Emancypantki/Tom III/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom III |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
W domu Arnoldów panna Helena zajmowała duży, wesoły pokój, urządzony jak niegdyś u matki. W oknach wisiały te same firanki, u sufitu ta sama lampa z niebieskim kloszem, na podłodze stały te same sprzęty i sprzęciki, między któremi najokazalej wyglądało lustro, cieszące się największą sympatją właścicielki.
Na schyłku kwietnia, po południu, w pokoju tym znajdowała się panna Helena z bratem. Ona, posępna, siedziała na niebieskiej kanapce, przypatrując się swemu bucikowi, pan Kazimierz chodził rozgorączkowany.
— Więc ojczym — rzekła siostra — nie chce pożyczyć ci pieniędzy?
— Dałby mi, ale sam potrzebuje.
Panna Helena smutnie uśmiechnęła się, kiwając głową.
— I sądzisz, że ja nigdy nie będę potrzebowała pieniędzy — odparła. — Mam wielki majątek i częścią jego dochodów mogę pokrywać twoje szalone wydatki?...
— Daję ci słowo, Hela, że to ostatni raz. Przyjąłem miejsce na kolei i będę pracował... Niech licho porwie znajomości, które mnie kosztowały tyle czasu i pieniędzy, a nie przyniosły nic. Ale ten ostatni dług muszę spłacić, dla przecięcia stosunków.
— Tysiąc rubli... — mówiła panna Helena. — Ja tyle nie wydałam zagranicą.
— No, już, moja droga!... — przerwał brat. — Wydałaś więcej, choć nie potrzebowałaś niczego.
Na pięknej twarzy panny Heleny zapłonął rumieniec.
— Kiedy obejmujesz posadę? — spytała.
— W przyszłym tygodniu.
— A pensja?
— Tysiąc pięćset.
— Za cóż oni będą ci tyle płacić?
— A to dobre — wybuchnął pan Kazimierz. — Będą płacić za moją znajomość języków, za wiadomości ekonomiczne, wreszcie za stosunki...
Pan Kazimierz musiał być mocno rozdrażniony, stanął bowiem przed siostrą i prawie drżącym głosem odparł:
— Nie moja wina. Traciłem pieniądze, bo szedłem do czegoś lepszego. I z pewnością inaczej miałbym się dzisiaj, wszystko byłoby odzyskane z lichwą, gdyby — nie twój kaprys... Zrywając z Solskim, mnie podstawiłaś nogę... Szwagier Solskiego inaczej byłby traktowany.
— Byłeś przecie jego — przyszłym szwagrem — i cóżeś zyskał oprócz długów? Zresztą, o ile wiem, Solski trzyma się zdaleka od tych panów, którzy rozdają posady...
— On sam byłby coś dla mnie obmyślił, bo niejednokrotnie robił wzmianki o mojej przyszłości. Teraz zakłada cukrownię... Mógłbym zostać administratorem z pensją czterech... pięciu tysięcy...
— Cha! cha! cha! — zaśmiała się panna Helena. — Ty, administratorem, i w dodatku — Solskiego!...
— Tak, śmiej się, kiedyś mi zwichnęła karjerę. Ja, doprawdy, pytam się nieraz: czy ciebie w życiu kto obchodził? Bo chyba nie ja, a nawet i nie matka...
Panna Helena spoważniała i surowo patrząc na brata, odparła:
— Jak tobie nie wstyd rzucać podobne frazesy? A ciebie kto obchodzi? Czy matka, dla której o tyle byłeś sentymentalnym, o ileś potrzebował pieniędzy? Czy może ja, która, zamiast mieć w tobie opiekuna, muszę przyjmować dom od ludzi obcych?
— Ojczym nie jest obcym. Wreszcie on ma rodzinę, a ja jestem kawalerem.
— Więc żeń się, zostań porządnym człowiekiem, a ułatwisz mi życie. Kto wie, czy to raczej ja nie straciłam karjery przez ciebie.
W przedpokoju rozległ się głos dzwonka. Panna Helena umilkła, a pan Kazimierz, który gotował się do odpowiedzi, przygryzł usta.
— Zdaje się, że któryś z twoich wielbicieli — mruknął.
— Poprośże go o posadę administratora — odparła panna Helena.
Weszła Madzia.
Na jej widok, po obliczu panny Heleny przemknął wyraz niechęci, a pan Kazimierz zmienił się. Nieśmiało przywitał Madzię, a w jego gniewnych przed chwilą oczach błysnęło tkliwe uczucie.
Madzia również zmieszała się. Nie spodziewała się spotkać pana Kazimierza.
— Jak się masz, Madziu — rzekła panna Helena, oddając jej chłodny pocałunek. — Oto widzisz — zwróciła się do brata — jej poproś o posadę, a będzie lepsza niż ta na kolei.
— Mnie?... — spytała Madzia.
— No, droga Madziu, tylko nie udawaj — mówiła panna Helena. — Wszyscy wiedzą, że wyprotegowałaś Zgierskiego, potem narzeczonego Żanety... Aha... i jeszcze jakąś guwernantkę z prowincji...
W tej chwili wbiegł w podskokach śliczny chłopczyk i zawoławszy po francusku:
— Helenko, papa cię prosi...
Schwycił ją za rękę i gwałtem wyciągnął z pokoju.
— Nie przywitałeś się, Henryku — ostrzegła go panna Helena.
— Ach, prawda, przepraszam! — odparł, śmiejąc się.
Podał rękę Madzi i znowu zaczął ciągnąć pannę Helenę.
Gdy w dalszych pokojach ucichnął odgłos śmiechu chłopca i kroków panny Heleny, Madzia odezwała się do pana Kazimierza:
— Czy Helenka jest na mnie rozgniewana?
— Rozgniewana — tak, ale nie na panią, tylko na mnie — odpowiedział pan Kazimierz. — Trudno jej pogodzić się z myślą, że po takich nadziejach i tylu wydatkach zdecydowałem się objąć posadę, naturalnie biurową, na kolei żelaznej. Wyobrażam sobie — mówił z goryczą — jak zdziwią się moi wczorajsi przyjaciele, kiedy dojdzie ich nieprawdopodobna wiadomość, że Norski został kolejowym urzędnikiem za tysiąc pięćset rubli!
Biedna moja matka — dodał po chwili — nie takiej spodziewała się przyszłości. A i ja sam, ledwie rok minął, uznałem za konieczne pożegnać się ze złudzeniem. Nie pod tym tylko względem...
— Pocóż pan tak spieszy się z wyborem zawodu? — spytała Madzia, patrząc na niego ze współczuciem.
— Raczej spóźniłem się, proszę pani — odparł, siadając obok niej. — Gdybym to samo zrobił przed rokiem, nie straciłbym pieniędzy na te obrzydłe stosunki — miałbym już ze dwa lub trzy tysiące pensji i... mógłbym pomyśleć o szczęściu rodzinnem — dodał ciszej, spuszczając oczy.
— Ale skąd ten nagły zamiar?... Poco to? — mówiła zmieszana Madzia, cofając rękę, którą ujął pan Kazimierz. — Dopiero wchodzi pan w świat, więc skąd to rozczarowanie?
— Nie rozczarowanie, tylko logiczny wniosek. Całą moją zasługą, że pomimo młodości spostrzegłem, iż nanic się nie zdało walczyć z losem.
— Alboż los pana prześladuje?... Ja myślałabym przeciwnie — zaprotestowała Madzia.
Potrząsnął głową.
— Kiedym był dzieckiem — mówił, jakby marząc, a piękne jego oczy pociemniały — matka roiła dla mnie o karjerze dyplomatycznej. Mówiła mi o tem często, kazała uczyć języków, gry na fortepianie, tańca, ukłonów i — bardzo obszernie historji powszechnej. Mając szesnaście lat, prawie napamięć umiałem Mommsena, nie licząc mnóstwa dzieł ekonomicznych i prawnych.
Bardzo prędko matka przekonała się, że o karjerze dyplomatycznej nie mogę myśleć, z powodu okoliczności zewnętrznych. Ale we mnie cel już był zasiany. Więc gdy musiałem pożegnać się z przyszłym tytułem ekscelencji, powiedziałem sobie: będę trybunem.
Jak mi szło w tym kierunku, może pani słyszała. Gdziekolwiek byłem, młodzież widziała we mnie swego kierownika, a starsi nadzieję. „Ten coś zrobi...“ mówili. Wszedłem między arystokrację i plutokratów, raz — ażeby zdobyć odpowiednie stanowisko, drugi raz — ażeby poznać ich bliżej i wybrać między nimi narzędzia do mych celów. Bawiłem się z nimi, wydawałem pieniądze — prawda! — Ale nie robiłem tego na ślepo, lecz z zamiarem. To były szczeble dla mojej karjery, nie ideały.
Madzia słuchała go jak proroka; pan Kazimierz zapalał się i z każdą chwilą piękniał.
— Ale tam — ciągnął — w złoconych salonach, spotkało mnie najcięższe rozczarowanie. Byli tacy, którzy chętnie korzystali z mojej hojności, ale nie było takich, którzy potrafiliby mnie zrozumieć. Bawiono się mojemi zaletami towarzyskiemi i pod każdym względem wyciskano jak gąbkę.
Muszę dodać, że nietylko mitry i korony szlacheckie mają przywilej osłaniania tępych głów. Pod frygijską czapką demokracji jest nierównie więcej głupców, w dodatku źle wychowanych, wrzaskliwych i ambitnych. Młodzież demokratyczna, z którą wreszcie nie robiłem ceremonij, widząc, że żyję wśród wyższego świata, w którym ich ojcowie zapełniali przedpokoje, ta młodzież — opuściła mnie. Niezdolni pojąć moich planów, sądzili, iż zdradziłem ich sprawę, tem bardziej, że nie mam zwyczaju spowiadać się z moich zasad przy piwie i kiełbaskach. Niemało także — dodał w nawiasie — u tych sankjulotów zaszkodziła mi wiadomość, że Helena wychodzi za Solskiego.
Tak skończyła się moja karjera trybuna — mówił z ironją, z którą mu było bardzo do twarzy. — A ponieważ nie mam majątku, więc... cóż lepszego mogę zrobić, jeżeli nie dobijać się stanowiska w biurach kolejowych?... Nie wątpię, że tam wypłynę; ale jest to nadzieja rozbitka, który z potężnego okrętu znalazł się na pustym brzegu, pewny, że choć nie umrze z głodu.
Z dalszych pokojów doleciał głos panny Heleny, która po chwili weszła.
— Kaziu — rzekła do brata, już stojącego w oknie — ojczym na ciebie czeka. Podziękuj!... — dodała, wyciągając rękę.
— Dajesz?... — spytał. — Ach, jakaś ty poczciwa... — I gorąco kilka razy pocałował ją w rękę, a potem w usta.
— Ojczym daje pieniądze, ja tylko poręczam — odparła. Gdy zaś brat wybiegł z pokoju, panna Helena zwróciła się do Madzi.
— Czemżeś tak zeszofowana? — zapytała, patrząc na nią z ironją. — Mieliście jaką wzruszającą rozmowę z moim bratem?
— Z tobą chciałam pomówić o ważnych rzeczach — odpowiedziała Madzia tonem, który ją samą zadziwił.
— O, to coś musi być!... — rzekła panna Helena.
Wygodnie zasiadła na kanapie i zaczęła przypatrywać się swej nóżce. Madzia zajęła miejsce obok, na foteliku.
— Wiesz — zaczęła Madzia — że ostatnią osobą, z którą przed śmiercią rozmawiała twoja matka, byłam ja...
— No... no... no...! Cóżto za wstęp?... a jaki ton?... Przypomina mi się panna Howard!... — przerwała panna Helena.
Ale Madzia z niezwykłym u niej chłodem mówiła dalej:
— Posiadałam trochę zaufania u twej matki...
— Aaa!...
— Często od niej słyszałam o tobie. I powiem ci: nie masz pojęcia, jak matka pragnęła twego małżeństwa z panem Stefanem; a nie domyślasz się, jaki to był dla niej cios, gdy dowiedziała się o nieporozumieniach między wami... Wtedy... we Włoszech...
— Cóż dalej? — spytała panna Helena. — Bo, po takim prologu, muszę spodziewać się dramatycznego zakończenia.
— Nie mam prawa mówić ci wszystkiego, o czem wiem — ciągnęła Madzia. — Ale o jedno cię proszę: ażebyś do moich słów przywiązywała więcej znaczenia, aniżeli do mojej osoby. Otóż — pogódź się z panem Stefanem i spełnij wolę matki.
Panna Helena zaczęła dłonią uderzać się w ucho.
— Czy ja dobrze słyszę?... — spytała, patrząc na Madzię. — Ty, Magdalena Brzeska, grobowym głosem zalecasz mi, w imieniu zmarłej matki, ażebym wyszła za Solskiego?... Wiesz, moja droga, że na tak zabawnej komedji jeszcze nie byłam!...
— Któraż z nas gra komedję?... — spytała obrażona Madzia.
Panna Helena skrzyżowała ręce na piersiach i płomiennym wzrokiem patrząc na Madzię, odparła:
— Ty, przychodzisz swatać mnie z Solskim, ty, która od kilku miesięcy kokietujesz go z całej siły?...
— Ja... pana Stefana?... Ja kokietuję kogokolwiek?... — zapytała więcej zdumiona, aniżeli rozgniewana Madzia.
Panna Helena zmieszała się.
— Tak mówią... — rzekła.
— Tak mówią!... — Przebacz mi, ale... cóż mówią o tobie, o twoim bracie?... Co wreszcie mówiono o...
Tu Madzia zamilkła, jakby przestraszyła się własnych słów.
— Solski kocha się w tobie... I mówią, że się z tobą ożeni... Widocznie w jego sercu nadszedł twój sezon — rzekła panna Helena.
Madzia roześmiała się tak szczerze, iż ten śmiech więcej przekonał pannę Helenę, aniżeli wszelkie objaśnienia.
— Może go nie kokietujesz — odparła coraz więcej zmieszana. — Ale jeżeli on zechce się z tobą ożenić, wyjdziesz z pocałowaniem ręki...
— Ja?... Ależ o tem nigdy nie było mowy... Nigdy nie pomyślałam o tem i nie myślę, a nawet gdyby pan Stefan dostał (czego Boże broń!) bzika i oświadczył mi się, nigdybym za niego nie wyszła. Ja ci się nawet nie tłomaczę — mówiła Madzia — bo nie rozumiem, jak można wierzyć w podobne brednie, będąc przy zdrowych zmysłach? Przecież gdyby był cień czegoś podobnego, nie mieszkałabym w ich domu. A tak — mieszkam teraz i będę mieszkała, choćby dla zamknięcia ust plotkarzom, którymi, doprawdy, pogardzam. Jest to to samo, co gdyby powiedziano, że w tobie kocha się pan Arnold, i że ty masz wyjść za niego!...
— To inna rzecz. Za Solskiego wyjść możesz.
— Nigdy! — zawołała Madzia.
— Wybacz, ale nie rozumiem powodów — odparła panna Helena. — Nie jesteś przecie jego siostrą.
— Szanuję pana Stefana, podziwiam go, życzę mu szczęścia, bo to najszlachetniejszy człowiek — mówiła Madzia z zapałem. — Ale wszystkie przymioty, jakie posiada, nie zasypałyby przepaści, leżącej między nami. Boże!... — tu otrząsnęła się — a toż dla ubogiej dziewczyny lepszą jest śmierć, aniżeli wdzieranie się do towarzystwa, które już dziś odwraca się ode mnie.
Ja także mam dumę — zakończyła z uniesieniem Madzia. — I wolałabym być sługą w domu biedaków, aniżeli członkiem rodziny, która traktowałaby mnie jak przybłędę.
Panna Helena słuchała ze spuszczonemi oczyma, a na jej twarz wystąpił rumieniec.
— No, w dzisiejszych czasach — rzekła — ukształcenie i wychowanie zaciera między ludźmi różnice majątkowe...
— I dlatego ty możesz zostać żoną pana Stefana — pochwyciła Madzia. — Twój ojciec był bogatym obywatelem, miał wsie... Matka od stóp do głów była wielką damą... A i ty sama, pomimo braku majątku, jesteś wielką damą i możesz imponować rodzinie męża. Ale ja, córka lekarza w małem miasteczku, której najwyższem marzeniem jest mieć kilkuklasową pensję!... Naturalnie, że jestem przywiązaną do Solskich, boć oni obiecali mi dać szkołę przy swojej cukrowni. Będę uczyła dzieci oficjalistów i robotników, oto moja rola w ich domu...
Zasępione dotychczas oblicze panny Heleny rozjaśniło się, jak piękny krajobraz, kiedy z poza chmur wyjrzy słońce.
— Przepraszam cię... — rzekła i pochyliwszy się do Madzi, serdecznie ją ucałowała.
— A widzisz... a widzisz, niedobra!... — mówiła Madzia, tuląc ją. — Za wszystkie niesprawiedliwości, jakiemi mnie obrzuciłaś, musisz... musisz pogodzić się z panem Stefanem. Pamiętaj — dodała ciszej — tego chce biedna matka twoja...
— Przecież pierwszego kroku zrobić nie mogę — odparła, zamyślając się, panna Helena.
— On zrobi... tylko go już nie odpychaj. O, ja coś o tem wiem... wiem!... — szepnęła Madzia.
W drugim pokoju rozległo się ciche skrzypienie butów i na progu stanął pan Kazimierz. Był rozpromieniony: śmiały mu się usta, oczy, twarz, cała postawa... Ale na widok Madzi radosne objawy znikły; na czole ukazała się delikatna zmarszczka, a w oczach cień melancholji. Z takim wyrazem bywał najpiękniejszy, osobliwie, kiedy mu się włosy nieco powichrzyły.
Panna Helena była tak zajęta sobą, że, nie pytając brata o rezultat konferencji z ojczymem, zawołała:
— Wiesz, że to są plotki o Madzi i Solskim?...
Pan Kazimierz wyglądał w tej chwili, jak człowiek zbudzony ze snu. Patrzył na Madzię.
— Ona, pod słowem, mówi — ciągnęła siostra — że nigdy nie wyszłaby za Solskiego i że zresztą Stefek ani myśli kochać się w niej...
Madzia doznała jakby ukłucia w serce.
— Przytem — mówiła panna Helena — poczciwe Madzisko wybornie określiła swoją rolę w ich domu. Stefek obiecał oddać jej szkołę przy cukrowni, a ona mówi: będę uczyła dzieci ich służby i oficjalistów i dlatego jestem przywiązana do Solskich...
Każde słowo pięknej panny, wypowiadane z drwiącym śmiechem, szarpało duszę Madzi.
„Ach, jaka ona nielitościwa, jaka niedelikatna!...“ — myślała.
— Nic nie rozumiem — odezwał się pan Kazimierz.
— Zrozumiesz, gdy ci dodam — rzekła poważniej — że Brzeska namawia mnie, ażebym najpierwej pogodziła się ze Stefkiem, a powtóre, wyszła za niego... Słyszysz: tak mi radzi Brzeska, przed którą oni prawie nie mają sekretów...
— Wiwat!... — zawołał pan Kazimierz i zaczął skakać po pokoju. Jego melancholja pierzchła, jak wystraszony zając z brózdy. — W takim razie, moja Helu, nie zechcesz chyba upominać się o te tysiąc rubli...
— Bądź spokojny — odparła z postawą triumfatorki — oddam ci i to, co mi jeszcze zostało.
Madzia nigdy nie mogła zdać sobie sprawy z uczuć, doświadczonych w tej chwili. Zdawało jej się, że wpadła w odmęt, z którego trzeba się wydrzeć.
Podniosła się i podała rękę Helenie.
— Idziesz? — spytała panna Norska, nie uważając ani na milczenie Madzi, ani na jej bladość.
— Dowidzenia z panią — rzekł pan Kazimierz, tonem, który przyniósłby zaszczyt najdumniejszemu kuzynowi Solskiego.
„Co się to dzieje?...“ — myślała Madzia, powoli zstępując ze schodów.
W żaden sposób nie mogła pogodzić głębokich rozczarowań pana Kazimierza ze skokami, ani czułości, jaką okazywał jej przed chwilą — z lekceważącem pożegnaniem. A ta Hela, która już nazywa ją Brzeską!...
Gdy jednak przeszła się po ulicy, na świeżem powietrzu, wśród wiosennego dnia i wesołych przechodniów, myśli jej przybrały inny kierunek.
„Przecież ja sama, gdy ucieszę się, zapominam o obecnych. A jeżeli im to tak wielką sprawiło radość, mam dowód, że robię dobrze. Biedny pan Kazimierz nie będzie już potrzebował zabijać zdolności biurową pracą i prędzej urzeczywistni swoje wielkie zamiary... A Hela? — cóż?... Taka, jak wszystkie damy z towarzystwa... Ona właśnie da sobie z niemi radę i pan Stefan będzie szczęśliwy.
Kochana pani Latter, gdyby mogła widzieć ich radość, niezawodnie powiedziałaby mi: Madziu, jesteś dobrą dziewczyną, jestem z ciebie zadowolona... I dom Solskich ożywi się, do czego tak wzdycha Ada. I pan Stefan, ten szlachetny człowiek...“
Tu urwał się dalszy bieg myśli. Zabrakło jej odwagi do zastanawiania się nad przyszłem szczęściem pana Stefana.