Ewa (Wassermann)/Nocne rozmowy/22
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Staromodne lando czekało na dworcu kolei. Wsiadł w nie Boto v. Thiingen i okrył nogi kocami, gdyż chłód panował, a drogę do pałacu miał daleką. Gościniec biegł, jak strzelił przez płaską równię.
Boto siedział w powozie sztywny, dumając nad spodziewaną rozmową z dziadkiem, który go wezwał do siebie. Baron Grunow Beckenhausen, z Beckenhausen, był seniorem rodu, najwyższym arbitrem i ostatnia instancją we wszystkich zatargach. Wyroki jego i rozkazy były, jak królewskie, niecofnione, a synowie, szwagrowie i wnuki, drżeli przed nimi.
Ród to był rozgałęziony wielce, członkowie jego zajmowali wysokie stanowiska w rządzie, parlamencie, wojsku, posiadali dobra, byli magnatami przemysłu, landratami i prezydentami sądów. Od śmierci Bismarcka, stary baron nie brał udziału w życiu publicznem.
Czarny i zaniedbany widniał pałac wśród opuszczonego parku. Powitały go dwa rasowe dogi, warcząc zcicha. Hala oświetlona była świecami, podobnie jak nieprzytulna jadalnia, gdzie Boto siedział niebawem naprzeciw dziadka przy kolacji.
Wszystko tu było niesamowite, popękane tapety, odrapany, zakurzony stiuk. stropu, zwiędły bukiet na stole, porcelana z XVIII, wieku, psy u nóg starca i on sam, o małej głowie, podłużnej, chudej, złośliwej twarzy, podobnej do późnych portretów Fryderyka Wielkiego.
Po kolacji zostali w sali. Baron usiadł przy kominku, szpakowaty lokaj nakładł polan, sprzątnął ze stołu i wyszedł.
— Jedziesz tedy pierwszego do Sztokholmu? — zaczął starzec, jęknął i okrył się szalem szerokim. — Pisałem już do naszego ambasadora. Ojciec jego był kolegą moim i towarzyszem korporacji, tedy zajmie się tobą. Po powrocie do Berlina złóż zaraz bilet sekretarzowi stanu i wyraź odemnie pozdrowienie. Zna mnie dobrze, służyliśmy wojskowo w latach siedmdziesiątych.
Boto odkrząknął. Ale stary baron nie życzył sobie słuchać go i ciągnął dalej:
— Ułożyliśmy z matką twoją, że w dniach najbliższych ogłoszone zostaną oficjalnie zaręczyny twoje. Trwa to już za długo. W zimie będzie ślub. Szczęście ci się uśmiecha, chłopcze. Zofja Aurora Bavern, prócz posiadłości wartającej tyle co małe księstewko, przyniesie ci miljon talarów, a w dodatku jest piękna i rasowa. Nie zasługujesz na to i zdaje mi się nie umiesz należycie ocenić.
— Zofja Aurora jest mi bardzo bliska, — odparł nieśmiało — kocham ją nawet...
— Cóż to za mina, u kroćset? — burknął starzec. — Puste słowa! Czy ją kochasz, czy nie, nie wchodzi zgoła w rachubę. Wolałbym, byś się wyspowiadał ze sposobu życia, ale lepiej ci chyba milczeć... w siedmiu językach, jak mawiał stary Schleiermacher. Wdałeś się z jakąś tancerką, zmarnowałeś moc pieniędzy, minął już niemal czas karjery... mniejsza z tem... Któż nic był młody?
Tego atoli darować nie mogę, że żyjesz w sferach prolelarjackicli, niewiadomo na czem spędzasz noce i uczęszczasz na kazania armji zbawienia. Tego już za wiele, kiszki się przewracają. Chcę ci tedy dać linję wytyczną i żądam jasnej, krótkiej odpowiedzi.
— Zgoda! — Odpowiadam tedy, że nie pojadę do Sztokholmu, ani też nie poślubię Zofji Aurory.
Baronem rzuciło formalnie.
— Co? Ty? Jakto? — bełkotał.
— Jestem już żonaty.
— Ty... już?
Starzec zzieleniał, wbił oczy we wnuka i opadł we fotel.
— Poślubiłem dziewczynę, uwiedzioną przed trzema laty, córkę gospodyni mojej... Po przehulanej nocy wróciłem oszołomiony i wciągnąłem ją do siebie, w chwili kiedy szła do modniarki, gdzie pracowała. Powiła dziecko, a mnie dawno już nie było i zapomniałem o wszystkiem.
Rodzice wyrzucili ją, dziecko zmarło rychło u obcych, ona zaś sama staczała coraz to niżej. Dziwnym trafem spotkałem ją przed dwoma miesiącami, a dowiedziawszy się o całej nędzy, spełniłem swój obowiązek. Zresztą poglądy me doznały zupełnej zmiany głównie skutkiem znajomości z... pewnym dziwnym człowiekiem.
Wiem, żem wszystko utracił, przyszłość, szczęście, miłość matki, narzeczoną, przywileje rodowe, szacunek przyjaciół... mimoto jednak postąpić inaczej nic mogłem.
Słysząc te spokojne, dobitne słowa, stary baron skamieniał. Brwi mu się zjeżyły, usta zaciśnięte przypominały teraz jaskinię pomiędzy nosem, a podbródkiem.
— Tak, tak... — mruknął po chwili sycząco. — Tak... Fait accompli. To nikczemność. Nie mam oczywiście ochoty rozmawiać z głupcem bez mózgu. Uczyni się co Trzeba. Utracisz środki materjalne, i pójdziesz pod klucz. Są jeszcze w Niemczech domy warjatów i ma człowiek coś do gadania. Śliczne widowisko! Baron Boto v. Thüngen w rynsztoku. Żydowskie piśmidła zatriumfują i to słusznie!
Oczywiście między nami wszystko skończone. Nic spodziewaj się ustępstw. Niestety muszę cię jeszcze tolerować przez tę noc u siebie, gdyż konie są zbyt zmęczone, by je gnać na dworzec.
— Mogę iść pieszo! — rzekł Boto, wstając i musnął rude swe, szczecinowate włosy. Piegowata twarz jego przybrała bladość chorobliwą. W tej chwili jednak usłyszał szmer deszczu, przeraziła go tak długa wędrówka. — Czy jesteś dziadku tak całkiem pewny swego zapatrywania i postępków. Nie przeczę, że pogróżki twe są dla mnie groźne i wiem, że je zechcesz wykonać. Nie zmieni to jednak moich poglądów.
Baron wskazał drzwi władczym gestem.
W pokoju sobie wyznaczonym usiadł Boto i napisał przy blasku świecy spiesznie list.
— Drogi Wahnschaffe! Najtrudniejsza rzecz dokonana. Dziadek wydał wyrok potępienia z lakiem dostojeństwem, że drżałem jak tchórz. Patrząc nań, wydaje się kłamstwem najpłomienniejsze uczucie, niewzruszalne przesądy prawem, a na wszystkiem cięży przeznaczenie kasty. Cóż za potężna żądza bytu, co za żelazne czoło i dusza! A czemże ja, wobec nich jestem? Istotnie jakimś absurdem rodu. Syn marnotrawny, od stóp do głowy. Jakiś histeryk buntu i przeciwstawienie Torquemady pochodzenia. Mój wiek dziecięcy, chłopięcy i młodociany, to spisane obok siebie wiersze jakiegoś bezlitosnego traktatu na temat sztuki uchodzenia za coś, czem się nie jest i osiągnięcia tego, co trudu nie warte.
O sobie nic nie wiedziałem, tyle nawet co jądro orzecha o orzechu. Próżniacząc, piłem, grałem, z czasu robiąc sobie wszetecznicę uległą, a często zawadzającą. Wszyscy byli ślepi, głusi i bez czucia. Napotkałem Zofję Aurorę, ale miłość moja dla niej była połowiczną. Wedle zwyczaju szumiałem, a los zbliżył mnie do Ewy Sorel. W niej odnalazłem kobietę prawdziwą. Otwarły mi się teraz oczy, pojąłem Zofję Aurorę i to czem dla niej mi być należało.
Ujrzałem wówczas pana, właśnie podczas sceny czytania Ewie i innym francuskich wierszy i przez długi czas zapomnieć nie mogłem. Potem, w Hamburgu złamałeś pan biczyk, którym Ewa biła po twarzy pańskiego przyjaciela. Spadły mi łuski z oczu i szedłem ciągle w ślad, choć niespostrzeżenie. Dowiedziawszy się o wyjeździe do Berlina, odszukałem tam pana, ale w jakże odmiennych warunkach.
Serce mi wezbrało jakiemś niepojęlem, magnetycznem uczuciem, którego nie umiałem wyrazić i dotąd nie mogę. Dziś piszę, a każde słowo zwrócone do pana daje mi siłę. Złamałem jedno życie, zdeptałem jedno serce, ale wzamian ocaliłem inne od rozpaczy.
Czym słusznie postąpił? Poświęcenie za drugich było mi zawsze pustym frazesem. Od kiedy pana znam, myśl ta ma bardzo poważne znaczenie. Wszystko brzmi bardzo obco i niesympatycznie, nieprawdaż? Pan nie dumasz i nie zdajesz sobie sprawy, a to jest właśnie niepojęte zgoła. Ja zaś, prócz własnego sumienia, nie znam nikogo, którego bym mógł zapylać, czy postąpiłem słusznie.