Dzieje niewiadomego Doży

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogusław Adamowicz
Tytuł Dzieje niewiadomego Doży
Pochodzenie Tajemnica Długiego i Krótkiego Życia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
DZIEJE NIEWIADOMEGO DOŻY
I.

Diego del Astro nie figuruje w historyi. A był to jeden z najdzielniejszych dożów Wenecyi i gdyby nie przedwczesna śmierć, a raczej nagłe zniknięcie tego wielkiego człowieka, z pewnością rządy jego odbiłyby się pomyślnie na dalszych losach Rzeczypospolitej.
Wielki władca poprostu wypadł z dziejów. Podobne »wypadki« przeoczenia zdarzają się kronikarzom.
I dzieje mają swego szatana, który ukrywa i plącze, mają swe czarnoksięstwa i figle, trudne do wytłumaczenia...


Dużym rozgłosem cieszył się w owym czasie w Wenecyi pewien artysta, którego sztuka malarska szczególne miała znaczenie w życiu Diegi. Był to człowiek młody, lubiany powszechnie i pełen nadzwyczajnych zdolności.
Przepowiadano mu świetną, równą Tycyanowskiej przyszłość. Podziwiano z zapałem jego niezwykłe, pełne werwy portrety, które malował zdumiewająco szybko. Obok świetnego talentu słynął z urody i ujmujących zalet charakteru. Obsypywany złotem, rozrzucał je bez troski o jutro, używał życia w pełni z całą lekkomyślnością promiennych natur, o których mówimy, że pod szczęśliwą rodzą się gwiazdą.
Lecz w samym początku tak pomyślnie otwierającej się karyery, znikł nagle z oczu. Podobno wyjechał za granicę. Mówiono jednak głucho, że jest ciągle w mieście, że zamyka się w pracowni i niedopuszczając do siebie nikogo, oddaje się jakimś tajemniczym badaniom....
Po kilkoletniej nieobecności, któregoś dnia malarz zjawił się znowu w Wenecyi. Przypadło to na czas uroczystego objęcia rządów przez Diegę.
Wszystkich uderzyły natychmiast wielkie zmiany, zaszłe w artyście. Nie był to już, jak przedtem lekkomyślny młodzieniec, lecz człowiek zamknięty w sobie i skupiony i — jak dawniej uprzejmy i wesoły — tak teraz oschły i ponurego ducha. W surowych rysach jego twarzy pożółkłej i nad wiek postarzałej, błąkał się wyraz szyderstwa, w oczach kryła się zawiść i nieszczerość, a nad wszystkiem dominowało piętno skoncentrowanej woli i nienasyconej żądzy wielkości.
Gdy dowiedziano się o powrocie głośnego malarza, liczni ciekawi zaczęli odwiedzać pracownię i mistrz znowu malował portrety.
Ale przy pierwszych pracach, duża już, wyrobiona sława artysty, zaczęła się wahać i rozdwajać. Nie wszystkim teraz trafiały do przekonania jego obrazy. Jedni chwalili je więcej niż uprzednio; lecz inni szydzili z jego sztuki. Ci utrzymywali, że talent zmarnował, że straciwszy zdolność bystrego przenikania subtelnych różnic w charakterach ludzi, pragnie wyzyskać dawny rozgłos, że stał się już tylko szarlatanem, umiejącym sprytnie wmawiać. A ponieważ sama istota sztuki opiera się, jak mniema ogół, na czemś tak nieuchwytnem, że przejrzeć i odczuć to mogą tylko wyjątkowe umysły, łatwo więc chytremu wyzyskiwaczowi udawało się obałamucać niektóre słabsze i bierniejsze głowy.
Istotnie portrety jego, mimo zadziwiającej swady technicznej, nie posiadały już właściwych sobie dawniej zalet podobieństwa. Nie były już to wizerunki wierne; i gorzej jeszcze, — bo przedstawiały jakby całkiem inne twarze. Ktoś spojrzawszy na świeżo ukończone, mające wyobrażać jego własną postać dzieło, dziwnego doznawał uczucia zawodu i niespodzianki, gdy zamiast siebie ujrzał na płótnie jakieś obce indywiduum, jakąś osobę w jego ubraniu, lecz z rysów i wyrazu tak od niego daleką, jak Kleon od Peryklesa, lub Tersytes od Aleksandra Wielkiego. Następowało mimowolne wzruszenie ramion i niepewność, co z tym utworem znakomitego mistrza począć?....
Trudno było nie posądzić artysty o niewłaściwy żart lub o niezupełne zdrowie umysłu... Skądinąd zresztą, jako dzieło sztuki, obraz był niezaprzeczenie świetnym. Kończyło się na tem, że przyjmowano portret.
Po pewnym jednak czasie zaczynano nabierać przychylniejszego o portrecie zdania. Zaczynano dopatrywać się w nim pewnych rysów prawdziwych, właściwego wyrazu i w końcu nie można było obrazowi nie przyznać uderzającej wierności z oryginałem. Następował podziw dla artysty. To już, mówiono, nie jest tylko wyborna podobizna tej osoby, — to jest ta sama osoba żywa, jakby utrwalona w lustrze i oprawiona w ramy.
Tak w oczach ludzkich nabierał stopniowo portret żądanej treści i prawdy.
Osobliwość tę kładziono na karb niezwykłej głębi geniuszu, odsłaniającej się dopiero przy bardzo poważnem i długotrwałem wnikaniu w istotę dzieła i jego rodzaj.
Ci zaś, co nie mieli sposobności, by stwierdzić tę właściwość, zostawali przy swem pierwotnem, niepochlebnem dla malarza zdaniu.





II.

Wśród sporu, który wobec tak sprzecznych opinij wszczął się pomiędzy paru znawcami czy nieznawcami sztuki na temat dziwnych obrazów, przyszła komuś szczęśliwa myśl zaniesienia jednego z nich do Tycyana.
O Tycyanie mówiono, że ma w duszy słońce, którego tęczami i złotem zaprawia farby swej palety. Ciekawym był jasnowidczy sąd tego geniusza. Tycyan spochmurniał na widok przyniesionego obrazu i znać w nim było pewne zakłopotanie i niepokój, gdy mówił:
— Pocoście mi pokazali ten portret?... Nie mogę nie uznać talentu malarza, lecz nie mogę i wyrazić dlań uznania... Obecna dążność jego w sztuce jest tak różną od mojej, od tego wspólnego nam wszystkim mistrzom śmiertelnym usiłowania: naśladować realnie widome zjawiska, upraszczając je i przetwarzając zgodnie z naturą ducha i oka naszego, w celu wydobycia na jaw tego, co w życiu jest głębokiem i ukrytem, a przez to samo istotnem i nieśmiertelnem. Lecz tutaj widzę, że artysta inne, być może dalej idące, lecz tajemnicze postawił sobie zadanie, którego istoty ja przeniknąć nie mogę, a której — wolałbym nawet nie przenikać...
Być może, tkwi w tem jakiś geniusz straszliwy; lecz jabym nie chciał takiego posiadać...
Tu mistrz zamyślił się dłużej i po chwili wahania dodał:
— Jest jednak jakaś zastanawiająca w tym portrecie władza. Nie zauważyłem nigdy w sobie właściwej ludziom nerwowym skłonności do przejmowania się cudzemi wyrazami twarzy. Przeciwnie, dominowałem zwykle nad innymi własnym, sam posiadając pewien dar narzucania... Lecz teraz oto, gdy się dłużej wpatruję w tę twarz tak obcą dla mnie i tak kontrastowo od mojej różną, doznaję wrażenia, jakgdyby rysy me, wbrew mej woli, układały się w wyraz ten oto, który mam przed sobą na płótnie...
Tu odwrócił się mistrz, spojrzał w zwierciadło i, ściągnąwszy brwi, niecierpliwym ruchem odsunął obraz. Poczem skierował rozmowę na inny temat.


Była istotnie tajemnica w dziwnym talencie malarza. Portrety jego, wychodząc z pod pędzla zupełnie niepodobnymi, stawały się z czasem podobnymi nad wyraz. Można było przypuścić rzecz niesłychaną, że portret na skutek jakiejś wczarowanej w płótno nadnaturalnej mocy, z biegiem czasu, poza udziałem już pracy artysty, przekształcał się zwolna, zastosowując do rysów żyjącego wzoru, aż stawał się niezaprzeczenie wiernym...
W istocie jednak zachodziło coś jeszcze bardziej zdumiewającego. To nie portret się zmieniał, zbliżając do rysów oryginału, to zmieniał się żywy oryginał; człowiek, którego on miał być kopią, bezwiednie i mimowolnie sam upodabniał się portretowi. Zmiana ta zachodziła tak stopniowo, choć szybko, że ani sam przekształcający się człowiek, ani nikt z otoczenia, nie mógł spostrzedz dziwnego przeobrażenia. Do tego, nie wiedzieć jakiemu przypisać to wpływowi, zarówno on sam, jak i wszyscy inni, tracili jednocześnie pamięć uprzednich rysów jego twarzy.
O ile były portrety przez innych robione mistrzów, to te nie mogły świadczyć na niekorzyść malarza, gdyż chociaż przedtem uchodziły za dobre, teraz po przeinaczeniu się wzoru uważano je za chybione.
Nikomu więc nie przyszło i na myśl, by tego rodzaju wpływ na życie mieć mogła naśladownicza sztuka malarska.
Jeżeli czasem, po długiem rozstaniu, któryś znajomy lub krewny spotkał tak zmienionego człowieka, to, uderzony niespodzianką, wykrzykiwał przy powitaniu:
— Ależ mój drogi przyjacielu, lub — bracie kochany!... Oczom się wierzyć nie chce!... Że tak już teraz wyglądasz!... Jak to bóg czasu nas nielitościwie zmienia!...
Byłażby w pędzlu artysty jakaś pokrewna magii czasu władza, układająca oblicza ludzkie podług stałych i nieodmiennych schematów, których ostatecznym szczeblem i wyrazem jest nicość kościotrupa? Być może; lecz była w nim jeszcze inna groźniejsza, szybkością i efektem działania urągająca nawet Chronosowi siłą.
Twarze osób lubianych malował piękniejszemi, niż były, skutkiem czego piękniały one w naturze. Malując nielubianych, czynił ich brzydszymi. A stopień szpetoty, jaki im nadawał, był miarą antypatyi lub złego humoru mistrza. Wrogom wydłużał nosy, obniżał czoła, wysadzał szczęki zwierzęco, przerabiając ich z złośliwością całą na żywe, chodzące po ziemi karykatury. A wszystkie te zmiany zachodziły zwykle w przeciągu paru tygodni w tak tajemniczy i niedostrzegalny sposób, że człowiek, który dzięki złej woli malarza dostał garb lub stracił oko, był przekonany, jak i wszyscy, co go znali, że jest ułomnym od urodzenia.
Jeszcze dziwniejszem było to, że nikt ze skarykaturowanych przezeń ludzi nie odrzucił szyderczego portretu. Każdy stawał wobec niego, jak człowiek bez charakteru, nie mogący się zdobyć na czyn nieprzyjemny, lecz naturalny i słuszny, przyjmował portret, ulegając nieodpartemu wpływowi tego, jak mówiono, wyzyskiwacza i szarlatana lub straszliwego maga.
Zdawałoby się, że ów wielki, jedyny w swoim rodzaju talent, w połączeniu z potężnym suggestyjnym wpływem samej osoby artysty, musiałby przykuć uwagę świata daleko bardziej i jeszcze na dłużej, niż się to dzieje z dziełami najznakomitszych mistrzów. W rzeczywistości było inaczej. Na razie, sztuka jego uderzała, wprawiała w zdumienie i podziw. Lecz dziwnie prędko zaczynały ucichać zachwyty gorących wielbicieli i ustawały wzbudzone przez przeciwników spory. Każdy obraz z chwilą, gdy z nim się pogodzono i przyznano mu wysoką cechę genialności, przestawał już zajmować, robił się obojętnym dla świata, jak gdyby na tem uznaniu kończyła się jego rola, jak gdyby już wykonał całe swoje zadanie — i zmartwiał.
A razem z tem i osobistość twórcy samego przestawała budzić zajęcie. Nie lubiano już go powszechnie, unikano i nawet zaczynano bać się...
Życie prowadził zamknięte. Me używał już dziś rozkoszy swobodnej wesołości młodych, lecz nurzał się w wyuzdanych orgiach, trawiony żądzą demonicznych zbrodni. O pracowni jego opowiadano rzeczy straszne. Tam z pod podłogi rozlegały się czasem jęki. Mówiono, że piękne kobiety, które udało mu się do siebie zwabić, poprzepadały bez wieści... Ale nikomu nie przyszło na myśl poszukiwać w jego domu zaginionych ofiar...





III.

Jednym z najzaciętszych przeciwników malarza był Diego. Doża nienawidził tego — jak mówił — waryata i oszusta, pozującego na mistrza, i niemiłosiernie wydrwiwał jego dzieła.
Lecz Diego miał kochankę, której kaprysom ulegała nawet i ta nieugięta i despotyczna natura. Była nią młoda i słynna z piękności kurtyzana. Uroczej Lucynie, po długich naleganiach, udało się skłonić Diegę, by właśnie temu, znienawidzonemu artyście, powierzył namalowanie jej portretu. Malarz podobał się pięknej kobiecie. Po pierwszem spotkaniu się poczuła ku niemu nieprzeparty pociąg. I kurtyzana stała się gorliwą protektorką sztuki malarza, któremu już zaczynało zwolenników braknąć...
Zawezwany przez Diegę, zjawił się pokorny, układny i z całym spokojem odpowiadając na lekceważące traktowanie władcy, z uśmiechem zabrał się do pracy.
Gdy portret był już skończonym, mistrz umieścił go w świetle właściwem i czekał na przybycie doży. Tymczasem Lucyna, niema ze zdziwienia, stała obok ze wzrokiem utkwionym w sztalugi.
Diego się zbliżył, rzucił okiem na obraz i z gestem najwyższego oburzenia splunął:
— Ależ to Gorgo! Parka stuwieczna! A nie ta słodka Lucyna! Jędzę zrobiłeś ze świeżej jak wiosna, bogini!... Waryacie! — wołał — mam zdrowe oczy i rozum i nie dam sobie szarlatanom wmawiać!...
Wypędził malarza i kazał za nim wyrzucić jego potworny obraz.
Pierwszy raz takie przyjęcie spotkało artystę. Zniósł to w milczeniu, tylko złowrogi uśmiech zapowiadał, że nie przebaczy strasznej obelgi.
Gdy odszedł, zastanawiał się doża, dlaczego tak względnie łagodnie postąpił z zuchwalcem, który na daleko surowsze skarcenie zasłużył swą bezczelną drwiną.


Tymczasem malarz, wracając do domu, obmyślał zemstę. Z początku przyszła mu myśl skarykaturowania doży tak złośliwie, jak jeszcze dotąd nie skarykaturował żadnego ze swych najzaciętszych wrogów. Lecz — myślał — Diego jest i w naturze niesłychanie brzydkim; jeśli go bardziej zeszpecę, doda mu to tylko uroku w oczach gawiedzi, jeszcze się głębiej, dzięki szpetocie, postać tyrana wryje w pamięć dziecinnego tłumu. Lecz — rozmyślał dalej — nazywają go wielkim... Cha!... cha!... cha!... — zaśmiał się z dziką radością — zrobię go małym!...
Wybrawszy kawałek drewnianej deszczułki, wielkości dukata, oszlifował ją starannie — i przez kilka dni następnych wychodził codzień na miasto w godzinach, gdy doża zwykł ukazywać się publicznie. Przyglądał mu się przez czas jakiś, a potem wróciwszy do siebie, zasiadał do malowania jego miniatury.
Raz zauważył Diego, że malarz przypatruje mu się z ukrycia.
— Ha! cóż ty teraz, dyable malujesz?! — zawołał szyderczo.
— Ruiny — skłonił się artysta — któremi, jak pochlebiam sobie, zyskam uznanie wielkiego doży. Wyrzekł to z takiem brzmieniem głosu, że Diego mimowolnie zadrżał...
Doża miał zawsze wstręt i pogardę dla tego złego człowieka. Lecz ostatnimi czasy na samą myśl o nim zaczynał doznawać strachu. Dziwił się, że i teraz nie rozkazał go schwytać i uwięzić za odpowiedź, która wydała mu się zuchwałą groźbą.
Czyżby i jego bezwzględną stanowczość magnetyzował, pogrążał w bezwład, ten szatan?!
Tu już władca poprzysiągł sobie niezwłocznie skończyć z człowiekiem, będącym zmorą jego i grozą. Lecz mimo silnego postanowienia zwlekał — i coraz większa ogarniała go przed tym szydercą trwoga.





IV.

Miniatura już była gotowa. Przedstawiała portret doży w pełnej postaci, cały wielkości zwykłego chrabąszcza.
Rzadko już bardzo zaglądali klienci do ponurej pracowni tajemniczego mistrza. Jedyną osobą stale tam krzątającą się, był wyrostek niemowa, służący do posyłek i tarcia farb. A od czasu do czasu pojawiała się Lucyna, niedawno tak piękna i młoda, a dzisiaj stara i jak parka szpetna. Porzucona przez dożę, udała się do artysty w nadziei, że tam pozyska miłość i przytułek. Lecz malarz niewzruszony szydził z niej bezlitośnie, a jeśli ją wpuszczał do siebie, to tylko dlatego, że sprawiało mu przyjemność widzieć na tej zmienionej twarzy dowód, jak działa jego czarnoksięska sztuka.
Tymczasem coś dziwnego zachodziło z dożą. Potężny umysł jego wyraźnie tracił swą sprężystość; serce kurczyło się, coraz to skąpiej zasilane sokami życia. Nerwy ściągały się i skracały, skupiając wewnątrz z niepojętą siłą i jakby stłaczając w niewidzialnych prasach całą zewnętrzną tęgość jego budowy. Wszystko to razem czyniło wrażenie pewnego przygarbienia i osunięcia się, właściwego ludziom zaczynającym się starzeć.
Już w tydzień po ukończeniu miniatury, wysoka postać władcy uległa znacznej zmianie. On, który (pozwolimy sobie zaczerpnąć porównań z dowolnej epoki) miał wzrost Piotra Rosyjskiego, dorównywał już teraz wyglądem zaledwo Napoleonowi Wielkiemu i stopniowo zaczynał się zniżać do Władysława Łokietka...
Lecz zarówno jak on sam, tak i nikt z jego otoczenia nie dostrzegał tej tajemniczej przemiany wielkości. Wszystkim się zdawało, że del Astro wcale nigdy nie był dwumetrowym olbrzymem, lecz że zawsze wyglądał tylko jak Łokietek.
Że zachodzącej równolegle z tem obniżaniem się wzrostu, podobnejże zmiany wewnętrznej, t. j. karłowacenia duszy, nie dostrzegł w sobie sam władca, temu się można nie dziwić: to cecha wszystkich zaczynających duchowo maleć... Nawet i ogół nie widzi zazwyczaj tego wewnętrznego marnienia w osobach swych panujących. Lecz dla zmian zewnętrznych, w cielesnej budowie, ogół miewa wzrok ostry i pamięć dobitną.
Tak demoniczna potęga sztuki straszliwego malarza zdołała paraliżować uwagę nawet wielotysięcznych tłumów. Nikt ani się domyślał, że tu zachodzi zmiana, biorąc ciągłe następstwa za trwały stan uprzedni...


Doża pracował samotnie w jednej z dużych sal bibliotecznych swego wspaniałego pałacu. Nikomu nie wolno było bez zawezwania tam wchodzić.
I teraz zagłębiony w badaniu map, rozłożonych na szerokim stole, siedział władca w wygodnym, bogato rzeźbionym fotelu.
Już był to karzeł zupełny...
Nie spostrzegł wcale, że jego stopy, zwisające z siedzenia dalekie są od dotykania podłogi... Nie spostrzegł tego zupełnie i nie czuł nawet, że z każdą chwilą staje się coraz mniejszym...
Był już tak drobnym, że nie mógłby nawet zleźć z krzesła; lecz zajęty pracą, nie zastanawiał się nad tem. Nareszcie spostrzegł, że nie potrafi wykonać zwykłego ruchu wstania i pójścia po posadzce... Możliwszem okazało się — wskoczyć na stół. Co też uczyniwszy, chciał coś zanotować na planach — i zdziwił się bardzo, że musi ująć pióro oburącz; a kiedy chciał zanurzyć je w atramencie, z przerażeniem widział, że nie potrafi tego dokonać, nie wszedłszy na jakiś wyższy przedmiot. Musiał więc wskoczyć na najbliższą, znajdującą się przy ścianie, tuż ponad stołem, półkę z dokumentami...
Już ledwo wzrostem dorównywał kałamarzowi. Trudno się kusić na opisanie wrażeń biednego doży: miotała nim rozpacz, strach, przerażenie... Nierozumiał zupełnie co się z nim stało... jak we śnie, nie kontrolując umysłem dziwnego swego położenia.
Nieświadomy faktu, że jest tak niesłychanie małym, czuł tylko, że nie uda mu się zejść na dół z półki, na której się znajdował. W skoku tak ryzykownym mógłby połamać sobie nogi... Łatwiej było piąć się do góry: w subtelnych już teraz — jak u owadu — członkach jego zjawiła się zdolność łażenia po ścianie. Dzięki mikroskopijnej drobności kończyn czepiał się niedostrzegalnych dla oka ludzkiego, nierówności, spowodowanych przez pory w drzewie. Piął się ku coraz wyższym przedziałkom, snuł się po nich jak mucha, szperał po notatkach i wreszcie dotarł do miejsca, gdzie się zaczynały biblioteczne szafy. Tam oto, zalazłszy w szafy z książkami, chodził to tu, to ówdzie, jak po lesie, błąkając się między ogromnemi tomami; z ich szpar majaczyły złowrogo czarne potwory liter i gdzieniegdzie wężowym skrętem wyzierał straszny czerwony smok inicyału... Władca nasz tułał się po starych pergaminach, po różnego rodzaju zmurszałych aktach, zupełnie nie zdając już sobie sprawy z tego, co robi i gdzie się znajduje. Nareszcie stanął na szczycie jakiejś zakurzonej kroniki. Obejrzał się dookoła: pokój biblioteczny wydał mu się olbrzymim, jak świat, i pustym, jak bezmiary, a szpargały, po których łaził, conajmniej wielkości Apeninów... Gdy spojrzał w dół, jak gdyby patrzył z piramidy... Był tak wysoko, że doznał choroby wyżyn — i spadł, jak w przepaść, w szczelinę, pomiędzy straszne foliały...
Obezwładniony upadkiem, leżał bez przytomności, gdy naraz jakieś głosy złowrogie uderzyły słuch jego. Zwierzęta, których dawniej się nie lękał, zbliżały się szybko i groźnie, zbiegając po szafach z piskiem i łomotem. Ten pisk go tak przeraził — był dlań rykiem ogromnym... Dziś w wyobraźni bezbronnego potentata myszy wyglądały tak groźnie, jak dziki lub niedźwiedzie... Oto ukazały się i wpadły drapieżne... A tymczasem — powoli — z potężnej sieci powrozów spuszczał się z góry, po cichu, olbrzymi, ciemny potwór sześcioręki, żarłoczny wzrok utkwiwszy w nieszczęśliwą ofiarę...
W tej samej chwili, gdy doża ginął śmiercią tragiczną, stał się wypadek, który poruszył całe miasto.
Wspaniały pałac jego zatrząsł się nagle w posadach i jakby gromem podcięty, runął.





V.

Malarz siedział w pracowni i z zadowoleniem przyglądał się jakiejś swej świeżo ukończonej pracy, gdy nagle drzwi się otwarły i wpadła zdyszana Lucyna. Ujrzawszy ją, szybkim ruchem przystawił do ściany i zasłonił kotarą rozpatrywany obraz.
— Słyszałeś, co się dzieje? — zawołała. — Pałac doży się zapadł i pod gruzami zagrzebał władcę. Okropne zniszczenie! Sam gruz i zwaliska!
Usta malarza wykrzywiły się wyrazem trudnym do określenia.
— Lecz jakże ja teraz jestem nieszczęśliwą! Słuchaj! — zaczęła błagać — ty mnie już teraz nie odtrącisz. Po śmierci doży czeka mię nędza zupełna. Nie będę miała już i tej skromnej pensyi, którą mi dawał z łaski. Ty jesteś samotny, zamieszkam u ciebie, będę ci służyła, byleby tylko być z tobą, mistrzu! Nie odtrącaj mnie! Zobacz, nie jestem przecie tak brzydką i starą, jaką chcą ludzie mnie widzieć... Tu wskazała na twarz swą, pokrytą warstwą kosmetyków, napróżno usiłujących zakryć szpetotę zmarszczek i wykrzywień.
Malarz obojętnie wzruszył ramionami.
— Tak?! — krzyknęła nerwowo i szybko podbiegłszy do ściany, odsłoniła ukrywany przed nią obraz. — Tak?!... domyślałam się... To ty jesteś tym sprawcą! Ty jesteś tym strasznym zbrodniarzem!
Obraz przedstawiał zwaliska pałacu doży; te same gruzy, o których przed chwilą mówiła, ujrzała tu namalowanemi z uderzającą dokładnością.
Myśl jasna, jak piorun, przemknęła jej po głowie...
— Ty przyczyną tego wszystkiego! Idę natychmiast i rozgłoszę po mieście!...
— Prawda — rzekł malarz spokojnie — masz zupełną słuszność. To ja zniszczyłem dożę i jego świetny pałac zamieniłem w gruzy. Co więcej — ja znicestwiłem twą piękność, z uroczego dziewczęcia zrobiwszy ohydną, starą jędzę. A to wszystko potęgą mego malarskiego talentu... Lecz uczyniłem to przez miłość do ciebie, Lucyno! Zeszpeciłem cię, by cię wydrzeć temu człowiekowi; i teraz, gdy on już nie żyje, zjawia się dla nas obojga możność szczęścia. Jestem w stanie wrócić ci dawną młodość i urodę. Usiądź — oto przygotowane płótno — a namaluję cię jeszcze piękniejszą, niż byłaś. Staniesz się Venus zorzanolicą! Usiądź!...
Kobieta wahała się chwilę, lecz prędko dała się namówić — i rozpromieniona wszedłszy na podyum, podług wskazówek mistrza przybierała pozę.
Mistrz odszedł ku stalugom i wykonał jakiś ruch dziwny, poczem spojrzał na nią. — Szyderczy, trupi uśmiech ust jego zmroził ją i przeraził; jednocześnie poczuła, że ziemia się pod nią osuwa. Chciała się zerwać z siedzenia, ale już było zapóźno... W mgnieniu oka zapadło się podyum pod podłogę — ostry krzyk rozległ się krótko i zagłuchł w głębi otworu.
Za parę chwil wróciło znów podyum na swe zwykłe miejsce; na niem stało to samo krzesło złocone, ale już puste.
Malarz tymczasem przysunął do stalug zwierciadło i długo przypatrywał się własnej twarzy. Następnie wziął pędzle i paletę i zaczął malować.
Mówiliśmy, że w miarę, jak wzrastała złowroga siła jego sztuki, artysta tracił rozgłos. Teraz już nawet wcale o nim nie mówiono. Portrety jego, imię i pracownia, poszły w niepamięć. Przyszła mu widocznie myśl przekazania potomności, chociażby wspomnienia o sobie portretem własnym, który zamierzył wykonać z całą wiernością i realizmem prawdy.
Szybko warstwami farb wypełniało się płótno. Coraz wyraźniej wynurzała się twarz i cała postać mistrza. Ale w jakiejże formie?!...
Niemowa wszedł z supełkiem, z którego wydostał jakieś przybory malarskie. Wiedziony ciekawością stanął za plecami pana swego i przyglądał się obrazowi...
Lecz oczom swoim nie wierzył...
Niespokojnymi gestami zapytał, co ma przedstawiać malowane dzieło?
Malarz wytłumaczył mu również na migi, że robi swój portret.
Chłopak powlókł obłędnym wzrokiem po płótnie i po swym panu, postał czas jakiś, nie rozumiejąc nic zgoła — lecz wreszcie twarz jego przybrała wyraz zgrozy; chwycił się nagle za głowę i wydawszy dziki krzyk głuchoniemego — wybiegł.
A malarz niewzruszony, wykończał dalej swe dzieło.
Niemowa nie wracał. Przez wiele dni nikt nie zaglądał do pracowni, a malarz nie pokazywał się wcale. Zaniepokojony gospodarz zapukał w końcu do drzwi pracowni. Nie dostał odpowiedzi, — drzwi były zamknięte od wewnątrz.
Gdy zawezwane władze wyłamały je, przedstawiła się oczom rzecz straszna:
Na wysychającym już prawie obrazie, umieszczonym na sztalugach, ujrzano straszliwy, odrażający wizerunek trupa siedzącego, a raczej osuniętego w fotelu, już w stanie rozkładu, oddany z całą realistyczną grozą dokładności.
A tuż naprzeciw malowidła, w tej samej pozie tak samo na pół już zgniłe i zsunięte, siedziały zwłoki strasznego człowieka, łudząco do portretu podobne. Sztywna ręka trzymała jeszcze pędzle; pęknięta na dwoje paleta leżała na ziemi.
Obok stało lustro, które odzwierciadlając tych dwóch umarłych, czyniło efekt tak dziwny, iż nie można było odróżnić, który jest istotnym, a który namalowanym.
Tylko że na portrecie u dołu był niewyraźny, jakby ręką już sztywną nakreślony napis:

»Magia... materia.... mors....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogusław Adamowicz.