Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Gdy Helena otworzyła oczy, doktór nieznacznym gestem przywołał Heglowę ku sobie.
— Daj jej pani łyżkę tego lekarstwa, to mieszanina środków uspakajających i co pół godziny ponawiaj pani dozę...
Namyślił się i dodał:
— Lepiej co godzinę, to jak widzę jeszcze nowicyuszka i musi nie być przyzwyczajona do środków kalmujących... Jeżeli zażąda pić, daj jej pani wody z kwiatem pomarańczowym.
Heglowa skinęła głową.
— Czy atak się nie powtórzy? — spytała.
— Nie, niema obawy, wyrzekł doktór — inaczej przecież nie umieszczałbym jej obok pani Anny, choć właściwie, nie miałbym jej gdzie umieścić. Zakład pełen gości, do jej pokoju, położonego tuż nad salą balową, nie można było jej przenieść... Odchodzę, zostawiam obie pacyentki pod pani opieką. Trochę ciężkie zadanie, ale znam energię pani i wiem, że się zeń dobrze wywiążesz.
Wyszedł cicho i już przy drzwiach zapytał:
— A pani Anna?
— Czuwa przy niej ojciec. Śpi teraz, zdaje się, że jest uratowana i ona i dziecko. Tylko...
Rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami.
— Przemów pani do niej, po swojemu — odparł doktór — ręczę, że zdołasz wymódz na niej, iż przestanie wywoływać podobne wypadki!
Twarz Heglowej powlokła się smutkiem.
— Czy pan sądzisz, że nie użyłam wszelkiej swej wymowy i perswazyi, podczas gdy pani Anna przyszła do mnie po poradę w Warszawie? Ody jej oznajmiłam, że ma zostać matką, wpadła w rozpacz, wołając: nie chcę, to mnie oszpeci, będę się wstydziła, jakże ja się tak ludziom pokażę!... Mówiłam do niej długo, dawałam rady, przestrogi, prosiłam, ażeby schowała gorset, nosiła wolne suknie — przyrzekła!... Dziś widzę, iż słowa moje były grochem na ścianę. Obecnie uniknęła wypadku, lecz czy zdołamy ocalić to biedne dziecko, którego ona nie pragnie, nie żąda...
— To jej rzecz — odparł doktór — są pewne natury, mające odrazę do tworzenia a natur tych coraz więcej! Dobranoc, pani Hegiel!...
Roześmiał się.
— Mówię: dobranoc a ani ja, ani pani dziś oka nie zamkniemy! Za godzinę zejdę do sali balowej i wszystkich moich pacyentów przyprowadzę do zakładu. Inni niech się trzęsą, skoro im to do życia potrzebne!
Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą.
Heglowa zbliżyła się do łóżka, na którem leżała Helena.
Zdziwiła się, widząc, iż ta ostatnia patrzy na nią zupełnie przytomnemi i spokojnemi oczami.
— Jakże się czujesz? — zapytała Heglowa, pochylając się nad swą dawną przyjaciółką.
Lecz ona uniosła się cokolwiek na poduszkach i spytała:
— Co się to ze mną stało?
Heglowa sięgnęła po łyżkę i flaszkę z lekarstwem.
— Służba zakładowa, idąca gasić latarnie, znalazła cię leżącą na ziemi, koło ławki. Zemdlałaś. Przyniesiono cię tutaj.
Zawahała się chwilę, poczem dodała:
— Prosiłam, aby mi pozwolono czuwać nad tobą... Sądziłam bowiem, że będziesz wolała w chwili przyjścia do przytomności, znaleźć obok siebie kogoś, szczerze ci oddanego, niż obcą twarz zakładowej posługaczki...
Helena przymknęła i otworzyła powoli oczy.
— Tak — wyszeptała — dziękuję...
Leżała nieruchoma, odziana w swą jedwabną, białą spódnicę i łachmany balowego stanika, który zdarto z niej, nie mogąc znaleźć haftek, kunsztownie zapinających pod pachą wyfiszbinowany pancerz.
Te jedwabne szmaty nasiąknięte były silnym zapachem octów, eteru i zmoczone wodą. Helena drżała w nich z zimna. Ogarnęło ją uczucie rozrzewnienia, zdawało się jej, że jest małem dzieckiem, zbitem i nieszczęśliwem. Chciała podnieść rękę, lecz ramię jej opadło. Doznała wrażenia, jakby cały jej szkielet był połamany na drobne cząstki.
Heglowa pochyliła się znów ku niej.
— Pozwól — wyrzekła łagodnie — rozbiorę cię i okryję... Drżysz cała z zimna... Przedtem jednak weź lekarstwo, uspokoisz się zupełnie.
Lecz Helena pod wpływem tego łagodnego głosu topniała cała moralnie, usta jej drżały, kurcz ściskał gardło...
— Och — wyszeptała nareszcie — jaka ja jestem nieszczęśliwa!...
Heglowa podawała jej łyżkę lekarstwa.
— Wypij to, Helu — prosiła.
Lecz Helena ze łkaniem wykręcała głowę.
— Nie, nie, pozwólcie mi umrzeć... Niech umrę, jak pies na rozstaju!... Sama jedna, sama jedna.
Zęby jej dzwonić zaczęły, głowę tarła o poduszki.
— Och, och — jęczała cicho.
Rozrzewniała się sama nad sobą. Obecność Heglowej, jej głos łagodny, jej troszczenie się serdeczne o przywrócenie jej sił, wprowadziły Helenę w stan roztkliwienia, w stan nieznany jej od lat tylu. Zdawało się, że całe szluzy łez otwarły się w jej oczach. Płynęły gorącą falą po rozpalonych policzkach.
— Niech ja umrę, niech ja umrę — powtarzała cichym, dziecinnym głosem.
Heglowa delikatnie podłożyła swą lewą rękę pod głowę Heleny i, uniosłszy ją, wlała w drżące usta płaczącej trochę uspakajającego lekarstwa.
Poczem usiadła na krawędzi łóżka i ocierała łzy Heleny, która ciągle skarżyła się.
— Och, gdybyś ty wiedziała, jaka ja jestem nieszczęśliwa...
— Wiem, wiem — odparła Heglowa.
— Nie, nie — jęczała Helena — ty nic nie wiesz, skąd możesz wiedzieć, nikt nie wie, co się w mojej duszy dzieje; ja jedna, ja jedna!...
Zaniosła się łkaniem, jak małe dziecko.
— Nieszczęśliwa jestem i podła, och, jaka, ale to nie moja wina...
Heglowa ujęła ją za rękę.
— Owszem, trochę w doli, jaką przechodzimy, jest i naszej winy...
— Nie, nie — odparta Helena — ja miałam postanowienie inaczej poprowadzić swe życie... A teraz co?...
Heglowa ujęła jej drugą rękę, którą Helena zaczęła rwać swe rozrzucone po poduszce włosy.
— Teraz, całe życie jeszcze przed tobą. Jesteś dziś bardzo rozdrażniona, lecz skoro się rozwidni i słońce wejdzie, czarne twe myśli miną...
— Nie — odparła Helena posępnie — te czarne myśli nie miną nigdy, bo mi się wryły w mózg... Zobaczycie, że ja zwaryuję!
— Helu — prosiła Heglowa — nie poddawaj sobie podobnej idei. Nie zwaryujesz, ale będziesz neuropatką a to choroba niemiła i bardzo męcząca. Nie widziałam cię dawno, lata całe, i znajduję w tobie zmianę straszną pod względem fizycznym i moralnym.
Zawahała się i dodała pospiesznie:
— Pod względem moralnym, nie wiem!... Jesteś zawsze tak skrytą, że nie wiem, co się na dnie twej duszy mieści. Widzę cię jednak zrozpaczoną, bez okruszyny silnej woli, zdenerwowaną i pozostawioną najzupełniej samej sobie...
Z oczów Heleny znów łzy płynąć zaczęły.
— O tak, tak — jęknęła — jestem sama i nie wiem w jaką się obrócić stronę. Byłam zawsze czyjąś pastwą i ktoś ze mnie korzystał... Wyczerpałam się...
Lecz Heglowa ścisnęła silnie jej rękę.
— Nie mów tego — wyrzekła — korzystano z ciebie, to prawda, ale i ty korzystałaś z nich... W jaki sposób — och, rozmaity... Bądź sprawiedliwą! Nie staraj się nigdy przedstawiać się jako nieodpowiedzialna i małoletnia. Czasy, w których kobiety skarżyły się, iż są uwodzone i wyzyskiwane, minęły. Dziś możemy się bronić i powinnyśmy się bronić. Jesteś rzeczywiście jedną z tych kobiet, za której duszą, ciałem, inteligencyą, majątkiem ciągnie zawsze czerń szerszeni. Lecz zarazem jesteś świadomą swych czynów i odpowiadasz za nie tak zupełnie, jak mężczyzna... Czy nie tak?
Lecz Helena znów zaczęła lamentować.
— Och, dajcie mi umrzeć, dajcie mi umrzeć!...
— Umrzeć tak, jak wszyscy, w chwili, gdy tego najmniej pragnąć będziesz... Dziś jednak czujesz się nieszczęśliwą i oskarżasz się, po części słusznie, to znów umywasz ręce i składasz na drugich winę tego nieszczęścia... Nie wiem, jakie jest ono i z czego się składa, nie pytam cię, wiedzieć nie chcę, ale pamiętaj, że nie ma nieszczęścia, któregoby pogodą i równowagą moralną pomniejszyć nie było można... Jeżeli chcesz, ja całą duszą gotowa jestem dopomódz ci do odzyskania tej równowagi. Dobrze?...
Pochyliła się, czekając na odpowiedź.
Czekała długo.
Helena zdawała się myślą błądzić po jakichś jej tylko znanych manowcach.
Nocna, biedna lampka, ustawiona na komodzie i zasłonięta arkuszem gazety, rzucała smutne światło na szpitalnie umeblowany pokój i szarą, wełnianą suknię Heglowej, okrytą płachtą czarnego, ceratowego fartucha.
— Dobrze? — spytała znów Heglowa.
Zamiast odpowiedzi, strumienie łez zaczęły płynąć z oczów Heleny.
— Zimno mi — wyszeptała wreszcie, dzwoniąc zębami.
Natychmiast Heglowa zaczęła ją delikatnie i zręcznie rozbierać. Zdjęła z niej szmaty jedwabiu, batystu i koronek.
Gdy schyliła się, aby ściągnąć ażurowe pończochy, Helena wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Dziękuję ci, dziękuję — wołała wśród łkań.
Heglowa wzruszona tym głosem, który zdawał się z serca pochodzić, otarła szybko łzy, które zaszkliły się w jej oczach.
— Ucałuj mnie — prosiła Helena.
Heglowa ujęła ją w ramiona.
— Moje biedne dziecko — wyrzekła — robiłaś wszystko, co można, aby zniszczyć swe szczęście, teraz trzeba zabrać się do odbudowania go... Tylko musisz wmówić w siebie, że masz wolną wolę, inaczej za skutek nie ręczę!...
Helena ze smutkiem pokiwała głową.
— Wolną wolę — wyrzekła — wolną wolę...
Tymczasem Heglowa ułożyła ją na łóżku, związała jej włosy, okryła kilkoma kołdrami.
— Tak, rozgrzejesz się i zaśniesz! Dam ci jeszcze łyżkę lekarstwa. — Dobrze?
— Dobrze!
Helena godziła się teraz na wszystko. Patrzyła na Heglowę oczyma zbitego szczenięcia.
Wypiła jeszcze łyżkę lekarstwa i doznała zawrotu głowy.
Wpadła jednak teraz w fazę gadulstwa i poiła się dźwiękiem własnego głosu.
— A jakże ja mam mieć silną wolę — zaczęła żałośnie — kiedy byle kto mną obraca na wszystkie strony. To babka, to mąż, to brat z za grobu, to ten drugi a teraz ten trzeci. Och, tylu ich, tylu ich, gdybyś ty wiedziała, gdybyś ty wiedziała...
Heglowa położyła rękę na jej ustach.
— Cyt, nie mów nic. Przeszłość twoją zmażemy zupełnie, wrzucimy ją w przepaść, nie wstanie ona nigdy!... Będziesz żyć innem życiem...
Lecz Helena uniosła głowę na poduszkach.
— Grają! — wyrzekła — pan Hohe tańczy... Och!!...
Zamknęła oczy, zmarszczyła twarz, która w tej chwili zdawała się być maską siedemdziesięcioletniej staruszki.
— Będziesz żyć innem życiem — ciągnęła Heglowa — skoro postanowiłaś nie rozstawać się z mężem, powinnaś pamiętać, że dla ciebie świat namiętności, upojeń miłosnych zamknięty... Lecz Helu, są inne jeszcze przedmioty miłości, oprócz mężczyzn na świecie, jest jeszcze nędza, ludzkość, są idee, które ciągną, jak magnes ku sobie... Prawda?
Rozmarzające ciepło ogarniało ciało Heleny, drętwiała w niem powoli.
— Będziesz bywać u mnie, tak jak dawniej — mówiła znów Heglowa — weselej u mnie i gwarniej teraz, mój syn napełnia dom krzykiem i wrzawą...
Helena nagle otworzyła szerokie źrenice, wyciągnęła wyprężoną rękę i palcem wyciągniętym ramienia Heglowej dotykała.
— Ty masz syna; wróciłaś do męża; dlaczegóż praktykujesz jako akuszerka?
Zadawała Heglowej te pytania przytomnym, prawie surowym głosem.
— Nie wróciłam do męża — odparła spokojnie Heglowa — mówiłam ci, że kocham Borna i że jestem przez niego kochaną. Rok temu zostałam matką, rzecz to zupełnie naturalna a naprzykład dla ciebie, kto wie, macierzyństwo mogłoby być zbawieniem! Musiałabyś mieć wtedy silną wolę!...
Helena brwi zmarszczyła, ręka jej opadła na łóżko.
Leżała długą chwilę nieruchoma, wpatrzona nagle pociemniałemi oczyma w przestrzeń.
— Spać chcę — rzuciła wreszcie krótko i odwróciła się ku ścianie.
Heglowa otuliła ją kołdrą, poprawiła poduszki.
— Śpij — rzekła, pochylając się nad nią — jutro rano pomówimy obszerniej i plan twego życia razem nakreślimy!... Dobranoc!
Lecz Helena zamknęła oczy i nie odpowiedziała ani słowa, udając nagle uśpioną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jutro rano!...
Helena zerwała się o świcie i odrzucając okrywające ją kołdry, usiadła na łóżku.
Przez chwilę pozostała nieruchoma, przypominając sobie zdarzenia dnia poprzedniego.
Pamiętała je z nadzwyczajną dokładnością. Przebiegła je myślą i zastanowiła się nad stanem swej duszy i zdrowia.
Fizycznie czuła się jeszcze znużoną, jakby po wzięciu długiej, ciepłej kąpieli.
Lecz moralnie uczuła w sobie stan jakiejś złośliwej energii, wstręt i obrzydzenie do otaczających ją osób, strach przed Siennickim, niechęć do przebywania dłużej w Białej Wsi.
Niechęć ta zaczęła się potęgować z każdą chwilą.
Przez niezasłonięte roletą okno, płynęła masa światła wczesnego sierpniowego poranku. Duże drzewo, rosnące tuż pod oknem, rozkładało swe gałęzie przed szybami na wzór zielonego abażuru.
Helenie przyszła na myśl Heglowa, jej łagodne obejście się, jej słowa...
— Nie potrzebuję jej opieki — wyszeptała, zrywając się z łóżka — dam sobie sama radę i stworzę sobie życie. Byłoby to wpadnięcie z deszczu pod rynnę, dawniej wodzili mnie na pasku mężczyźni a teraz kobieta, i kto? Heglowa? Cóż to za życie chce mi stworzyć? Takie, jak sama pędzi? Z kochankiem, z nieprawem dzieckiem i z dyplomem akuszeryjnym!... Niechże sobie apostołuje i prostuje ścieżki innym kobietom, ja mam dosyć energii i silnej woli, aby się otrząsnąć i przeobrazić zupełnie.
Zaczęła wdziewać pończochy i atłasowe białe pantofle.
— Musiałam wczoraj być bardzo chora — myślała — skoro mogłam się poniżyć do tego stopnia, iż narzucałam się Siennickiemu ze swemi zwierzeniami, potem o miały włos nie wygadałam wszystkiego przed Heglową... Dosyć mam tych rad ludzkich... Przejście moje z Hohem dało mi miarę, czem jest ich opieka! Heglowa może mieć najpoczciwsze zamiary, ale jest to istota, pomimo pewnych pojęć, dziwnie zacofana i pozuje na zbyt mądrą. Wyprowadziłaby mnie znów na nowe manowce, dziękuję!...
Wstała z krzesła i cicho narzuciła na siebie jedwabną spódnicę, pokrytą muślinem. Obejrzała się dokoła. Nie miała czem okryć nagich ramion a chciała koniecznie przedostać się do swego numeru i odjechać z Białej Wsi, zanim się wszyscy obudzą.
Nagle posłyszała na korytarzu ciche kroki.
Na palcach, wstrzymując oddech, podsunęła się ku drzwiom. Delikatnie otworzyła je. Na korytarzu, po wojłokowym dywanie szła cicho gospodyni, odziana w szal i filcowe pantofle.
Helena skinęła na nią ręką i prosiła, aby jej pożyczyła szala, który jej natychmiast odeśle przez kelnera.
Gospodyni podała jej szal, Helena, dziękując, nie śmiała jej spojrzeć w oczy. Wstydziła się tego pierwszego nerwowego ataku, który prawdopodobnie był już komentowany przez służbę zakładową w przerozmaity sposób. Helena miała zawsze odrazę do ośmieszania się w oczach służących. Wzięła więc szal i, zeszedłszy ze schodów, biegła teraz ku hotelowi.
W hotelu wszyscy spali, tylko drzwi do sali balowej otwarte były na rozcież i jeden z kelnerów na wpół odziany, drzemał na scenie na małej kanapce, założywszy nogę na poręcz i opuściwszy głowę prawie na ziemię. Helena szybko przemknęła pomiędzy rozstawionemi krzesłami, zamiatając fałdami sukni kwiaty, wstążki, szpilki, które gradem leżały na porysowanej obcasami posadzce. Koło luster dwie lampy dogasały, wydając z siebie cuchnące kłęby swędu. Helena wdrapała się na scenę i chwilę zawahała się, nie wiedząc, jak zbudzić kelnera. Obejrzała się. Pomiędzy kulisami stał długi kij, służący tapicerowi do równania fałd portyer, stanowiących kulisy. Helena ujęła ten kij w rękę i nim zaczęła popychać śpiącego kelnera. Wielkie bowiem miała obrzydzenie do ludzi nie z jej sfery. Kelner porwał się na równe nogi. Helena zażądała natychmiast rachunku i powozu, który mógłby ją odwieść na stacyę kolei. Wybiła czwarta. O piątej pociąg odchodził. Biała Wieś oddalona była od Warszawy o dwie godziny drogi. Za trzy godziny więc Helena stanie w domu i pozostawi po za sobą to nerwowe gniazdo, pełne teraz wspomnień Hohego i Heglowej.
Podczas gdy kelner poszedł zbudzić gospodarza, Helena pobiegła na górę. Wpadła do swego numeru i zaczęła zrzucać rzeczy do kufra. Nagle zatrzymała się przerażona; w pospiechu stłukła lustro. Zły znak!... Lecz zaraz rzuciła się ku miednicy z wodą i oblała całą twarz i szyję. To jej dodało energii. Przesądy głupie, nic więcej — myślała, nakrapiając się wodą kolońską — gdybym tu dłużej została, zidyociałabym, jak oni wszyscy...
Uczesała się, ufryzowała, podniosła włosy i włożyła granatowy, podróżny kostium. Przejrzała się w lustrze i uśmiechnęła. Ta noc zmieniła ją zupełnie. Z sentymentalnej romantyczki, przeobraziła się nagle w rodzaj trzeźwej istoty z szynionem włosów po chińsku skręconym na czubku głowy. Nigdy jeszcze chyba nie czuła się tak silną. Zdawało się jej, że ktoś nagle wszystkie jej nerwy zebrał tak jak cugle i ściągnął je z tyłu jej głowy. Zatarła ręce z zadowoleniem. Co się z nią działo? Dlaczego nie dawniej, jak wczoraj, czuła się tak nieszczęśliwą? Hohe, wstrętny gad, Siennicki — waryat, zresztą czem był dla niej Siennicki — niczem!... Całował jej usta... To się nie liczy, nie był przecież jej kochankiem, a to rzecz główna!
Zastukano do drzwi, kelner podał rachunek. Helena zapłaciła, kazała znieść rzeczy i, naciągając rękawiczki, układała plan swego dalszego życia. Uczuła jednak w tej chwili, że nie ma gruntu pod stopami... Z nerwową gwałtownością zwróciła się ku mężowi. W gruncie rzeczy — rezonowała — mój mąż jest wart tyle, ile Hohe i oni wszyscy. Sprobuję...
Zatrzymała się. Nie wiedziała, co ma właściwie próbować. Ponieważ jednak, jak każda neurasteniczka, potrzebowała jakiegoś punktu, koło którego przez pewien czas myśli jej, czyny i dążenia kręcić się powinny, uczepiła się myśli o mężu i zaczęła poniekąd czuć nie dla Świeżawskiego, ale dla myślenia o nim, sympatyę. Jego brak zupełny nerwów, silne zdrowie, równowaga i zimna krew a w danym razie energia zaczynały jej imponować z oddalenia. Porównywała go do Hohego, Siennickiego, wszystkich tych, którzy się koło niej kręcili i jego wysoka, silna postać zaczynała róść w jej chorobliwej imaginacyi i nabierać pewnej przewagi.
Kelner ponownie do drzwi zastukał.
— Proszę jasnej pani, powóz już zajechał.
Ona, przejęta ciągle myślą o Świeżawskim, uczuła nagłą potrzebę mówienia o nim głośno.
— Schodzę, proszę wziąć ten sakwojaż i powiedzieć furmanowi, żeby jechał prędko i nie spóźnił się na pociąg... Mąż na mnie czeka...
Szeleszcząc podszewkami spódnic, zeszła ze schodów i wsiadła do powozu.
Kelner kłaniał się nisko.
Powóz ruszył.
Helena rzuciła się w głąb i wydęła ironicznie usta, patrząc na budowle zakładu, na mały domek, obrośnięty dzikiem winem z zamkniętemi szczelnie okiennicami.
Młoda kobieta przybrała wyniosłą minę istoty dumnej swą moralną i fizyczną równowagą.
— Szpital waryatów — wyrzekła mimowoli głośno i na dźwięk własnego głosu drgnęła nerwowo.
Woźnica obejrzał się szybko.
— Jaśnie pani co mówi — zapytał.
Helena zagryzła wargi i przez chwilę czuła, że myśli jej mącić się zaczynają.
— Mówię, żeby prędko jechać — wyrzekła wreszcie całą siłą woli, starając się odzyskać panowanie nad sobą.
Krótki to był wysiłek, lecz musiał ją kosztować wiele nerwowej energii, gdyż po czole jej spłynęły dwie krople potu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy dorożka zajechała przed bramę, ósmą wskazywał zegar ratuszowy.
Helena, zapłaciwszy dorożkarzowi, kazała stróżowi wziąć kufer i zanieść go na górę. Podążyła sama kuchennemi schodami. Szybko porwała za klamkę. Drzwi były zamknięte. Zaczęła stukać. Nikt nie odzywał się wewnątrz mieszkania.
Zeszła powoli i udała się na schody frontowe.
Na pierwszem piętrze spotkała schodzącego stróża.
— Postawiłem kufer koło drzwi — wyrzekł — dzwoniłem, ale nikt nie otwiera, muszę iść polewać ulicę!...
Helena weszła na górę i usiadła na kufrze. Założyła ręce na piersiach i patrzała przed siebie, na duże okno upstrzone kolorowemi szybkami. Słońce przeszywało szkło i padało na schody tęczowemi plamami.
Radość i owa siła woli Heleny zaczęła znikać powoli. Już w wagonie kolei kilkakrotnie musiała rezonowaniem podtrzymywać gasnące w niej iskry. O te zamknięte drzwi jej własnego domu rozbiła się jej energia. Natomiast zaczęła w Helenie fermentować jakaś głucha złość. Nie chciała się do niej jednak przyznać. Zastanawiała się nad tem, dlaczego mąż jej o godzinę wcześniej wyszedł do biura, dlaczego służące wyszły, zamykając drzwi kuchenne.
Nagle w przedpokoju dały się słyszeć kroki, drzwi otworzyły się. Stanęła w nich pokojówka, tłómacząc się, iż zbiegła „właśnie“ na chwilę po mleko... Helena zacięła zęby i przeszła mimo niej. Skierowała się ku pokojowi męża...
Otworzyła drzwi.
Nie było nikogo.
Wzrok jej padł na łóżko, przygotowane do spoczynku, lecz nietknięte.
W tej samej chwili, Świeżawski otworzył swoim kluczem drzwi frontowe i wszedł do salonu. Zobaczywszy stojącą na progu żonę, cofnął się, poczem wybełkotał dość kwaśno:
— A to ty, dlaczego powróciłaś, skoro miałaś zabawić jeszcze dwa tygodnie?
Helena nie odpowiedziała ani słowa, tylko długą chwilę wzrok swój zatrzymała na postaci męża. Zauważyła jego twarz zmęczoną, nieoczyszczone buty, bieliznę pomiętą, wyraz twarzy niechętny i pogardliwy. Spojrzała raz jeszcze na łóżko nietknięte, przypomniała sobie Annę, Sosnowiczównę i nagle zebrawszy fałdy swej sukni i nie wyrzekłszy ani słowa, weszła do swego pokoju.
Wszedłszy, usiadła na łóżku i patrzyła dokoła. Obicie ścian zbladło i pokryło się warstwą kurzu. Firanki nad łóżkiem wisiały smutnie, lampka kryształowa, z której była tak dumną, wydała się jej żydowską tandetą. To samo i ten mąż, którego zdaleka stroiła w jakieś pióra energii i siły, który zdawał się jej lepszy i godniejszy uwagi, niż Hohe lub Siennicki, teraz w zbliżeniu przedstawił się jej jako istota wstrętna, mężczyzna strawiony zmysłowem nadużyciem, cuchnący gorączką i winem, powracający prawdopodobnie z lupanaru, po przewłóczonym po zaułkach wieczorze.
Wzruszyła ramionami.
Iluzya spadała jej z oczów.
Do czego się tak spieszyła? To mieszkanie było cuchnącą klatką, zastawioną starymi, zniszczonymi gratami. Ten mąż, najwstrętniejszym może z dotąd spotykanych ludzi. Ogarnął ją szalony smutek. Żałowała teraz szumiących świerków Białej Wsi i tej eleganckiej nerwowości, w jakiej tonęła. Uczuła znów dławienie w gardle i łaskotanie z tyłu głowy. Sztucznie podniecona siła opuszczała ją niemal z każdą sekundą. Wpadała w drugą ostateczność, tak jak wszyscy chorzy nerwowo, którzy mają chwile szalonej pewności siebie, graniczącej z zuchwalstwem i znów tracą wszelką siłę, chęć, wolę, opuszczając ręce i zapadając w stan graniczący z melancholią.
Helena siedziała tak długo nieruchoma, wreszcie gdy już uczuła, że nie miała w sobie ani kropli moralnej siły do przedsiębrania czegokolwiek, wstała i prawie głośno rzuciła te słowa.
— Born miał racyę, to nie dom, to oberża.
Łkanie nerwowe zaczęło ją dławić, zlękła się ataku, nie chciała widzieć koło siebie męża, sług — istot, które były jej obce i wstrętne.
Obejrzała się po pokoju.
Oczy jej padły na szafę, na wierzchu której stało kilka flaszeczek.
Przystawiła szybko krzesło, porwała jedną z nich, zeskoczyła na ziemię i, odetkawszy korek, szybko pić zaczęła.
Żółty płyn słodkawo-kwaśny wypełnił jej usta i wpadłszy w gardło, drapać ją zaczął. Oderwała od ust butelkę, szybko zdrapała paznogciem etykietkę apteczną i ukryła flaszkę w głębi szafy, jak klejnot drogocenny i rzadki.
Poczem, chwiejąc się na nogach i jęcząc cicho, zbliżyła się do łóżka, na którem leżał tylko materac i rzuciwszy się nań ubrana, zamknęła oczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.