<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogusław Adamowicz
Tytuł Bajka o Bajce
Pochodzenie Tajemnica Długiego i Krótkiego Życia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyca i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III
BAJKA O BAJCE
I.

W krainie śniegów na dalekiej północy, gdzie przez długie miesiące panują mrok i chłody, gdzie ziemia jest najdalszą od słońca a najbliższą gwiazdy polarnej, leżało miasto Jurt.
Było to miasto ubogie, lecz ludne, jak inne miasta innych krajów, a wyglądało samotnie na głuchem śnieżnem pustkowiu.
Długim szeregiem ciągnęły się dymne jurty, podobne do wojennych namiotów, sylwetkami jednostajnemi odbijając ponuro na białej płaszczyźnie i na szarem zasmuconem mgłami niebie.
Mieszkańcy Jurt byli to ludzie prości i ubodzy, więcej milczący niż gadatliwi; ubierali się szaro, a zamiast koni wprzęgali do sanek psy i renifery.
Co pewien czas Eskimosi (tak nazywano ten naród) rozjeżdżali się w różne strony za poszukiwaniem żywności, i wówczas w mieście ich panowała cisza. Za to gdy powracali, z ukazaniem się na tle czerwonem nieba krzaczastych rogów pierwszego renifera, budziło się miasto całe. Wówczas gwarem powitań i radosnych okrzyków, ciemnemi postaciami ubranych w futra ludzi i dobrych zwierząt — zaczynało się roić dookoła Jurt i biło zewsząd życie, rzeźkość i wesołość.
Ale najlepiej w jurtach czas spędzano, gdy po wieczerzy, wkoło rozłożonego ogniska, rozsiadywały się gromadki domowników zażywających wczasu po trudach, marząc, pomrukując wesoło i opowiadając przeróżne dziwne, niestworzone dzieje.
Dziwne, niestworzone dzieje — były to wieści z Bajki. A że kraj Jurt, o którym mowa, był jednem z królestw najbliżej z nią sąsiadujących, przeto najłatwiej tam, najprędzej i najswobodniej zalatywały echa z czarodziejskich ustroni, zachowujące całą świeżość i woń ogrodów Bajki: Mroźny wiatr niemiał jeszcze czasu pozwiewać ich nieziemskiego tchnienia. Echa te zapadając w serca ludzkie, odzywały w nich wielokrotnie i grały, i powtarzane przez usta budziły w duszach coraz to słodsze marzenia.
Nigdzie może na świecie nie słyszano tylu i tak przedziwnych opowieści, ile krążyło ich tu w dusznych jurtach, razem z kłębiącym się dymem ogniska. Nigdzie też nie słuchano ich w takiem zamyśleniu poważnem i w takiem głębokiem skupieniu.
Był jeden człowiek, który najpilniej i najuważniej słuchał tych opowiadań. Był to syn króla Jurt. Królewiczowi tak podobało się to, co słyszał o tajemniczem królestwie i co sam o niem dosnuwał w marzeniach, że wkrótce przestało mu wystarczać już tylko słuchanie o przecudnych, dziejących się w Bajce rzeczach, on zaczął także tęsknić do samej Bajki, pragnąc na żywe oczy cuda jej oglądać.
Marzył: jakby to się tam dostać do tej dziwnej krainy; jakby tam wejść i zamieszkać. Nareszcie zdobywszy się na śmiałe postanowienie, przedsięwziął tajemniczą podróż....
— Pojadę — rzekł do siebie, i zaprzągłszy do sanek dwa najpiękniejsze ze stajni królewskiej renifery, pożegnał się z najbliższymi, mówiąc, że wybiera się w daleką drogę i może nie prędko wróci, wsiadł w sanie, okryty bogatemi futrami — i pojechał...
Znanym był z tego, że nieraz urządzał tajemnicze wyprawy, trwające długo i wracał czasem z obfitą zdobyczą a czasem z pustemi sankami, nigdy nie mówiąc skąd wraca. I teraz go nie pytano dokąd jedzie. Sędziwy król tylko domyślając się, że o jakąś niezwykłą tym razem idzie podróż, tkliwiej go żegnał i błogosławił na drogę.
Królewicz jechał do Bajki...
Lecz chociaż wiedział, że się znajduje w bliskości czarodziejskiego kraju, nie miał wyobrażenia gdzie ten kraj leży i nie wiedział nawet w jakim ma jechać kierunku.
— Pojadę — rzekł — w stronę, w którą ludzie niejeżdżą po zdobycz.
Mieszkańcy Jurt, chociaż we wszystkich kierunkach zapuszczali się szukając żywności, nigdy jednak nie jeździli w pewną wiadomą stronę, wiedząc z doświadczenia lub z opowiadań, że tam żywności nie znajdą, że tam »nic niema«. — Pojadę w tym właśnie kierunku w którym ludzie nie znajdują zdobyczy, może tam właśnie leży to, czego nie szukają oni...
Jechał już długo, a nie natrafił na nic. Nic, oprócz gołej, ponurej, w nieskończoność roztaczającej się płaszczyzny... Nie ujrzał nawet żadnego ptaka lub śladu jakiego zwierza. Mimo to nie skorym będąc do zwątpień, zaczął uporczywie rozmyślać nad sposobem dopięcia celu; i kiedy znużony próżnem rozmyślaniem nie znalazł sposobu, a wiele czasu już upłynęło w podróży i zmęczenie zaczęło wyczerpywać siły — postanowił powierzyć los swój instynktowi renów...
— Niech łagodne zwierzęta same poszukają drogi. Instynkt zwierząt niekiedy może więcej dokonać, niż rozum najmędrszych ludzi — pomyślał sobie. Zresztą wierzył on jeszcze i w to, w co powszechnie wierzono o renach w jego ojczyźnie: renifer dlatego jest najlepszem na ziemi zwierzęciem, że w nim pokutuje dusza dobrej, życzliwej światu wróżki. Dlatego też mają te miłe stworzenia oczy tak łagodne i patrzące wymownym ludzkim wzrokiem. Dlatego też one, gdy spotka człowieka nieszczęście, płaczą ludzkiemi łzami...
I reny jak gdyby w odpowiedzi na myśl jego, szarpnęły nagle saniami i pomknęły z szybkością wiatru lub strzały... Czy dobrze uczynił, zdając się na ich łaskę, zobaczymy niebawem.
Nie domyślano się w dymnej osadzie, dokąd pojechał królewicz. Zresztą gdyby i wiedziano dokąd, niktby z pewnością się tam nie zdziwił tą osobliwą wyprawą, gdyż byli to ludzie prości, gotowi wierzyć w możliwość powodzenia i najtrudniejszych przedsięwzięć; a chociaż nie każdy z nich byłby się może zdobył na podróż tak ryzykowną, to jednak w pomyśle królewicza widzieliby oni rzecz naturalną i prostą. Pokiwanoby tylko głowami, porozmawiano w cichości i każdy powróciłby znowu do swych zwykłych myśli....
Jednakże w niepokoju o los niewiadomo dokąd wybierającego się podróżnika lub może tylko przez ciekawość, dwóch ludzi puściło się w ślad za nim na nartach. Jeden po śladach sanek zapuścił się bardzo daleko, i kiedy ślady już znikły, jechał jeszcze długo w tę samą stronę, i w końcu nabrał przeświadczenia, że tam stanowczo »nic niema«....
Wrócił więc z niczem do domu i jeszcze gorzej niż z niczem, bo po drodze znalazł zamarznięte zwłoki towarzysza, który był też wyruszył w pościg za królewiczem. Zabrawszy tedy zwłoki nieszczęśliwego, odwiózł je do osady.
Wkrótce wróciły i reny, a z nimi puste sanki, na których leżały tylko futra i wierzchnie okrycie. Zwierzęta naturalnie nie mogły powiedzieć, skąd wracają i co się z ich panem stało...
Pomyślano w Jurtach, że królewicz zginął, lecz nie mając zupełnej pewności tego, liczono jeszcze na możliwość jego powrotu.
Reny odprowadzono do stajni. Naraz zrobiło się w niej widno od jakiegoś niepojętego światła — i w miejscu zwierząt u sanek ukazały się dwie przeurocze wróżki, (które widocznie już wypełniły swe posłannictwo i zostały odczarowane). Wróżki z uśmiechem na twarzy, zatrzepotawszy motylemi skrzydełkami, uniosły się w górę i znikły w ciemnych przestworach.
Pewien chłopak tylko, znajdujący się wówczas w stajni, przez sen widział te wróżki i słyszał, jak odlatując wyrzekły:
— Jesteśmy dobre i radosne wróżki. Nie chcąc czynić uszczerbku stadninie króla, a zmuszone ją porzucić, nadajemy tym sankom, któremiśmy wiozły człowieka do krainy szczęścia, czarodziejską władzę. Kto potrafi odgadnąć jaka to jest władza — ten z niej skorzysta i będzie bardzo szczęśliwym. To wynagrodzi krzywdę, którą przez odejście nasze wyrządzamy śmiertelnym«.
Chłopak, po obudzeniu się, już nie pamiętał o tem, co przez sen był ujrzał i usłyszał; a jeżeli kiedyś potem i przypomniał — to jako sen zwykły, któremu jak innym snom swoim nie nadawał szczególnego znaczenia.





II.

Odważny królewicz państwa Jurt, zdawszy się na łaskę losu, spokojny jechał dalej, — długo, długo — bez końca. Aż wyczerpany znużeniem, zapadł w sen ciężki, do omdlenia podobny. W śnie majaczyło mu się chwilami, że to wcale nie reny, lecz jakieś orły ogniste unoszą go ponad mrokami północy, że przelatuje nad jakiem ciemnem, międzylodowcowem morzem, przez straszne huragany śnieżne, że szybując tuż pod samemi gwiazdami, widzi, jak z ziemi podnoszą się jakieś białe potwory, chcące dosięgnąć go i rozszarpać ostrymi kłami, które wyszczerzały, podnosząc z wyciem ku górze swe podłużne, przerażające paszcze... Jak długo spał tak, nie wiedział.
Zbudziło go nagłe zatrzymanie się sanek. Reny stanęły, niechcąc jechać dalej. Pogoda była prześliczna. Ze zdziwieniem spostrzegł, że na śniegu, tuż przy nim, kwitną jakieś dziwne, tajemniczego koloru kwiaty... i że dalej jest ich więcej... Zaciekawiony, wysiadł i pochylił się, zrywając nieśmiało jeden z nich, najskromniejszy. Był to pierwszy uszczknięty przez niego kwiat z Bajki, a miał woń tak upajającą, że wędrowiec zapomniał o renach i szedł dalej, spotykając coraz to nowe i coraz piękniejsze okazy...
Tymczasem zwierzęta już zawróciły i odjechały, oglądając się smętnie za siebie, jakby żałując, że im nie wolno tu pozostać dłużej.
Idąc tak ciągle za kwiatami, spostrzegał królewicz, że dokoła coraz to gęściej robi się od ich różnowzorych płatków i coraz barwniej wygląda równina. Potem, śnieg całkiem już był przykryty jakby dywanem z kwiatowego puchu; a nareszcie już wcale śniegu nie było, a tylko wonna zieloność łąk i tajemnicze jakieś lilie, konwalie, mirty... W pobliżu, szemrząc, przepływał kryształowy strumyczek, z którego dna przeświecał srebrny piasek i perły wielkości włoskiego orzecha.
Przeleciał bąk złoty i długo po nim w powietrzu trwała melodya tworzona ruchem jego harfowych skrzydełek.
Przez strumień biegł lekki mostek z róż i powoju. Wszystko skąpane było w jakimś ciepłym, perłowo-różanym brzasku, i to półświatło poetycznemu krajobrazowi nadawało jeszcze więcej fantastycznego czaru.
Przebywszy mostek, podróżny jeszcze piękniejsze oglądał widoki. Z malachitowych wzgórz spadając, potok tworzył tęczową kaskadę: pył pian milionobarwny unosił się nad zielenią dolin i szumiał muzycznie, napawając powietrze przeroskoszną symfonią, złożoną z dźwięków, świeżości i upajającej woni...
Cienista droga nęciła w gąszcza drzew tak olbrzymich, że zdawało się, iż wierzchołkami dotykają nieba — drzew dziwnie zielonych i rozłożystych, o pniach ze srebra i złotych gałęziach. — A między krzakami wysokich paproci, wszystkich wiecznie kwitnących i nieodkwitających błękitnymi kwiatkami szczęścia (tak napróżno poszukiwanymi na ziemi) tu i tam przesnuwały się wyżykowate i jakby żywe, ruchome ścieżynki, (które istotnie same się poruszały i biegły). Udał się jedną z nich... Las cały śpiewał tysiącami nawołujących się wzajem ech i głosów, pomiędzy którymi to stąd, to zowąd podróżnikowi się wydawało, że ktoś nad wyraz drogi woła nań po imieniu...
Wreszcie zarośla się rozchyliły, odsłaniając wesołą szmaragdową dolinkę, na której tonąc w kwiecistych kląbach i zieleni, ukazał się pałac, iście królewski.
Z pałacu wychodził mężczyzna o szlachetnej twarzy i bardzo pięknie ubrany. Gdy ujrzał królewicza podążył ku niemu, i spojrzawszy mu w oczy jak dobremu przyjacielowi, przemówił z serdeczną swobodą:
— Widzę, że jesteś bardzo znużony podróżą, wędrowcze! Więc jeśli chcesz spocząć, to wejdź proszę i rozgość się u nas.
To mówiąc, ujął go śmiało za rękę i powiódł uprzejmie ku pałacowi. Jak zewnątrz pałac imponował okazałością, tak trudno byłoby się nie dziwić urządzeniom wnętrza tego budynku, który stanął przez czary — z jakiegoś niepojętego materyału. Dość, jeśli powiem, że dywany na ścianach wiszące utkane były z tych migotliwych arabesków, które na szybach okien w noc letnią tworzy cień liści kasztanów i drżący blask księżyca. Widocznie duchy wietrzyków cudem jakimś zdołały pozdejmować z szyb te nieuchwytne desenie, a pracowite sylfy nauczyły się pleść z nich kobierce....
Na uprzejme zaproszenie rozsiadł się gość na wspaniałych kobiercach, i kiedy ochłonąwszy nieco ze zdziwienia, chciał zebrać myśli, zdumienie jego jeszcze się wzmogło. Oto zasłony z powietrznego jedwabiu się rozchyliły i do komnaty weszło grono pań prawdziwie pięknych i uroczych. Wszystkie one podeszły do gościa i witając go najuprzejmiej z całą serdecznością rozpytywać jęły o rzeczy, o które tylko najbliżsi ludzie rozpytywać zwykli. Przyjmowano go tak, jak się przyjmuje jakiegoś drogiego bardzo i bardzo dawno oczekiwanego brata. Zachwycony gościną cieszył się wędrowiec, że tak dobrze trafił i nieszczędząc podzięki za uprzejmość gospodarzom, wychwalać zaczął wszystko, co w ich kraju widział.
Wkońcu jednak nie mógł się powstrzymać od zapytania, wyrażającego pewne zdziwienie:
— Prawdziwie rad i wdzięczny jestem za waszą dobroć dla mnie. Lecz powiedzcie mi, proszę, czemu przypisać mam tę tak nadzwyczajną gościnność, jaką okazujecie mnie, człowiekowi obcemu, który nieznany i niezapowiedziany poraz pierwszy do was przybywa? U nas, choć z dużej gościnności chlubi się moja ojczyzna, nie tak łatwo się oswajają z każdym obcym przybyszem i odrazu nie okazują mu zaufania?...
— Nic w tem dziwnego — odparła mu jedna z królewien, wyglądająca na najstarszą — że obyczaje wasze od tutejszych się różnią, nawet w pojęciu gościnności, z której wiem, że słynie twoja ojczyzna. Wszak jesteś w kraju zupełnie odmiennym... Jesteś w Bajce. Jesteś gościem naszym i przez to samo stałeś się nam jak blizki krewny drogim. Więc jeśli ci miłą gościna, pozostań tak długo, jak ci się tylko spodoba. Teraz i ty nam z zaufaniem opowiedz wszystko, co cię najbardziej dotyczy i obchodzi. Lecz wprzódy przyjm posiłek, gdyż jesteś zapewne głodny i spragniony.
Spożywszy wieczerzę, po krótkiej przyjemnej pogawędce udał się podróżny na spoczynek i zasnął snem szczęśliwego człowieka.
Cieszył się bardzo, że przyjechał tutaj, i że na tak dobrych natrafił ludzi. W ich miłem nad wyraz i wesołem towarzystwie spędzał czas na poetycznych rozmowach, uroczych spacerach i innego rodzaju najprzyjemniejszych rozrywkach. A już i samo oglądanie niewyczerpanych cudów tego kraju wiele prawdziwej dostarczało rozkoszy.
Kiedy doznawał głodu, niewidzialne ręce znosiły bogate stoły-samokarmy, zastawione potrawami, które umieją przyrządzić tylko kucharze z Bajki. Lecz najbardziej smakował mu czerstwy chleb, przypominający smakiem ten, który się jada w dzieciństwie. Był to chleb szczęścia, który miał tę własność, że spożywający go nie ulegają żadnym chorobom. I nikt go nigdy nie jadał ze łzami...
W wykwintnych naczyniach krysztalił się przedziwny napój — najczystsza i najświeższa w świecie woda źródlana. Pił ją z rozkoszą tem większą, iż mówiono mu, że pijący tę wodę nigdy się nie starzeje. Była to owa właśnie poszukiwana przez ludzi woda żywa, woda młodości i pogodnego losu. Nie starzeje się pijacy ją, bo życie jego od niej staje się tak świeżem i czystem, jak ów zdrój zwierciadlany, z którego czerpią wróżki do złotych konewek.
Kiedy snu pragnął, przylatywały wiotkie, przymróżono-okie sylfy przecudne, wróżki małe, urodzone z kwiatów, i z kołysaniem unosiły go do zacisznej alkowy, i tam czuwały nad śpiącym, nasyłając czarowne widzenia. Więc kiedy zmróżył powieki — natychmiast znalazł się w przesłodkiej krainie snów i marzeń, cudownościami swemi przypominającej bajkę; a kiedy oczy otwierał — to miał przed sobą na jawie poetyczne otoczenie bajki, fantastycznością swoją przypominającej sny i marzenia...
Minęło dni parę. Królewiczowi naszemu było tak dobrze, iż im dłużej tu pozostawał, tem dłużej jeszcze chciało się zostać. Przypomniał jednak sobie, że obowiązkiem jego jest postarać się być przedstawionym tutejszemu monarsze. Rzekł więc do towarzyszy:
— Jesteście tak układni w obejściu, szlachetni w rysach i piękni, że ze wszystkiego wnoszę, iżeście dziećmi tutejszego króla. Goszczę, widocznie, na stołecznym dworze. Czybym niemógł dostąpić zaszczytu poznania jego królewskiej mości? Pragnąłbym bardzo, sam będąc synem monarchy, pośpieszyć doń ze złożeniem należnego hołdu od siebie i pozdrowienia od mego sędziwego ojca. Zaprowadźcie mnie, jeśli łaska, przed majestat.
— Każdy z nas jest królem — odrzekł jeden z towarzyszy; — a raczej, wszyscy jesteśmy królewiczami... W Bajce są tylko sami królewicze i królewne....
— Nie zrozumieliście mnie, ja chciałbym widzieć tego panującego, co jest nad wszystkich wyższy w kraju, co włada i rozkazuje poddanym.
— Nasz ojciec nie panuje i nie rozkazuje nikomu. Tu niema takiego, o jakim myślisz, władcy. Tu wszyscy jesteśmy wolni i szczęśliwi....
— Jeżeli tak, to nie musi chyba być ładu w waszem królestwie i wielkiego porządku, bo jakże może istnieć państwo bez najwyższej władzy?
— Widzisz, my nie jesteśmy właściwie w żadnem państwie.... To nie jest państwo — to Bajka. Sam przekonałeś się jednak, że mimo to jest nam dobrze i równie wszystkim dobrze. Żyjemy w przyjaźni i zgodzie; a chyba nie mogłeś dopatrzeć się tam nieporządku, gdzie wszystko jest na właściwem miejscu, i gdzie wszyscy są zadowoleni z urządzeń.
— To chyba — pytał dalej wędrowiec — muszą tu być tylko sami dobrzy i rozumni ludzie?...
— O tak, tutaj wszyscy są dobrzy i piękni, wszyscy wolni i szczęśliwi, a i wszyscy, oczywiście rozumni, bo są najzupełniej prości.
Jesteśmy w Bajce. Jesteśmy wszyscy królewiczami lub królewnami, i nawet mamy nad głowami takie malutkie światełka, w kształcie rożków ślimaczych albo motylich macadełek... możesz je ujrzeć wieczorem.
Dziwił się bardzo wędrowiec tym niesłychanym rzeczom, o których tłumaczono mu z taką prostotą. Na razie trudno mu było uszom swym uwierzyć: żeby tak dziwnie urządzony kraj mógł istnieć choćby w bajce! Z czasem jednakże zaczęło mu się to wszystko wydawać naturalnem i prostem. Myślał nawet, że możeby ten właśnie kraj fantastyczny wart był zaszczytu urzeczywistnienia, a inne rzeczywiste zasługują może raczej na to, by żyły tylko w wyobraźni. Myślał, że kto wie, może te bajeczne, fantastyczne istoty — może to właśnie są prawdziwi ludzie... a tamci ułomni z rzeczywistego świata może są tylko wymysłem niesfornej fantazy złośliwych czarowników.
Idąc raz z królewnami przez gęsty bór, ujrzał królewicz nasz straszliwego lwa z rykiem okropnym zdążającego wprost na towarzystwo. Przejęty trwogą prosił królewne, by uciekały, i tymczasem wyłamawszy potężną gałąź z poblizkiego drzewa szykował się mężnie do walki. Lecz ku największemu przerażeniu jego królewny nie usłuchały przestrogi, a najspokojniej podeszły do lwa jeszcze bliżej... i jedna z nich głaszcząc wspaniałą grzywę królewskiego zwierza z uśmiechem zwróciła się do wędrowca następującemi słowy:
— Tu się nie boi nikt dzikich zwierząt, bo nikt im nic złego nie robi... Zapominasz widocznie ciągle, że jesteś w Bajce... Lecz nie zatrzymujmy się, rzekła, ażeby mieć czas zdążyć jeszcze na bal Dobrych wróżek, który się wyprawia z powodu dnia urodzin jednej z najsympatyczniejszych. — O niej zapewne słyszałeś, bo słynie na ziemi z tego, że opiekowała się biednym małym Kopciuszkiem; ona czuwa nad sierotkami i ubogim dzieciom w noc wigilijną przystraja w lesie choinki...
Na wesołej polance zebrało się niezliczone mnóstwo dziwnych, mniejszych i większych, ale nad wyraz wdzięcznych, skrzydlatych duszków, które pląsały w kółko, pobrawszy się za ręce, jak robią to małe dzieci, gdy je napadnie wesołość i gdy są w wielkiej ze sobą zgodzie. Niektóre chodziły parami, albo wykonywały tak zwanego młynka; albo też zgrabnie bardzo skakały przez szybko rękami obracaną tęczę — jak to często się widuje w ogrodach miejskich dziewczynki skaczące przez zwyczajny sznurek. Najwięcej ich rączo biegało na wyścigi, obsypując się wzajemnie płatkami z kolorowych świetlistych iskierek i oplątując wstęgami z słonecznych lub księżycowych promyków. Śmiech się rozlegał i wrzawa nie do opisania.
— To jest zabawa w »gwiezdne confetti«, której tak lubią oddawać się wróżki — tłumaczyła królewna.
Z krzaków strzelały co chwila przeróżne światła magiczne, lepsze od ogni bengalskich i fajerwerków puszczanych w dzień koronacyi w stolicy. A jakaż grała muzyka!...
Tymczasem pokazawszy solenizantkę coraz to nowe prezentowano królewiczowi osoby. — Oto jest wróżka, co ma imię Tkliwość. Uratowała ona niejedno życie ślepym przeznaczonym na utonięcie kociętom, gdy jej się czasem udało podszepnąć któremuś z dzielnych chłopaków, by biedne stworzonko otoczył swą możną opieką.
— Oto jest ta, której na imię Dzień Dobry!... A tam — to złotowłosa Radość... Teraz wiem, że sprawię ci prawdziwą przyjemność, gdy poznajomię z jedną najczarowniejszą: zobacz tam — bawią się w ślepą babkę — otóż ta właśnie z zawiązanemi oczyma, taka rozwiewna i nieuchwytna, — jesteś jak widzę olśniony jej urodą... — to wróżka Szczęście. A tamta znów poważna i zadumana jest tą, która zapala lampki złocone w sercach ludzi i słowa ust ich niekiedy przeistacza w róże... Cuda, które na ziemi zdziałała ta wróżka, wy nazywacie poezyą, ale samo jej imię jest jeszcze stokroć piękniejsze... To ona właśnie, jeśli już chcesz tak mówić koniecznie, jest najważniejszą władczynią, od której tu wszystko zależy; jej zawdzięczamy powstanie i trwałość naszego państwa... Patrz jak jej dyadem słoneczny na czole nieśmiertelnem świeci...
Lecz przyglądając się wróżkom, królewicz zamyślił się chwilkę i prosił towarzyszki, aby mu pokazały to, czego jeszcze nie widział w ich kraju. Pokazywały mu tylko same dobre wróżki, lecz on chciałby też ujrzeć choć jedną złą, lub któregoś ze strasznych złych czarowników, o których tyle się mówi w bajkach na ziemi; bo skoro już jest w samem królestwie Bajki, to wartoby wszystkie jego osobliwości poznać.
— Chciałbym — rzekł — naprzykład widzieć, jak na łopacie wiedźma wylatuje z komina?... Albo jak straszny smok-ludożerca bucha ogniem z swej żelaznej paszczy?...
— U nas tutaj złych wróżek i złych czarowników ani takich potworów przerażających niema. One istnieją tylko w waszych ludzkich bajkach... lecz wasze bajki nie są prawdziwemi bajkami... My żyjemy w prawdziwej, w wielkiej i pięknej Bajce, w której te wszystkie brzydkie wymysły są najzupełniej niepotrzebne.
Należy wiedzieć, że dawniej, bardzo dawno już temu (a najstarsi nie pamiętają tego nawet z opowiadań) świat bajki i rzeczywisty stanowiły jedno wielkie zespolone razem królestwo. Wszyscy ludzie obu narodów żyli w miłości i zgodzie. Potem jednak, nie wiadomo z jakiej przyczyny, nastąpił rozłam, zerwały się wszelkie między obu krajami stosunki tak dalece, że z biegiem czasu ludzie rzeczywiści zapomnieli nawet, gdzie się lud zaczarowany osiedlił, a dziś już i nie wszyscy w istnienie tego odrębnego królestwa wierzą. Więc w owym bardzo dawnym czasie mieszkańcy dwóch światów, żyjąc wspólnie, przyjaźnili się z sobą i nawet zawierali małżeństwa. Stąd po nastąpieniu rozdwojenia w jednym i drugim narodzie znaleźli się ludzie albo z odrobiną tylko krwi z Bajki, — ci pozostali na ziemi — albo z odrobiną tylko krwi ziemskiej i ci zamieszkali w zaczarowanem królestwie. Królewicz nasz właśnie po niewiadomo jak dawnej praprapra-babce jakiejś miał w sobie coś jeszcze z owej krwi z bajki, i może dlatego udało mu się teraz do tego królestwa trafić...
Przypadek zdarzył, że któregoś dnia podczas przechadzki spotkał się on z jedną królewną, która po niewiadomo jak dawnym praprapra-dziadku swoim miała odrobinę krwi ziemskiej...
Spotkał ją w cichem ustroniu, na zielonym brzegu rzeczułki, kiedy nabierała wodę do kryształowego naczynia — i uderzony niezrównaną urodą dziewczęcia zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Królewna też, naturalnie (jak to zawsze bywa w bajce), natychmiast odpowiedziała mu wzajemnością — i niebawem huczne odbyło się weselisko, na które sproszono wszystkie znajome królewny i najlepsze złote wróżki.





III.

Jeżeli miłość wzajemna jest i na ziemi wielkiem dobrem, to wyobraźmy sobie, jako rozkoszną musi ona być tam, gdzie samo już przebywanie daje niezamąconą radość.
Czyż można byłoby się dziwić zatem, gdyby królewicz nasz wobec nadmiernego szczęścia, jakie dostało mu się w udziale, zapomniał o kraju rodzinnym, i po dziś dzień pozostał w bajce. Takby było z pewnością, gdyby nie zrządzenie, które zamąciło nienaruszony spokój jego rozkosznej egzystencyi.
W szeregu przyjemnych widzeń, piastujących go każdej nocy, nawiedził go raz sen, niezwykły w tamtejszych stronach, sen zresztą piękny bardzo, ale smutny i wzruszający do głębi. Przyśniło mu się niebo czerwone od zorzy polarnej, wielka posępna równina śnieżna i na niej brudne, dymiące się jurty ojczyzny. Wewnątrz jurt ujrzał wszystkie troski, łzy i nieszczęścia jego najbliższych, najdroższych ludzi. Pierwszy raz obudził się z gorzkiem westchnieniem i ze łzami w oczach. Na zapytanie żony, opowiedział swój sen i odtąd często rozmawiał z nią o rodzinnym kraju, za którym tęsknić już zaczął głęboko. Królewna słuchała opowiadań męża z uwagą i zadumaniem, bo dzięki odrobinie krwi ziemskiej mogła go zrozumieć i odczuć; ale ze smutkiem spostrzegła, że on nie czuje się już w bajce szczęśliwym i że chce wrócić do domu.
Kochając go tak, jak tylko takie królewny umieją kochać, postanowiła zdobyć się na poświęcenie dla ukochanej osoby, a myśl o poświęceniu podniosła jej miłość do jakiejś nowej nieznanej potęgi.
Któregoś dnia tedy tak rzekła do męża:
— Widzę, że bardzo ci tęskno za ojczystym krajem i że chciałbyś tam pojechać. Jeśli chcesz, to pojedziemy razem...
Królewicz ucałował ze wzruszeniem drobne rączęta żony i tuląc ją tkliwie do piersi:
— Jedźmy — rzekł — skoro ty mnie nie opuścisz, to i tam życie nam będzie możliwem.
Uproszone wróżki w niepojęty sposób przeniosły ich w jednej chwili z bajki do ziemi jurt i wysadziwszy przed samym domem, gdzie urodził się królewicz, znikły.
Lecz odlatując ostrzegły: że w księdze Wielkich Wróżek zapisanem jest, iż kto dobrowolnie opuszcza zaczarowane królestwo — temu już nie będzie wolno tam wrócić. Ostrzegły ich też, że nikt z ludzi nie powinien wiedzieć, ani się nawet domyślać, skąd przybywają oni, a zwłaszcza nikomu nie powinno być wiadomem pochodzenie żony królewicza.
Mogą zresztą, jeśli zechcą, opowiedzieć światu to wszystko, lecz podając nie za prawdę a tylko za zmyśloną przez nich opowieść....
Królewicz z żoną weszli do domu sędziwego króla, który ze łzami radości witał syna. Na zapytanie, z jakiej przyjechali podróży, odpowiedzieli, że byli w dalekich krajach, gdzie spotkawszy się, połączyli sercami, że wędrowali długo, nim się udało im do Jurt dostać, i że teraz czują się całkiem szczęśliwi, znalazłszy się w domu ojcowskim.
Po sutej wieczerzy, gdy dawnym zwyczajem rozsiedli się wszyscy wkoło ogniska i zaczęto mówić fantastyczne bajki, opowiedzieli przybysze nasi bajkę jeszcze fantastyczniejszą i mniej do prawdy zbliżoną od wszystkich innych, które dotychczas słyszano w tych stronach. Domyśleć się nie trudno, że treścią jej były prawdziwe wydarzenia z życia, których nie wolno im było w innej podać światu formie. I nikt nie domyślił się z ich opowiadań niczego takiego, czego nie należało się domyślać...
Król stary tylko ze zdziwieniem spostrzegł nad głową synowej, kiedy w ciemniejszym kącie znajdowała się izby, dwa tajemnicze światełka w kształcie rożków ślimaczych albo motylich macadełek; lecz doświadczona mądrość życiowa nakazała mu nie rozpytywać o ten szczegół; wiedział, że czasem ciekawość, zwłaszcza względem rzeczy nadzwyczajnych, może być niewłaściwą i zdrożną...
Radość z miłych gości i opowiadania ich sprawiły, że był to jeden z najpiękniejszych wieczorów w krainie jurt. Wieczór najcudniejszej bajki.





I oto nadziemskie rozkosze życia biednych przybyszów zmieniły się tu w szare pasmo trosk i zgryzoty. Dyamentowe pałace, ogrody zaklęte, królewny, wróżki złote, stały się tylko wspomnieniem. Otoczenie ich teraz stanowili ludzie ułomni — biedni i smutni.
Przed oczyma roztaczała się śnieżna pustynia; w mieszkaniu było duszno i brudno od dymów rozkładanego wewnątrz ognia. Zamiast wybrednych uczt, któremi się raczyli tak niedawno jeszcze, spożywali teraz skromną strawę ubogich ludzi, zaprawianą zbyt często łzami i goryczą.
Wkrótce, pozostawiając rządy synowi, zmarł stary, stroskany władca Jurt Syberyjskich. Ostatnie chwile życia osłodziła mu wielka radość: odchodząc, zdążył jeszcze pobłogosławić malutkiemu wnukowi, którego powiła mu piękna synowa.
Objąwszy ciężar rządów, nasz dawny królewicz stał się królem i władcą, a dawna królewna dzieliła z nim troski panowania.
Oboje, jakkolwiek gorzkie były teraz ich losy, pocieszali się tem, że byli prawdziwie troskliwymi o dobro poddanych władcami. Lecz główną ich radość stanowił mały uroczy synek; całą więc pieczołowitość włożyli w wychowanie ukochanego dziecka.
Ojciec i matka wiedząc, że syn ich nie może powrócić do zaklętego królestwa, t. j. tam, gdzieby mu było naprawdę dobrze, starali się umysłem jego i sercem pokierować tak, ażeby wyrósł on na dobrego i rozumnego męża, zdatnego do władzy, którą miał objąć z czasem, i nie zdradzali przed dzieckiem tajemnicy jego niezwykłego pochodzenia.
Ojciec, który z doświadczenia wiedział, że życie ma swoje surowe, niezłomne prawa, z któremi się liczyć i do których stosować się należy, uczył go wiedzy ziemskiej i wszelkiej praktycznej mądrości, wpajał hart ducha i moc, niezbędną do wytrwania w gorzkich próbach losu. A chociaż serce mu się ściskało na jego własne wspomnienia, to jednak, idąc za głosem przekonania męskiego, nie mówił synowi bajek i innym zakazał je mówić, by nie rozniecano w dziecku daremnych władz wyobraźni.
Ale matka, będąca tegoż samego zdania, nie mogła jednak w tajemnicy przed ojcem nie zanucić czasem nad kolebką jakiejś przecudnej kołysanki, którą śpiewano w jej dzieciństwie złotem... Nie mogła i później, gdy dziecko było już starszem, nie opowiadać bajek, których umiała tyle. Chłopak tak prosił o to, rozszerzając ciekawie zadumane oczy, jakby się wpatrywał w jej słowa... Gdy spał, nieraz nad nim płakała i wydawało się wtedy dzieciakowi, że gwiazdy biegną ku niemu z błękitów.... z niebieskich oczu matki...
Było to dziwne, miłe nad wyraz i rzadkiej piękności dziecko. Obdarzone nad wiek zaletami umysłu i charakteru, tak niezbędnemi dla przyszłego króla, — posiadało zarazem ognistą wyobraźnię i niewieścią jakąś tkliwość i idealność serca. Rzekłbyś, że całą duszę chłopaka stanowiły dwie zasadnicze sprzeczności, dziwacznie zespolone w naturę dobrą i użyteczną — dla innych, lecz dla niego samego będącą źródłem nieustannego niepokoju, niejasnych porywów i tęsknot silnych a nieokreślonych.
I nic dziwnego: łączył on w sobie dwie wręcz odmienne natury: jednę, odziedziczoną po ojcu, ziemską, zrozumiałą, a drugą po matce, idealną, rwącą się do wymarzonych, niedostępnych światu rzeczy; miał dwie miłości i dwie tęsknoty.
Dusza jego miała dwie sprzeczne sobie ojczyzny.
Chłopak przebywał chwile nadzwyczajnego ożywienia i chwile zupełnej melancholii i smutku. — Czasem olśniewał powagą myśli i czynu, a czasem zatrważał dziwacznymi pomysłami, w których zdrowego sensu trudno się było dorozumieć.
Kiedy np. z nadejściem wiosny przemyśliwali wszyscy nad udoskonaleniem sideł dla tem łatwiejszego łapania zwierząt i ptaków, mały królewicz zajmował się wynajdowaniem przyrządu, coby uniemożliwił ludziom tę niezbędną i pożyteczną czynność.
Kiedy patrzył na wiszącą na ścianie, przedstawiającą krajobraz jakiś rycinę (było ich kilka w jurcie, pozostawionych na pamiątkę królowi przez jakiegoś zapędzonego tam losem z dalekich krain wygnańca) — to chciało mu się koniecznie dowiedzieć, co za narysowanem drzewkiem się dzieje... Chciałby odgarnąć listki i pójść drogą wijącą się za ich gąszczami — i iść tak bez końca w głąb wiszącego na ścianie obrazu...
Nieraz udawszy się w podróż na nartach, przepadał przez długie miesiące i wracał ochoczy i wesoły do zabaw z rówieśnikami — lub ponury i milczący usuwał się od towarzyszy i w tajemnicy knuł coś na samotności, a co — nikt o tem nie wiedział.
Gdy doszedł lat młodzieńczych, nie czuł się dobrze na świecie, poprostu nie mógł sobie znaleść na nim miejsca. Widocznie szukał czegoś, czego nie mógł znaleść, a czego — o tem sam sobie sprawy dobrze nie zdawał. Odbywał gorączkowo podróże w różne strony świata. Zwiedzając lądy i morza, poznał przeróżne kraje i w ludnych stolicach badał księgi wielkiej ziemskiej mądrości. Nieuspokojony tą wiedzą biegł dalej w słoneczne kraje zwrotników, pełne skarbów przyrody, trudnych do opisania, i tam obcował z tajemniczymi Magami, klucznikami odwiecznych zagadek. Lecz z każdej podróży wracał królewicz coraz to bardziej niespokojny i smutny....
Od Magów południa, których rozpytywał o przyczynę swego niepokoju, znał już następującą prawdę:
»Nie możesz znaleść sobie miejsca na ziemi, bo marzysz o szczęściu zbyt wielkiem dla śmiertelnych. Możesz je zdobyć tylko dostawszy się do Zaczarowanego Królestwa. Lecz kraju tego napróżno szukasz tutaj — w ziemi, przepychem tylko skarbów przyrody do niego zbliżonej. Z księgi Wielkich Tajemnic wyczytaliśmy, że zaczarowany kraj ten leży gdzieś, w stronach tych właśnie, z których tu przyjechałeś — leży on na północy, daleko, na śnieżnej lodowatej pustyni«.
Powróciwszy więc do Jurt swych przedsiębrał wyprawy na Północ, jak najdalej stanęła tam stopa ludzka — i dotarł jeszcze dalej. I kiedy po długich a daremnych mozołach, zgnębiony raz wrócił do domu, spotkała go smutna nowina.
Czekał nań osierocony tron po ojcu, który dziwnem zrządzeniem losu zmarł — jednocześnie z matką jego, byłą królewną z Bajki...
Obleczony podwójną żałobą, odprawił młodzieniec smutne obrzędy pogrzebu — i złożywszy dostojne prochy rodziców w wspaniałym sarkofagu z lodowego kryształu, kazał usypać im olbrzymie kopce śniegowe...





IV.

Rządził król mądrze i troskliwie, lecz pośród trosk panowania nie zaniedbywał swych dawnych badań nad sprawą odkrycia tajemniczego kraju. Pomny nauki Magów Południa, wiedział, że kraj ten znajduje się na Północy. Teraz w gronie doradców swych mając największych mędrców północnego narodu zasięgnął i u nich porady. Nazywano ich Szamanami, czyli Magami śniegu, a mądrość ich będąc inną od mądrości Magów Ognia, była jednako wielką i nieomylną, gdyż potwierdzała tajemnice tamtych.
Szamani oświecili go jeszcze dokładniej, gdyż zapewnili, że poszukiwane królestwo nazywa się »Bajką« i że leży ono w bliskiem sąsiedztwie z państwem Jurt; lecz gdzie dokładnie i w której stronie, określić nie byli w stanie. Powiedzieli mu nadto, że w czasach zamierzchłych Bajka i Rzeczywistość stanowiły jedną całość, a jak głoszą księgi Mądrości Jedynej, kiedyś ma znowu nastąpić połączenie i zbratanie tych obu krajów. Ale zbliżenia tego nie mogą dokonać ludzie z Bajki. Mogą to uskutecznić tylko ziemscy ludzie, kiedy prawdziwie tego zapragną, i kiedy między nimi znajdzie się człowiek o krwi mieszanej, pochodzący z tych obojga królestw. A trzeba ci wiedzieć, dodali, iż mamy pewne oznaki, że ty właśnie, królu, takiego jesteś pochodzenia!«
Uderzony tą wiadomością król, który dotychczas szukał zaczarowanego królestwa tylko przez wzgląd na swoje własne szczęście, teraz już jako władca ludu, tembardziej poczuł się w obowiązku dotrzeć do tego kraju. Przyszła mu wielka idea, idea połączenia obu narodów w jedno mocarstwo. Nie tracąc ani chwili czasu, zajął się jeszcze gorliwiej badaniami nad określeniem miejsca, gdzie się kraj ów znajduje i nad sposobem dotarcia doń w celu przeprowadzenia genialnej myśli. W pracy tej pomagali mu mędrcy i mężowie zaufania, z którymi ciągłe odbywał narady. Przy każdym przychodzącym im na myśl pozorze możliwości dotarcia do tajemniczych sąsiadów, rozpoczynano mozolne i długo trwające wyprawy, rozsyłano w rozmaite strony najdzielniejszych ludzi dla wywiadów i poszukiwań. — Lecz krążąc ciągle w pobliżu poszukiwanego kraju (o czem wiedziano z pewnością), nie udało się nikomu natrafić nawet na ślad najmniejszy, dający jakąś wyraźną wskazówkę.
Gdy tak zajęty bezustannem i bezskutecznem zawsze dociekaniem, którejś nocy zmęczony król zasnął, zjawiła mu się we śnie dobra wróżka złota, i głosem przypominającym głos matki, przemówiła w te słowa:
— Wielki Duch, który rządzi wszystkiem, Rzeczywistością i Bajką, w rządzeniach swych jest mocnym i nieubłaganym. Tylko tym, co nad wyraz kochają, udaje się niekiedy zmiękczyć Jego wyroki. Jestem matką twoją, byłam królewną z Bajki, a teraz należę do rzeszy dobrych wróżek. Królewna z Bajki może stać się wróżką tylko wtedy, gdy dobrowolnie zgodzi się wyzbyć radości swej szczęśliwej ojczyzny i zejść ku ludziom, by dzielić z nimi smutną ziemską dolę, osładzając nieszczęścia ich swą dobrocią i troską. Udało mi się uprosić Wielkiego Ducha, ażeby i tobie pozwolił odnaleźć kraj zaczarowany. Lecz nie przyjdzie ci to łatwo, jak przyszło twemu ojcu, który tam zawędrował przed laty i poślubiwszy mnie — znowu powrócił na ziemię. W stajni twojej królewskiej są zapomniane sanki, któremi od czasu szczęśliwej wyprawy ojca twego nikt nigdy nie jeździł. Zaprzągnij w nie dwa najłagodniejsze z białemi gwiazdkami na czołach rogacze, zabierz żywności na czas długi, bo droga będzie niełatwa, i jedź w kierunku, w którym ludzie nie mają zwyczaju jeździć za zdobyczą. Dalej dowiezie cię sam instynkt dobrych renów. Lecz pamiętaj, że cokolwiekby się dziwnego lub strasznego ukazało po drodze — to nie należy się zatrzymywać, lecz jechać powinieneś dalej, nie zwracając na nic uwagi. A głównie pamiętaj, żebyś, wyruszając w tę podróż nie miał przy sobie broni i żeby nikt, kogobyś ze sobą chciał zabrać, nie miał jej przy sobie. Nie zapomnij mój synu najdroższy, tego ostrzeżenia mego.
To rzekłszy złożyła wróżka pocałunek na czole syna — i znikła.
Obudził się król zaraz po usłyszeniu tych słów matki, zerwał się z łoża i nie zwlekając, zwołał na naradę wszystkich swych senatorów i Szamanów.
Skutek narady był ten, że niezwłocznie wydano rozkaz: by wszyscy mieszkańcy jurt jak najprędzej gotowali się do wyprawy, by zgromadzili jak najwięcej żywności, gdyż droga ma być niekrótka. Przyczem nakazano surowo, by wszystką broń, znajdującą się w ich posiadaniu, zostawili w domu.
W krótkim przeciągu czasu cała ludność państwa była gotową do odjazdu. Ogromna ilość zaprzężonych renów i psów, wiozących lżejsze ciężary, mnóstwo wozów zapełnionych starcami, kobietami i dziećmi, cały tłum młodych ludzi na nartach — wszystko, co tylko stanowiło poddanych państwa, na rozkaz króla zebrane znalazło się na równinie przed miastem.
Cały naród Jurt wyruszył w podróż nieznaną. Na czele jechał w sankach władca, a za nim długim szeregiem ciągnęła wielotysięczna czereda poddanych. Wszyscy zdziwieni byli i zakazem posiadania broni i tem, że wyprawa zaskoczyła ich tak nagle i w porze niezwykłej (nie był to czas nadchodzącej wiosny, gdy Syberyjczycy masowo przesiedlają się bliżej ku południowi). — Mimo to nikt nie ośmielił się o nic rozpytywać. Wszyscy wierzyli ślepo królowi i ślepo słuchali jego rozkazów.
Równina była zakrzepłą od mrozu. Sanie i narty ze świstem sunęły po śnieżyskach. Gwar głosów ludzkich mięszał się raźnie z tętentem kopyt, szczekaniem psów i rżeniem reniferów. Wszystko z szybkością strzały, jak wichrem gnane mknęło ku Bajce..., zostawiając za sobą na białym całunie blade, połyskujące plamy śladów.
Nad głowami jadących nie przeleciał ptak żaden; nie napotkano żadnego znaku, mogącego świadczyć o istnieniu tu jakiego zwierza. Pustka coraz to dziksza i posępniejsza, rozwijała się w przestrzeń — otwarta, bezkresna, nieskończona...
Naraz wśród tej samotni śnieżnej, najniespodziewaniej ukazało się ogromne ciemne morze, niemożliwe do objechania. Morze to kotłowało ponuro, miotając z głębi kipiące ławy pian. Widocznie z powodu potężnej jakiejś podziemnej, raczej podśniegowej burzy, masy lodu stanowiące twardą powierzchnię poprzełamywały się, tworząc tę otchłań straszną i nie do przebycia.
Musiano zatrzymać się i czekać, aż mróz ugłaszcze zbuntowane wały. I gdy już ciemna powierzchnia wody zaciągnęła się gładką, dostatecznie grubą, szklistą powłoką — znów popędzono gromadnie z szybkością dawną w raz obranym kierunku przez pustkowia...
Po pewnym czasie zerwała się zamieć. Śnieg, z mocnym wichrem zmięszany, zaczął padać tak gęsto, iż znowu musiano stanąć.
Kiedy zamieć zasypywała już po kolana zwierzęta i ludzi, król wydał rozkaz poddanym, ażeby każdy z nich wbił w śnieg po wysokiej żerdzi, w jaką zawsze uzbraja się Eskimos, gdy na dalszą wybiera się podróż. I wszyscy mieszkańcy miasta Jurt, każdy przy takiej żerdzi, wraz z dziećmi swemi i psami lub reniferem, stłoczywszy się w jaknajściślejszą gromadkę, zaczęli szybko i ustawicznie krążyć wkółko. W ten sposób ubijano śnieg, tworząc okrągłe doły w jego wciąż narastającej masie. I kiedy zaspa dosięgła już wzrostu człowieka, dookoła każdej żerdzi utworzyło się wnętrze puste, podobne do wnętrza małej jurty, gdzie było dosyć ciepła i powietrza. Następnie, gdy już te domki podśnieżne zostały jakby zbudowane zupełnie, i górna warstwa śniegu zasklepiwszy się nad głowami gromadek należycie okrzepła, poprzekopywano przejścia łączące razem wszystkie te osobliwe mieszkania, porozszerzano je z ostrożnością, — aż uczyniono jedną olbrzymią pieczarę, w której się mieścił cały naród. Tam można było nawet rozkładać ognie i rozgrzewać strawę, nie obawiając się już wcale burzy, która wciąż dziko szalała ponad głowami...
Odpoczywano tak przez długą bardzo dobę.
A kiedy zmiarkowano, że już śnieżyca ustała, i że warstwa wierzchnia śniegu, zewnętrzna jest dosyć mocna dla wytrzymania ciężaru jadących, porobiono w górze otwory, przez które ukazały się gwiazdy, i przez otwory te z niemałym trudem wydobyto na wierzch wszystkich ludzi i zwierzęta z saniami oraz z resztą żywności i doprowadziwszy do należytego porządku zaprzęgi, uszykowawszy się, natychmiast w dalszą puszczono się drogę.
I znowu cały naród Jurt rozciągnięty długim sznurem w ciemnościach pędził ku równinie.
Od strony gwiazdy polarnej zatliła się blado-purpurowa zorza, podobna nieco do wschodu słońca u nas w mroźny dzień w zimie. Łuna rozpłomieniała się zwolna, wybuchła i zaczerwieniła jaskrawo niebiosa. Cienie od czarnych postaci jadących kładły się długie, ruchome i biegły fantastyczne przybierając kształty — po zarumienionym iskrzącym się śniegu...
Już w oddali, w oddali, zamigotało przed jadącymi, jakby zjawisko jakieś wymarzone. Jak miraż zarysowały się nikle, nad widnokręgiem, strzeliste wierze z kryształu, fantastyczne arkady i kolumny.... wszystko to grało w poświcie zorzy północnej drżącymi tęczującymi blaskami... Już miasto jakieś dyamentowe wstawało zwolna w przestrzeni...
Już oczy jadących powoli zaczynały dostrzegać w oddaleniu jakieś niejasne kształty ruchome, jakieś białe postacie... które się przybliżały wynurzając i jakby wytaczając się ze śniegu... podnosiły się z początku po jednej, a potem po kilka... i coraz to ich więcej zaczęto spostrzegać... cały tłum gęsty, niezliczony...
Pierwszy król, który jechał na przodzie, zrozumiał co to oznacza. To były białe potwory puszcz, długoszyje niedźwiedzie śnieżne... Mimo strachu wielkiego, król pomny słów matki, nie zatrzymując się jechał dalej. Potwory ogromniały, stawały na tylne łapy i wyszczerzając długie kły, groziły rozszarpaniem wszystkich....
Ale król jechał ciągle przed siebie. Natomiast inni w przerażeniu zatrzymali się, mimo usilnego rwania rozumnych zwierząt naprzód. Niektórzy porzucali sanki i uciekali w popłochu. Niestety! nie wszyscy byli bezbronni — i ci co wbrew zakazowi mieli broń ukrytą pod skórami w sankach, wydostali ją teraz — i natychmiast ich porozszarpywały potwory. Król słysząc jęki żałosne i widząc jak umierają poddani, niewytrwał w mądrem postanowieniu, lecz oszołomiony boleścią wyrwał miecz z ręki jednego z upadających i rzucił się mężnie na strasznego wroga.
W tej samej chwili drapieżne kły okropnego straszydła wpiły się z zaciekłością w pierś jego. Upadł i ducha wyzionął. I wszyscy, ktokolwiek tylko jął się oręża nie uniknął zguby. A ci, co mieli czas umknąć, nie prędko zdołali wrócić do swojej starej siedziby.
I na tem straszliwem pobojowisku leżał szlachetny władca Jurt Syberyjskich rozpostarty i nieruchomy, w ciemności, wśród głuchej puszczy lodowej. Leżał długo bez czucia.
Aż oto zabłysło w górze jakieś niezwykłe światło — jak gdyby jeden promień z ogniska zórz borealnych odstrzelił się nagle w zaświatach i cicho schodził ku ziemi...
To cicho zeszła ku ziemi dobra Złota Wróżka, i pochylona nad królem, złożyła na czole śpiącego matczyny pocałunek, ujęła go w tkliwe ramiona i tuląc uniosła w przestwory.


∗             ∗

I kiedy król się obudził — to ujrzał się dziwnym kraju — w kraju podobnym do snu i marzenia — w tym właśnie kraju, do którego tęsknił i którego szukał, który tak blizko był od niego a i tak daleko — znalazł się w Bajce, w kraju, który jest, a którego niema....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogusław Adamowicz.