<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Eli czas w Szumlance z błyskawiczną szybkością upływał. Szczególniej miłemi wydawały się rozmowy z Edwardem prowadzone, których miejsce stałe było w ogrodzie, pod rozłożystym kasztanem.
Często Stasia w nich brała udział, gdyż pierwotnie miały to być pogadanki przyrodnicze, w popularny sposób przez studenta pannom wykładane. Ale Zosia jakoś prędko wycofała się z tercetu słuchaczek, mówiąc, że właśnie w tych godzinach porannych najlepiej jest egzercytować się na fortepianie. Niekiedy w drodze łaski Stefan dopuszczanym bywał do salonu i miał zaszczyt przewracania kartek na pulpicie. Ale wtedy, zamiast monotonnych etiud, rozbrzmiewał śmiech wesoły, tak, że pani Skalska czuła potrzebę zaglądania od czasu do czasu z przyległego pokoju; odrywając wzrok od książki, śledziła córkę przez lornetkę, upominając, że zaniedbuje się ogromnie i że takie granie do niczego nie prowadzi.
Wtedy Stefan usuwał się dyskretnie, i o akademię pod kasztanem zawadziwszy, gdy tam Stasi nie było, do siebie uciekał, by z wielkim zapałem drugą seryę nieśmiertelnych sonetów dopełnić.
Stasia z przyjemnością wielką słuchała wykładów Brzezika, ale bardzo dorywczo, z przerwami, spowodowanemi częstem odwoływaniem jej w sprawach domowych i ogrodowych.
Jedna tylko Ela stale była na stanowisku i z robótką w ręku siadywała pod kasztanem, przy kamiennym, z młyńskiego koła urządzonym stole.
Tajemniczy świat zjawisk, rządzonych przez niezmienne prawa, roztaczał się przed nią w całym majestacie; olbrzymi postęp wiedzy czasów nowożytnych, nieobliczony wpływ jej na ogólny poziom umysłowego rozwoju społeczeństw — wszystko to w wykładzie barwnym i żywym młodego nauczyciela — przedstawiało się jasno i wnikało w umysł podatny i wrażliwy, rozszerzając poglądy na życie i dopełniając owe braki, jakie szczupły zakres na pensyi czerpanych wiadomości pozostawił.
A na szorstki i nieokiełznany charakter Edwarda wpływ obcowania z zacnem i sympatycznem dziewczęciem zaczął też oddziaływać dodatnio: był swobodniejszym i szczerszym, a szczególniej w tych godzinach pogadanek wypowiadał się cały; czuć było w jego słowach gorących, że nauka nie jest dla niego wyłącznie środkiem do zdobycia dyplomu, a tem samem kawałka chleba w przyszłości, ale że sama przez się jest mu drogą i że wszelkie zakresy wiedzy zarówno żywo go obchodzą.
I z dniem każdym dla obojga chwile te, spędzane pod kasztanem, milszemi się stawały. Tło szmaragdowej zieleni, obłoki mknące w dal po szmaragdowym błękicie, kasztan szumiący nad głowami i ich dwoje siedzących obok siebie — stanowiło całość, w której nawet kitel biały i różowa sukienka zdawały się harmonizować z sobą w kolorze, tak jak harmonizowały w danej chwili ich serca, bijące przyśpieszonem tętnem.
Jednę z takich spokojnie rozkosznych godzin, które jakiemś cichem preludyum szczęścia nazwaćby można było, przerwał nagle turkot zbliżającego się powozu. Powóz zatrzymał się przed gankiem, a wkrótce na werandzie ogrodu ukazała się postać eleganckiej, młodej kobiety, której foremną główkę olbrzymi, biały, piórami przybrany kapelusz ocieniał.
Obok niej był hr. Michał, który dostrzegłszy z dala Elizę, cienistą aleją ku niej zmierzał.
Brzezik książkę trzymaną w ręku gniewnie zamknął, oczy jego błysnęły nerwowo.
— Wtargnięcie barbarzyńców nowoczesnej cywilizacyi! — rzekł cierpko. — Pasożyty!... ciężary ludzkości i społeczeństwa!... a wloką jeszcze na dobitek złego bezmierną nudę z sobą!...
Ela roześmiała się wesoło.
— Chodźmyż stawić czoło tym barbarzyńcom i starajmy się ich cywilizować! Zobaczymy też nareszcie ideał pani Skalskiej, „boską Menę Wodzianiecką!“ Przyznaję, że jestem trochę ciekawa.
— A ja ani trochę. Lalka, manekin, jak wszystkie one!
Brzezik z taką pogardą wzruszył ramionami, że Elę uprzedzenie jego na niewidziane coraz więcej bawić zaczynało.
Te „wszystkie one“ miało oznaczać kobiety światowe, a przedewszystkiem do tak zwanych wyższych sfer należące.
Tymczasem hr. Michał zbliżył się do nich i serdecznie, jak dobrą znajomą, Elę powitał.
— Siostra moja i ja przybywamy na walną naradę — rzekł wesoło, spoglądając zarazem zdziwionym trochę wzrokiem na Edwarda, który go bardzo zimnym zbył ukłonem. — Liczymy ogromnie na panią, jak również na panów — dodał uprzejmie, zwracając się do Brzezika. — Sądzę, że się zabawimy doskonale.
— Wątpię bardzo — odparł Brzezik oschłym tonem. — Co do mnie, komedyantem ani z natury, ani z przekonania nie jestem.
Hr. Michał przelotne lecz badawcze spojrzenie z Eli na Edwarda i znowu potem na nią przeniósł; zanadto był dobrym psychologiem, aby nie zrozumiał od razu, że Edward jest zazdrosnym o niego. Ale objąwszy myślą sytuacyę, to jest zrozumiawszy doskonale, że inaczej być nie mogło, i że obcując codziennie z Elą, nikt, według jego zdania, obojętnym na jej wdzięki nie mógł pozostać, ciekawym był ogromnie, czy i ona również jest zajęta. To przerwane samnasam dawało mu do myślenia. Mimowoli brwi zmarszczył.
— A jednak — rzekł żartobliwie, lecz z pewną goryczą w głosie — powiadają, że najlepszych aktorów spotyka się właśnie poza sceną!...
Szli razem ku domowi. Ela była jakby zakłopotaną trochę. Edward usta zagryzał w milczeniu.
— Siostra moja bardzo jest ciekawą poznać panią — zwrócił się uprzejmie hr. Michał do Elizy.
— I ja również — odparła; — słyszałam tu tyle dobrego o pani Wodzianieckiej!...
Chociaż nie było cienia ironii w jej głosie, hr. Michał pytającem jakby obrzucił ją spojrzeniem i rzekł nagle:
— Ale panie obie to są dwa przeciwne bieguny! Mówią, że to właśnie czasami bywa źródłem sympatyi. — I dodał ciszej, jakby więcej do siebie: — A jabym tak pragnął, żeby panie z sobą sympatyzowały!
Eliza podniosła na niego spojrzenie, w którem wyczytał wyraźnie:
— Dlaczego?
Lecz dochodzili już do kresu alei i za chwilę całe towarzystwo połączyło się na werandzie.
Pani Mena rozmawiała ogromnie uprzejmie ze Skalską, zwracając się zarazem z tkliwością niemal do cioci Zuzi i zasypując Zosię miłemi słówkami.
Wogóle zasadą jej było kokietowanie wszystkich bez wyjątku, bez różnicy płci i wieku. Szczególniej w chwilach, gdy przywdziewała strój, w którym czuła, że jej było do twarzy — uprzejmość jej zdawała się zdwajać jeszcze. Rozpromieniona, uśmiechnięta, wytworna w każdym ruchu, w modulacyi głosu, w spojrzeniu i uśmiechu, czarowała tym bijącym od niej, narzucającym się po prostu, prawdziwie kobiecym wdziękiem.
Nazwał ją ktoś kiedyś promieniem słonecznym — „un rayon de soleil;“ lubiła to wyrażenie, które wydawało jej się ogromnie odpowiedniem, i starała się wszelkiemi siłami dostrajać do ludzi, do otoczenia, by ów przydomek nadawał jej każdy, kto się do niej zbliży.
Elizę powitała bardzo uprzejmie; widocznem było, że brat życzliwie ją uprzedził, bo popatrzyła w ten sposób i z takim nieznacznym prawie, ale dla hr. Michała zrozumiałym ruchem głowy, jakby mówiła potwierdzająco:
— A, prawda!...
Elizie zaś wydała się przedewszystkiem niezwykle piękną.
Dziwiła się nawet, że stosunkowo za mało przedtem mówiono o tem. Zosia na przykład opowiadała dużo o zbytkownem urządzeniu domu, o wykwintności pani Meny, ale nie zachwycała się jej urodą, bo istotnie był to typ piękności, mającej swe dnie szczęśliwe i odwrotnie. Dziś właśnie była w całym swym blasku. Eliza spotkała wzrok Edwarda, stojącego nawprost Wodzianieckiej, utkwiony w nią, jak w cudowne zjawisko. Ani śladu owej niechęci, owego marsa na czole, z jakim szedł tu przed chwilą, jak na ścięcie. Taki ogromny zachwyt bił z jego oczu, że i pani Mena zauważyła to, i powabnie uśmiechnięta, bawiąc się kwiatem heliotropu, podniosła swe ociężałe jakby powieki i rzuciła na młodego człowieka długie, wyzywające spojrzenie.
A jemu się wydawało, że to jakaś czarodziejka z bajki raczyła zstąpić łaskawie na ziemię; i bał się z niej oczy spuścić na chwilę, by się to widzenie nie rozwiało. Zda się cała dusza jego w oczach tkwiła.
Hr. Michał uśmiechnął się sarkastycznie i szepnął, nachylając się do ucha Eli:
— Un coup de foudre!...
I rzeczywiście w serce Brzezika ugodził piorun. Ale hr. Michał rad był temu z czysto egoistycznych pobudek. Przedewszystkiem chciał wiedzieć, jak Ela to przyjmie. Czy taki jawny hołd, oddany wobec niej innej piękności, jej miłość własną zadraśnie? I do jakiego stopnia? Jeśli go kocha, to się zdradzi. W oczach Eli jednak nie przemknął żaden cień, zdradzający wewnętrzny niepokój lub wzruszenie; patrzyła tylko na Edwarda ze wzrastającą ciekawością i szaloną miała ochotę powiedzieć mu cichaczem:
— A co?... Barbarya nie taka straszna, jak się zdawało!...
W poczciwem serduszku Eli nie było miejsca na zawiść i Mena wydawała się jej tak bajecznie uroczą, że nie dziwiłaby się wcale, gdyby świat cały przed nią schylał czoło. Przytem z przekornością, właściwą kobietom (chociażby nawet gołębiem sercem obdarzyła je natura), cieszyła się, że Edward będzie przecież zmuszony przyznać się do walnej i niespodzianej porażki, której dokonała kobieta, i to właśnie kobieta, należąca do sfery uprzywilejowanej, o której przed chwilą wyrażał się ze wstrętem i pogardą.
„Manekin bezduszny, jak wszystkie one!“ ma jednak widocznie moc atrakcyi niesłychaną — pomyślała i widocznie coś z tych myśli odbiło się bardzo wyraźnie w jej wzroku, skierowanym na Brzezika, gdyż on w chwili, gdy się skrzyżowały ich spojrzenia, oczy nagle spuścił, a ciemny rumieniec twarz jego oblał.
Korzystając z pierwszej możliwości ucieczki, gdy się panie zajęły przeglądaniem albumów i kart pocztowych, które Zosia kollekcyonowala z zapałem i woziła wszędzie ze sobą, Edward się wymknął do siebie i tam rzucił się jak długi na łóżko, oburącz ściskając pulsujące skronie. Leżał tak długą chwilę bez ruchu, jakby chcąc gwałtem myśli zebrać.
— Co to było?... Co się ze mną stało?... — powtarzał jak nieprzytomny. — Urzekła mnie!.. Demoniczne, przeklęte oczy!... Elo! Elo! — wyrzekł głośno prawie, rozpaczliwie przywołując obraz tamtej, by się nim jak tarczą osłonić; ale przepaściste oczy Meny świdrowały mózg jego aż do bólu...
Nagle zerwał się na równe nogi, wytężywszy całą siłę woli, aby się otrząsnąć z wrażenia.
— Cóż znowu! Dzieciństwo! — zawołał. — To jest właśnie ta straszna siła kobiecego czaru, z którą zmierzyć się warto! Czekałem tego kiedyś, pragnąłem, wyzywałem ją!... Nie poddam się. Cha! cha! cha! Brzezik i Mena Wodzianiecka!... Turniej atletów! cha! cha! cha!
I śmiał się nerwowym, przykrym śmiechem.
Przysłano właśnie po niego.
Miało być czytanie utworów różnych i debaty nad wyborem. Pomiędzy innemi „Czyja wina?“ Sienkiewicza była przez panią Menę zakwalifikowana do grania; chodziło o to, który z panów odegra rolę Leona. Miał być rodzaj konkursu, kto najlepiej przeczytać ją potrafi...
Hr. Michał z uśmiechem szepnął Eli, że zamierza sylabizować, żeby być od razu z punktu zdegradowanym. Stefan deklamował dobrze i uczestniczył już parę razy w amatorskich teatrach. Wahano się więc między nim a Brzezikiem, który wszedł właśnie. Miał znów w twarzy wyraz zaciętości i wyglądał jak delikwent, któremu za chwilę wyrok odczytać mają.
Pani Mena zwróciła się do niego pierwsza, uprzejmie miejsce robiąc przy sobie.
— Czekamy na pana! — zawołała. — Wiem, że panowie patrzycie z góry na nasze przywiązywanie wagi do drobiazgów, że żaden mężczyzna nie douczy się nigdy roli. Ale to nigdy! „au grand jamais!“ — dodała konfidencyonalnie, zwracając się do Zosi — z tem się już od razu pogodzić należy! Chodzi o to tylko, czy się który z panów jej podejmie, i jeszcze o to — dodała słodko, przeszywając zarazem Edwarda gorącem spojrzeniem, — czy się podda pewnym wymaganiom? Czy zechce wszelkich wskazówek życzliwie słuchać? I czy próby, na jakie skazanym będzie, wytrzyma?...
— Na litość Boską!... Niechże pani ich tak nie przeraża — zawołała obecna na posiedzeniu ciocia Zuzia, — bo i mnie strach ogarnia.
— Ależ, moja ciotuchno! — śmiała się Zosia — toć przecie próby właśnie są najmilsze! W Nałęczowie, pamiętam, grałyśmy parę lat temu. Jakże to było zabawnie!...
— Jak widzę, to tylko ja i pan Brzezik będziemy nowicyuszami! — rzekła Eliza.
— I ja po części — dodał hr. Michał. — Grałem wprawdzie kiedyś, ale tak dawno temu... że wcale na mój artyzm liczyć nie radzę!
— Pobłażliwość widzów jest już z góry zapewniona — żartowała pani Mena, pochylając się do ramienia cioci Zuzi.
— A jakie role pan woli? — zapytała, zwracając się do Edwarda.
— Furioso! — szepnął Stefan, spoglądając na dramatycznie w tej chwili wyglądającego kolegę.
— Sił jeszcze nie próbowałem w żadnym kierunku; wiem tylko, że farsy nie znoszę!... — rzekł Brzezik opryskliwie prawie.
— Komik w wyższym stylu jest już zaangażowany do naszej trupy, a dublować ról nie mamy potrzeby — uśmiechnęła się Mena, przyglądając mu się ciekawie. — Ale głos pana nadaje się stanowczo do dramatu. Ma pan te pewne subtelne drgania w intonacyi, owo coś... coś... — mówiła, główkę przechylając i patrząc mu prosto w oczy, jakby szukając stosownego wyrazu.
Ale on wzrok jej wytrzymał w milczeniu, aż pani Mena zmuszoną była spuścić oczy pierwsza.
Edward, przerzucając od niechcenia kartki sienkiewiczowskiego dramatu, zatrzymał się na frazesie, który go głębiej zastanowił. Przeczytał raz i drugi, brwi ściągnął, usta mu zadrgały — i nagle dobitnie, metalicznym swym głosem, brzmiącym nutą szczerego uczucia, przedeklamował:
— „...Obawiam się, pani, że moja osoba nie będzie zbyt obfitem źródłem rozrywki. Ja jestem człowiek z usposobienia mało wesoły, a na przedmiot do zabawy za wiele wart, za dumny i za uczciwy! Pozwól mi pani odejść!“
— Ależ brawo! brawo!... wybornie, bez zarzutu! — wołała Mena, która rolę Leona z „Czyjej winy?“ znała na pamięć, równie dobrze jak swoją. I właśnie dlatego, że wybrał ten frazes, jakby rozmyślnie stosując go do niej, i dlatego, że wydawał się jej hardym i dzikim, i dla tej fali krwi, która w tej chwili twarz jego purpurą oblała, a oczy rozpłomieniła żywym blaskiem, Mena zapragnęła gorąco, aby to on, nie kto inny, grał z nią ten dramatyczny obrazek, z taką subtelną finezyą skreślony.
Panowie kolejno czytali ustępy roli, Stefan może poprawniej nawet oddaćby ją potrafił.
Edward traktował rzecz za nerwowo, głos mu się łamał chwilami, to znów wybuchał, jak orkan w piersi tłumiony. Ale chociaż dzieliły się zdania i większość oddawała pierwszeństwo Stefanowi, pani Mena z dziecinnym uporem obstawała przy swojem, utrzymując, że właśnie, według jej zdania, pan Edward jest niezrównanym w zaakcentowywaniu pewnych nastrojów, że jest to materyał dramatyczny wprost wyjątkowy i t. d. i t. d.
Potrafiła tyle swą wymową dokazać, że nie tylko inni racyę jej przyznać musieli, ale i Edward zapragnął naraz grać z nią; a nie tylko być przez krótką chwilę partnerem jej na amatorskiej scenie, ale zarazem grać, jak mówił, w odkryte karty. Zmierzyć się w duchu oko w oko z ową siłą, pociągającą w bezdnie, z siłą, którą on jednak zdeptać i odtrącić potrafi, właśnie w chwili, gdy jej się zdawać będzie, że już, już go złowiła w swe sidła.
— Ewig weibliche! — szepnął głucho. — Słodkie więzy, z wężowych splotów złożone! Harpia piekielna, która, ku udręczeniu ludzkości, anielską postać chwilami na siebie bierze!...
— Co panu jest?... — zabrzmiał mu nagle nad uchem serdeczny głos Elizy.
Wyglądał tak dziwnie w tej chwili, że Ela nie chciała przekomarzać się i przypominać mu jego słowa. Zajęta była tylko myślą, że widocznie coś go boli, czy niepokoi; nie pojmowała wyraźnie, coby to być mogło, jednak radaby z duszy ulgę mu przynieść.
Brzezik spojrzał na nią z wdzięcznością, niemal z rozczuleniem.
— Oto jest dobre! oto poczciwe i kochane! — mówił w duchu. — Alem ja jej niewart! Czy jabym komu szczęście dać potrafił?... A zresztą, nim się dobiję stanowiska, ileż wody jeszcze upłynie! Ona jasna jak poranek majowy, moja dusza gradowej chmurze podobna!...
I, dziwnem kojarzeniem pojęć, stanął mu nagle w myśli ulubiony wiersz poety:

„Nad wodą wielką i czystą
Stały rzędami opoki
I woda tonią przejrzystą
Odbiła twarze ich czarne.
Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne...“ i t. d. i t. d.

— O, tak! — powtórzył w myśli ostatnie wyrazy, dłoń przesuwając po płonącem czole:

Błyskawicom grzmieć i ginąć...
Mnie płynąć... płynąć... i płynąć!...

— Co się stało? Czy pan nie chory? — powtórzyła Eliza z siostrzaną troskliwością w głosie.
— To nic, nic, to przejdzie — rzekł, wzruszony jej dobrocią. — Miewam od czasu do czasu takie nagłe zawroty głowy...
A tymczasem hr. Michał, któremu ogromnie trafiła do przekonania jednoaktówka Piątkowskiego p. t. „Nasze bziki,“ zaczął ją czytać na głos z taką werwą i komizmem, że ciocia Zuzia aż pokładała się ze śmiechu.
Ponieważ do ról męskich brakło im artystów, zaczęli się namyślać, kogoby jeszcze do zabawy tej wciągnąć...
Stanęło na tem, że uczestnictwo zaproponują braciom Kulasińskim, sąsiadom Wodzianieckich, a pani Mena obiecała w ostatecznym razie swego „Luigi“ też namówić.
— Chociaż z nim — mówiła — sprawa niełatwa, bo się nam wiecznie od prób wymykać będzie, ale ostatecznie na przedstawienie się zjawi i zagra doskonale; już ja to na siebie biorę!
— Ogromnie dużo, jak uważam, bierzesz na siebie! — wtrącił hr. Michał powątpiewająco. — Zostaw lepiej Ludwika w spokoju; on ci niezmiernie wdzięczny będzie za to. To jest taki Anglik — rzekł, zwracając się do siedzącej obok Zosi, — którego nic nie wzruszy, chyba jakieś steeple chase. Koń rasowy to jego żywioł.
— Proszę cię, nie mów tego, Misiu — protestowała pani Mena, przybierając znów ulubiony ton swój rozgrymaszonej dziewczynki. — Luigi jest przedewszystkiem sportsmenem, to prawda, ale czyż podobna, aby odmówił, gdy ja go o coś poproszę!...
To „ja“ wymówiła z naciskiem i głosem niepozwalającym powątpiewać ani na chwilę, że uważa siebie za najwyższą władzę w domu, nieznoszącą najmniejszego dla swych fantazyi oporu.
Jako trzecią sztukę wybrano „Iskierkę“ Paillerona, w której miała uczestniczyć Mena, hr. Michał i Eliza. Był to projekt hr. Michała.
Skalska pragnęła ogromnie, aby Zosia grała rolę dla Elizy przeznaczoną.
Zosia także zachmurzyła się trochę, gdyż nie było zresztą ról kobiecych wiele do wyboru.
W projektowanej farsie „Nasze bziki“ jednej z panien z konieczności przypadała w udziale rola pretensyonalnej starej panny. Zosi nie uśmiechało się to wcale. Eli zaś proponować nie śmiała, czekając inicyatywy z jej strony.
Tymczasem postanowiono rozpisać role i pani Wodzianiecka zaprosiła całe towarzystwo do siebie na czytaną próbę.
Przy pożegnaniu Mena, podając Edwardowi swą malutką, w paryską rękawiczkę obciśniętą rączkę, zatrzymała ją dłuższą chwilę, jakby przez zapomnienie, w jego dłoni.
— Do widzenia, panie Leonie! — szepnęła miękko — „mój szlachetny Leonie!“ — dorzuciła, magnetyzując go drażniącem spojrzeniem. — Muszę się już zawczasu wprawiać w swoją rolę! — rzekła, odwracając się szybko do stojącej nieopodal Elizy. — Ale, doprawdy, mam pewne skrupuły, zabierając paniom rolę Jadwigi!... To taka wdzięczna rola!... A przytem — mówiła z zasępioną minką, jakby nagle tknęła ją myśl niemiła — pewno pan Brzezik wolałby ją grać z kim innym, na przykład z panią!...
— O! nie, nie! jabym nigdy nie potrafiła — broniła się Eliza, jakby przerażona możliwością tej zmiany.
Brzezik zagryzł usta w milczeniu.
— Chérie! Jesteś „piłującą!“ — szepnął siostrze na ucho hr. Michał, podając jej okrywkę.
Pani Wodzianiecka raz jeszcze ponowiła swe zaprosiny i powiedziała cioci Zuzi, że nigdzie, ale to nigdzie tak się dobrze nie czuje, jak w Szumlance.


∗                    ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.