Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Pani Heleno!
Helena odwróciła powoli głowę i przygasłemi źrenicami spojrzała po za siebie. Nagle słaby rumieniec pokrył jej twarz, brwi ściągnęły się, jakby z gniewem.
Za nią stał Born.
— Pani Heleno — wyrzekł mężczyzna — potrzebuję, muszę z panią pomówić. Czekam na panią od dwóch dni całemi godzinami... Potrzeba, ażeby pani udzieliła mi chwili rozmowy.
Helena natychmiast odgadła, iż będzie mowa o odesłanym wekslu.
— Proszę! — wyrzekła, starając się odzyskać jakąkolwiek równowagę — słucham, co masz mi pan do powiedzenia?...
— Nie tu — wyrzekł Born — potrzebuję z panią pomówić dłużej, wejdź pani ze mną do tej cukierni.
Helena posłusznie weszła na schodki małej cukierenki i skierowała się do pustego osobnego pokoju.
— Dwie herbaty! — rzucił Born, przechodząc koło kontuaru.
Wszedł do pokoju, w którym Helena usiadła już koło małego stolika, zamiatając brzegiem swej sukni piaskiem wysypaną podłogę. Jedno światełko gazowe przyćmione stłuczonym globem, oświetlało źle i leniwo wązkie wnętrze pokoju. Obdarta kanapka okryta świeżo wypranym perkalowym pokrowcem, stała pod dużem lustrem, oprawnem w zczerniałe ramy.
Born, nie mówiąc ani słowa, szybko palto rozpiął, z bocznej kieszeni surduta wydobył kopertę i wysypał z niej na marmur stolika szczątki poszarpanego papieru.
— Oto weksle, które mi pani odesłała a oto świeże weksle przezemnie podpisane i które zechce pani oddać osobie, od której pani poprzednie weksle odebrała...
Gorączkowo podsuwał Helenie świeże szmaty papieru, szeleszczące w jego niecierpliwie drżących dłoniach.
Helena przez ten czas odzyskała moc pewnego panowania nad sobą.
— Zkąd pan wnosi, że to ja panu te weksle przesłałam — zapytała — patrząc uparcie na blat stolika.
— Przewidywałem to pytanie ze strony pani i zabezpieczyłem się możnością złożenia dowodów — odparł Born. — Zapomniałaś pani, iż pisząc listy anonimowe, lub robiąc takież przesyłki, trzeba zmieniać charakter pisma. Żabusia była na tym punkcie bardzo ostrożna, dziwię się więc, że pani od niej nie zasięgnęła potrzebnych wiadomości... Oto drugi list pani, pisany nie do mnie, ale o mnie... Porównaj pani oba pisma, zmieniony charakter, ale tu i tam jednaki...
Helena zbladła i zacięła usta.
Born drżącemi rękami rozłożył przed nią jej list, pisany do redakcyi w dniu pojawienia się „Paryasów“.
— Od lat tylu — zaczął znów Born — prześladujesz mnie pani swoją nienawiścią. Nie liczysz nigdy słów, gdy mówisz o mnie... Szarpałaś mą dobrą sławę i sławę kobiety, która jest moją żoną, w znaczeniu prawdziwem tego wielkiego i świętego słowa!... Dlaczego, czem zawiniliśmy względem ciebie? Oboje, tak ona, jak ja, pragnęliśmy otworzyć ci oczy i uczynić z ciebie istotę znającą i szanującą swą wartość indywidualną. Ty zaś płacisz nam oszczerstwem, obelgami, pragniesz osłabić moje znaczenie w redakcyi pisma, obecnie zaś czynisz mi zniewagę odesłania mych weksli... Kto je zapłacił, kto je odebrał z rąk Drechnera, dlaczego teraz znieważasz mnie w nędzy mojej?
Helena podniosła nagle głowę. Nerwy drgały w niej, jak poplątane nici telegraficzne. Dolna szczęka drżąca wysunęła się niepomiernie, cera jej nabrała zielonawych refleksów.
— Nie zapłacił tych weksli nikt — wyrzekła głucho — to ja sama ukradłam je mężowi!
— Mężowi?
— Tak, uczyniłam to nagle, instynktownie, zobaczywszy na dnie szuflady jego biurka te weksle, krew uderzyła mi do głowy, nie chciałam, ażebyś pan posądził mnie o wspólnictwo z tym człowiekiem, o świadomość jego lichwiarskich frymarków... Odesłałam ci te poszarpane strzępy... Dziś, żałuję, och żałuję!...
Zacisnęła ręce koło szyi i zaczęła się dusić, zdjęta nerwowym szałem.
— Ża-łu-ję — bełkotała.
Born wyciągnął rękę.
— Co pani robi, błagam, niech się pani uspokoi, tak, teraz rozumiem pani intencyę, chciałaś pani, przepraszam, przepraszam...
Lecz ona, nie patrząc nań, głową trzęsła z oczyma w górę wzniesionemi, oczyma, do których nabiegały łzy.
— Żałuję — zaczęła znowu — po raz pierwszy od tak dawna pomyślałam o sprawieniu komuś chwili przyjemności i to ten czyn przeciw mnie się obraca...
Umilkła, poczem dodała, dławiąc się łzami.
— Nigdy już, nigdy nie będę...
Mały, tłusty chłopak wniósł cynową tackę z dwoma szklankami herbaty.
Machnął po stole ścierką i podsunął pod brodę Borna parujący napój.
— Ciastka, sucharki — zapytał.
— Sucharki — powtórzył Born.
Chłopak wyszedł.
Zapadło głuche milczenie, przerywane tylko sykiem gazu. Born oparł głowę na ręce i z pod przymkniętych powiek na Helenę patrzył.
Młoda kobieta nie ocierała łez, które jej dwoma strugami płynęły po wybladłej twarzy. Siedziała długą chwilę, oparta głową o ścianę, okrytą białemi fałdami firanek. Duży, czarny, aksamitny kapelusz tworzył dokoła niej czarną aureolę.
— Dobrze mi tak — wyrzekła — skoro na jedną chwilę zapragnęłam wyjść z mej roli i jakimkolwiek czynem zaznaczyć mój współudział w życiu, spada mi na głowę siekąca chłosta, która mi przypomina, iż jestem jedną z tych, które mają swój wyznaczony już urząd na tym Bożym świecie... Cierpieć, czynić źle, być zawadą wszystkim i ciężarem sobie.
Urwała, milczała przez chwilę, wreszcie dodała, przymykając ciężkie od łez powieki.
— Szczęściem, że jest kres, jest śmierć.
Lecz Born odrzucił szybko.
— Niema śmierci, śmierć to inna forma życia.
Czekał zwykłego zaprzeczenia ze strony Heleny, lecz zdziwił się, słysząc jak cichym jako echo głosem powtórzyła.
— Tak, śmierć to inna forma życia.
Rzuciła się gwałtownie.
— Inna, słyszysz pan, inna, czy pan rozważasz to słowo, być wreszcie kimś innym, przestać być sobą, co za szczęście...
— Nie dla mnie! — odparł Born — życie moje w tej chwili płynie dobrze i spokojnie. Mam kłopoty i troski, lecz czem one są w porównaniu do chwil szczęścia jakie mi życie daje? Czy sądzisz pani jednak, że i ja nie czułem tych rozpaczliwych cierpień, jakie każą ci nienawidzieć i siebie i życie. Mój pesymizm tak samo jak i twój był suggestyą metafizyczną, spłodzoną przez niemoc fizyczną i moralną. Były momenty, w których myśl samobójstwa nie opuszczała mnie ani na chwilę...
Helena zwróciła się ku niemu szybko.
— Samobójstwa!...
— Tak! — ciągnął Born — wie pani, próbowałem się wieszać, byłem chory, neurastenia mózgowa ogarnęła mnie wskutek nadmiaru pracy, cierpiałem bardzo, moralnie i fizycznie, nękałem się analizą tego, co analizowane być nie może, przez chwilę nawet sądziłem jak epikurejczycy, iż rozkosz jest końcem i początkiem wszystkiego... Byłem tak jak ty, zawadą wszystkim, ciężarem sobie... Suma bowiem owych powierzchownych rozkoszy, które przyjmujemy a nie tych, które dajemy ze siebie, jest bardzo ograniczona, wyczerpuje się szybko i co dziwniejsze, pozostawia wspomnienie prawie bolesne, równające się cierpieniom fizycznym... Zarzuciłem więc stryczek na szyję, gwóźdź był słabo w ścianę wbity, spadłem na ziemię. Stłukłem się fatalnie; zwichnąłem nogę... Od tej chwili przestałem myśleć o samobójstwie, gdyż uczułem się śmiesznym. I wtedy zrodziło się we mnie to, co jest zgubą tysięcy ludzi, to jest analiza siebie samego. Lecz ja wprędce spostrzegłem ową truciznę umysłu. Na szczęście nie byłem pozbawiony równowagi moralnej i nie chodziło mi więcej o własne wrażenie, niż o przyczynę, słowa były dla mnie akcesoryami, nie zaś istotą rzeczy. Zacząłem więc przez siebie analizować świat cały. Egotyzm mój przeszedł powoli w zajęcie się drugimi. Brat twój był także egotystą i subtelnym analizatorem, lecz on jedynie analizował swoje własne wrażenia i praca ta doprowadziła go do sceptycyzmu, do przepaści, nicości w duszy i w umyśle. Zacząłem pracować, gdyż czynność jestto jedyne antidotum przeciw tej rozpaczliwej niechęci, jaka nas ogarnia chwilami, niechęci do życia, do poruszania się w przestrzeni, do odżywiania swego ciała, do dążenia do jakiegoś oznaczonego celu. I powoli odzyskałem równowagę. Dziś, ocaliłem się od powodzi tej czasowej choroby, jaką jest wstręt do życia i leniwe wleczenie swego istnienia. Nietylko wiem, iż nie jestem niepotrzebnym na świecie, ale jestem koniecznym i to sprawia mi wielką, niewysłowioną radość. Zamiast, jak melancholijny Narcyz, błąkać się po świecie, płacę jak mogę dług, który zaciągnąłem, przychodząc na świat. Ciało moje istnieć będzie nawet po śmierci w istocie syna mego, część ducha pozostawię w mych pracach, to mi wystarczy...
Umilkł, nagle ożywiony i szybko odsunął ze stolika poszarpane strzępy wekslu.
— Nie marzę już o samobójstwie i czekać będę spokojnie śmierci. Mój materyalizm doprowadził mnie do wniosku, iż natura nie jest tyranem i śmierć naturalna nigdy nie bywa bolesną...
— Są samobójstwa, które także nie sprawiają wielkiego cierpienia — wyrzekła Helena — można wybrać śmierć lekką i natychmiastową.
Born spojrzał na nią zdziwiony.
— Dlaczego pani ciągle mówisz teraz o śmierci? Czy i pani cierpi na tę modną teraz chorobę igrania ze zgonem? Przed chwilą spotkałem niedaleko domu pani pewnego nerwowca, prawie szaleńca, jednego z Narcyzów, na którego barki spadł ciężar życia i małej sukcesyjki. Ten pan, przez kwadrans prawił mi o swym zgonie, wykładał teoryę samobójstwa, apoteozował je nawet...
Helena milczała.
Wiedziała dobrze, iż „tym panem“, był Siennicki, który krążył teraz wieczorem koło jej mieszkania. Widziała go raz, powracając do domu, lecz za jej nadejściem ukrył się w bramę jednej z kamienic.
Tymczasem Born coraz więcej ożywiony, ramionami wzruszył.
— Nie próbowałem nawet go odwodzić od tej myśli, jestem bowiem pod tym względem nielitościwym. Ten pan jest niepotrzebnym na świecie sprzętem... Zresztą, czy tak, czy tak, jestem przekonany, iż nic go nie powstrzyma... Ten się zabije...
Helena z pod przysłoniętych rzęs spojrzała w twarz Borna.
— A ja? — spytała przeciągle.
— Pani? — Nigdy, chyba, gdy ktoś pani będzie do ostatniej chwili suggestyonował myśl samobójstwa, gdy ci wciśnie w rękę rewolwer i zmusi do pociągnięcia cyngla. Sama nie zdobędziesz się pani na ten czyn, dowodzący szalonej odwagi... Wmówiłaś pani w siebie do tego stopnia abulię, iż dziś widzę, że jesteś narzędziem cudzych myśli, cudzych pragnień, echem cudzych czynów a nawet chęci cudzych czynów...
Helena skinęła głową.
— Tak, masz pan racyę, nie jestem sobą, jestem już tylko szmatem ciała bezsilnym i zdenerwowanym. Sądzę jednak, że gdyby zdenerwowanie moje wzrosło i życie zbrzydło mi jeszcze więcej, mogłabym, może...
Zamglonemi oczyma śledziła syczący płomień gazu.
— Może...
Lecz nie wymawiała swej myśli, zdawała się lękać dać jej słowne ciało.
— Nie, nie! — odparł Born — nie zdołasz pani sama nigdy zerwać z życiem. A przytem nie masz pani jeszcze prawa... Gdybyś przeżyła jedną chwilę życiem wszechświata, mogłabyś wtedy nie żądać już nic i chcieć odwrócić te drzwi, jak nazywa śmierć Jerzy Meredith.
— A pan przeżyłeś taką chwilę?
Born milczał kilka sekund, wreszcie wymówił stłumionym głosem.
— Tak przeżyłem ją, wtedy, gdy nagle przed oczyma memi zabłysło krwawe widmo trapiącej ludzkość nędzy. Z nędzy tej cudzej stworzyłem swój ideał... Mogę już umrzeć, bom przeżył jedną chwilę życiem moich... „Paryasów“.
Helena milczała, oddychając wolno.
Na zapadłe jej policzki wystąpiły dwie purpurowe plamy. Chłonęła w siebie głos Borna nizki i dziwnie dźwięczny. Nerwy jej, zwykle naprężone, zdawały się być nagle zwolnionemi cuglami.
— Gdy i pani przeżyjesz jedną taką chwilę, och, choćby nie tę z bagna socyalnej nierówności wyrastającą, ale jedną sekundę, w której się pani poczujesz solidarnie związaną z całym tym ogromem, pełnym tajemniczej grozy, związaną cieleśnie, duchowo, całem swem jestestwem fizycznem, moralnem, tem, które czujesz i które przeczujesz, będziesz mogła pożądać zgonu, bo pożądać go będziesz spokojnie, cierpliwie, rozumiejąc to, co powiedziałem przed chwilą. Śmierć to tylko nowa forma życia...
Lecz Helena przerwała mu, wyciągając rękę.
— Gdybym miała pewność, że życie nie kończy się ze śmiercią, nie pragnęłabym umrzeć.
— Dlaczego?
— Bo pragnę nicości, odpoczynku... Jestem tak bardzo zmęczona...
Born patrzył na nią przenikliwie.
— Nie jesteś pani zmęczona, pani sama, lecz zmęczone są u pani te formy i przemiany, przez jakie pani swą istotę iść zmuszasz. Gdyby ktokolwiek przedsięwziął nad panią przeciwną pracę i zaczął suggestyonować pani myśl, iż jesteś silną, zdrową fizycznie, i moralnie, ręczę, że po upływie pewnego czasu nie byłoby weselszej i zdrowszej nad panią istoty... Tylko trzeba, aby taki uzdrowiciel się znalazł.,.
Helena drgnęła, słysząc to słowo.
Zagwizdał koło jej uszów miękim świstem głos Hohego. Porwała się z krzesła i, jakby dla otrzeźwienia się, zaczęła przecierać oczy palcami.
— Nie, panie — wyrzekła — nie, nie chcę uzdrowicieli, plemię to Faryzeuszów, poją jadem, nie, nie, wolę sto razy cierpieć tak jak w tej chwili cierpię... Żegnam pana.
On wstał także, zdziwiony tem jej nagłem obudzeniem się. Uczuł się zmięszanym, sądząc, iż Helena przypuszczać może, że to on właśnie narzuca się na rolę uzdrowiciela. I myśl ta wstrząsnęła nim całym. W jednej chwili czar tej kobiety zaczął działać, jak zapach kwiatu, uwolnionego nagle z wiążących go obsłon waty. Sekunda jedna wystarczyła, aby Born wchłonął w siebie urok bladej twarzy Heleny i jej zgrabnej postaci, ginącej w fałdach pluszowego okrycia.
Stała teraz tuż przed nim, opierając się jedną obnażoną ręką o stolik, drugą otulała dokoła szyi ciemne pióra, któremi jej okrycie było dokoła obszyte. Ręka ta biała, pocięta delikatnemi żyłami, wiła się wśród ciemno-bronzowego puchu fryzowanych piór. Srebrno szare włosy lśniły się pod rondem wielkiego kapelusza. Ukośne źrenice, okryte sinemi powiekami patrzyły teraz trwożnie, błędnie, jak dwa spłoszone ptaki. Z piór, pluszu, z jej włosów, z niej samej biła woń perfum, eteru i rozgorączkowanego ciała.
Born szukał słów — nie umiał znaleźć, pragnął niemi zatrzymać rwącą się do odejścia Helenę, tak jakby od jej dłuższej obecności zależało teraz wiele szczęścia w jego życiu. Równocześnie przypominał sobie, iż nieraz, dawniej, przed laty, na jej widok odczuwał podobne zmieszanie. Przyszła mu na myśl ta chwila, w której Helena zjawiła się na progu sypialni ubrana błękitno, z książką kuchenną w ręku, zajęta protegowaniem Jadwigi i przyrządzaniem czekoladowego kremu. Odwrócił na chwilę głowę ku oknu, gdyż serce mu się ścisnęło gwałtownym żalem. Posłyszał szelest sukni. Helena zmierzała ku wyjściu. Zdawało mu się, że dusza jego zapada w cień. Nagle porwał leżące na stole weksle, o których zapomnieli oboje.
— Pani Heleno — zawołał prawie rozpaczliwie.
Helena zatrzymała się na środku pokoju.
— Proszę weź pani te weksle, błagam panią!...
Lecz ona przerwała mu, wyciągając rękę.
Daj — wyrzekła krótko — rozkazującym głosem.
Drżącemi dłońmi zgarnął papiery i zwinąwszy, podał jej niezgrabnie.
Byli sami, gdyż nawet w drugim pokoju nie było nikogo za kontuarem i z wpół otwartych drzwi kuchni słychać było głos właścicielki cukierni i pisk targanego za uszy chłopaka.
Helena, biorąc z ręki Borna papiery, dotknęła palcami jego dłoni. Podniosła opuszczone powieki i tuż przed sobą spostrzegła źrenice tak bardzo przez nią niby znienawidzonego człowieka, źrenice, które targnęły jej sercem z szaloną siłą. W tej chwili uczuła, iż Born chwyta jej dłoń i ciągnie ją ku sobie gwałtownie. Postąpiła kilka kroków, rozpacz i radość ogarnęła nią równocześnie, zmysły w niej zastygły i ustąpiły miejsca bezmiernemu rozrzewnieniu, była tak blizko Borna, iż ustami prawie dotykała ust jego.
Nagle, odepchnęła go od siebie. Najwyraźniej na przeciwległej ścianie, na brudnym deseniu obicia zamajaczyły przed nią przejrzyste i jakby bezcielesne sylwetki. Nie miały określonych kształtów, lecz jej uduchowiona w tej chwili istota poznała i odczuła ich obecność.
— Idź, idź do niej i do dziecka — wyszeptała Helena szalonym wysiłkiem po raz pierwszy, panując w zupełności nad sobą.
I nie oglądając się po za siebie, wybiegła na ulicę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostawszy sama, w ciemności, zaczęła analizować, co się z nią stało. Lecz wszystkie te wrażenia były zanadto silne, nie umiała, nie mogła ich widzieć jasno i zdać sobie z nich sprawy. Łzy zaczęły płynąć jej po twarzy z nadzwyczajną obfitością. Biegła, prawie roztrącając przechodniów i łkała, nie zasłaniając ust, nie tłumiąc swych jęków. W zaciśniętej dłoni trzymała weksle Borna. Nigdy chyba w życiu nie czuła się tak nieszczęśliwą. A jednak z rozpaczy tej drgało jakieś światełko, coś jakby odgrzebanego z dawnych, przeżytych lat. Ten punkt jasny powiększał żal Heleny.
Plątało się to i ginęło w ciemni teraźniejszości.
Dopadła do domu i wbiegła na schody.
Szarpnęła dzwonkiem.
Chciała się ukryć w swej sypialni i uczuć dach nad głową.
Otworzył jej drzwi Świeżawski, skrzywiony i przywitał ją na progu niechętnemi słowy.
— Gdzież cię znów nosi? Babka fiksuje i kłóci się z kucharką, ja muszę wyjść do teatru...
Lecz urwał, widząc zalaną łzami twarz Heleny.
— Cóż to? — zapytał — miewasz teraz ataki na ulicach.
Ona, zacisnąwszy zęby, przeszła mimo niego i już chciała wejść do swego pokoju, gdy nagle poczuła w ręku weksle Borna. Świeżawski szedł szybko w stronę swego gabinetu. Helena iść za nim zaczęła. Idąc, patrzyła z nienawiścią na jego wysoką postać wysmukłą i zgrabną, opiętą kamizelką i spodniami frakowego garnituru. Białe rękawy koszuli migały zdaleka, Świeżawski niósł ostrożnie lichtarz i widać było jak na małym palcu jego prawej ręki migotał szafir szerokiego, angielskiego pierścionka.
Doszli tak do gabinetu, oboje milcząc, przedzieleni smugą nienawiści, wlokącą się pomiędzy nimi gorącym strumieniem.
Świeżawski postawił świecę na biurku. W bladem jej świetle zamigotała na poduszce purpurowej aksamitnej cyfra Sosnowiczówny. Cyfra ta okoloną była girlandą białych tuberoz. Przejmująca woń wypełniała pokój. Poduszka spoczywała na arkuszach delikatnej bibułki, z których ją obwinięto. Obok, na krześle, stało wielkie, próżne pudło. Lecz tuż, koło rewolweru i książki do nabożeństwa, czerwieniła się purpura atłasowego étui, mającego kształt bransolety. Na étui cyfra M. S. splątana była misternie.
Był to hołd zbiorowy wielbicieli talentu aktorki. Świeżawski zbierał składkę, sam nie dawszy na nią ani grosza. Obnosił jednak listę a z ust jego płynęły słodkie słowa, ku uczczeniu zasług scenicznych i cnót domowych panny Magdaleny...
Obecnie, on i Hegiel mieli w dniu imienin podać owo uczczenie, na poduszce z atłasu, okoliwszy je wieńcem tuberoz.
Helena stała chwilę, ogarniając wzrokiem ten pokój, przesiąkły ciężką wonią kwiatów i wody kolońskiej, którą Świeżawski frak swój zwilżał.
Właśnie ujął w rękę rozpylacz, wetknął go w buteleczkę i dmuchać zaczął. Siatka kropli padła w oczy Heleny i podnieciła jej gniew. Wyniosłym gestem cisnęła na biurko pomiędzy tuberozy, biżuteryę i lufy rewolweru, masy papierów poszarpanych na strzępy.
— Oto twoje lichwiarskie weksle! — krzyknęła a oczy jej z zielonych stały się prawie czarnemi.
Świeżawski rozpylacz od ust odjął i do biurka poskoczył. Zaledwie rzucił okiem na poszarpane świstki, bełkotać zaczął, cały siny w nieposzlakowanej bieli swej balowej bielizny.
— Ty, ty ukradłaś mi te papiery, ty?
W Helenie zamarło serce, zbladła jak trup, chciała skierować się ku drzwiom, lecz zdawało się jej, że ktoś jej nogi do ziemi przykuł kajdanami.
Tymczasem Świeżawski do drzwi wchodowych poskoczył, zamknął je na klucz i to samo chciał uczynić z drzwiami, prowadzącemi do dawnej ich wspólnej sypialni.
— Ja cię nauczę, ja cię nauczę — bełkotał drżącemi z wściekłości usty.
Lecz Helena, nagle oprzytomniawszy, rzuciła się do biurka i strąciwszy na ziemię atłasową poduszkę, porwała szybko rewolwer.
— Zabiję! — wyrzuciła przez zaciśnięte zęby.
Świeżawski cofnął się ku oknu i stał teraz, jak zwierz, osaczony w swej jamie.
Helena cofnęła się ku drzwiom, trzymając wciąż lufę rewolweru skierowaną w stronę męża. Gdy była za progiem, zatrzasnęła drzwi i przekręciła lewą ręką klucz, który tkwił właśnie z tej strony, poczem pobiegła do swego pokoju. Zamknęła się na klucz i wówczas dopiero dostrzegła, iż trzyma palec na cynglu rewolwera. Położyła ostrożnie broń na krześle i, stanąwszy pod ścianą, ścierała pot z czoła.
Lampa paliła się na tualecie.
Pod nią, dostrzegła Helena rożek żałobnej koperty. Mimowoli spojrzała na drzwi. Jak się to stało, że Świeżawski, który po całym domu zwykle nurkował, nie dostrzegł tego listu. Tak wielkiem było jej przyzwyczajenie do dźwigania tej nędznej małżeńskiej obroży, iż nawet w tej chwili, gdy o mały włos nie spełniła zbrodni, pierwszą jej myślą była trwoga o odkrycie przez męża jej znajomości z Siennickim.
Powoli, cicho, odsunęła się od ściany, wyjęła list w żałobnej obwódce i, otworzywszy kopertę, czytać zaczęła.

List Siennickiego do Heleny.

Heleno! Ja czekam i śmierć czeka na nas oboje. Czeka, jestem o tem przekonany. Także ci dobrze na świecie, tak rozkosznie, tak miło, że bądź co bądź starasz się przedłużyć to fatalne istnienie? Błądzę całemi nocami pod twemi oknami, skoro zmierzch zapada, jestem także około twego domu i radbym, ażebyś posłyszała jęki mej duszy, która jak puszczyk wabi cię i woła. A wabię cię do uczty śmiertelnej a pełnej może najwyższej radości, a wołam cię do orgii ostatniej, do której zasiadają tylko odważne i pełne niepokoju istoty. Należeć będziemy do tych, którym nędzne uciechy tego świata nie starczą, bo są goryczą koniecznej śmierci i kalectwem ciała zabarwione. Małodusznym część ta wystarcza. My dwoje wyswobódźmy się, idźmy w przestrzeń tajemniczą, stańmy oko w oko z nieznanem, wyprzedźmy tych geniuszów, filozofów, którzy bredzą i błądzą w ciemności, idźmy w tę przestrzeń, zanim nas obłęd trwogi nie schwyci, zanim nie staniemy się zgnilizną żywą, czyniącą odrazę sobie i innym żyjącym trupom. Chcę cię mieć przy sobie w chwili orgii, chcę, ażebyś i ty poszła razem ze mną, w tę czerń, która nie jest może czernią... Dlaczego — powiem ci to w przedśmiertnej chwili. Heleno, gdyby nawet śmierć była tylko przedłużeniem naszej obecnej męki, toć jest jeszcze śmierć śmierci! A jeśli jej niema, potrafimy ją stworzyć, tak silne jest nasze pragnienie wydarcia się z naszej nędzy. Heleno, ja czekam, śmierć nasza będzie łagodna, piękna, subtelna, delikatna, pełna czaru i wdzięku. Z wizyą łagodną w głębi ócz przejdziemy ten próg, o który rozbijają sobie trywialnie czaszki, jedynie ci, którzy nie zaznali nigdy istotnej miłości śmierci. Och, śmierć, kochanka biała i czysta... Dziewiczy jej welon, z mgły śnieżnej spowity... Czuję ją w mem pobliżu, słyszę klekot jej śmiechu, szept jej kości... Heleno, śmierć na nas czeka, woła nas, przyzywa... Czyż szaleństwo i zgnilizna mają ją zwyciężyć? Nie, och nie, litości, chodź w objęcia śmierci!...

Helena zmięła list w dłoni i stała teraz długo, błędnym wzrokiem wpatrzona w białą kulę lampy.
Śmierć, samobójstwo, zaczęło teraz przed nią majaczyć, jak we mgle, ale nie odtrącała i nie odpychała ich od siebie. Przeciwnie myśl ta nabierała teraz w jej umyśle pewnego wdzięku i czaru, który ją ciągnąć zaczynał. Przypomniała sobie słowa Borna:
— Pani nie będziesz miała nigdy dość siły...
Dlaczego, a zwłaszcza teraz, zwłaszcza gdy...
Przecięła własne myśli.
— Nie, nie, to byłoby zbyt straszne. Kochać Borna, kochać teraz, w tej chwili, gdy nie miała do tego prawa...
Nie miała prawa, dlaczego?
Dlatego, że Born należał do innej a tą inną była Jadwiga.
I jak dawniej, Hohe imponował jej z oddalenia i trzymał jej gniew na uwięzi, tak obecnie Jadwiga zdawała się ramionami swemi osłaniać Borna przed miłością Heleny.
Im dalej Helena teraz cofała się w swą przeszłość, tem więcej odnajdywała uczuć i wrażeń, które się z istotą Borna wiązały. W jednej chwili wspomnienia te rosły i potężniały, przepełniły jej umysł i serce.
Usłyszała łoskot drzwi wchodowych, potem turkot dorożki.
Świeżawski jechał do teatru, uwożąc ze sobą tuberozy i atłasową poduszkę.
Helena ukryła twarz w dłonie.
Lufa rewolwerowa, migająca w półcieniu, zaczynała teraz ciągnąć ją ku sobie.
Lękała się jej, jak złośliwego zwierzęcia, jak gadziny, która jej zadać miała cios śmiertelny.
List Siennickiego, zmięty w jej ręku, kaleczył jej nabrzmiałe od płaczu powieki. Nie zważała jednak na nic i tarła twarz rękami, szepcząc wyschłemi od gorączki usty:
— Co ja zrobię, co ja zrobię!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.