Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Jesień zbliżyła się szybko.
Październik minął, jak cień w złotą mgłę spowity i listopad załopotał nad Warszawą na wzór zmokłego nietoperza, z którego skrzydeł płyną całe strugi wody.
Usposobienie Heleny nie zmieniło się wcale. Histerya jej rozwijała się szybko, egotyzm owładnął całą jej istotę. Wszędzie i zawsze swoje ja miała na pierwszym planie. Dręczyła babkę i sługi, dręczyła samą siebie nadmiarem analizy i udawanymi atakami, które powoli zaczynały teraz stawać się prawdziwymi i często Helena, udawszy omdlenie, nie mogła się zeń zbudzić tak łatwo, jak dawniej, gdyż ogarniał ją stan odrętwienia, zbliżający się po trosze do katalepsyi. Przyłączyła się obecnie jeszcze do jej cierpień bojaźń przestrzeni i często obchodziła dokoła mały placyk, aby nie być zmuszoną przejść przez opustoszałe miejsce. Pamięć jej słabła i często zatrzymywała się teraz na jednem miejscu, ściskając głowę w skroniach. Ubierała się byle jak, we flanelowe szlafroki, które wisiały na niej, jak na kiju. Od pewnego czasu nie siadała nigdy do stołu razem z mężem i kazała podawać sobie obiad do swego pokoju. Nie mówiła prawie nic i z nikim, chodziła tylko ponura i zamyślona. Miała jedną jedyną chwilę ożywienia, nad wieczorem, wtedy, gdy przynoszono gazetę, drukującą powieść Borna. Czytała a potem, ukrywszy twarz w dłoniach, siedziała nieporuszona.
Czuła, iż jej dusza zapada w cień.
Nagle jednego poranka zbudziła się, jakby dotknięta niewidzialną dłonią.
Otworzyła oczy i dostrzegła jakiś przedmiot, planujący w przestrzeni. Rozszerzyła źrenice i serce w niej zamarło.
W szarem świetle dżdżystego, jesiennego poranka najwyraźniej ujrzała ową głowę samobójczyni, matki Siennickiego, która się jej objawiła tam, w Białej Wsi, podczas nocy balowej. Tylko tu widmo to było wyraźniejsze, dokładniej zarysowane a w ciemnych plamach oczodołów najwyraźniej można było rozróżnić krwią nabiegłe i wysadzone na wierzch źrenice. Szyja okręcona była siwym warkoczem, który snuł się za tą głową, jak wąż z rozszczepionym w skręconym pukle ogonem.
Helena okryła się cała zimnym potem.
Widzenie to trwało dość krótko, lecz Helenie zdawało się, iż całe wieki przesunęły się nad jej głową. Wreszcie mara rozpłynęła się w przestrzeni.
Helena leżała długo zupełnie przytomna, milcząca, z oczyma wciąż otwartemi, tak jakby pragnęła ponowienia się halucynacyi. Służącej, która przyniosła jej herbatę, odpowiedziała monosylabami i leżała tak wciąż na wznak, jak martwa, przerażona i zgrozą zdjęta.
Około dwunastej odezwał się dzwonek w przedpokoju. Za chwilę weszła do pokoju służąca, niosąc w ręku bilet wizytowy.
— Proszę pani, ten pan bardzo prosi, aby go pani przyjęła choć na chwilę!
Helena, nie poruszając się, spytała:
— Umiesz czytać?
— Umiem.
— Przeczytaj, kto to?
— Julian Siennicki!
Helena nie poruszyła się nawet.
Od kilku chwil czuła, wiedziała że Siennicki jest w pobliżu.
— Powiedz mu, że jestem chora — wyrzekła monotonnym głosem — i jeśli jeszcze raz przyjdzie, pamiętaj, że mnie nigdy dla niego niema w domu!...
Służąca wyszła.
Helena prawie bez oddechu leżała i doznała uczucia ulgi, gdy usłyszała zamykające się za Siennickim drzwi wchodowe.
Po obiedzie, zwlokła się z łóżka i krążyć po mieszkaniu zaczęła.
Weszła do gabinetu męża i jakiś lśniący przedmiot, leżący na sofie, uderzył jej oczy.
Były to klucze od biurka i szafy, w której Świeżawski chował swoje odzienie.
Helena machinalnie sięgnęła po te klucze.
Chciała koniecznie, za jaką bądź cenę oderwać myśl od owego widma, którego wspomnienie wpiło się poprostu w jej mózg i źrenice.
Bez najmniejszego skrupułu otworzyła główną szufladę biurka i zaczęła delikatnie przeglądać przepełniające ją papiery. Znalazła kilka bilecików, nakreślonych kobiecem pismem, wzruszyła ramionami i rzuciła je na dawne miejsce. Nagle drgnęła. Z pod stosu innych papierów wyciągnęła pęk weksli; przewracając je i czytając podpisy, spostrzegła na jednym z nich nazwisko Borna.
Weksle te były wystawione na nazwisko Drechnera i wynosiły sumę 400 rubli.
Helena natychmiast zrozumiała, że Świeżawski podstawiał Drechnera i wypożyczał pod jego nazwiskiem na olbrzymi procent pieniądze swoim znajomym. Fala krwi uderzyła jej do głowy. Wszystkie weksle spięte były szpilką. Prędko, drżącemi rękami, zdjęła z całej wiązki dwa weksle z podpisem Borna i, ułożywszy resztę na poprzedniem miejscu, zamknęła szufladę, rzuciła klucze na szezląg i pobiegła do swego pokoju. Tam, wyszukała kopertę, podarła weksle na kawałki i, włożywszy te szmaty papieru w kopertę, zaadresowała ją, zmieniając pismo. Położyła adres Borna i bez wahania na dole umieściła ulicę i numer domu, w którym znajdowało się biuro redakcyi pisma drukującego „Paryasów“.
Uczyniwszy to, zawołała służącą i poleciła jej list natychmiast do puszki wrzucić.
Gdy dziewczyna wyszła, Helena usiadła, drżąc jeszcze z osłabienia i gorączki. Od chwili napisania owego listu do redakcyi, w jakim oznajmiła projekt zaprzestania abonamentu, trawił ją żar fatalnego czynu, którego bądź co bądź, nie dopuściła się jeszcze do tej chwili.
Dziś, owem podarciem weksli, zdawało się jej, że zmazuje po części krzywdę, jaką w swem mniemaniu mogła wyrządzić Bornowi.
Ściemniało się powoli.
Helena siedziała ciągle nieruchoma, nawpół senna, patrząc na szyby, przez które wsuwało się ołowiane światło wczesnego wieczoru. Przez pewien czas była spokojniejsza i nie myślała o Siennickim, ani o widmie jego matki.
Nagle załechotało ją coś w karku i wspomnienie rannej halucynacyi przeszyło jej mózg gwałtownem ostrzem. Zerwała się, sądząc, iż potworna mara powraca i wyprężyła się, otwierając szeroko źrenice, w oczekiwaniu śmiertelnego gościa.
Czekała długą chwilę.
Nagle zastukano do drzwi.
Weszła pokojówka, podając jej list w żałobnej zamknięty kopercie.
— Proszę pani, posłaniec przyniósł list.
Helena wyciągnęła zesztywniałą rękę.
— Daj!
Pokojówka wyszła. Helena zbliżyła się do okna. Na kopercie nie było adresu. Rozerwała ją i wydostała ćwiartkę papieru, obwiedzioną czarnym szlakiem i nakreśloną drobnem pismem.
Zamiast monogramu, trupia głowa i dwa piszczele czerniły się w rogu papieru, jak rozgnieciony motyl żałobny.
Helena czytać zaczęła.

List Siennickiego do Heleny.
Pani!

Byłem u ciebie dziś rano. Powiedziano mi, że jesteś chora, że nie przyjmujesz. Ja jednak nerwami mojemi odgadłem, że chcesz się odgrodzić odemnie murem zapomnienia i że twoja ucieczka po tej naszej wspólnej biesiadzie nerwowej, jaką przebyliśmy, tam, w Białej Wsi, przed planującą przed nami głową trupa mej matki, była chęcią zerwania łańcucha, jaki związał nasze chore a tak sobie odpowiadające organizmy. Od chwili twego wyjazdu, pogrążony w najzupełniejszej samotności, doszedłem do szczytu zdenerwowania i stan mój fizyczny, zarówno jak stan moralny graniczy z cierpieniem, jakie znosić muszą samobójcy w swej przedśmiertnej agonii. Zrobiłem bilans swego zdrowia, swej chęci do życia, swej siły dźwigania dalej egzystencyi bolesnej, jaka jest moim udziałem, i przyszedłem do przekonania, iż jak ongi doktór Rank Ibsena, powinienem położyć krzyż nad sobą samym. Obecnie bowiem czuję, iż mam zaczątki tabesu. Obserwacya Szerkowskiego dała mi to przekonanie. Przytem skrupulatna analiza mego „ja“, dała mi przeświadczenie, iż choroba mego ciała udzieliła się owemu czemuś, co mieni się być duszą mej istoty. W ten sposób, jestem amalgamatem chorobliwych składników i rozsiewcą rozkładu fizycznego i moralnego pomiędzy ludzkością. Tuberkuły, gnieżdżące się w mym krzyżu i tuberkuły, ssące mą wolę, paraliżują mlecz i wolę innych osobników! Nie, niezdolny jestem żyć dłużej, niezdolny jestem wlec za sobą tego worka drżącego mięsa, przerżniętego nitkami nerwów. I po co, na co? Jaki cel? Skończyć, jak moja matka, obłędem, lub jak inni, ci zdrowi, na apopleksyę, lub uwiąd starczy... A potem, co potem? Och, o to potem chodzi mi najbardziej a chodzi mi tak strasznie, iż w niecierpliwości mojej czekać dalej nie mogę.
Napisałem te słowa, z któremi jak z gadziną wychowaną na swem łonie istota moja nosiła się od tak dawna. Czy nie odgadłaś ich nigdy, ty, która umiałaś jedna paraliżować mi nerwy i przecinać na chwilę moje cierpienia. Śmierć, samobójstwo! Nie drżę przed niem! Owszem, pożądam, pragnę... Heleno, chcesz pójść razem ze mną w świetlane krainy, pełne złota i czarownej harmonii, lub zginąć marnie w proch się rozsypując? W proch, nie, bo oto nauka mówi, że nic w naturze nie ginie. Worek naszego ciała może pozostanie dla wytwarzania niższych gatunków a my sami odpoczniemy wreszcie, gdzie — nie wiem... Może w Bogu samym, może obok niego... Odpoczniemy, słyszysz, Heleno, odpoczniemy nie rwani, nie szarpani cierpieniem codzień wzrastającem, sparaliżowani, pogrążeni w tej niemyśli, której przedsmak piliśmy oboje, lecz bez jutra, bez przebudzenia. Czy będziesz pani miała na tyle zdrową swą chorą wolę i zabijesz się ze mną? Wybierzemy sobie śmierć łatwą, która uśpi nas, jak dwoje dzieci zmęczonych długą agonią. A zresztą co znaczy męka kilku chwil z męczarnią może jeszcze lat tylu, które nam pozostają! Przypomnij sobie te trupy, które wspólnie oglądaliśmy w katakumbach. Jakie one spokojne, jakie czyste, piękne i szlachetne w tem marmurowem unieruchomieniu. A za życia? Gotowało się w ich ciałach ogniem chorób, nędz, zbrodni, podłości... Stańmy się tak, jak one, te piękne i nieruchome, nasze „ja“ zbuntowały się i dręczą nasze „ja“, zabijmy nasze „ja“, wyzwólmy nasze „ja“... Hosanna! Hosanna! Płyniemy w przestworza, matka moja przed nami wiedzie nas tak, jak dziś przywiodła mnie pod twoje progi, Heleno, chodź za mną, Heleno nazywano cię fin-de-siècle’istką! Skończ ten wiek, zabijając go w sobie samej. Wlecze się za mną, za tobą, za nami wszystkimi, jak zmora, ten wiek badań, nadziei, zwątpień, szyderstwa, podłości i rozszalałych nerwów. Dźwigać go dalej nie jesteśmy w stanie. Dowlekliśmy się do mety chorzy i bezsilni. Co nam ten drugi zwiastuje? Gorsze choroby, gorsze zwątpienia!... Śmierć, śmierć, daj mi dłoń, niech nastąpi ukojenie, odpoczynek i to „oddziedziczenie“ które w nas wykryto, niech zginie z nami... Nie przekazujmy naszych chorób i bólów tym innym, gdyż w nich może my znów cierpieć będziemy. I nie myśl, że nastanie jaśniejsza era... Nie, nie! Ciemność, obłęd, bóle i wieczne rozpacze! Śmierć, śmierć, albo, albo!... Czekam cię codzień w południe w katakumbach. Gdy dojrzeje w twojem „ja“ pragnienie unicestwienia twej teraźniejszej istoty, przyjdziesz do mnie a ja cię poprowadzę, albo w głębię nicości, albo w jasność... Wybieraj, ja już wybrałem...

S.

List ten otrzeźwił Helenę, przynajmniej chwilowo. Wzruszyła ramionami i wrzuciła go do pudełka z kapeluszami. Poczem zamyśliła się przez chwilę. Zdjęła ją nagła ochota wyjść na ulicę, przejść się, zobaczyć ludzi. Ten żałobny dzwon, to wezwanie do samobójstwa, które tak nagle zadźwięczało nad jej głową, uczyniło jej życie o wiele milszem i znośniejszem, niż dawniej. Zaczęła się ubierać pospiesznie. Wyciągnęła puder, ołówki do rzęs i brwi i zaczęła się malować. Przejrzała swe suknie i znalazła, że garderoba jej jest bardzo uboga a szwaczka odmówiła kredytu. Wpadła w chwilowy gniew na myśl o mężu, który zmniejszył jej pensyę i nie dawał więcej nad 200 rubli miesięcznie. Wprędce jednak gniew ten ustąpił pewnemu zadowoleniu na myśl kradzieży i podarcia weksli Borna.
Zdawało się jej, że w ten sposób zwolniła Borna z zaciągniętego długu i ukrzywdziła materyalnie Świeżawskiego. Gdy była już zupełnie ubrana w orzechowego koloru żakiecie, obłożonym astrachanem i w takiejże szewiotowej spódnicy, przystrojonej aksamitem, kładąc na głowę duży kapelusz z piórami, przypomniała sobie o obiedzie, do którego służące właśnie nakrywały.
— Wielka historya! — pomyślała — zjem kilka ciastek, nie potrzebuję się żenować, to nie dom, to oberża!
Weszła jednak do pokoju babki, która leżała ubrana na łóżku. Helena zbliżyła się, aby ucałować staruszkę, zdjęta nagle uczuciem czułości, lecz Bednawska nie otwierając oczów, wyszeptała:
— Niech Magdalena idzie ztąd precz, bo mi jeszcze co ukradnie!...
Helena wysunęła się cicho i wybiegła na ulicę, nagle wesoła, pełna życia, jak ptak zbyt długo w klatce przetrzymywany.
Ściemniało się i zapalano powoli wśród mgły latarnie. Helena śledziła je wzrokiem tak, jakby pierwszy raz je w życiu widziała. Prędko się jednak znużyła i zaczęła idąc przyglądać się przechodniom. Twarze ich wydały się jej nagromadzeniem banalnych, ordynarnych i głupich masek. Spuściła więc wzrok w ziemię i zwolniła kroku, starając się jednak iść z kokieteryą, aby tak jak dawniej wywoływać spojrzenia przechodniów. Ten i ów obejrzał się za nią, widziała to dobrze, patrząc ukosem z pod rzęs spuszczonych, lecz nie sprawiło jej to żadnej przyjemności. Dawniej, pierś jej falowała prędzej, nozdrza rozdymały się, dziś, wszelkie oznaki admiracyi ulicznej sprowadzały jej raczej pewne uczucie niesmaku. Dała więc pokój stawianiu nóg w tanecznej pozycyi i szła, garbiąc się coraz więcej, wzdłuż murów kamienic.
Obudziła jednak w sobie znów stygnącą wolę. Postanowiła pójść do Żabusi, która po powrocie z Białej Wsi nie dała o sobie znaku życia. Lecz wyszedłszy zaledwie na plac Bankowy, uczuła się znużoną. Skinęła na dorożkę i, wsiadłszy, rzuciła dorożkarzowi adres Kochanowiczów.
Jadąc, żałowała już, że jedzie do tej kobiety, od której zaczynało ją coś odpychać w niezrozumiały dla niej sposób. Lecz gdzież jechać miała? Zerwała ze wszystkimi znajomymi stosunki a dziś więcej, niż kiedykolwiek, pragnęła ludzkiej twarzy.
Kochanowicze skończyli jeść obiad i Żabusia w jasno oświetlonej sypialni usypiała dziecko, które grymasiło, opychając się biszkopcikami.
Rak czytał „Kuryera“.
Żabusia przyjęła Helenę uśmiechem i po chwili wahania, rzuciła się jej na szyję, zapewniając ją o swej niezmiennej przyjaźni. Poczem powróciła do łóżeczka dziecka i widząc, że zamknęło oczy, zaczęła mówić szeptem.
— Przepraszam cię, moja droga, ale muszę się ubierać, wychodzę, mam ważny sprawunek...
Rak, który stał we drzwiach sypialni, uznał za stosowne się wtrącić.
— Mogłabyś zostać w domu, skoro pani Helena przyszła...
Lecz Żabusia złościć się zaczęła.
— Nie, nie, muszę wyjść koniecznie. Mam kupić prezent dziadzi na imieniny. Kupię mu kapciuszek na Senatorskiej...
— Zamykają już sklepy — mruczał Rak.
— Wcale nie!... Ty chciałbyś, aby żona siedziała w domu a tybyś poszedł do Bliklego na gazety. Otóż nie, nie!... Rak w domu zostanie z Nabuchodonozorem, słyszysz!...
— Słyszę!...
Wyszedł, skrzypiąc butami. Dziecko zbudziło się i przez szczeble łóżka wyciągało czerwone łapki.
— Biszkopcików — piszczało cienkim głosem.
Żabusia rzuciła całą paczkę na łóżko córki.
— Masz, śpij!
Zaczęła się ubierać spiesznie, szczebiocząc, opowiadając Helenie, jakie to dziwaczne plotki krążyły o jej nagłym odjeździe.
Zatrzymała się tuż przed Heleną i, zapinając lila atłasowy gorset, wyrzekła.
— Widzisz, moja droga, ty nie znasz sztuki życia, można robić dużo rzeczy, ale trzeba umieć zachowywać pozory...
Helena, zdumiona, otworzyła szeroko oczy.
Żabusia powtarzała zdania Hohego, przybierała jego głos, zaokrąglała usta.
Chciała jej coś powiedzieć, lecz nagle zaszumiało jej w głowie i jakiś ból targnął jej sercem.
Woń White Rose wypełniła cały pokój. Żabusia lała na chustkę te perfumy z dużego flakonu, zwilżała niemi ręce i brzeg sukni.
— Tak brzydko pachnie na ulicach w Warszawie w jesieni — prawda? — szczebiotała, jakby czując potrzebę usprawiedliwienia się.
Helena zbliżyła się do tualetki.
— Zmieniłaś perfumy — wyrzekła — dawniej używałaś werbeny.
— Tak — odparła Żabusia — biała róża jest o wiele dyskretniejsza, subtelniejsza i bardziej dystyngowana...
— Nie sądzę — odrzekła Helena.
Lecz Żabusia spojrzała jej bystro w oczy.
— Zdaje mi się, moja droga, że i ty przed kilku laty używałaś tych perfum...
Obie spojrzały sobie w oczy i przez chwilę wzrok ich płynął w ich źrenice, wśród kłębów woni różanej, słodkiej, kłamliwej.
Pierwsza Helena oczy na dół spuściła.
— Nie lubię tej woni — wyrzekła — to woń obłudna!
— Moja droga — odparła Żabusia — obłuda często ma swoją dobrą stronę...
Zaczęła szukać w szafie, na komodzie, na łóżeczku dziecka.
— Gdzie jest moja woalka!
— A, nosisz teraz woalki...
— Tak; czy cię to dziwi?
— Dawniej znosić woalek nie mogłaś. Mówiłaś, że rzęsy zaczepiają ci się o oczka iluzyi...
— E, co było a nie jest — roześmiała się Żabusia — a zresztą, co siedem lat człowiek się zmienia, ja mam teraz 29 rok, więc, cztery razy siedem — dwadzieścia osiem, oblicz i pomóż mi związać woalkę a prędko, bo się spóźnię...
Helena wiązała powoli węzeł dość grubej siatkowej woalki z tyłu głowy Żabusi.
— Wyjdziemy razem — wyrzekła.
— Nie, nie — odparła żywo Żabusia — zostań z Rakiem, będzie mu smutno.
Lecz Helena nalegała ze złośliwym uśmiechem.
— Cóż znowu, pójdę razem z tobą, mam ochotę przejść się. Z Senatorskiej wezmę dorożkę i pojadę do domu.
Żabusia nie odpowiedziała nic, tylko skierowała się ku przedpokojowi. Przechodząc, ucałowała męża, lecz widocznem było, iż czyni to raczej z przyzwyczajenia a myślą i ciałem jest już gdzieindziej.
Helena szła za nią, jak cień, będąc najmocniej przekonaną, że Żabusia idzie na schadzkę z nowym swoim kochankiem.
Kim on był? Czyżby Hohe? Wszystko zdawało się wskazywać, że tak było a nie inaczej. I Helena zaczęła coraz więcej nienawidzieć swą dawną przyjaciółkę. Patrząc na nią, jak zgorączkowana, wyperfumowana i wystrojona, biegła febrycznie w czerń i błoto ulicy, Helena doznała obrzydzenia do niej i do samej siebie. Przypomniała sobie, iż kilka lat temu i ona pędziła tak w szarugę i słotę po problematyczną rozkosz i zadowolenie zmysłów...
Żabusia, wyszedłszy z bramy, stanęła, chwilkę się zawahała i w tej chwili Helena w świetle latarni ujrzała, iż błękitne jej i tak naiwne zazwyczaj oczy patrzą na nią z wyrazem wściekłej nienawiści. Lecz wyraz ten był przelotną chwilą. Natychmiast słodkim i miłym a skrzeczącym głosikiem, Żabusia wyszczebiotała.
— Wezmę dryndę, namyśliłam się, pojadę do babci i zapytam się, może dziadzio, zamiast kapciuszka, będzie wolał co innego...
— Tak, tak! — przyświadczyła Helena — masz racyę, weź dryndę i pojedź do... babki.
Parsknęła nagle śmiechem.
— Strzeż się tylko — dodała — aby cię ta babcia nie wyprowadziła w pole, przypomnij sobie bajkę o czerwonym kapturku, czasem owe babcie przemieniają się w sentymentalno-romantycznych lowelasów...
I zdjęta nagłą wesołością, śmiać się zaczęła.
— Och, lowelas warszawski szyk, co!...
Żabusia nie odpowiadała ani słowa. Wzrokiem szukała dorożki. Stały teraz obie na placu św. Aleksandra. Helena spojrzała na tę czarną przestrzeń, na której w powodzi błota odbijały się światła latarń. Zdjęła ją trwoga, przezwyciężając wstręt uczepiła się ramienia Żabusi.
— Pomogę ci znaleźć dorożkę — wyrzekła — tylko ty mi dopomóż przejść przez plac...
Żabusia ramionami wzruszyła.
— Cóż to, boisz się, jak Szerkowski, przestrzeni?
Lecz Helena zaprzeczyła.
— Cóż znowu, oczy mnie bolą i nic w tej ciemności rozróżnić nie mogę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Helena do domu wracała, cała siła, energia, jaką sztucznie wzbudzała w sobie, opadła ją. Straszny smutek ogarnął jej całą istotę. Wlokła się wśród tłumu, zabłocona, z połową sukni zwieszającą się z biodra i ciężką od błota. Uczuła się znów samą, tułającą się po świecie bez celu, bez żadnej nakreślonej i zajmującej ją przyszłości. Zaczęła analizować stan swej duszy, dręczyć go skalpelem banalnych zapytań. Przygasłemi oczyma wpatrywała się w przechodniów. Znów wydali się jej zbiorowiskiem głupców i brudasów. Przytem porwały ją nagle bóle newralgiczne. Cała lewa połowa głowy łamała ją i w lewem uchu grały organy. Gdy dowlokła się do domu, miała cerę zieloną i oczy głęboko wpadnięte. Zamknęła się w swym pokoju. Zapaliła lampę i rozebrała się szybko. Nie siadywała teraz już nigdy przed tualetą, tak jak dawniej. Miała bowiem chwile, w których własna jej twarz napełniała ją trwogą.
Położyła się na łóżku, odziana w barchanowy szlafrok i sięgnęła po książkę, która leżała obok na małym stoliku.
Była to „Pani Bovary“.
Helena machinalnie otworzyła ją i zatrzymała się na ostatnich stronicach dzieła. Natrafiła na opis samobójstwa pani Bovary. Czytała przez chwilę, poczem rzuciła książkę na ziemię. Podłożyła ręce pod głowę i zaczęła rozbierać w myśli przeczytane słowa.
— Samobójstwo — myślała — samobójstwo z powodu kłopotów pieniężnych, co za głupota, co za szaleństwo!... Dla niej obecnie, pieniądze nie miały już żadnej wartości, ponieważ nic nie było w stanie jej zadowolnić! Szlafrok barchanowy, czy jedwabny odziewa jednakowo!... Gdyby nawet miała teraz dużo pieniędzy, czy czuć się będzie szczęśliwszą, spokojniejszą? — Nie!... Pani Bovary była idyotką, wybierając śmierć i to taką śmierć straszną, fatalną. Jeśli się jest już zdecydowanym popełnić to szaleństwo, można przecież wybrać śmierć lekką, łagodną... Jestże więc śmierć łagodna, taka, która trwa błyskawicę i nie sprawia bólu? Widocznie jest... Siennicki pisze, że...
Porwała się nagle na łóżku i usiadła. Zaczęła targać włosy na głowie i drapać swą szyję... Nie, nie, nie chcę, nie będzie myśleć o Siennickim. Po co, dlaczego? Nie kocha go! Przeciwnie, czuje do niego wstręt taki, jak się czuje do szczura, albo do gadziny...
Porwała leżącą na stoliku gazetę.
— Będziesz czytać! — wymówiła głośno ostrym, rozkazującym głosem:
Otworzyła dziennik.
Oczy jej padły na kronikę miejscową.
Półgłosem czytać zaczęła:
Wczoraj, o godz. 2 przy ulicy twardej pod nr. 3 otruł się kwasem karbolowym Hersz Kaftanik, kupiec...
Rzuciła pismo, które, padając, przykryło leżącą na ziemi książkę...
Samobójstwa, wiecznie samobójstwa, wszędzie samobójstwa, nawet żydzi, nawet Kaftaniki, handlarze...
Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Wyjęła z niej buteleczkę z chloralem i pić zaczęła. Teraz potrzebowała już dużej dozy, tak jej organizm przyzwyczaił się do tej trucizny. Miała jej jednak zawsze podostatkiem, posyłając służącą z receptą skradzioną babce, do coraz to innej apteki. Tylko obecnie ów środek nie wprawiał jej już w stan zupełnego odrętwienia lecz obezwładniał ją fizycznie, pozostawiając jej długi czas pewną przytomność dręczącą i nad wyraz bolesną. W każdym razie Helena wolała ten półsen, niż zupełne czuwanie, to pozostawanie sam na sam z rozpaczą i smutkiem, jakie jej serce przepełniały.
Wypiła więc silną dozę i powróciła na posłanie. Po chwili zaczęła majaczyć. Drgała konwulsyjnie, jakby chcąc odrzucić od siebie jakąś tajemniczą siłę, która jej piersi tłoczyła.
— Nie, nie — jęczała — nie chcę nic już od życia, miłość, wstrętna radość, głupota!... Snu, snu, zapomnieć, od-po-cząć, och!... Kraj jasny, harmonij pełen, garść prochu, ciemnia, konam, litości...
Zasnęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.