<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Dzika kaczka
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
W domu przemysłowca Werlego. Pokój kosztownie umeblowany, szafy z książkami, wygodne kanapy i fotele. Biurko na środku sceny, na niem papiery i księgi handlowe. Lampy pozapalane, z zielonemi abażurami, rzucają przyćmione światło. W głębi drzwi z podpiętemi portyerami, otwarte do wielkiego eleganckiego pokoju, jasno oświetlonego lampami i kandelabrami. Na prawo drzwi kryte, wiodące do kantoru, na lewo komin z żarzącemi węglami, a dalej w głębi drzwi do jadalni.

(Pettersen, służący Werlego w liberyi, i służący najęty, Jensen, we fraku porządkują gabinet. Kilku lokai zapala więcéj światła w pokoju w głębi. Z jadalni dochodzą śmiechy i pomieszane głosy. Słychać, jak ktoś uderza nożem w kieliszek, potem następuje cisza. Ktoś wnosi toast, słychać brawa, a potem znów odgłosy rozmów).

PETTERSEN (zapala na kominku lampę i nakłada na nią abażur, do Jensena). Czy słyszysz, stary powstał przy stole i wniósł długi toast, na cześć pani Sörby.
JENSEN (przestawiając fotel). Czy téż to prawda, co ludzie mówią, że pomiędzy niemi jest coś?
PETTERSEN. Dyabeł ich tam wie.
JENSEN. Był on przecież w swoim czasie wielkim grzesznikiem.
PETTERSEN. Być może.
JENSEN. Mówią, że ten obiad wyprawia dla syna.
PETTERSEN. Tak, syn wczoraj przyjechał.
JENSEN. Nie wiedziałem dotąd, że pan Werle ma syna.
PETTERSEN. Ma, ale ten syn mieszka stale w górach, przy fabrykach. Od czasu, jak tu służę, ani razu nie był w mieście.
LOKAJ NAJĘTY (we drzwiach od dalszych pokoi). Panie Pettersen, tu jest jakiś stary...
PETTERSEN (mruczy). Cóż u licha, jeszcze jeden...
STARY EKDAL (wchodzi z prawéj strony. Ma na sobie stary płaszcz z wysokim kołnierzem, włóczkowe rękawiczki, w ręku niesie laskę i czapkę futrzaną. Ma zrudziałą brudną perukę i siwe wąsy).
PETTERSEN (idąc naprzeciw niego). O Jezu! Czego pan tu chce?
EKDAL (we drzwiach). Muszę koniecznie być w kantorze.
PETTERSEN. Kantor od godziny zamknięty.
EKDAL. Słyszałem to już u drzwi, ale Groberg jeszcze tam siedzi. Mój Pettersenie, bądź tak dobry i wpuść mnie tędy (pokazuje drzwi kryte). Już nieraz tędy wchodziłem.
PETTERSEN. No! to idź pan (otwiera drzwi). Ale pamiętaj wyjść właściwemi drzwiami. Mamy gości.
EKDAL. Wiem o tém... hm! Dziękuję ci, kochany Pettersenie, dziękuję (szepcze sam do siebie). Bałwan (idzie do kantoru, Pettersen drzwi za nim zamyka).
JENSEN. Czy ten także należy do personelu kantorowego?
PETTERSEN. Nie, tylko kiedy jest dużo roboty, dostaje pisanie do domu. Ho! swojego czasu był to, co się zowie, szykowny człowiek — stary Ekdal.
JENSEN. Wygląda téż na to.
PETTERSEN. Był przecież porucznikiem.
JENSEN. Do dyabła. Ten był porucznikiem?
PETTERSEN. Tak jest. Ale zaczął handlować drzewem czy już nie wiem czém i podobno naszemu staremu szkaradnie przeskrobał, bo wówczas byli razem w fabrykach. O, znam dobrze starego Ekdala. Nieraz u pani Eriksen wypijemy razem po kieliszku piołunówki, albo po szklance bawara.
JENSEN. Nie wygląda on na to, by mógł dużo fundować.
PETTERSEN. Rozumiesz przecie, że to ja funduję. Mojém zdaniem, należy zawsze być grzecznym dla ludzi lepszego towarzystwa, chociażby się znajdowali w najgorszém położeniu.
JENSEN. Czy on zbankrutował?
PETTERSEN. Gorzéj. Siedział w więzieniu.
JENSEN. W więzieniu?
PETTERSEN. W twierdzy czy na odwachu (nasłuchuje). Cicho. Wstają od stołu. (Otwierają się drzwi od jadalnego pokoju, wchodzi pani Sörby, rozmawiając z kilku panami. Za niemi wchodzi całe obiadowe towarzystwo, wśród niego stary Werle, Kamerjunkier Flor, Kamerjunkier Balle, Kamerjunkier Kaspersen. Na końcu wchodzi Hialmar Ekdal i Grzegorz Werle).
PANI SÖRBY (przechodząc, do służby). Pettersen, kawę podać w salonie muzycznym.
PETTERSEN. Zaraz. (Pani Sörby i dwaj panowie idą do pokoju w głębi, a stamtąd na prawo. Pettersen i Jensen idą za nią).
KAMERJUNKIER FLOR. Taki obiad! To prawdziwa praca.
KAM. BALLE. Nie do uwierzenia, czego to można dokazać przez trzy godziny.
KAM. FLOR. Ale potém, potém, kochany kamerjunkrze.
TRZECI PAN. Słyszałem, że kawę i maraskino podać mają w salonie muzycznym.
K. FLOR. Brawo! Może nam pani Sörby zagra jaką sztukę.
K. BALLE. (cicho). Byle nam tylko sztuczki nie wypłatała.
K. FLOR. O, nie! Berta się nie odwróci od dawnych przyjaciół. (śmiejąc się, wychodzą do pokoju w głębi).
WERLE (cicho i zasępiony). Zdaje mi się, Grzegorzu, że na to nikt nie zwrócił uwagi.
GRZEGORZ (patrząc na niego). Na co?
WERLE. I tyś tego nie spostrzegł?
GRZEGORZ. Cóż miałem spostrzedz?
WERLE. Było nas trzynaście osób przy stole.
GRZEGORZ. Tak? Trzynaście!
WERLE (rzucając wzrok na Hialmara). Jest nas zwykle dwanaście (do gości). Bądźcież panowie łaskawi. (Przechodzi wraz z gośćmi do pokoju w głębi, a następnie na prawo).
HIALMAR (który słyszał tę rozmowę). Nie trzeba mnie było zapraszać.
GRZEGORZ. Jakto? Ten obiad był dla mnie wydany, a ja nie miałem zaprosić jedynego, najlepszego przyjaciela?
HIALMAR. Zdaje mi się, że twój ojciec nie jest z tego zadowolony. Nigdy u niego nie bywam.
GRZEGORZ. Wiem o tém. Musiałem jednak z tobą pomówić — bo ja wkrótce wyjeżdżam. My, szkolni koledzy, zbyt długo byliśmy rozdzieleni. Wszakże to już szesnaście czy siedemnaście lat, jakeśmy się nie widzieli.
HIALMAR. Czyż doprawdy, tak dawno?
GRZEGORZ. Tak jest. Jakżeż ci się powodzi? Dobrze wyglądasz, utyłeś.
HIALMAR. Tłustym nazwać mnie nie można. W każdym razie, zmężniałem.
GRZEGORZ. Przynajmniéj nie zmieniłeś się na gorsze.
HIALMAR (ponuro). Powierzchownie! ale w głębi duszy! O, możesz mi wierzyć, zmieniłem się zupełnie. Wiesz przecież, jakie okropne ciosy od czasu naszego rozstania spadły na mnie i na moję rodzinę.
GRZEGORZ (ciszéj). Cóż się dzieje z twoim ojcem?
HIALMAR. Lepiéj nie mówmy o tém. Ma się rozumiéć, mój stary, nieszczęsny ojciec jest przy mnie, bo na całym świecie ma tylko mnie jednego. Straszno mi dotykać tego przedmiotu. Powiedz mi raczéj, co robisz tam w fabrykach?
GRZEGORZ. Jestem najzupełniéj samotny, mam więc czas do rozmyślań i zagrzebywania się w różnych przedmiotach (siada w fotelu przy kominku i wskazuje Hialmarowi drugi naprzeciwko siebie).
HIALMAR (wzruszony). Muszę ci jednak podziękować za dzisiejsze zaproszenie, jest to najlepszy dowód, że nie masz do mnie żadnéj urazy.
GRZEGORZ (zdziwiony). Skądże ci mogło przyjść do głowy, że mam do ciebie urazę?
HIALMAR. Jednakże tak było w pierwszych latach.
GRZEGORZ. W jakich pierwszych latach?
HIALMAR. Po tém nieszczęściu. I była to rzecz naturalna, wszakże o włos tylko twój ojciec nie był wmieszany do tych... do tych okropnych historyj.
GRZEGORZ. I ja dlatego miałem miéć do ciebie urazę? Jakżeś to sobie mógł wyobrazić?
HIALMAR. Wiem, że tak było. Sam twój ojciec mi to powiedział.
GRZEGORZ (zdumiony). Mój ojciec! Czy tak? Hm. Więc to dlatego nie dałeś mi od téj pory znaku życia? Nie napisałeś ani jednego słówka?
HIALMAR. Tak.
GRZEGORZ. Nawet wówczas, gdyś się zdecydował zostać fotografem.
HIALMAR. Twój ojciec utrzymywał, że na nic się nie zda donosić ci o czémkolwiek.
GRZEGORZ (patrząc przed siebie). Pod tym względem może i miał słuszność. Ale powiedz mi, Hialmarze, czyś zadowolony z obecnego położenia?
HIALMAR (z westchnieniem). O, tak, niezawodnie — a właściwie, nie umiem tego określić. Z początku, jak to sobie łatwo wyobrazisz, było mi trochę dziwno. Znalazłem się w odmiennych warunkach. Bo téż i wszystko wkoło mnie zmieniło się w zupełności. Okropne nieszczęście mego ojca, ruina, hańba, wstyd. O, Grzegorzu!...
GRZEGORZ (wzruszony). Tak... tak...
HIALMAR. Nie mogłem myśléć o dalszych studyach, témbardziéj, że nie było na to ani grosza. Przy tém długi; zdaje mi się, że głównym wierzycielem był twój ojciec.
GRZEGORZ. Hm...
HIALMAR. To téż sądziłem, że najlepiéj będzie odrazu zerwać z przeszłością i dawnemi stosunkami. Tak radził twój ojciec, a że on przyszedł mi z pomocą...
GRZEGORZ. Mój ojciec to uczynił?
HIALMAR. Tak, musisz przecie o tém wiedziéć. Skąd-że bym miał środki wyuczenia się fotografii, otworzenia zakładu, urządzenia go. Możesz mi wierzyć — to dużo kosztuje.
GRZEGORZ. I wszystko to opłacił mój ojciec?
HIALMAR. Tak. Czyż o tém nie wiesz? Myślałem, że ci to mówił.
GRZEGORZ. Ani słówkiem nie wspomniał, że on to zrobił. Zresztą mógł zapomniéć. Pisywaliśmy do siebie jedynie o interesach. Więc jakże, to mój ojciec?...
HIALMAR. Tak, twój ojciec, ale nie chciał, by wiedziano, że to on. Dopomógł mi także do ożenienia. A może ty i o tém nie wiesz?
GRZEGORZ. W istocie, nie wiedziałem (bierze go za ramię). Drogi Hialmarze, nie umiem ci powiedziéć, jak mnie to wszystko cieszy i... dręczy. Być może, iż byłem niesprawiedliwy w niektórych razach dla mego ojca. Bo widzisz, tutaj dał dowód serca — a poniekąd i sumienia.
HIALMAR. Sumienia?
GRZEGORZ. Tak, czy jak tam chcesz to nazwać. Ale nie mam słów na wyrażenie, jak rad jestem z tego, co mi mówisz o ojcu. Jesteś więc żonaty, Hialmarze? Ja zapewne nigdy do tego nie dojdę. Spodziewam się, żeś szczęśliwy w małżeństwie?
HIALMAR. Jestem szczęśliwy. Żonę mam zapobiegliwą i dzielną, co się zowie, a przytém z pewném wykształceniem.
GRZEGORZ (trochę zdziwiony). Jakto z pewném?
HIALMAR. Widzisz, życie kształci. Codzienne pożycie ze mną, a przytém bywa u nas często parę osób prawdziwie wykształconych. Zaręczam ci, żebyś dzisiaj Giny nie poznał.
GRZEGORZ. Giny?
HIALMAR. Alboż nie pamiętasz, że jéj na imię Gina?
GRZEGORZ. Komu tak na imię? Ja przecież nic nie wiem.
HIALMAR. Przypomnij-że sobie, iż czas jakiś była w waszym domu.
GRZEGORZ (spogląda na niego). Czyby to była Gina Hansen?
HIALMAR. Ma się rozumiéć, że ona.
GRZEGORZ. Ta, co wciągu ostatnich lat choroby mojéj matki zarządzała naszym domem?
HIALMAR. Właśnie. Ale wiem przecież na pewno, mój drogi, że ojciec twój pisał ci o mojém ożenieniu.
GRZEGORZ (który powstał). Zapewne to uczynił... chociaż nie (przechadza się tu i tam). Poczekaj, niech pomyślę. Ojciec pisał do mnie zawsze tak krótko (siada na poręczy od fotelu). Powiedz-no mi, Hialmarze — powiedz, jakim sposobem poznałeś się z Giną — twoją dzisiejszą żoną?
HIALMAR. Bardzo prostym. Gina nie długo pozostała w waszym domu. Było tu takie zamieszanie... przytém choroba twojéj matki, Gina wszystkiemu wydołać nie mogła i odeszła. Było to na rok przed śmiercią twéj matki, a może téż w tym samym roku.
GRZEGORZ. W tym samym roku. Ja byłem wówczas w fabrykach. Więc cóż dalej?
HIALMAR. Gina zamieszkała u swojéj matki, bardzo pracowitéj kobiety, która miała małą restauracyjkę i odnajmowała pokoik; bardzo miły, wygodny pokoik.
GRZEGORZ. A ty byłeś prawdopodobnie tym szczęśliwym, który w nim zamieszkał.
HIALMAR. Tak. Twój ojciec mi to zaproponował. Wtedy to właściwie poznałem Ginę.
GRZEGORZ. I przyszło do zaręczyn?
HIALMAR. Tak, u młodych o miłość nie trudno... hm.
GRZEGORZ (przechadza się znów po pokoju czas jakiś). Powiedz mi, czy to wówczas, kiedyś się zaręczył, mój ojciec — to jest ty powziąłeś zamiar oddania się fotografii?
HIALMAR. Właśnie wówczas. Chciałem czémprędzej stworzyć sobie domowe ognisko. I wtedy, twój ojciec i ja przyszliśmy do przekonania, że najłatwiéj je osiągnę, zakładając fotografię. Gina była tego samego zdania. A jeszcze utwierdziło nas w tém zamiarze to, że Gina umiała retuszować.
GRZEGORZ. To się bardzo dobrze złożyło.
HIALMAR (powstaje zadowolony). Nieprawdaż? Uznajesz także, iż się to doskonale złożyło?
GRZEGORZ. Muszę to przyznać. A mój ojciec, był dla ciebie rodzajem Opatrzności?
HIALMAR (wzruszony). W dniach ucisku nie opuścił syna przyjaciela, bo widzisz, on ma serce.
PANI SÖRBY (wchodzi pod rękę z Werlem). Bez wymówek. Nie powinien pan dłużej zostawać w tak jasno oświetlonym pokoju. To panu zaszkodzić może.
WERLE (puszcza jéj rękę i przesuwa dłoń po oczach). Zdaje mi się, że masz pani słuszność.
PETTERSEN I JENSEN (obnoszą na tacach napoje).
PANI SÖRBY (do gości będących w drugim pokoju). Niech panowie będą łaskawi. Może kto pozwoli szklaneczkę ponczu?
KAM. FLOR. Wielki Boże, czy to prawda, żeś pani w tym domu zniosła nieocenioną swobodę palenia?
PANI SÖRBY. Tak, panie kamerjunkrze, u pana Werle palić nie wolno.
KAM. BALLE. Odkądże to pani wydała tak surowe prawo?
PANI SÖRBY. Od ostatniego obiadu, bo na nim niektórzy popełnili pod tym względem nadużycia.
KAM. BALLE. A dziś nie można sobie troszeczkę pozwolić? Czy, doprawdy, nie można?
PANI SÖRBY. Pod żadnym względem, panie kamerjunkrze. (Goście zebrali się w gabinecie Werlego. Służący roznoszą pełne kieliszki).
WERLE (do Hialmara, który coś przegląda na stole). Co pan tak studyuje?
HIALMAR. Tylko album.
KAM. BALLE (który przechodzi od jednych do drugich). Aha! fotografie! To dla pana bardzo stosowne.
KAM. FLOR (w fotelu). Czy pan co ze swoich nie przyniósł?
HIALMAR. Nie, panie.
KAM. FLOR. Szkoda, żeś pan tego nie zrobił. Siedziéć spokojnie, przeglądając obrazki, to ułatwia trawienie.
KAM. BALLE. A przytém, to nasuwa temat do rozmowy. Nie prawdaż?
KAM. KASPERSEN. A w tym względzie wszelkie przydatki przyjmowane są z wdzięcznością.
PANI SÖRBY. Ci panowie utrzymują, że kiedy kto jest zaproszony na obiad, musi się czémś odsłużyć.
KAM. FLOR. W tak dobréj jadłodajni, to prawdziwa przyjemność.
KAM. BALLE. Dobry Boże! przy walce o byt to...
PANI SÖRBY. Tak, masz pan w tém słuszność (prowadzą daléj rozmowę w tym tonie wśród żartów i śmiechów).
GRZEGORZ (po cichu do Hialmara). No, mówże i ty!
HIALMAR (zwracając się do niego). O czémże mógłbym mówić?
KAM. FLOR (do Werlego). Czy pan nie sądzi, że tokaj doskonale działa na trawienie?
WERLE (przy kominku). Za tokaj, który pan dziś piłeś, zaręczyć mogę. Pochodzi z najlepszych lat. Mógł to pan zresztą zauważyć.
KAM. FLOR. Smak miał wyborny.
HIALMAR (niepewny). Czy tu lata stanowią różnicę?
KAM. FLOR (śmieje się). A to doskonałe!
WERLE (z uśmiechem). Nie opłaci się pana częstować szlachetném winem.
KAM. BALLE. Tokaj, tak jak fotografia, potrzebuje słońca. Alboż nie?
HIALMAR. Tak, tu wiele zależy od światła.
PANI SÖRBY. Tak samo dzieje się z kamerjunkrami. Panowie są także spragnieni promieni słonecznych.
KAM. BALLE. Ha! ha! to przestarzały dowcip.
KAM. KASPERSEN. Pani Sörby się popisuje.
KAM. FLOR. I do tego, naszym kosztem (grozi jéj). Pani Berto? Pani Berto!
PANI SÖRBY. To jednak jest rzeczą prawdziwą, że lata bywają rozmaite, a dawne były najlepsze.
KAM. KASPERSEN. Czy pani mnie wlicza do dawnych?
PANI SÖRBY. Daleko do tego.
KAM. BALLE. Dobrze tak panu! A mnie droga pani?
KAM. FLOR. A mnie do jakich lat pani zalicza?
PANI SÖRBY. Do najsłodszych, moi panowie (pije trochę z kieliszka. Panowie śmieją się i żartują).
WERLE. Pani Sörby gdy chce tylko, zawsze się wykręcić potrafi. Proszę panów. Pettersen, pamiętaj-że o panach. Grzegorzu, wypijemy razem kieliszek (Grzegorz się nie rusza, do Hialmara). I pan także z nami. Przy stole nie miałem sposobności tego uczynić. (Buhalter Groberg zagląda przez drzwi od kantoru).
GROBERG. Najmocniéj przepraszam, ale nie mogę się wydostać.
WERLE. Co? znowu pana zamknięto?
GROBERG. Flagstad zabrał klucze i poszedł.
WERLE. To chodź pan tędy.
GROBERG. Ale tu jest jeszcze ktoś.
WERLE. Chodźże pan, chodźcie obadwaj. (Groberg i stary Ekdal wychodzą z kantoru).
WERLE. (mimowolnie). Ha!

(Śmiechy i rozmowy ustają. Hialmar, zmieszany widokiem ojca, odstawił kieliszek i zwrócił się do kominka).

STARY EKDAL. (nie patrząc na nikogo, kłania się kilkakrotnie, idąc przez pokój i mruczy). Przepraszam. Wszedłem niewłaściwą drogą, drzwi były zamknięte — przepraszam (wychodzi razem z Grobergiem przez pokój w głębi).
WERLE (przez zęby). Ten przeklęty Groberg.
GRZEGORZ. (ze zdumieniem patrząc na Hialmara). Ale to przecież nie...
KAM. FLOR Co to za jeden? Któż to był?...
GRZEGORZ. Nikt, buhalter i ktoś jeszcze.
KAM. KASPERSEN (do Hialmara). Czy pan go nie zna?
HIALMAR. Nie wiem, nie uważałem.
KAM. FLOR (powstając). Do dyabła, coś się w tém kryje (zwraca się do innych, którzy rozmawiają po cichu).
PANI SÖRBY (po cichu do służącego). Dajcie mu tam co, tylko coś dobrego.
PETTERSEN (kiwa głową). Dobrze, proszę pani (wychodzi).
GRZEGORZ (wzruszony po cichu do Hialmara). Więc to był on, rzeczywiście.
HIALMAR. Tak.
GRZEGORZ. A ty stałeś nieporuszony i zaparłeś się, że go znasz?
HIALMAR (cicho, ale gwałtownie). Czyż mogłem...
GRZEGORZ. Przyznać się do ojca?
HIALMAR (boleśnie). Och! gdybyś był na mojém miejscu. (Ciche rozmowy pomiędzy gośćmi, nagle wybuchają wymuszonym głośnym tonem).
KAM. BALLE (zbliżając się przyjaźnie do Hialmara i Grzegorza), Aha! panowie tu sobie odnawiają wspomnienia z lat dziecinnych. Co? (do Hialmara). Nie palisz pan? Może ognia... Ach! prawda, nie wolno.
HIALMAR. Dziękuję, nie chciałbym...
KAM. FLOR. Ach! panie Ekdal, możebyś nam zadeklamował jaką ładną poezyę. Niegdyś deklamowałeś tak pięknie.
HIALMAR. Niestety, nic sobie nie przypominam.
KAM. FLOR. Jaka szkoda! Balle, cóż mamy robić? (Balle i Flor wychodzą do pokoju w głębi).
HIALMAR (ponuro). Odchodzę, Grzegorzu. Kiedy kto raz poczuł na głowie druzgoczącą rękę losu... Pożegnaj odemnie twego ojca.
GRZEGORZ. Idziesz wprost do domu?
HIALMAR. Wprost. Dlaczego pytasz?
GRZEGORZ. Bo może późniéj do ciebie przyjdę.
HIALMAR. Nie, nie przychodź do mnie. Mieszkanie moje jest smutne i ubogie, Grzegorzu, a zwłaszcza takiém wydać się musi, po tak wspaniałéj uczcie. Możemy się gdzieś schodzić w mieście.
PANI SÖRBY (która się do nich zbliżyła). Odchodzisz pan?
HIALMAR. Odchodzę.
PANI SÖRBY. Pozdrów pan Ginę.
HIALMAR. Dziękuję.
PANI SÖRBY. I powiedz, że przyjdę z nią pomówić w tych dniach.
HIALMAR. Jak pani łaskawa (do Grzegorza). Zostań, chcę wyjść niepostrzeżony. (Oddala się szybko przez pokój w głębi, a stamtąd na prawo).
PANI SÖRBY (po cichu do Pettersena, który powrócił). Cóż, dałeś co staremu?
PETTERSEN. Tak jest, wsunąłem mu butelkę koniaku.
PANI SÖRBY. Mogłeś téż znaleść coś lepszego.
PETTERSEN. Proszę pani, koniak jest dla niego rzeczą najlepszą.
KAM. FLOR (we drzwiach z nutami w ręku do pani Sörby). Może zagramy na cztery ręce?
PANI SÖRBY. Chętnie. Grajmy.

GOŚCIE. Brawo! brawo!
(Pani Sörby i goście wychodzą do dalszych pokoi w głębi, Grzegorz stoi przy kominku, Werle przerzuca papiery, jakby chciał go się pozbyć, a gdy Grzegorz zostaje, Werle kieruje się ku drzwiom).

GRZEGORZ. Ojcze, czy nie możesz zatrzymać się tu trochę?
WERLE (zatrzymując się). O cóż to idzie?
GRZEGORZ. Muszę ci parę słów powiedziéć.
WERLE. Czy nie możesz zaczekać, aż będziemy sami?
GRZEGORZ. Nie, bo może być, że wcale nie będziemy sami.
WERLE (zbliżając się do niego). Cóż to ma znaczyć?
(Przez całą następującą scenę słychać w dalszych pokojach muzykę).
GRZEGORZ. Jak można było pozwolić na tak smutny upadek téj rodziny?
WERLE. Mówisz zapewne o Ekdalach?
GRZEGORZ. Tak jest, mówię o Ekdalach. Porucznik Ekdal był niegdyś z tobą w tak blizkich stosunkach.
WERLE. Niestety! aż nadto blizkich. Odczułem to bardzo boleśnie i musiałem odpokutować. Jemu to przecież zawdzięczam, że moje dobre imię poniosło rodzaj skazy.
GRZEGORZ (cicho). Czy rzeczywiście on jeden tylko był winny?
WERLE. A któżby więcej?
GRZEGORZ. Ty i on przecież kupiliście te lasy na współkę?
WERLE. Ale to Ekdal podjął się wykonania mapy tych gruntów, tej niedokładnéj mapy. On też prowadził bezprawny wyrąb lasu na gruntach rządowych. On przecież jeden prowadził ten cały interes. Ja nie miałem pojęcia o tem, co on robił.
GRZEGORZ. Ekdal sam zapewne nie miał o tem pojęcia.
WERLE. Być może, ale fakt pozostaje faktem. On został skazany, a ja uniewinniony.
GRZEGORZ. Wiem o tém; dla braku dowodów.
WERLE. Uniewinnienie jest uniewinnieniem. Czemuż poruszasz te dawne smutne sprawy, które przedwcześnie ubieliły mi włosy? Czyś nad niemi ciągle rozmyślał przez te długie lata tam, w górach? Mogę cię zapewnić, że tu w mieście zapomniano o nich oddawna — przynajmniéj co się mnie tyczy.
GRZEGORZ. Ale nieszczęśliwa rodzina Ekdalów?
WERLE. Cóż mogłem właściwie dla nich uczynić? Gdy Ekdal odzyskał wolność, był człowiekiem złamanym, zupełnie bezradnym. Są ludzie na świecie, którzy, jak dostaną postrzał, choćby ich tylko parę śrócin trafiło, nigdy się już nie zdołają podźwignąć. Możesz wierzyć memu słowu, Grzegorzu: uczyniłem, co tylko mogłem, bez narażania siebie, dania pozoru podejrzeniom i plotkom.
GRZEGORZ. Podejrzeniom!... ach! prawda!...
WERLE. Dałem rozkaz w kantorze, by dostarczano roboty Ekdalowi, i płacę za nią daleko więcéj, niż warta.
GRZEGORZ (nie patrząc na ojca). O tém nie wątpię.
WERLE. Uśmiechasz się, jakbyś nie dowierzał, iż mówię prawdę. W księgach, naturalnie, niéma o tém wzmianki, bo takich rozchodów najlepiéj nie księgować.
GRZEGORZ (z zimnym uśmiechem). Tak, są pewne wydatki, których księgować nie należy.
WERLE (zdziwiony) Co przez to rozumiesz?
GRZEGORZ (z nagłym postanowieniem). Czyś wpisał do ksiąg, ile cię kosztowała nauka fotografii Hialmara?
WERLE. Ja? dlaczego?
GRZEGORZ. Wiem teraz, żeś to ty opłacał tę naukę, a także dałeś mu możność otworzenia zakładu.
WERLE. I mówisz, żem nic nie uczynił dla Ekdala? Mogę ci zaręczyć, że dla tych ludzi poniosłem bardzo dużo wydatków.
GRZEGORZ. Czy te wydatki pomieszczone są w księgach?
WERLE. Dlaczego pytasz?
GRZEGORZ. Mam pewne powody. Powiédz mi, proszę, czy nie wówczas, gdy miał się żenić, zająłeś się tak gorąco losem syna dawnego przyjaciela?
WERLE. Cóż do dyabła!... po tylu latach...
GRZEGORZ. Pisałeś do mnie wówczas — naturalnie w sprawach fabrycznych, a w przypisku była krótka wzmianka, że Hialmar Ekdal ożenił się z jakąś panną Hansen.
WERLE. Bo tak jest; tak się nazywała.
GRZEGORZ. Aleś nie napisał, że ta panna Hansen, Gina Hansen, była tą samą, która czas jakiś zarządzała naszym domem.
WERLE (z wymuszonym, szyderczym śmiechem). Nie przyszło mi na myśl, że nasza dawna gospodyni obchodziła cię w szczególny sposób.
GRZEGORZ. Mnie wcale nie obchodziła, ale zato byli w domu inni, którzy się nią bardzo zajmowali.
WERLE. Co przez to rozumiesz? (wybuchając). Nie o mnie przecież myślisz?
GRZEGORZ (cicho, ale stanowczo). Przeciwnie, o tobie!
WERLE. I ty śmiesz?! A ten niewdzięcznik, ten fotograf ma czoło pozwalać sobie na podobne przymówki?
GRZEGORZ. Hialmar nie dotknął tego przedmiotu ani jedném słówkiem. Sądzę, że się niczego nie domyśla.
WERLE. Więc skądże to? Kto ci mógł powiedziéć?...
GRZEGORZ. Mówiła to moja biedna, nieszczęśliwa matka, kiedym ją widział po raz ostatni.
WERLE. Twoja matka! Powinienem był się tego domyśléć. Ona i ty zawsze trzymaliście z sobą. Ona-to od samego początku odwracała twoje serce ode mnie.
GRZEGORZ. Odwracało je to wszystko, co ona znieść i wycierpiéć musiała, aż wreszcie skończyła w tak opłakany sposób.
WERLE. Nie miała do zniesienia nic, a przynajmniéj nie więcej od innych. Ale z choremi, wyegzaltowanemi istotami niepodobna dać sobie rady. Ja także przekonałem się o tém. A teraz ty przychodzisz z podobnemi przypuszczeniami, odgrzebujesz dawne pogłoski i oszczerstwa przeciwko własnemu ojcu. Wiesz, Grzegorzu, zdaje mi się, iż w twoim wieku mógłbyś się zająć czémś pożyteczniejszém.
GRZEGORZ. Tak, byłby już czas po temu.
WERLE. Może téż wówczas miałbyś swobodniejsze usposobienie, niż teraz. Do czego cię to doprowadzi przesiadywać rok za rokiem w fabryce, jak najzwyklejszy kantorzysta, i nie chciéć nawet przyjąć grosza po za miesięczną pensyę. To czyste szaleństwo!
GRZEGORZ. Gdybym tylko był pewny...
WERLE. Rozumiem cię doskonale. Chcesz być niezależnym, nie chcesz mi być nic winien. Otóż teraz masz właśnie ku temu sposobność. Możesz stać się pod każdym względem niezależnym.
GRZEGORZ. Jakim sposobem?
WERLE. Pisałem ci, że jesteś tutaj koniecznie potrzebny...
GRZEGORZ. Czegóż właściwie ode mnie żądasz? Czekam cały dzień, aby się o tém dowiedzieć.
WERLE. Mam zamiar przypuścić cię do współki w moim interesie.
GRZEGORZ. Ja mam wejść do twojéj firmy, być twoim wspólnikiem?
WERLE. Tak; nie potrzebujemy jednak dlatego być razem. Ty mógłbyś tu w mieście prowadzić interesa, a ja osiadłbym przy fabrykach.
GRZEGORZ. Więc tego chciałeś?
WERLE. Widzisz, nie mogę już tak pracować, jak dawniéj. Muszę oszczędzać oczu, Grzegorzu: wzrok mi osłabł.
GRZEGORZ. Zawsze miałeś wzrok słaby.
WERLE. Nie tak, jak teraz; a prócz tego mogą zajść okoliczności tego rodzaju, że chciałbym zamieszkać w górach — przynajmniej na czas jakiś...
GRZEGORZ. Nigdybym tego nie pomyślał.
WERLE. Widzisz, Grzegorzu, dzieli nas wiele rzeczy, pomimo że jesteśmy ojcem i synem, i sądzę, że powinniśmy dojść do porozumienia.
GRZEGORZ. Pojmujesz dobrze, że porozumienie to byłoby tylko pozorne.
WERLE. Choćby tylko pozorne, i to-by coś znaczyło. Pomyśl o tém, Grzegorzu, czy to możliwe?
GRZEGORZ (patrząc na niego chłodnym wzrokiem). W tém się coś kryje!
WERLE. Jakto?
GRZEGORZ. Muszę być na coś potrzebny?
WERLE. W tak blizkich stosunkach, jak nasze, jeden drugiemu jest zawsze potrzebny.
GRZEGORZ. Tak mówią.
WERLE. Chciałbym cię teraz przez czas jakiś w domu zatrzymać. Jestem osamotniony, Grzegorzu, osamotnionym czułem się wprawdzie zawsze, przez całe życie, ale najwięcéj teraz, kiedy się starzeć zaczynam. Chciałbym miéć kogoś przy sobie.
GRZEGORZ. Masz przecież panią Sörby.
WERLE. Tak, a nawet stała mi się ona prawie niezbędną. Jest wesoła i sprytna, ożywia dom cały, a mnie tego bardzo potrzeba.
GRZEGORZ. Masz więc wszystko, czego żądasz.
WERLE. Tak, ale się lękam, że to długo trwać nie może. Kobieta w takiém położeniu bywa krzywo sądzoną, a i mężczyźnie także nie czyni ono zaszczytu.
GRZEGORZ. Dając takie obiady, jak ty, ojcze, można się na wszystko ważyć.
WERLE. Ale ona, Grzegorzu. Lękam się, że nie zechce dłużéj tu pozostać. A gdyby nawet przez przywiązanie do mnie naraziła się na plotki, oszczerstwa i t. p., czy nie sądzisz, ty, co masz silne poczucie przyzwoitości, że...
GRZEGORZ (przerywając nagle). Powiedz mi krótko i otwarcie, że się z nią żenisz.
WERLE. A gdybym istotnie o tém myślał, to co?
GRZEGORZ. Właśnie zapytuję: to co?
WERLE. Czyby ci to było bardzo przykrém?
GRZEGORZ. Wcale nie; pod żadnym względem.
WERLE. Nie wiedziałem, czyby cię to nie dotknęło, przez wzgląd na pamięć twéj nieboszczki matki?
GRZEGORZ. Nie jestem egzaltowany.
WERLE. Jakkolwiekbądź, zdjąłeś mi ciężki kamień z serca i jest mi bardzo przyjemnie, że mogę w tém rachować na twoje współdziałanie.
GRZEGORZ (spoglądając na niego chłodno). Widzę teraz, na co tu byłem potrzebny.
WERLE. Potrzebny! Co za wyrażenie!
GRZEGORZ. Nie trudźmy się wyborem słów, szczególniéj na cztery oczy (śmieje się z przymusem). Do dyabła! na to więc musiałem się tu stawić we własnej osobie, ażeby na cześć pani Sörby odegrała się scena rodzinna pod tytułem: Ojciec i syn! Coś zupełnie nowego!
WERLE. Jak śmiesz mówić ze mną w ten sposób?
GRZEGORZ. Kiedyż istniało tu życie rodzinne? O ile sobie przypominam — nigdy. Ale teraz może ono być potrzebne, bo niezaprzeczenie będzie to bardzo ładnie wyglądać, że syn przybył, niesiony skrzydłami synowskiéj miłości na wesele starego ojca. Dawne pogłoski o cierpieniach i udręczeniach biednéj nieboszczki znikną bez śladu. Sam syn je zniweczy.
WERLE. Chyba niéma na świecie człowieka, wstrętniejszego dla ciebie ode mnie, Grzegorzu?
GRZEGORZ (cicho). Przyglądałem ci się zbyt z blizka.
WERLE. Przyglądałeś mi się oczyma twojéj matki (zniżając głos), ale przypomnij sobie także, iż te oczy nie patrzały trzeźwo.
GRZEGORZ (drżący). Wiem, o czém chcesz mówić. Ale kto spowodował nieszczęsną chorobę mojéj matki? Ty tylko i one... One, a ostatnią z nich była kobieta, z którą ożeniłeś Hialmara, gdy się tobie... Oo!...
WERLE (wzruszając ramionami). Słowa, czcze słowa! Jak gdybym słyszał twoję matkę!
GRZEGORZ (nie zważając). A on ze swą wielką, pełną dziecięcéj niewiadomości duszą, wpośród tego całego fałszu, on żyje z taką kobietą i nie wie, że to, co nazywa swojém ogniskiem, ma za podwalinę kłamstwo. (zbliża się o krok). Wiész, gdy przeglądam myślą wszystko, coś w życiu uczynił, zdaje mi się, że patrzę na pole bitwy, zasłane zdruzgotanemi ludzkiemi losami.
WERLE. Widzę, iż istnieje między nami bezbrzeżna przepaść.
GRZEGORZ (z wymuszonym spokojem). Zauważyłem to także i dlatego wychodzę.
WERLE. Wychodzisz? z tego domu?
GRZEGORZ. Tak jest, bo wreszcie spostrzegam cel w życiu.
WERLE. Jaki cel?
GRZEGORZ. Gdybym powiedział, śmiałbyś się tylko.
WERLE. Człowiek osamotniony nie łatwo się śmieje, Grzegorzu.
GRZEGORZ (wskazując pokój pełen gości). Patrz, ojcze. Panowie kamerjunkrzy grają z panią Sörby w ślepą babkę. Dobranoc! Żegnam! (odchodzi przez pokój w głębi, z którego dochodzą rozmowy i śmiechy).
WERLE (półgłosem, spoglądając za nim z szyderstwem). Ha!... Niedołęga!... I on mówi, że nie jest egzaltowany!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.