Flirt z Melpomeną/Żeromski, Ponad śnieg

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr miejski im. Słowackiego: Ponad śnieg, dramat w 3 aktach Stefana Żeromskiego.

Utwór Żeromskiego tak bardzo odbiega od naszych pojęć o konstrukcyi teatralnej, iż, doprawdy, uchwycenie jego budowy wewnętrznej nie jest łatwem zadaniem. Najprostszą może drogą będzie zacząć od zestawienia materyału faktycznego zawartego w trzech aktach, tak rozbieżnych treścią i tonem, iż stanowią jakby trzy różne sztuki, lub też części trzech różnych sztuk.
Akt I. Jesteśmy w dworze szlacheckim na wschodnich kresach. Panią jego — więcej niż panią, jego genius loci — jest Antonina Rudomska, szlachcianka dawnego autoramentu, trzymająca w żelaznem ręku majątek, dwór, rodzinę. Rodzina jej, to dwudziestoletni syn Wincenty („Wiko“), oraz Irena, sierota po stryjecznej siostrze i pupilka. Irena, jestto majętna panna, ale posag jej — ot, po szlachecku, w duchu tradycyj starodawnej „opieki“ — wsiąknął w majątek opiekuński. Niema (broń Boże!) mowy o nieuczciwości; pieniądze — a przynajmniej rachunki z nich — są; ale uwięzione gdzieś w budynkach, w nierentujących się przedsiębiorstwach: dość, iż panna, na razie, posagu otrzymać nie może. Rudomska postanowiła o losie sieroty: znalazła jej świetną partyę, bogatego Olelkowicza, któremu chodzi o samą pannę, i gotów jest, nie wglądając zbyt ściśle, dać absolutoryum z opieki. Dla syna również Rudomska ma w zanadrzu małżeństwo odpowiadające jej dynastycznym instynktom, w osobie bogatej i doskonale urodzonej Strzemieńczykówny. Oboje młodzi, wychowani w ślepym posłuchu, dają się pozaręczać — każde na swoją stronę — bez oporu, mimo że, w cieniu tych samowładnych rządów, wykiełkowała miłość, gwałtowna, egzaltowana miłość między Wikiem a Ireną. Miłość ta umie tylko szarpać się i miotać; nie czuje się na siłach, nie przychodzi jej prawie na myśl aby mogła się przeciwstawić planom matczynym: zresztą już zapóźno; tegoż samego dnia ma zjechać Olelkowicz, jutro ślub Ireny, — młodzi żegnają się po raz ostatni. Ona burzy się i patrzy niemal ze wzgardą na słabego chłopca; on, potrafi wszystko dla niej, tylko nie stanąć do oczu matce, tylko nie zdobyć się na czyn. Zdobędzie się, — ale inaczej. Tego dnia we wsi szaleje powódź; grobla ostatkiem sił trzyma napór wody: gdyby odsunąć upust, woda w jednej chwili zwali groblę i zaleje drogę: a drogą tą jedzie Olelkowicz. Wiko, rozkazem matki który jej sam podsuwa, oddala wiernego Joachima, i sam podejmuje się czuwać przy grobli. Nagle, podczas gwałtownej sceny „wyjaśnień“ Ireny z opiekunką, słychać straszliwy huk: grobla puściła. Niebawem (skrót sceniczny posunięty, zaiste, do ostatnich granic!), dowiadujemy się szczegółów katastrofy: powódź zalała drogę na kilka metrów wysoko, zginął Olelkowicz i jego ludzie, zginęło i kilkoro dzieci chłopskich rżnących tatarak nad rzeką. Syn młynarza Joachima widział jak „panycz“ odsuwał zapory. Wiko staje przed matką. Pytany, nie przeczy niczemu; uczynił to, i uczynił świadomie, aby nie oddać Ireny; kocha ją. Rudomska, doprowadzona do szału oporem, którego nigdy może w życiu nie spotkała, rzuca nań straszne przekleństwo: „bodaj mu, za tę zbrodnię, połamało ręce, nogi, bodaj mu ten zuchwały język zniszczał“. Wyklętego uprowadza z sobą Irena: on teraz nie ma nikogo, on jest jej. Wychodzą zgięci przed brzemieniem klątwy, niby pierwsi rodzice z raju.
Ten pierwszy akt, stanowiący niemal że zamkniętą całość, wywiera niewątpliwie silne wrażenie, mimo że rozsądek się raz po raz przeciw temu wrażeniu buntuje. W takich razach, zwykle rozsądek nie ma racyi; spróbujmyż z nim polemizować.
„Gdzież tu węzeł dramatu?“ zrzędzi rozsądek. „Dwoje młodych i wolnych ludzi kocha się rzekomo; nic, w gruncie, nie stoi na przeszkodzie ich szczęściu; nic, prócz planów matki, z którymi zresztą nawet nie próbowali walczyć. Trudno nam uwierzyć, aby harda Irena mogła kochać tego wymoczka, który raczej oddałby ją na zawsze innemu, niżby się miał zdobyć na powiedzenie: „Mamo, ja kocham Irenę i nie ożenię się z inną“. Kiedy zaś ów Wiko łatwiej waży się na ohydny, zdradziecki mord kilkorga ludzi niż na ten czyn najprostszej odwagi cywilnej, staje się nam zbyt wstrętny abyśmy się nim mogli interesować. Jako bohater sztuki, przestaje dla nas istnieć“.
Tak, ale czy on jest bohaterem sztuki, a raczej tego pierwszego aktu? Podobnie jak w Ibsenowskim Rosmersholmie żyje w murach niewidzialna siła cisnąca na jego mieszkańców, tak i tutaj; a siłą tą jest coś, co możnaby nazwać duchem kresów, duchem tego rycerskiego gniazda, tej placówki wrzynającej się od wieków w nawpół obcą ziemię. W takich to środowiskach wyrastała owa rasa mniejszych i większych kresowych „królewiąt“; w nich-to hodowały się nieokiełzane, wściekłe charaktery, które albo stwardniały się w żelazny hart, albo się wyradzały w pół-obłąkaną swawolę. Rodzicielski despotyzm, oto jedyne prawo, jedyny nakaz wewnętrzny jaki odciskał się od wieków w tych mózgach; na słabe nerwowo organizacye zdolny był oddziaływać w formie istnej psychozy. Despotyzm ten wysysa, wyjaławia cały grunt moralny; gdy zawiedzie, zostaje próżnia. Wola matki, to jedyny hamulec jaki Wiko uznaje w życiu. Pozatem, jest w nim to samo nieposkromione „królewiątko“, nie znające nic poza sobą. W tej walce o swą miłość, o swoje zachcenie, nie cofnie się przed śmiercią człowieka — Olelkowicza —; śmierć zaś paru chłopów, paru chłopskich dzieci, zapewne nie musnęła nawet jego świadomości. Ale lud patrzy nań, widzi i sądzi; sądzi oczyma i ustami młynarza Joachima, i — zapamięta to sobie, i przypomni mu kiedyś...
W taki mniejwięcej sposób możnaby interpretować ten akt, jako rdzenną psychikę szlachetczyzny, tam gdzie ona najczyściej się szachowała, odczytaną przez poetę pod mdłą powłoką współczesnego życia, pod anachronizmem modnych fraków i smokingów. Bohaterem byłby nie słaby chłopczyna Wiko, ale sam duch Łuży (łuża, nawiasem mówiąc, po rosyjsku znaczy kałuża), prastarego kresowego gniazda Rudomskich.
Z ponownem podniesieniem kurtyny, znajdujemy się nagle jakby na innej planecie. Wyobraźmy sobie coś niby VI akt Romea i Julii, oparty na tem założeniu, iż, w akcie piątym, stary Monteki i stary Kapulet oświadczyli jednozgodnie: „żeńcie się ile chcecie, ale ja nie dam ani cencika“. I Romeo zostaje, aby żyć, pisarzem publicznym, a Julia chodzi w wykrzywionych bucikach, i kwasy, wymówki, i — czar owego heroicznego romansu strawia się w codziennej wierności... Tak Wiko i Irena, „królewięta“ na wygnaniu, poślubieni od dwóch lat, żyją gdzieś w ciasnym pokoiku w gubernialnem czy powiatowem mieście. On został małym urzędniczkiem, pracuje na prosty kawał chleba, gryzie się w sobie wspomnieniem, męką, niewesoły zeń towarzysz. Ona, wyszrubowana raz w życiu nawpół mimowoli do wyżyn patetyczności, osunęła się w przeciętność. Dumne skrupuły Wika, który nie chce się upominać u matki o swój majątek, są dla niej śmieszną donkiszoteryą; jego wyrzuty sumienia, już spowszedniałe, nudzą ją; brak strojów, zabawy, życia, niecierpliwi do ostateczności. Jesteśmy w początkach wojny; Wiko, powołany do wojska, lada dzień pójdzie pod karabin; koło Ireny krąży ich niby-przyjaciel, płaski lowelas adwokat Światobor, czyhający na to aż Irena, osamotniona, bezradna, zdeprawowana mirażami błyszczącego życia jakie on jej podsuwa, osunie się w jego ramiona. I osiąga to nawpół, zanim jeszcze mąż wyjedzie: Wiko, wszedłszy nagle do pokoju, zastaje Światobora u kolan żony okrywającego ją pozałunkami, których ona — nie odtrąca. „Irena!... Irena!...“ powtarza nieprzytomny z bólu. Kurtyna spada.
Akt III. Jesteśmy znowu w Łuży. Wiko wrócił z wojny kaleką, bez ręki, bez nogi. Przekleństwo matki spełniło się. Wrócił oczyszczony moralnie, wybielony (wedle słów Pisma) ponad śnieg (supra niven dealbabor) cierpieniem. Jest chory, wynędzniały, ale silny duchem. Matka, do szczętu osiwiała, z krzykiem pada mu w ramiona. Ale u wrót czyha już tragiczne fatum: stara Rudomska, spiesząc do domu, ledwie wyrwała się z rąk rozjuszonego chłopstwa, a wojska bolszewickie są tuż pod domem. „Skończyło się wasze jaśniepaństwo!“ wykrzykuje nienawistnie i hardo odwieczny sługa-przyjaciel, Joachim. Syn-kaleka, stara kobieta i młoda dziewczyna gotują się do beznadziejnej obrony. Ale Wiko, przeobrażając się moralnie, przeobraził się i — socyalnie; stracił wiarę w swoje prawo. „Aby wytrącić tym ludziom z rąk ich zasadę, musimy się wznieść ponad nich: dobrowolnie oto wyrzeczmy się prawa do ziemi“. (Co prawda, chłopi się w tej chwili o pozwolenie nie bardzo pytają.) Stara Rudomska wybucha: „On oszalał... on nie chce być panem!...“ Nie! raczej bronić się do upadłego, raczej zginąć niż abdykować. Jakoż, bolszewicy otaczają dwór, Rudomska prowokuje ich („Nienawidzę waszej chamskiej rewolucyi, waszego proletaryaru i rządu żydów“, co wywołało na widowni oklaski i — kontrdemonstracyę z innej strony), kładzie trupem ich herszta, poczem sama, wraz z wszystkimi mieszkańcami dworu, opłaca to śmiercią. Kalekę otacza rozjuszony tłum: możemy mniemać iż przekleństwo matki spełni się do końca. Fala zalewa Łużę, tak jak niegdyś woda puszczona na groblę przez „panycza“ zalała chłopskie pola.
Akt drugi, wyznaję szczerze, jest dla mnie czemś trudnem do przełknięcia. Po końcowem wrażeniu owego straszliwego, antycznego niemal przekleństwa w I. akcie, znajdujemy się nagle w pełnej „dulszczyźnie“, w środowisku coś jakby z Ich Czworo Zapolskiej, w drobiazgowej i aż nadto bystrej analizie kobiecej meskineryi. I nie jakaś aprioryczna doktryna o jedności dramatycznej buntuje się we mnie, ale wręcz uczucie kakofonii jakiego doznaję. Zapewne, tak w życiu być mogło, możliwe jest takie nazajutrz heroizmów i poświęceń wyrzuconych na mieliznę codzienności, ale jestto prawda życiowa zupełnie różnej kategoryi artystycznej. Mógł Hamlet w życiu mieć katar, ale nie mogę sobie wyobrazić jego być albo nie być przerywanego potężnem kichaniem. Gdybyż wreszcie o to chodziło autorowi, gdybyśmy mieli wrażenie takiej a nie innej jego intencyi. Sam znałem w Krakowie małżeństwo, skojarzone w najbardziej romantycznych warunkach podczas zesłania na Sybirze; jak to wyglądało w pokoiku przy ulicy Lubicz, Boże zmiłuj się! Jest w tem temat do komedyi, niewątpliwie, ale tutaj chodzi zupełnie o co innego; jakoż, postać Ireny przepada bez echa, akt trzeci przerzuci nas znowuż na inną planetę, akt drugi zaś zostaje, między tymi dwoma biegunami patetyczności, jakiemś niesamowitem interludyum.
I z aktem trzecim niemało mam kłopotu. Znowu wyłazi z budy ów przeklęty rozsądek i mruczy: „Nie widzę żadnej, ale to żadnej możliwości przyczynowego związku między przekleństwem Rudomskiej a jego spełnieniem; między zbrodnią Wika a karą jaką ponosi. Niepodobna tak olbrzymiej, potwornej rzeczy jak ostatnia wojna, która, bez ich winy, poniszczyła tyle istnień, wciągać, jako narzędzie pomsty, w krąg wydarzeń rodziny Rudomskich. Nie mogę też zrozumieć (to wciąż Rozsądek tak mamroce) istoty oczyszczenia ponad śnieg Wika: cierpiał, to prawda; ale cierpienie jego nie było ani dobrowolne, ani wyjątkowe. Poszedł, wraz z paru milionami innych, musowo do obcego wojska; wrócił, jak parękroć innych, ranny i okaleczały — to wszystko. Wraca wprawdzie w mundurze polskiego żołnierza, ale ten szczegół — mimochodem zresztą natrącony i nie przygotowany niczem poprzednio — również niewiele nam jeszcze mówi. Wiko, jak go autor postawił, nie ma żadnej legitymacyi moralnej do tego, aby przemawiać tak jak przemawia w trzecim akcie. Widzę tu inwalidę wojennego, ale nic więcej, znów nie widzę bohatera dramatu. A już te „aktualności“, ci bolszewicy, ta strzelanina na tle strzępów dziennikarskich artykułów; ech, dajcie mi spokój! wolę już poczciwą „Rzeź w Kozubowie“ z Kościuszki pod Racławicami“.
Spróbuję jeszcze raz polemizować z tym utrapionym zrzędą. Może tedy znów nie Wiko jest bohaterem, ale owa Łuża, ów szmat ziemi polskiej i mieszkający na niej duch rycerskich pokoleń? Ta fala chłopstwa która je zalewa, to wszak ci sami chłopi, którzy patrzyli na to jak samowola paniczów, wodzących się za łby o pannę, zgładziła ze świata niewinne dzieci rżnące tartak nad wodą. Gdy Wiko, wobec herszta bolszewików, próbuje się odwołać do „swego ludu“, groźny szmer przypomina mu to wydarzenie. Czy to symbol? Może. I tu również zachodzi niestosunek miedzy ogromem fali zalewającej ten dworek polski będącej tylko jedną z fal rozhukanego, dalekiego, obcego morza, a kwestyą winy lub nie-winy całych pokoleń wszystkich Rudomskich. Lecz myślą autora wydaje mi się to: Łuża, ze wszystkiemi swemi cnotami i wadami, zginie, gdyż wybiła jej godzina; ale dawny rycerski jej duch, wybielony znów ponad śnieg na polach walki i ofiary, przetrwa i odżyje w zmartwychwstającej ojczyźnie. I znów widzimy, jak, w tej ciągłej walce którą toczą w Żeromskim najgłębsze, romantyczne wręcz narodowe instynkty z jego jaskrawym radykalizmem społecznym, zawsze bierze w końcu górę autor — cudnej Dumy o Hetmanie.

Idea utworu (o ile ją zresztą trafnie odgaduję?) nie bije ku nam ze sceny; raczej wylania się zwolna pod wpływem drobiazgowej analizy inwencyj autora. Bezpośrednio wrażenie jakie się odbiera — poza zwartym w sobie aktem pierwszym — jest dziwnie rozbieżne i chaotyczne. Artyzm Żeromskiego, nerwowy, nierówny, tworzący wybuchami, nie posiada — jak to już tylekroć powtarzano — w utworach swoich cierpliwości konstrukcyjnej; nieraz nawet ani tyle ile jej wymaga budowa powieści. W tylu powieściach jego — od Ludzi bezdomnych aż po Wszystko i nic — zaledwie że spostrzegamy ten brak, oczarowani pięknościami, jakie pełną garścią rozrzuca ten niezrównany poeta i mistrz słowa; czemże jednak są, pod tym względem, wymagania powieści, w porównaniu do nieubłaganych żądań sceny, która cała stoi konstrukcyą, logiką, architekturą?
Grano sztukę — zwłaszcza w głównych kobiecych rolach — bardzo silnie. P. Wysocka stworzyła postać odlaną z jednej sztuki; wzięła w siebie wręcz ducha tej nowoczesnej „kniahini“; pod dobroduszną serdecznością, czuło się nieugiętą rękę. Sam tekst roli rozstrzygnął o tem, iż kreacya z aktu I stała wyżej niż akt III, w którym zresztą nieoczekiwany incydent na widowni utrudnił grę artystów. Pani Pancewiczowa ciągnie poprostu passę świetnych ról jak w baku, coraz bardziej rozegrana, w coraz szczęśliwszej wenie. Jewdocha, Panna Mężatka, Lilla Weneda, wczorajsza Irena, stawiają ją w rzędzie pierwszych polskich artystek. W akcie I doskonale oddała utajony ogień tej kresowej panny, w akcie II zrobiła wszystko aby nie dać zanadto opaść dyapazonowi roli. Scenę w I akcie między dwiema kobietami zagrały obie artystki w wielkim stylu. P. Ziembiński jako Wiko, i p. Szymborski jako Joachim dali sumiennie opracowane i dobrze postawione role; p. Nowakowski walczył jak mógł w niezbyt wdzięcznej postaci kusiciela Światobora. Dekoracya dworku wiejskiego była bardzo ładna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.