, gdyby miał jaki milion w pazurach.
— A! a! — rzekł Walter.
— I to dodam, że się was uczepi, dopowiedział Mylius, bo czuje pieniądze, zresztą ni to złe ni dobre, dosyć popsute, zwichnięte, może by się dało przerobić na co poczciwego, ale ciężko.
— To epizod, przerwał Walter i rzecz małej wagi, mam z wami mówić o ważniejszem czemś.
Westchnął.
— Niepodobna by was los waszego dawnego wychowańca nie obchodził! Przyznaję się, że mnie on interesuje.
— Niegdyś, smutnie odezwał się Mylius, było to jakby moje rodzone dziecię, kochałem go bardzo, może nadto kochałem i dlatego dziś stał mi się więcej niż obojętnym, nie ma go dla mnie.
— Sądziłem, że to usposobienie wasze przejdzie, a chłopaka szkoda by było, gdyby zginął.
— Należy wcześnie go opłakać, rzekł Mylius, bo nieochybna zguba go czeka.
— Dla czego nieochybna? — trochę żywo przerwał Walter, macie żal, to was czyni stronnym w sądzie i przewidywaniu. Dopóki można, trzeba go ratować.
— Tak, dopóki było można, rzekł Mylius, moja to wina może, ale dziś jest bodaj zapóźno. Pieszczotami mojemi wyrosło w nim złe, zagłuszyło dobre i dziś to już moralna ruina.
— Ale jeśli się poczuwasz, żeś go popsuł, nie jest-że obowiązkiem poprawić?
— Jak? — zapytał Mylius, dziś on mnie i całemu światu pluje w oczy, któż na nim przewagę jaką mieć może? kogo on poszanuje? — Tak, dodał po krótkiem milczeniu, jest-to może i moją winą i winą ogólnego wychowania młodzieży, która żadnej dziś powagi nie uznaje. Doświadczenie dawniej szanowane, dziś łączy się w ich pojęciach z jakimś upadkiem i wyżyciem człowieka, starszych uważają za niższych od siebie, za zacofanych, za biednych i na litość zasługujących tylko. Śmieją się z przestróg, lekceważą nauki, która im dajemy, nie mamy już w imię czego odzyskać utraconej władzy. Smutny stan rzeczy, ale prawdziwy. Walek jest takim, jak jego rówieśnicy. Ani pan, ani ja, ani nikt go już nie przekona, bo mu się zdaje, że on jaśniej widzi nad wszystkich. Zarozumiałość jest cechą wieku, jest młodzieży dzisiejszej piętnem. Ledwie się mówić nauczą, już szydzą.
Walter spojrzał na Myliusa, który to mówił chłodno, tęskno, ale z rezygnacyą nie przypuszczającą, by można co radzić na chorobę. Widocznie zdawała mu się nieuleczoną.
— No — ale cóżeście o tym głupim Walku mówić mi chcieli? zapytał po chwili.
— Jest rzecz według mnie największej wagi, dowiedziałem się jéj wypadkiem, szczegółów nie znam, faktu jednak pewien jestem. Jedna z hrabianek Turowskich zawiązała z nim stosunki, wedle wszelkiego podobieństwa zanosi się tam na historyą, która może się skończyć u ołtarza. Chłopca hrabstwo i majątek zawróciły głowę, wiąże sobie kamień do szyi — i przepadnie.
Walter zamilkł, a Mylius milczał też długo, przyjął wiadomość niedowierzającą niby, podumał, potem rzekł:
— Ze wszystkich niedorzeczności jakie Luziński zrobić może, byłaby to jedna jeszcze najbardziej przebaczona.
— Ale następstwa? ona jest starszą od niego o wiele, a potem wielka pani. Bierze go jako narzędzie do oswobodzenia, a rzuci, gdy jej będzie zawadą.
— Wszystko to być może, odparł Mylius zimno — mnie to, przyznaję się wam, nie obchodzi — niech robi co chce. Jakkolwiek wam się zdaje, że stanowczo wiecie, iż tam się coś podobnego święci, ja wam powiem, że bardzo wątpię.
— Dla czego?
— Bo mam dowody, że panny hrabianki wcale o tem na teraz nie myślą. Przynajmniej w tej chwili nic nie grozi. Świeżo prosiły mnie i zaklinały, abym użył wszelkich możliwych środków przekonania i skłonił hrabinę do przeniesienia starego, chorego ojca, do miasteczka. Jedna z nich z kolei chce być przy nim. Miarkujesz pan, że gdyby się zbierało na jakąś intrygę, ojciec by na pierwszym planie już nie był. Zostawiono by go w Turowie.
— Ale jakże wy znowu nie widzicie, że to potwierdza moje domysły? przerwał Walter. Chcą mieć ojca w miasteczku, aby był pretekst widywania się tutaj z tym obałamuconym chłopakiem.
— I hrabianki mój dobrodzieju, rzekł Mylius — są dobre panny, przecież hrabianki! Nie zapomną one co winny imieniowi, żadna z nich Luzińską być nie zechce.
Walter trząsł głową.
— Mój doktorze, odezwał się — wszystko to słuszne w poprzednim, zwyczajnym toku rzeczy, lecz tu są okoliczności przeważne, dla których się zapomina o hrabstwie — niewola i chęć odemszczenia za nią...
— To są domysły i marzenia — zawołał Mylius, ręczę wam, to być nie może. A choćby się której zamarzyło nawet, prędko jedna drugiej wybije z głowy. W ostatku, ożeni się, no! to się ożeni. Mogło by być gorzej.
— Ale nie może być gorzej! bo to widoczna zguba!
— Co on was obchodzi? — ja myśleć o nim nie chcę. Mówią, że nad pijanemi jest Opatrzność, ja wam powiem, że i nad waryatami jak on. — Zostawmy to Opatrzności. — Ja o nim wiedzieć nie chcę.
— Nielitościwy jesteś doktorze.
— Nie, jestem jeszcze zbyt świeżo ranny, wybuchnął Mylius, bym się do niezabliźnionej dał dotknąć rany. Dobranoc.
I tak się rozeszli, a Mylius, stary biedak, obejrzawszy się do koła, poszedł do domu przez rynek i postał chwilę patrząc w okna panny Apolonii.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.