Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Twardowski zajechał przed bank, w którym miał do odebrania pieniądze. Gdy wysiadał z automobilu, wpadł nań wychodzący z banku profesor Kozieniecki.
— Wie pan, co się stało? Czarnkowski jest zrujnowany. Stracił cały majątek...
— Skąd pan to wie? — zapytał Twardowski. — To może być jedna z wielu plotek, wyssanych z palca.
— Niestety, nie — odrzekł profesor. — Przed chwilą powiedział mi to dyrektor banku.
— Jakże to się stało?
— Nic więcej nie chciał mi powiedzieć, jak tylko to, że dziś rano przyszedł telegram, z którego Czarnkowski się dowiedział, iż nie posiada ani grosza.
Twardowski jakoś nie podzielał smutku Kozienieckiego i prawie obojętnie słuchał, gdy ten monologował.
— Jaka szkoda tych ludzi. Tacy mili, tacy kulturalni. I co ta biedna dziewczyna zrobi?...
Jaka dziewczyna? zapytał Twardowski.
— A no panna Czarnkowska.
— Jakto co zrobi?
— Teraz została bez majątku...
— Więc co?
— Pan myśli, że to tak łatwo pannie bez majątku wyjść zamąż? — i to pannie z tej sfery, przyzwyczajonej do takiej wysokiej stopy życia?...
— Z reguły ma pan słuszność! No, dowidzenia. Mnie pilno.
Wrócił do swego automobilu, do banku nie poszedł, tylko kazał jechać do państwa Czarnkowskich.
— Pana niema w domu — rzekł mu służący we drzwiach — a pani jest cierpiąca.
— Panienka jest? Proszę spytać, czy mnie przyjmie.
Służący wrócił z wiadomością, że panienka prosi.
Panna Wanda była blada, miała zaczerwienione oczy, ale Twardowski w jej postawie i wyrazie twarzy odczuł spokój i nawet pewność siebie.
— Zastał mię pan, obmyślającą plany na przyszłość...
Twardowski milczał. Oczyma tylko zapytywał, jakie plany.
— Trzeba wziąć się do pracy i zacząć zarabiać na chleb.
— Pani?...
— Pan myśli, że nie będę umiała? Zobaczy pan.
Widać było, że zrobiła już jakieś postanowienie. Twardowski patrzył na nią zachwycony. Ma charakter, myślał, i to nie byle jaki.
— Więc to prawda? — zapytał.
— Tak. Jesteśmy zrujnowani.
— Jak to się stało? — Tatko ulokował cały majątek w udziałach kopalni złota, i to przedsiębiorstwo zbankrutowało.
Twardowski zdrętwiał.
— Kopalni złota?... zapytał. — W Afryce?... Tygela River Gold Co.?
— Pan to wie...
— Teraz wiem jeszcze jedno, że jestem największym osłem na świecie.
Dziewczyna patrzyła nań zdumiona.
— Mogłem was od tego uratować...
— Nic nie rozumiem — rzekła.
— Później pani wytłumaczę. Pan Czarnkowski niedawno sprzedał swój majątek ziemski?
— Tak.
— Culmerowi?
— Tak.
— Który kupił go dla syna?
— I to pan wie?
— I całą gotówkę włożył w te kopalnie złota.
— Tak.
— Tymczasem okazało się, że tam było wszystko: był zarząd, była kopalnia, tylko złota nie było. Kompanja zawiesiła wypłaty, prezes jej i dyrektorzy ulotnili się, i wszystkie wkłady przepadły.
— Widzę, że pan o wszystkiem wie dokładnie.
— Wiem, co było, i trochę tego, co będzie.
— Co będzie?
— Chce pani, żebym powiedział?
— Niech pan powie.
— Młody Culmer zaproponuje pani powrót do majątku rodzinnego.
— Nie rozumiem.
— Oświadczy się o rękę pani.
Skoczyła jak oparzona.
— Co, ten Żyd? Jak pan śmiał to powiedzieć!
Twardowski wziął jej rękę i pocałował. Gniew nagle znikł z jej twarzy.
— Panno Wando — rzekł — nigdybym sobie na taki żart nie pozwolił. Ja wiem, rozumie pani? — wiem, że on to zrobi, jeżeli... jeżeli nie znajdzie się przedtem w więzieniu. Lepiej, żeby pani była na to przygotowana.
— Skądże pan to wszystko wie?
— Tymczasem jeszcze pani nie powiem. Ale wkrótce dowie się pani wszystkiego.
— Wie pan, że on raz był u nas: wstrętny Żyd, pozujący na Anglika.
— Tak. Tymczasem mamy ważniejsze rzeczy przed sobą. Mam nadzieję, że uda się majątek państwa odebrać.
— Nie rozumiem znowu. Komu pan odbierze?
— Złodziejowi. On został ukradziony i ja go odbiorę.
— Wie pan, w głowie mi się kręci. To, co słyszę, powinno być niemożliwe, nieprawdopodobne. A jednak jakiś głos w głębi mej duszy nakazuje mi wierzyć we wszystko, co pan mówi.
— To dobry głos: niech pani idzie za nim — odrzekł z uśmiechem. — Dziś będę musiał pożegnać panią na dłużej. Wyjadę na noc do Londynu. Niema ani chwili do stracenia.
Na twarzy panny Czarnkowskiej odmalowało się przerażenie.
— Muszę — tłumaczył jej — zdobyć materjał do walki ze złodziejem.
Nie śmiała pytać o nic. Ale widział, że chciałaby wiedzieć coś więcej.
— Powiem pani — rzekł — tylko to, że tym złodziejem jest stary Culmer, że obrabowanie was z majątku oddawa uplanował i z przebiegłością nikczemnika wykonał...
— A tatko tak w niego wierzy!
— W tem właśnie leży źródło całej katastrofy. Do planu jego należy zrobienie pani swą synową. Proszę mi wybaczyć, żem się jeszcze raz z tem wyrwał...
— Nie, już się nie gniewam. Lepiej, że wiem o tem zgóry.
Twardowski powstał.
— Teraz panią pożegnam. Trzeba się śpieszyć; mam jeszcze dużo do załatwienia przed wyjazdem.
Dźwignęła się niechętnie z krzesła i wyciągnęła do niego rękę. Twardowski miał wrażenie, że dziewczyna boi się tego pożegnania.
— Kiedy pan wróci?
— Nie wiem. Ani dnia dłużej nie zabawię, niż będzie potrzeba. Myślę, że z tydzień, może trochę więcej...
Nagle uderzył się ręką w czoło.
— Ach, jakiż ze mnie głupiec! Byłbym zapomniał o najważniejszej narazie rzeczy. Siadajmy.
— Panno Wando — zapytał tonem prośby w głosie — czy pani gotowa jest pomóc mi w tej sprawie?
— Zrobię wszystko, czego pan zażąda.
— Bardzoby mi popsuło moje zamiary, gdyby ojciec pani, znalazłszy się teraz w trudnem położeniu, popełnił jaki błąd w stosunku do Culmera. Teraz czekają was bardzo przykre chwile. Wieść o ruinie ojca pani rozejdzie się po mieście jak błyskawica. W tej chwili na pewno już dziesiątki ludzi opowiadają sobie o tem. Kredyt ojca pani już jest przecięty, a od jutra zaczną się zgłaszać z rachunkami wszyscy, którym się cośkolwiek należy. O ile pan Czarnkowski nie ma zapasu gotówki...
— Wiem, że go nie ma.
— Sytuacja będzie trudna.
— Na to niema rady.
— Jest, o ile zechce mi pani pomóc.
— Ja? jakim sposobem?
— Nie chcę mówić o tem z ojcem pani, nie mogę z panią Czarnkowską, tem bardziej, że jest cierpiąca. Ale na szczęście jest pani i razem z panią możemy wszystko zrobić.
— Co? nic nie mogę zrozumieć.
— Zanim odbierzemy ukradziony majątek, państwu będzie potrzebna taka, czy inna suma pieniędzy na płacenie rachunków i t. p. Pani pozwoli, że zostawię tę sumę w rękach pani...
— Skąd ją pan weźmie?
— Z banku.
— Jakim sposobem?
— Tym, że mam je właśnie dziś do odebrania. Przyszły dla mnie z Paryża.
Przestraszyła się.
— Dziękuję panu serdecznie, ale na to się nie zgodzę. Pieniądze pańskie nie są na załatwianie rachunków państwa Czarnkowskich.
— Ależ to będzie tylko pożyczka.
— Nie zaciąga się długów, gdy się nie ma z czego zwrócić.
— Przecie pani powiedziała, że wierzy w to, co mówię, a ja powiadam, że majątek odbierzemy.
— Ja wierzę panu, wierzę w pana, ale pieniędzy od pana nie wezmę. Przecie my jesteśmy dla siebie nawzajem obcy ludzie.
— Obcy ludzie!... Jak pani to powiedziała!
— Panie Zbigniewie, ja nie chciałam nic przykrego powiedzieć — mnie samej jest przykro. Ale, niech pan powie, czyż tak nie jest?... Jestem panu bardzo wdzięczna na pańską gotowość, ale jakże jabym sama przed sobą wyglądała, gdybym to zrobiła? .. .. .. Nie mówmy więcej o tem.
Twardowski zastanowił się... Wreszcie z decyzją rzekł:
— Przeciwnie, będziemy mówili.
Spojrzała nań z wyrzutem.
— Pani powiedziała, że jesteśmy sobie obcy. Zmusza mię pani do powiedzenia rzeczy, którą odkładałem na później. Przed paru tygodniami powiedziałem sobie, że zrobię wszystko, ażeby się pani zgodziła zostać moją żoną; jeżeli zaś pani się nie zgodzi, nie ożenię się nigdy.
Blada twarz dziewczyny pokryła się rumieńcem. Podniosła nań oczy.
— Kiedy pan to sobie powiedział?
— Gdym się znalazł na ulicy po owej rozmowie między nami.
— To dziwne...
— Co?
— W tej samej chwili mówiłam sobie, że mogę być tylko pańską żoną.
— Więc proszę panią o rękę.
— Tak nagle?
— Mówiłem pani, że chciałem to zrobić później, ale po tem, com w tej chwili usłyszał, nie myślę odkładać.
Wyciągnęła do niego rękę, którą Zbigniew ucałował.
— Dzięki Bogu! — zawołał, jakby mu ciężar spadł z piersi. — Nie jesteśmy już sobie obcy, prawda?...
Oszołomiona patrzyła nań w milczeniu.
— Jest pani moją narzeczoną i będzie pani moją żoną. Bo przecie nie cofnie mi pani słowa?...
— Nie.
— Wszystko tedy, co jest moje, do pani również należy. We wszystkiem, co przedsiębiorę, mam prawo liczyć na pani współdziałanie. Otóż mówię w tej chwili do pani: moja najdroższa — wolno mi, prawda?
Skinęła głową.
— Mówię, tedy: moja najdroższa, wyjeżdżam do Londynu i proszę cię, ażebyś w czasie mej nieobecności płaciła rachunki państwa Czarnkowskich, bo to mi potrzebne do pomyślnego przeprowadzenia akcji, mającej na celu uratowanie ich majątku. Dlatego złożymy dziś w pewnym banku na twój rachunek kilkadziesiąt tysięcy złotych. Gdybym pozostał zagranicą dłużej i conto się wyczerpało, zawiadomisz mię, a przyślę więcej, bo mam w Londynie pieniądze. Co pani na to odpowie?
— Odpowiem: mój najukochańszy, po pierwsze, nie jest rzeczą właściwą, żebyś, nie będąc jeszcze moim mężem, wnosił już pieniądze na mój rachunek; powtóre, choć nie jestem jeszcze twoją żoną, mam prawo cię zapytać, co to za pieniądze. Przecież pan nie jest taki bogaty?
— Tu muszę poprosić o przebaczenie — odrzekł Twardowski. — Oszukiwałem wszystkich, a więc i panią. Mój stryj nic nie utracił ze swego znacznego majątku i wszystko mi zostawił. Tylko dla pewnych celów trzeba mi, żeby o moim majątku nie wiedziano.
Panna Czarnkowska spłoszyła się.
— Mój Boże — zawołała — jak ja wyglądam! Dowiedziawszy się o ruinie ojca, o tem, że nic nie mam, oddaję rękę człowiekowi bogatemu, żeby ratować siebie i rodziców.
Twardowski się roześmiał.
— Nie chodzi o to, jak pani wygląda, tylko o to, jaka pani jest. Dwa tygodnie temu zdecydowała się pani zostać moją żoną. Wtedy pani nie wiedziała o moim majątku, a siebie uważała za bogatą. Zresztą pani nie jest biedna, bo majątek odbierzemy.
— Wie pan, co ja czuję teraz?
— Co?
— Że wszelki opór wobec pana, to próżna męka. Lepiej słuchać i robić, co pan każe.
— W tej chwili o to chodzi — nie mamy czasu do stracenia.
— Więc słucham.
— Jadę zaraz do banku po pieniądze. Za dwadzieścia minut wstąpię po panią i pojedziemy do innego banku, w którym otworzymy rachunek na imię pani.
— Będę gotowa.
Wracając z banku z pieniędzmi, ledwie zajechał przed dom Czarnkowskich, gdy z otwartych drzwi wybiegła Wanda i wskoczyła do jego samochodu, zanim zdołał wysiąść na jej spotkanie.
— Tak, to rozumiem — rzekł, uśmiechając się do niej. — Z panią można coś zrobić.
— Więcej, niż pan myśli. Nikt nie wie, jak ja umiem być posłuszną. Ale tylko temu, kto umie rozkazywać.
— Dyrektor banku, do którego jedziemy, jest moim przyjacielem. Nikt od niego się nie dowie, skąd pochodzą pieniądze na rachunku pani. Gdyby pani miała jaki kłopot w mojej nieobecności, proszę się do niego zwrócić. Znajdzie radę i zrobi wszystko dla pani.
— Ojcu — mówił dalej — będzie pani musiała coś powiedzieć; im mniej, tem lepiej. Idzie mi o to, żeby Culmer niczego się nie domyślał, żeby czuł się bezpiecznym. Inaczej cały mój plan mógłby być popsuty.
— To nic nie powiem — nawet tego, żem sobie znalazła męża. Jakby to wiedział, wszystkiegoby się domyślił.
— Całkiem słusznie. Ach, jaka pani mądra!
— Teraz znów nadzwyczajnie mądra. Pan chce, żebym całkiem zwarjowała.
— Nie powiedziałem “nadzwyczajnie.”
— Powiedział pan “ach,” co na jedno wychodzi.
Stanęli przed bankiem. Po kwadransie wyszli z niego. Twardowski z portfelem lżejszym o kilkadziesiąt tysięcy złotych, panna Czarnkowska z książeczką czekową.
— Bardzo mi się podobał ten dyrektor banku — rzekła w powrotnej drodze. — Pan go dawno zna?
— Od dziesięciu dni.
— I już jesteście tacy przyjaciele?
— Są warunki, w których przyjaźń zawiera się w skróconem tempie. Dzieje się to wtedy, gdy ludzie razem pracują dla wspólnego celu.
— Już rozumiem. Z tego wynika, że jest on trochę i moim przyjacielem.
— Niech pani o tem nie wątpi. Wracając do naszej sprawy, nie widzę jeszcze, jak pani sobie poradzi z ojcem podczas mojej nieobecności.
— W tem już moja głowa. Na to wystarczy moja mądrość, a raczej moja odwaga, gdy za mną ktoś mocny stoi. Spodziewam się, że pan z Londynu do mnie napisze.
— Zaraz po przyjeździe.
— Wobec tego żegnam się bez żadnych tkliwości.
Wyjął z kieszeni kartę.
— Oto mój adres londyński. Gdyby się stało co ważnego, niech mi pani zaraz telegrafuje.
Limuzyna stanęła przed domem Czarnkowskich. Panna Wanda wyciągnęła rękę, którą Twardowski pocałował, wyskoczyła na chodnik i wbiegła do domu.
Rzuciwszy adres szoferowi, Twardowski zapadł w zadumę. Tyle rzeczy stało się w ciągu godziny. Dowiedział się o ruinie Czarnkowskiego, znalazł sposób zadania silnego ciosu Culmerowi, postanowił dziś na noc jechać do Anglji w celu wmieszania się w sprawę Tugela River Gold Co., wreszcie — co najważniejsza — został narzeczonym panny Czarnkowskiej. Szybkość istotnie nowoczesna.
Panna Wanda, wróciwszy do domu, zastanawiała się również nad tą zawrotną szybkością wypadków. Zapytywała siebie, dlaczego jej się w głowie nie kręci... Po dłuższem zastanowieniu znalazła odpowiedź. Wyobraziła sobie, że jest na morzu: naokół szaleje burza, ale ona się nie boi: ją niesie statek, który nie zatonie, i wyląduje w bezpiecznym porcie.
Państwo Czarnkowscy siedzieli przy stole, przy którym pan zdążył już pani powiedzieć, że jej posag utonął razem z majątkiem jego i córki. Podnieśli głowy, gdy Wanda weszła, i ze zdziwieniem patrzyli na jej pogodną, pewną siebie minę.
Gdy podeszła przywitać się z ojcem, ten wziął ją obiema dłońmi za głowę, pocałował w czoło i rzekł tragicznym głosem:
— Piękny ci los zgotowałem!
Znajdował się w stanie całkowitej prostracji. Nędza, zdeklasowanie, zniszczenie życia jedynemu dziecku, wreszcie — co go może najwięcej bolało — wystawienie na powszechne szyderstwo. On, który się uważał za głowę do interesów, stracił wszystko w tak skandalicznie głupi sposób...
— Niech tatko nie rozpacza — rzekła córka prawie wesoło — wszystko będzie jaknajlepiej.
Czarnkowscy spojrzeli na Wandę, przerażeni jej dobrym humorem. Nigdy jej nie posądzali o taką lekkomyśność.
— Byłem u Culmera — rzekł Czarnkowski — nic jeszcze nie wiedział. Obiecał zasięgnąć natychmiast bliższych informacyj, obawia się wszakże, iż sprawa jest beznadziejna. On mnie ostrzegał: gdybym go był słuchał, byłbym dziś tem, czem byłem. Mądry i zacny człowiek. Niestety, on się tak wyzbył gotówki na kupno Zbychowa i tyle ma kłopotów, że wątpi, czy mi będzie mógł co poradzić, choć bardzoby pragnął.
— Tatku — odezwała się stanowczym głosem córka — niech mi tatko przyrzeknie, że więcej do tego Culmera nie pójdzie?
Oboje państwo Czarnkowscy osłupieli. Pani patrzyła na Wandę, jakby szukała w niej czegoś, jakby, wiedziona instynktem kobiecym, podejrzewała, że coś zaszło. On miał odruch, jakby chciał ją zburczeć, ale natychmiast spokorniał: czuł się wobec niej winowajcą.
— Moje dziecko — rzekł łagodnie — łatwo to mówić. Przecie muszę gdzieś iść, czegoś szukać. Jesteśmy bez grosza, a trzeba żyć i płacić to, co się ludziom należy. Na najbliższe dni niema, a mój kredyt już skończony.
— Na najbliższe tygodnie mamy — odparła Wanda. — Wystarczy, zanim się sprawa całkiem nie wyjaśni.
— Nie mamy nic.
— Ja mam.
Oboje państwo Czarnkowscy podskoczyli na krzesełkach.
— Ty? — krzyknęli unisono.
— Ja.
— Dziecko — rzekł ojciec — co ty możesz mieć... Ty sobie nawet nie wyobrażasz, jakie są nasze wydatki.
— Jak tatko myśli, ile nam, oszczędnie licząc, może być potrzeba na najbliższe trzy tygodnie?...
— Nie wiem, ile jest niezapłaconych rachunków domowych.
— Na trzydzieści tysięcy zgórą — wtrąciła pani.
— Aż tyle! — zawołał z rozpaczą.
— A więc potrzeba nam najmniej czterdzieści tysięcy.
— Tyle mam, nawet trochę więcej.
— Wandeczko, czyś ty oszalała? — zawołała pani Czarnkowska.
— Nie, jestem przy najzdrowszych zmysłach. Oto moja książeczka czekowa — na wszystko, co się należy, będę pisała czeki.
— Skądże ty wzięłaś te pieniądze? — pytał ojciec, w którym nadzieja na parotygodniowy spokój walczyła z przerażeniem.
— Tatku, pozwól mi tymczasem nie odpowiadać na pytanie. Znasz mię chyba dosyć, żeby wiedzieć, żem ich nie ukradła, ani nie doszła do nich na żadnej innej nieuczciwej drodze. Dość, że pieniądze są i jesteśmy zabezpieczeni na parę tygodni, jeżeli zaś będzie potrzeba, to i na dłużej.
Na twarzy pani Czarnkowskiej malowało się natężone myślenie. Widać było, że usiłuje rozwiązać jakąś zagadkę i że jej się to w żaden sposób nie udaje. Widać też było, że się zaczyna niecierpliwić, że chce jaknajprędzej znaleźć się sam na sam z przybraną córką.
— Więc obiecujesz, tatku, że do Culmera więcej nie pójdziesz?... Najlepiej siedzieć teraz w domu, udawać chorego, bo w tem położeniu nie jest chyba przyjemnością spotykać się z ludźmi.
— Dobrze, nie pójdę.
Dziewczyna aż skoczyła z radości.
— Ale skąd ty możesz mieć te pieniądze?...
— Dowiesz się potem i mam nadzieję, że się nie zmartwisz bardzo.
Po śniadaniu pani zawiadomiła, że idzie spocząć, i zaciągnęła z sobą Wandę. Jeszcze nie zdążyły usiąść, gdy zapytała:
— Wandziu, co to za pieniądze?
— Powiem ci, ale tylko tobie, w tajemnicy. Nie powiesz tatkowi?
— Nie powiem.
— Przysięgasz?
— Przysięgam — odrzekła z uśmiechem.
Wanda rzuciła się jej na szyję i zaczęła ją okrywać pocałunkami. Nareszcie pani Czarnkowska oswobodziła się.
— Mówże wkońcu.
— To są pieniądze mojego narzeczonego.
— Co?
— Mojego narzeczonego.
— Ty masz narzeczonego?
— Mam.
— Któż to jest?
— Zbigniew Twardowski.
Pod panią Czarnkowską nogi się ugięły, opadła bezwładnie na fotel. Wandzie zdawało się, że zemdleje.
— Co ci jest, mamusiu? — zapytała z niepokojem. Usiadła na poręczy jej fotela i wzięła ją za rękę.
— Nic — odrzekła pani Czarnkowska, przyszedłszy do siebie — serce mi się nagle ścisnęło. Już teraz dobrze...
— Może ty myślisz, że ja źle zrobiłam?
Pani Czarnkowska nachyliła głowę przybranej córki ku sobie, pocałowała ją w czoło i rzekła:
— Nie, dziecinko, nie. Mnie się zdaje, że ty jesteś mądrzejsza ode mnie...
Przez kilka chwil milczała, wreszcie odezwała się:
— I tobie się zdaje, Wandeczko, że to można brać pieniądze od narzeczonego?
— Słuchaj, mamusiu. Przyrzekłam mu, że wyjdę za niego, i słowa dotrzymam nietyklo dlatego, że je dałam, ale że ogromnie chcę być jego żoną. Więc tak, jakbym nią już była, czyli że to, co on ma, ma wspólnie ze mną.
— To on ci to wszystko wytłumaczył?...
— On. I przekonał mię.
— Ma wielki dar przekonywania, prawda?
— O, tak. A zresztą tatko odzyska majątek i będzie mógł mu zwrócić.
— Kto ci to powiedział?
— Zbigniew. Powiedział, że majątek jest ukradziony i on go odbierze złodziejowi.
— Złodziejowi?...
— Tak. Culmerowi.
— Nic nie rozumiem...
— I ja nic nie rozumiem, ale to wszystko jedno. Wierzę, bo on tak mówi.
Po chwili milczenia pani Czarnkowska zaczęła głośno myśleć.
— Czyż on może tak rzucać pieniędzmi? Przecie nie jest bogaty...
— Jest — odrzekła Wanda. — Odziedziczył duży majątek po stryju. On tylko to ukrywa przed ludźmi: powiada, że dla jego planów tak lepiej. Ale pamiętaj, że to wszystko tajemnica!
— Czyś wiedziała o jego majątku, gdyś się zdecydowała wyjść za niego?
— Nie. Myślałam, że my jesteśmy bogaci, a on tak sobie.
Pani Czarnkowskiej zaświeciły łzy w oczach. Ucałowała jeszcze raz przybraną córkę ze słowami:
— Będziesz szczęśliwa, moje kochanie... Za mnie i za siebie...