<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogusław Adamowicz
Tytuł Potworek
Pochodzenie Tajemnica Długiego i Krótkiego Życia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
POTWOREK
I.

W pewnem zacnem i dobranem małżeństwie stało się wielkie nieszczęście. Urodziło się nad wyraz brzydkie dziecko. Straszydło w rodzaju tych maszkar, co wyłażą z bagien wśród lasów i wytrzeszczonemi oczyma wodzą dookoła... Coś pośredniego pomiędzy jaszczurką, kameleonem a nietoperzem, — co jeśli nawet przypominało istotę ludzką, to chyba przez ogólną małpiość budowy i ruchów.
Trudno pojąć, jak w porządnej rodzinie mogło się zdarzyć coś podobnego, tembardziej, że byli to wcale dobrze wychowani ludzie, ojciec rozumny i wytworny człowiek, a matka nawet słynęła z urody.
Mały, ohydny, odrażający potwór, z garbem na piersi i plecach, o nóżkach cienkich, ze zrośniętemi nakształt żabiej łapki stopami, o rękach długich niezgrabnych, przyczem prawa posiadała więcej, niż lewa czegoś w rodzaju palców. Najobrzydliwszą była niemożliwie ogromna, na cienkiej szyjce głowa, łysa, bez uszu, w zamian których sterczały dwie szeroko odstające płetwy. Nos przypominał ostry, zaokrąglający się ptasi dziób, i był również twardy, rogowy. Do tego dziwne jakieś i straszne, osadzone jak u pająka oczy, dziwnego koloru i wyrazu, patrzące z pod bezbrwistego czoła w sposób, w jaki żadne stworzenie ziemskie niepatrzy...
Było coś we wzroku tym, co wzbudzało wstręt i obawę, a zarazem zgrozę i litość, — to wszystko czego tak strasznie nie lubią ludzie.
Taki płód łona, gdy pokazano matce, rozchorowała się biedna na nowo. Nie było końca skargom, łzom i ubolewaniom. I jakże można takie dziecko kochać!... Ojciec zastanawiał się nawet, czyby nie należało je utopić, jak niepotrzebne kociątko — ale któżby się zdobył na wykonanie podobnego zamiaru?
Skurczyli się więc we wstydzie nieszczęśliwi rodzice i postanowili otoczyć syna jak najgorliwszą pieczołowitością, w nadziei, że przez staranne wychowanie uda im się go może »odpotworzyć« z biegiem czasu...
Mijały jednak tygodnie, utrapienie rodziców rosło, a nic nieusprawiedliwiało ich błogiej nadziei. Dzieciak brzydł coraz bardziej.
Pocieszali się już tylko myślą, że syn wynagrodzi brzydotę jakąś przynajmniej niezwykłą inteligencyą, albo zaletami charakteru. Gdzie tam! Był on przedewszystkiem fizycznie nad wyraz nieudolnym. W wieku, gdy dzieci już nieźle chodzą i mówią, potworek ledwo umiał utrzymać się w swojem dziecinnem krzesełku, a niebył w stanie wymówić nawet najłatwiejszego pod słońcem słowa (które jest: »pa«...). Naprawdę. Wydawał jakieś dźwięki nieartykułowane, nic z brzmieniem głosu ludzkiego wspólnego mieć niemogące. Ledwo umiał jeść i załatwiać inne, również niezbędne obowiązki. Mógł zresztą długo niejadać i nie sypiał wcale.
Nie umiał nawet drzemać!
Dziwaczny był to rodzaj kreatury jakiejś, niewidzianej jeszcze na świecie, ba, nawet w najobszerniejszych (bo niemieckich) atlasach zoologicznych niemającej miejsca. Zaprawdę to było okropne!
Robiłby wrażenie zupełnego idyoty, gdyby nie ten szczególny wzrok jego, w gruncie rzeczy bezmyślny, ale niepokojący... i gdyby jeszcze nie to, że potworek właściwie i patrzeć nieumiał i na nic nigdy niepatrzył, a widział nawet to wszystko, co działo się za jego plecami. Jakgdyby całe ciało jego, niezgrabne i nieudolne, posiadało podniosłą władzę widzenia.
Ale zupełnie dziwnem było, że on nie umiał zdobyć się nawet na to, na co zdobywa się każdy najnieudolniejszy sprzęt pokojowy, ba, każde najprostsze byle ciało fizyczne.
Oto któregoś dnia, bawiąc się w oknie, zapatrzył się w jakąś lecącą przez ulicę muchę, przechylił się nieuważnie i wypadł z drugiego piętra. Matka wydała krzyk przerażenia i, zbiegłszy po schodach z taką szybkością, jakgdyby zamierzała złapać go jeszcze w locie, w jednej chwili znalazła się przed domem, gdzie asfaltowy chodnik i twardy bruk zapowiadały małemu niechybne roztrzaskanie czaszki.
Ale nie znalazła tam dziecka. Czyżby upadek był tak potężny, że malec rozbił się w nicość?!... Lamenty jej ściągnęły zbiegowisko. Szukano długo — bez skutku. Aż wreszcie jakiś fanfaron zadarłszy głowę do góry ujrzał potworka na dachu przeciwległego domu, domu o dwa piętra wyższego, niż ten, z którego wypadł.
Siedział bezradny, zbiedzony i, niewiedząc jak zejść na dół, wydawał ciche kwilenie. Musiano wezwać straż ogniową, by zapomocą bardzo długiej drabiny znieść go z tej wysokości. Potworek nie umiał nawet spadać. Zdarzenie to bardzo zaniepokoiło całą ludność miasta, a tęższe głowy mieszkańców niemal wybiło z równowagi.
Rodzice jednak w skrytości serca teraz zaczęli być nawet trochę dumnymi z syna: to nic, że głupi i brzydki, ale ma w sobie coś, czego inne dzieci nie mają. Zawsze ta sama słabość, u tych starych, nawet dla najniegrzeczniejszego dziecka...
Minęło wiele miesięcy; potworek oprócz jedynej właściwości, że spadał w górę, nic osobliwego nie dokazał i jeszcze ciągle nie umiał chodzić. Aż naraz zdjęła go chęć zerwania z upartem niedołęstwem nóg swoich.
Raz, wieczorem, ku niewymownej radości całego rodzeństwa, wysunął się zwinnie z krzesełka — i poszedł. Wszyscy klasnęli w dłonie. Lecz niedość mu było dokazać tej bardzo trudnej sztuki — tylko pójścia! Rozchodził się tak na dobre, że nie zwrócił uwagi nawet na taką przeszkodę, jaką stanowi w spacerze ściana.... Przebywszy bowiem podłogę, przesadziwszy meble, w dalszym ciągu wszedł na ścianę bez ceremonii i, depcąc po obrazach, dostał się do sufitu, po którym przeszedł głową na dół i z tą samą swobodą, dalej spuścił się po przeciwległej ścianie i wrócił na dawne miejsce.
Od tego czasu umiał już chodzić, i to dobrze, ale był tak leniwym, że kiedy zaszła potrzeba udania się do sąsiedniego pokoju, to, niechcąc fatygować się obchodzeniem mebli, obierał najkrótszą drogę: prosto przez krzesła, stoły, lampę, kanapę i ścianę przechodził, raczej przenikał, i, zabrawszy rzecz mu potrzebną, w podobny sposób wracał do swego krzesełka.
Było już w tem stanowczo coś niesamowitego!
Ojciec i matka, jak pierwej cieszyli się z osobliwych uzdolnień syna, tak teraz zaczynali bać się, czy aby tylko w tem nie tkwiło coś z istoty złego?... Znajomych oburzała herezya takich zjawisk, i dom powoli opustoszał z przyjaciół. Zażądano nawet wyraźnie ze strony poważniejszej opinii, by rodzice gorszącym wybrykom potworka stanowczy położyli koniec. Cóż jednak mogli na to poradzić rodzice? Nie mogli przecież go na nowo przetworzyć...
Towarzystwa dobrego nie lubił, a Bóg wie jakie utrzymywał stosunki, i to nawet nie z ludźmi... Nieraz w nocy wybierał się na wizyty, lecz dokąd i do kogo, radzę lepiej się nie domyślać. Czasami urządzał przyjęcia w swoim małym pokoiku, na które schodzili się (i to wcale nie drzwiami) jacyś nad wyraz podejrzani goście. Podobno spraszać miał na libacyę do siebie błędne ogniki, niestworzone straszydła z błot i ruin i fosforyczne gwiazdy z mogilników....
To pewna, że wizyty mu składał nawet sam księżyc. I potworek wybornie czuł się i bawił w tem niedobranem gronie przyjaciół.
Przypuśćmy, że jest nieco przesady w opowiadaniach, musiało jednak dziać się tam istotnie coś nadzwyczajnego, gdyż przez szpary okiennic i przez dziurkę od klucza, widywano w pokoju jakieś dziwne, nienaturalne światło.





II.

I ludzie go nie lubili. Tylko jedna osoba w domu nie miała do niego wstrętu. Była to Lala, wcale niebrzydka dwunastoletnia dziewczynka, daleka krewna jego rodziców, którą chowano jak córkę. Lali bardzo podobał się potworek. Nazywała go kochanym braciszkiem i całowała jego obrzydliwą, raczą głowę i żabie ohydne usta.
Lalę wprawiało w podziw wszystko cokolwiek »braciszek« jej mądrego lub niemądrego zrobił.
Potworek również, chociaż nie umiał wznieść się nietylko do uczucia miłości, lecz nawet i do zwykłego lubienia, okazywał jej coś w rodzaju sympatyi czy wdzięczności. Bawił się z nią, śmiesząc dziewczynkę zabawnemi grymasami, które z jego odrażającej twarzy komicznością swoją tworzyły coś prawie nawet nie niemiłego. Znosił jej osobliwe podarki, w rodzaju naprzykład ropuchy, rzadkiego bardzo okazu i niepachnącej nadwyraz, lub jabłka wielkiego jak dynia, zgniłego i pełnego robaków. Lecz nigdy nie przyniósł kwiatka, lalki chociażby gutaperkowej, albo papierowego pajaca, którym tak lubią bawić się dziewczynki, pociągając za nitkę i wprawiając w ruch jego ręce i nogi. Mimo to Lala czuła się zawsze prawdziwie uszczęśliwioną z każdego prezentu potworka.
Chłopak już dobrze chodził i biegał i naraz zaczął mówić jak Demostenes. Czas było zabrać się do nauki. Abecadło, jeżeli nierozgarnie tępego umysłu, to może wpłynąć przynajmniej, rozumowali rodzice, na przytępienie gorszących władz i wykorzenić niebezpieczne talenta. Wzięto więc guwernera. Nauka szła bardzo opornie. Powodem było wyjątkowe lenistwo i wyjątkowa zarozumiałość chłopca. Twierdził on, że nie czytając wie, co każda książka zawiera. Zwrócono się zatem do profesora uniwersytetu, który był nawet przez rok rektorem, a gdy i »magnificencya« nie dał rady, poproszono sławnego astronoma z Berlina, by go nauczył rachunków.
Lecz nie było sposobu wytłumaczyć chłopakowi nawet tej prostej prawdy, że dwa a dwa — cztery. Podług kalkulacyi potworka wypadało coś całkiem niezrozumiałego. Gdy jednak sławny astronom z niezaprzeczoną jasnością, jak łopatą, wkładał mu do głowy pierwsze zasady arytmetyki, krnąbrny malec, który słuchał niechętny i niezważał na świetność tych wywodów, zerwał się nagle z niecierpliwością i zawołał:
— Nie nudź mnie pan już więcej, panie profesorze, a za to pokażę ci, gdzie znajduje się gwiazda, nad której szukaniem ślęczysz tyle lat, patrząc w soczewki teleskopu lub gubiąc się w cyfrach twojej zawiłej wiedzy. Oto tam! — rzekł, wskazując palcem w pewną stronę nieba. — Skieruj lunetę tam i tam (tu dał potrzebne naukowe wyjaśnienia w wybornej terminologii).
Niegrzeczność ta ubodła mocno astronoma. Wyszedł gniewny, oburzony. Ale wieczorem ustawił odpowiednio teleskop — i dokonał wielkiego odkrycia, które zjednało mu rozgłośną na obu półkulach ziemskich sławę.
I nikt na globie całym się nie domyślał, że to było odkrycie nie przesławnego uczonego, ale jakiegoś potworka....
A ponieważ potworek miał na sumieniu niejedną podobną sprawkę, cóż więc dziwnego, że go tak nielubili ludzie. Trudno zresztą byłoby się zdobyć na wyraźnie zdeklarowane przeciw niemu uczucie. Wzbudzał wstręt, ale i podziw, pogardę i przerażenie. Lekceważono go i jednocześnie uznawano pewną jego wyższość. Najgorzej, że nie wiedziano, do jakiej kategoryi stworzeń go zaliczyć, jak zarejestrować w urzędzie. Był czemś, co urągało wszystkim zdrowo ustalonym pojęciom świata, logicznemu patrzeniu na rzeczy, przyjętym zwyczajom ludzi, zwierząt, ba natury samej, bo zasadom fizyki, a zresztą zdrowemu sensowi.
Sam fakt istnienia czegoś podobnie zwyrodniałego stawał się wysoce demoralizującym.
W naszej epoce, mówiono, i w naszych warunkach, kiedy należy pracować i myśleć o społeczeństwie, niema czasu do zastanawiania się nad podobnymi wybrykami natury. W kraju, gdzie potrzebni są obywatele poważni, realnie myślący, niema miejsca na podobne fantastyczne twory.
Więc poważni mężowie odbyli walną naradę, na której postanowili raz skończyć z tą niepotrzebną zawadą w normalnym toku zjawisk.
Za skromną zapłatą wynajęto kilku drabów potężnych i dano im odpowiednie zlecenie. Zbóje ci pewnej nocy cichaczem wkradli się do pokoju, gdzie znajdował się potworek, podeszli do jego dziecinnego łóżeczka i podnieśli do góry swoje długie rzeźnickie noże, aby wykonać czyn, przypominający piękny epizod z historyi o wielkim rzymianinie.
Potworek widział ich, ale się nie poruszył, leżał otulony kołdrą i tylko patrzył szeroko otwartemi oczyma. I oto zbóje spotkali wzrok jego — wzrok taki dziwny i taki straszny, ale to tak okropnie straszny, że noże im z rąk powypadały. Zadrżeli, zlękli się i pouciekali. Lecz co we wzroku potworka tak przeraziło bandytów? Nie to, by odeń biła jakaś moc demoniczna, jakiś złowieszczy gniew lub piorunująca groźba. Potworek patrzył spokojnie, z ufnością, rzewnie nieomal, obojętnie i z zupełnem poddaniem się oczekiwał śmiertelnego ciosu. Do tego spojrzenie to łagodne i nieco szydercze miało w sobie coś tak cichego i dobrotliwego, a więc coś tak strasznego, że tego niemogli znieść nawet siepacze.
Może to było tak, ale nie na tem koniec.





III.

Istnieje fantastyczny, tajemniczy ludek, zwany pospolicie gnomami. Siedli się on po krecich norach i dziuplach starych dębów, chociaż w szczelinach skał buduje swe najważniejsze miasta. Jest to naród garbusków, niezwykle brzydkich i zabawnych; każdy wzrostu małej łasicy. Nie widuje się gnomów w dzień bo się chowają i nigdy nie wychodzą na słońce, jak to przeciwnie czynią miłe i grzeczne jaszczureczki. Za to w nocy gnomy wychodzą na światło księżyca, starając się jednak nigdy nie pokazywać ludziom. I trudno bardzo zobaczyć gnoma żywego, a nawet i nieżywego, bo z chwilą śmierci każdy z nich przemienia się w zdechłego szczura. Widzieliście może czasem jak kotka pogoni za czemś, co dojrzała w ciemności, i wróci następnie z nieżywym szczurem w zębach, którego jednak jeść nie chce?
To właśnie być musi jakiś uduszony przez nią gnomik, który się tak przeistoczył, a mięso jego nawet w postaci szczurzego nie smakuje kotce. Widocznie jest gnom nazbyt złą istotą, ażeby mógł być smacznym....
Bo i mówiąc naprawdę, ten naród gnomów, to bardzo ladajaki naród; prowadzi najniemoralniejsze życie, pije, popełnia same łajdactwa. Gdzie mogą, na każdym kroku psocą oni wszystkim i wszystkiemu. Żyją z kradzieży samej. Ściągają ze spiżarni ser, kaszkę i słoninę, a winę nieuczciwie składają na biedne zahukane myszki. Jeżeli zaś czasem uda im się rzucić poszlaki na służącą, to pobrawszy się za ręce tańczą z radości i zaśmiewają się do rozpuku. Motylom i ćmom nocnym obrywają skrzydełka i przerabiają je na wachlarze dla swoich kochanek, które gdybyż przynajmniej były wiernemi małżonkami, lecz gdzie tam — pożal się Boże, — są to garbate i koszlawe małe ladacznice!...
Rząd gnomów, za uchwałą narodu, pertraktuje z szarańczą, wchodzi w konszachty z gąsienicami, wskazując im drogę ku najzdrowszym drzewom. Najbardziej jednak ulubionem zajęciem tych psotników, jest zakradanie się w zalążki owocowych pączków i wydmuchiwanie zarodków. Cieszy ich, że sprawiają ludziom niespodziankę z pustokwiatu, biedną roślinkę pozbawiając długo i z tęsknotą oczekiwanego potomstwa.
Ponieważ robią z nocy dzień, przeto i zwyczaje ich są od ludzkich inne. Wszystko jest u nich naodwrót. Gdy wszędzie obierają królem najlepszego i najpiękniejszego z obywateli, — u nich król powinien być najgorszym i najbrzydszym z całego królestwa. Chodzi im też bardzo i o to, żeby jaknajgorzej rządził.
Właśnie podówczas zmarł był (jak zwykle — nienaturalną śmiercią), straszny, pleśniobrody, Migdał II, Wielki. Nieboszczyk słynął z tak strasznej brzydoty, że narazie, z powodu trudności znalezienia w narodzie równie poczwarnego kandydata, tron pozostawał niezajęty. Na wszystkie więc strony świata, do karłów, monstrów, chimer, straszydeł rozesłano gońców w poszukiwaniu odpowiedniej chociażby w przybliżeniu osoby.
A słysząc, że potworek uchodził za najobrzydliwsze na ziemi stworzenie, zawitało poselstwo i do niego, kłaniając się nizko i prosząc o przyjęcie korony.
I potworek został królem gnomów.
Mówiliśmy, że snu niepotrzebował, więc panowanie nocne nie było dlań uciążliwem. Jako władca świetnie wywiązywał się z zadania. Rządził tak właśnie, jak tego chciano. Nie było dnia, t. j. nocy, by nie skazał paru poddanych na powieszenie za nogę na sęczku łodygi ostu lub na przygwożdżenie za ucho do pokrzywowego listka, wprowadzając przez to upragniony w państwie nieporządek. Był więc uznanym za największego z monarchów, któremi się historya gnomów szczyci.
Nie śmiał się potworek nigdy, a zdawało się, że nie umie i płakać. Ale któregoś dnia, przyjazna mu zawsze Lala ujrzała go skulonego w kącie pokoju, w pozie zupełnej rozpaczy. Duże łzy, jak groch, toczyły mu się po twarzy. Pełna współczucia, zaczęła go pocieszać. On zaś jęczał tylko i narzekał: »straszne, straszne nieszczęście!«...
— Co ci się stało, mój drogi braciszku? — pytała tkliwie.
— Nieszczęście, którego ogromu ty nie potrafisz zrozumieć! Dowiedziałem się, z niezaprzeczonych źródeł, że Minocearosowi nie sądzonem jest nigdy zejść się z Helioterperosem!!...
Lala chociaż istotnie nie rozumiała tego nieszczęścia, jednak, ponieważ kochała potworka, odczuła cały jego ogrom...
— Uspokój się — prosiła, tuląc go do siebie, może się oni jeszcze i zejdą z czasem.... A wiesz co? ja mam wyborny środek na melancholię: spróbuj tylko parę razy z rzędu powtórzyć moje imię, to zaraz poweselejesz.
Powtórzywszy parę razy la - la - la - la, roześmiał się potworek, i istotnie zrobiło mu się weselej.
I stąd pochodzi zwyczaj, że kiedy bywa nam wesoło, a jesteśmy muzykalni, to nucimy sobie pod nosem: la - la - la - la... itd.





IV.

Może to było tak. I dlatego właśnie całe duże miasto, złożone z ludzi logicznie myślących, nie mogąc sobie poradzić z takiemi niedorzecznościami, niemogąc potworka ani przerobić, ani umorzyć, postanowiło nareszcie na inny sposób go zniszczyć, a mianowicie — zupełnem nieuznaniem. Zaczęto nie uznawać ani jego osoby, ani nic z tego, cokolwiek on zwykłego lub niezwykłego uczynił, tak, jakby go nie było wcale na świecie.
Był to sposób niezgorszy — lecz dla inteligencyi. Natomiast lud prosty, który też o potworku słyszał, a który też myśli logicznie i zdrowo, uderzony jego dziwnemi czynami, zaczął w prostocie ducha zastanawiać się: »Czy to aby tylko czasem nie nowy jaki święty, albo prorok, broń Boże!«...
Zaczęli więc po wsiach gromadzić się ludziska i wreszcie wielotysięcznym tłumem, z wójtem na czele, pociągnęli ku miastu, przed dom, gdzie mieszkał potworek. Gdy wyszedł na ich spotkanie, zaczęli go prosić, by ich nauczył tego wszystkiego, co sam umie, a coby i im też przydać się mogło, i co w ich trzeźwym umyśle przedstawiało się mniej więcej w taki sposób: »nie siejąc zbierać«, »bez pracy jeść kołacze« i t. p.
Potworek, wysłuchawszy pięknej oracyi wójtowej, popatrzył uważnie na zebranych, pomyślał chwilę i nic nie mówiąc odwrócił się od nich — i poszedł.
Gromada sądząc, że poszedł po odpowiedź, długo na nią czekała. Lecz, gdy się nie doczekano, rozeszli się do chat ludziska, z frasunkiem skrobiąc się po głowach.
I potworek nie został prorokiem.
Jak poszedł, tak już go więcej nie widziano, znikł i z nikim nawet się nie pożegnał na odchodnem. Lalusia tylko kiedyś z rana, znalazła pod poduszką jakiś dziwaczny przedmiot, pochodzący zapewne od potworka, jakieś cacko z dziurką, z którem nie wiedziała co robić. Pocieszało ją jednak w smutku rozstania, że braciszek nie zapomniał o niej przed wyjazdem.
Przez pewien czas dziwiono się w mieście nieobecności potworka, lecz prędko zapomniano o nim.
Rodzicom jego nowe i całkiem ładne zaczęły rodzić się dzieci. I wszystko dalej szło torem zwyczajnym, jak iść powinno w porządnem życiu u porządnych ludzi.
I tylko czasem dochodziły głuche o potworku wieści, w rodzaju tej na przykład, że marynarze pewnego handlowego statku ujrzeli jakieś, podobne do niego z opisu, straszydło, które, ni stąd ni z owąd wynurzywszy się z morza, wdrapało się na okręt i usiadło na poręczy. Zlękli się bardzo i nie śmieli go ruszać. Widzieli w tem złą wróżbę i spodziewali się wielkiego nieszczęścia, zwłaszcza, że siedziało »to« w miejscu, gdzie ukazują się ognie Ś-go Elma... a może nawet i nie w tem miejscu.... I stało się jeszcze dziwniej, zjawisko nie zapowiadało nic zgoła. Okręt spokojnie zawinął do portu.
Wieśniacy zaś utrzymywali, że Potworek w dniu, gdy nie został prorokiem, »poszedł ze świata«. Podobno szedł póty przed siebie, aż dotarł do miejsca, gdzie niebo styka się z ziemią, stamtąd wszedł na niebiosa, jak dawniej na ścianę i sufit i niebiosami doszedł do księżyca. Widziano go, jak siedział na księżycu, niby duży czarny nietoperz, i jak nagle spadł z błyskawiczną szybkością. Lecz podług jednych spadał głową w dół, w kierunku ziemi, podług innych zaś (i teraz jeszcze nieumiejąc spadać), pomknął gdzieś głową w górę, w głąb tej nieskończoności — co ponad księżycem...
Wreszcie i nad tem już się nie zastanawiano. Potworek wypadł z pamięci ludzkiej (też niewiadomo w którą stronę...) — tak, że dziś nikt z tych, co go osobiście nie znali, nie uwierzyłby zapewnieniom najlepszego swego przyjaciela, że mógł istnieć kiedyś na świecie podobny dziwoląg — zjawisko tembardziej nie do uwierzenia — bo możecie mi wierzyć na słowo, iż z żadnym z gnomów nie był on w dalekiem nawet pokrewieństwie...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogusław Adamowicz.