Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od tego dnia zaczęło się dla Heleny życie straszne, równające się piekielnym męczarniom.
Neurastenia jej zaczynała przybierać już cechy histeryi. Do chorobliwych uczuć wzrokowych i słuchowych, dzwonienia w uszach, nieudolności pojmowania wrażeń zewnętrznych, przyłączyły się teraz mdlenia, kurcze, ataki, dławienia, migrena, utrata głosu, newralgie i bezustanne zmiany sympatyi i antypatyi. Często zamykała się w swym pokoju, obojętniejąc pozornie na wszystko, nagle, otwierała drzwi i zjawiała się w kuchni, licząc ścierki, przeglądając się w rondlach, wpadając w wściekły gniew na widok nieumytej szklanki lub zniszczonej miotełki. Zdawało się jej wtedy, że cała banda szakali opadła ją i szarpie nietylko jej mienie i dobytek, ale i ją samą a ona, dźwigając cały ciężar domowej pracy na sobie, z sił już opada. Krzyczała wtedy przeraźliwie, zrzucając rozmaite sprzęty na podłogę, szarpiąc na sobie ubranie i wydzierając sobie włosy. Babka Bednawska, przerażona, pobladła, cofała się do swego pokoju, zdziwiona temi „waporami“, które wnuczka jej przywiozła ze wsi i radziła napić się melissy lub rumianku dla ukalmowania nerwów. Helena stanowczo odtrącała wszystkie środki uspakajające. Ten terror, jaki zaczęła wywierać na cały dom, podobał jej się i nie chciała się go wyrzekać. Często w chwili szalonego gniewu, wtedy właśnie, gdy krzyczała nieludzkim głosem, śledziła równocześnie wyraz twarzy kucharki i babki Bednawskiej, cofającej się do swego pokoju. Nie mdlała nigdy naprawdę i najczęściej zachowywała najzupełniej całą świadomość tego, co się z nią dzieje, lecz umyślnie wstrzymywała oddech, aby sądzono, że umarła.
Przy pierwszem jej zemdleniu obecnym był Świeżawski. Nastąpiło ono wskutek sceny o zupę cytrynową, którą kucharka zanadto przesoliła. Helena nagle spadła z krzesła, zdjęta naprawdę pewną niemocą. Świeżawski przeraził się, zaalarmował służbę i babkę... Zaczęto trzeźwić Helenę. W całym domu wszczął się ruch niezwykły. Helena długo leżała zesztywniała, ciesząc się w głębi duszy tym hałasem, którego była przyczyną. Skoro jednak posłyszała, iż mówią o sprowadzeniu doktora, podniosła się i, spazmując, uciekła do swego pokoju. Świeżawski poszedł za nią i niezręcznie starał się ją uspokoić kilkoma słowy. Helena rozrzuciła dokoła twarzy włosy i wpadła w rodzaj obłędu. Cofnęła się w kąt pokoju i krzyczała przeraźliwie, obsypując męża gradem obelg.
Świeżawski wyszedł, zmięszany tym gwałtownym atakiem i tym wrzaskiem kobiecym, do którego nie był przyzwyczajony. Helena krzyczała jeszcze kilka minut a potem, uspokoiwszy się nagle, wzięła z tualetki nożyczki i zaczęła sobie obcinać paznogcie. Poczem wypiła dwie łyżki chloralu i położyła się, wcisnąwszy rozpaczliwie głowę pomiędzy poduszki.
Od tej chwili, na całym tym domu zaczął ciążyć czarny, fatalny smutek. Wszyscy przesuwali się, jak mary, służące dziękowały za miejsca, nie chcąc być w służbie tam, gdzie pani „hece wyprawia“.
Helena od rana wstawała już z twarzą ponurą, straszną, postarzałą i często przez cały dzień nie opuszczała swego pokoju, lecz i z po za tych drzwi zamkniętych teroryzowała cały dom swą histeryczną żałobą. Jadła jednak dużo i dawne łakomstwo powróciło jej z całą siłą. Nie posyłała jednak otwarcie tak jak dawniej po ciastka lub czekoladę, lecz w podrzędnych cukierniach opychała się w sekrecie słodyczami. Często zatajała istotną liczbę zjedzonych ciastek i doznawała pewnego uczucia tajemnego zadowolenia, widząc, że cukiernik dał się oszukać i policzył mniej o kilka kopiejek należną od niej sumę.
Zresztą, kłamała teraz ciągle, oszukiwała wszystkich coraz artystyczniej z namiętnością wzrastającą. Babce Bednawskiej opowiadała, powróciwszy z miasta, o psach wściekłych, które widziała, o dzieciach w jej oczach przejechanych, lub o spadającej z trzeciego piętra służącej. Staruszka, przerażona, kurczyła się i żegnała. Helena, tryumfując, odchodziła po to, aby powrócić niebawem z wiadomością sensacyjną, niby wyczytaną w wieczornej gazecie. Raz, szyjąc, udała, że połknęła igłę i z największą przyjemnością skonstatowała, iż przez cały dzień wszyscy patrzyli na nią, jak na kunsztowne naczynie, sfabrykowane ze szkła.
W tymże czasie natrafiła kilkakrotnie w pismach na powieści, nowele i kroniki Hohego.
Obrońca (par force) tradycyi rozwielmożniał się teraz na płachtach drukowanych i całe szeregi „obrazków społecznych“, w guście „Iloty“, podawał spragnionym tej uczty artystycznej czytelnikom. W teatrze „złożył dyrekcyi“ dramat wierszem, to znów „zabierał się do napisania nowej powieści“, lub stawał się korespondentem pism zagranicznych. W krytykach teatralnych od czasu do czasu mówił „ja“, „mnie“ i wydawał wyroki, czerpane z krytyk Sarceya lub Lemaitre’a. Względem Sosnowiczówny okazywał się zawsze obłudnie sprawiedliwym i czuć było, jak bardzo ten świętoszek musiał w gruncie rzeczy pogardzać każdą kobietą, którą zdobył z trudem i która dała mu pewną sumę rozkoszy.
Helena przerzucała wzrokiem wiersze jego pracy i często odnajdywała banalne i ukute widocznie już szablonowo jego zdania, które przypominały jej chwile spędzone w jego objęciach. Szalony gniew porywał ją wówczas. Nienawidziła siebie i szarpała paznogciami swe ciało, to ciało, które uczyniło z niej kochankę Hohego.
— Dusza? — wołała wówczas — dusza, złudzenie, kłamstwo, gdzież była moja dusza wtenczas, gdy poniżałam się do upadku w ramiona pana Hohego!...
Przychodziło jej na myśl, pójść naprzeciw niego, rzucić mu w oczy całą pogardę, jaką miała w sobie, wypluć przed jego aksamitne stopy nienawiść, jaką budził w niej teraz, nienawiść i odrazę. Lecz obłuda, jaką on w niej rozwinął, była tak potężną, iż wstrzymywała nawet jej histeryczne wybuchy nienawiści. Owe „pozory“, o które mu tak chodziło i ona zachowywała quand même — a jego troska o nieskompromitowanie się w oczach świata była tak silną, iż nawet na odległość imponowała jej i tajemniczą potęgą nie dozwalała uczynić mu skandalicznej sceny. W szarpaniu się tem szalonem, wyczerpującem, to znów w odrętwieniu, sprowadzonem za pomocą chloralu, niszczyły się ostatki sił Heleny. Schudła, pierś jej zapadła, oczy rozszerzyły się w niepomierny sposób. Dawniej, jadł ją pesymizm, później namiętność, teraz nerwy. Stała się kłębkiem nerwów, które targała teraz dobrowolnie sama, odczuwając dziwne wrażenie, jakby, złożona z dwóch istot, wydawała mózgiem rozkaz jakiejś otaczającej ją drugiej istocie, i ta w jednej sekundzie wsunąwszy się w jej ciało, pod jej skórę, budziła jej nerwy, dręcząc, szarpiąc, w szał wprowadzając.
Powoli, tak sługi, jak i Świeżawski, oswoili się z jej stanem. Pomimo, iż okazywała coraz to nowe symptomaty rozmaitych chorób, przejętych od Siennickiego, zacząwszy od dyspepsyi, skończywszy na reumatyzmie i podagrze, zaczęto ją traktować obojętniej i jej spazmy czyniły już teraz mniejsze wrażenie.
Często pozostawiano ją samą w pokoju i raz nawet Helena usłyszała śmiech sługi, gdy z łkaniem histerycznem wpadłszy do swej sypialni, drzwi za sobą zatrzasnęła. Świeżawski najczęściej wychodził z domu, wzruszając ramionami a nawet zaczął się uśmiechać i rzucać przez zaciśnięte zęby słowo:
— Waryatka!...
Jedna tylko babka Bednawska, tracąca codzień swe siły, prawie już ociemniała i głucha, bladła zawsze na krzyk Heleny i, jakkolwiek nie wchodziła do jej pokoju, nie spieszyła jej z pomocą, oddalała się do siebie, drżącemi rękami szukała klamki i wszedłszy do swej klatki siadała na fotelu wyprostowana, trupio blada, niezdolna do machania w powietrzu czółenkiem frywolitowem.
O Siennickim starała się Helena nie myśleć, gdyż wspomnienie tego człowieka mąciło jej umysł. Wspomnienie owej głowy zmarłej, którą Helena ujrzała pewnej nocy balowej, wstrząsało nią teraz jeszcze i wywoływało zimny pot na jej czoło. Halucynacye te nie powtórzyły się do tej chwili, lecz Helena doznawała często w nocy szalonego uczucia przestrachu. Budząc się nagle, siadała na łóżku. Zdawało się jej, że ktoś błądzi po pokoju. Złudzenie czasem było tak wielkie, iż raz schwyciła swe rozpuszczone włosy, zwieszone z poduszki, gdyż zdawało się jej, że jakaś niewidzialna ręka zbliża się, aby pochwycić ją za głowę. Nie widziała jeszcze, ale czuła ten świat mar i widziadeł, ogarniający ją dokoła. Jednej nocy zdjęła ją tak wielka trwoga, iż zerwała się i boso wybiegła do kuchni, aby zobaczyć ludzkie twarze. Zapaliła świecę. Służące, zdziwione, porwały się z łóżek. Ona, nie mówiąc ani słowa, powróciła do siebie, lecz nie kładła się, gdyż zdawało się jej, że zasnąwszy, umrze uduszona jakąś niewidzialną potęgą.
Nazajutrz kupiła sobie kanarka i zawiesiła go w swoim pokoju, chcąc mieć obok siebie jakieś żywe stworzenie.
Lecz wprędce znienawidziła śpiewającego ptaka. Jednego ranka, wstawszy trochę silniejsza i energiczniejsza, niż zwykle, wyrzuciła ptaka z klatką przez okno, gdyż świergot kanarka powiększał jej newralgię.
Klatka potrzaskała się o bruk a kanarek zabił się na miejscu.
Helena, dowiedziawszy się o tem, dostała spazmów i odprawiła służącę.
Tego samego dnia, wyszedłszy na ulicę, dostrzegła zdaleka Heglowę, wychodzącą z bramy domu, w którym widocznie teraz mieszkała. Obok niej szła służąca, niosąc na ręku roczne dziecko, ubrane w długi kaszmirowy niebieski płaszczyk i takiż beret z kokardą. Helena mimowoli wlepiła oczy w tę grupę, która odcinała się dokładnie w jasnej przestrzeni szeroko rozwartej bramy. Heglowa pochylała się ku dziecku, poprawiała fałdy płaszczyka, który szafirową plamą rozkładał się na białym fartuchu sługi. Wyszła z bramy i w tej samej chwili Helena cofnęła się do pierwszego lepszego sklepu. Zmięszana i drżąca kupiła kilka łokci wstążki i zaczęła uciekać w stronę domu. To dziecko Borna, ten żywy dowód pożycia jego z Heglową, wprawiło ją w rodzaj szału. Nie widziała nic więcej, prócz tego szafiru, okalającego małą plamę różowej buzi.
Wpadła do domu i pobiegła zamknąć się w swoim pokoju. Na tualecie jej leżały dwa pisma codzienne. Jedno z nich rozpoczynało właśnie druk nowego felietonu.
Helena spojrzała na tytuł i drgnęła:
Po pięciu latach oczekiwania nareszcie pojawiła się ta powieść, ustąpiwszy miejsca wypracowaniom pań i panien X., „Wrażeniom z Włoch“ Malewicza i czterotomowej powieści Hohego, zatytułowanej „Arendarz“.
Helena zmarszczyła brwi. Twarz jej, ze zmięszanej i niepewnej, stała się twarzą złej istoty, knującej czyn według jej miary niezmiernie donośny. Otworzyła szufladę tualetki, wydobyła pudełko z listowym papierem, namyśliwszy się jednak, poszła do kuchni i posłała służącą po zwykły arkusz papieru. Dostawszy go do rąk, wróciła do swego pokoju, wzięła pióro, atrament i przykląkłszy przy oknie, pisać zaczęła.
Z najwyższym oburzeniem zobaczyłam dziś w piśmie, redagowanem przez pana, pierwszy felieton powieści pana Borna p. t. „Paryasy“. Należąc do rzędu kobiet, które wyznają zasadę „szanuj siebie, aby cię inni szanowali“, przerywam mój abonament, nie chcąc czytaniem podobnych bezeceństw ubliżać samej sobie. Dzięki Bogu, społeczeństwo nasze nie jest jeszcze tak zepsute i zdeprawowane, aby potrzebowało podobnie pikantnej potrawy, pomięszanej z sosem brudów realnego życia, i doprawdy dziwić się należy, iż redakcya tak mało liczy się z wymaganiami estetycznemi i moralnemi potrzebami swych czytelników. Dotychczas felieton pisma dawał same wytworne i subtelne dzieła, obecnie zaś zamieni się w cuchnącą kałużę, w której z taką lubością pławi się autor „Maryśki Olejarek“. Nie mam odwagi towarzyszyć mu w tej kąpieli, je vous assure, nie mam odwagi...
Zastanowiła się chwilę. Nie wiedziała, jak się pisze wyraz „assure“. Napisała go kilkakrotnie na oknie, zmieniając ortografię i przypatrywała się zdaleka. Wreszcie zrobiła wybór i znów pisać zaczęła.
Zechciej, Szanowny Redaktorze, przyjąć zapewnienie mego szacunku, z jakim zostaję.
Skończyła, zakleiła kopertę, zaadresowała i kazała służącej kupić markę i wrzucić natychmiast list ten do puszki.
Poczem usiadła koło okna i, wziąwszy w rękę gazetę, powieść Borna czytać zaczęła...