Flirt z Melpomeną/Wilde, Brat marnotrawny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Przepraszam bardzo czytelnika, że nie będę, z okazyi sztuki Oskara Wilde’a, powtarzał tradycyjnych komunałów, z których, osobliwą ironią rzeczy, utkana jest w znacznej części legenda „lorda Paradoxa“; że nie wspomnę ani o zielonym goździku w butonierce, ani nie wybuchnę literackim dytyrambem na cześć homoseksualizmu a na pohybel „obłudzie“. Nie iżby mi brakło dobrych chęci; ale, poprostu, nie bardzo wiem, jak przyczepić te wszystkie zdobycze mojej erudycyi do wczorajszej miłej komedyjki o dwóch młodych urwisach i dwóch sympatycznych panienkach; która to młodzież kojarzy się w dwie pary, reprezentujące, zgodnie z wymaganiami sceny angielskiej, poważną cytrę 30.000 (w przybliżeniu) funtów szterlingów rocznego dochodu.
A było tak: Dwudziestodziewięcioletni Dżon Uerting (zatrzymuję pisownię afisza, mimo iż mam co do niej poważne wątpliwości), pragnąc zachować powagę wobec swej pupilki Cecylii, a równocześnie szumieć swobodnie w czasie wycieczek do Londynu, wyroił fikcyjną postać brata swego Ernesta, na którego rachunek idą wszystkie szaleństwa. Oczywiście, młodociana Cesia, słysząc wciąż imię Ernesta wymawiane w domu z pobożną zgrozą, zawraca nim sobie główkę na nieznane; podczas gdy w przyjacielu Dżona, Aldżermanie Monkrajt (co ci Anglicy mają za przezwiska!), z kilku słów pochwyconych z ust przyjaciela rodzi się wybitne zainteresowanie osóbką tejże Cesi. Korzystając z przejętego sekretu, Aldżerman puszcza się na wieś, przedstawia się jako Ernest, ów lekkomyślny brat Dżona, i, w ciągu kwadransa, młodzi dochodzą do porozumienia. Równocześnie, zjawia się sam Dżon; a zjawia się w grubej żałobie, ponieważ, zakochawszy się w pannie Gwendolenie, córce lady Braknel, damy światowej w każdym calu, postanowił uśmiercić lekkomyślnego Ernesta i w istocie oznajmia jego zgon. Spotkanie dwóch młodzieńców, zjawienie panny Gwendoleny, miluchne dąsy obu panienek, przeszkody ze strony lady Braknel, tworzą wątek dalszych zawiklań, które kończą się szczęśliwie najbardziej sensacyjnem odkryciem: Dżon Uerting, zgubiony jako niemowlę przez guwernantkę w walizie podróżnej, do której włożyła go z roztargnienia, jest synem lorda... (mniejsza o to jakiego lorda), a rodzonym bratem Aldżermana! Lekkomyślny brat nie był tedy mytem, ale najprawdziwszą, chociaż mimowiedną prawdą.
Umyślnie streściłem sztukę od strony nonsensu, gdyż należy on do charakterystyki lekkiej komedyi angielskiej, która, o wiele śmielej jeszcze niż francuska, skacze równemi nogami w szczere błazeństwo, zawsze bardzo niewinne, często mocno zaprawne cyrkową przymieszką. Purytanizm obyczajowy broni szukać zabawy w obrazach grzesznej miłości lub zdrady małżeńskiej: stąd konieczność zastąpienia ich pieprzem karkołomnych, groteskowych pomysłów. Niedawno wznowiona Ciotka Karola może służyć za klasyczny wzór tego rodzaju. Ale jakże magicznie przetwarza się on w rękach Wilde’a! Ile świeżości i wdzięku zdołał tchnąć dandys poeta w musową banalność dwóch zakochanych par! Ile młodego zuchwalstwa przemyca pod tymi niewinnymi pozorami! Jak umie, wyszedłszy z równie karkołomnych sytuacyj, prześlizgnąć się po nich leciutko w ekwilibrystykę myśli: ta sama zasada, ale przeniesiona w sferę intelektu. Stąd rodzi się ów nieustający, błyskotliwy paradoks, którym Wilde, w każdej replice niemal, chłoszcze krew flegmatycznych i sytych wyspiarzy.
Bo, aby dobrze rozumieć i smakować Wilde’a, trzeba koniecznie wejść w duszę jego słuchaczy. Proces ten nie jest zbyt łatwy; dlatego, pierwszego aktu słuchamy zazwyczaj sztywno i nieufnie. Wogóle, komedya angielska jest dla nas czemś dość obcem i egzotycznem. Z tradycyi, rozgrywa się w najbogatszym i najarystokratyczniejszym świecie angielskim; otóż, ten komfort życiowy o którym nie mamy najmniejszego pojęcia, ci młodzi chłopcy strojący się do siebie samych we fraki, mający swoich „majordomusów“, niesamowicie bogate ciotki, etc., dziwnie impertynencko i drażniąco działają na nas, którym młodość spływała „górnie a chmurnie“, i dla których pojęcie schadzki miłosnej nieodzownie łączyło się ze sprzedażą pary spodni, lub, w razie poważniejszego uczucia, zastawianiem roweru i zegarka. Stanowczo łatwiej nam już zrozumieć Murgerowską Cyganeryę!
To jeden rys; drugim jest owa okrzyczana albiońska „obłuda“ i poprawność towarzyska; bez nich, akcya wielu komedyj Wilde’a lub Bernarda Shaw byłaby niezrozumiała. W farsie francuskiej, urwis który fait la fête, śmiało wywiesza swój sztandar, a wszyscy nań patrzą z pobłażliwą czułością; tutaj, od najwcześniejszych lat, młody gentleman czuje się w obowiązku stworzyć sobie parawan doskonałej powagi i czcigodności. Stąd owe fantastyczne pozory, pod którymi kryją się pospolite lampartki: „lekkomyślny brat“, fikcyjny przyjaciel Benbery (tutaj cała teorya benberyzmu), etc. A panienki! Młodość krwi, niesforność myśli, kipiąca pod pokrywą najdoskonalszego poddania się formom światowym i rygorom mamy lub wychowawczyni (dopóki ta jest w pokoju), stwarzają owe miłe typy mniej lub więcej niewinnej ekscentryczności panieńskiej, nieobliczalnej w swych wyskokach, błyskawicznej w dążeniu do celu.
I tak wszystko po kolei. Aby zrozumieć rolę, jaką grają we wczorajszej sztuce owe „tartynki“, któremi młodzieńcy wciąż zajadają się w chwilach wolnych od gruchania (niema, zdaje się, sztuki ani powieści angielskiej bez jedzenia), musiałem sięgnąć pamięcią aż do odwiecznej lektury. Jest powieść angielska dla dzieci, p. t. Ernest Elton leniwy chłopiec; i nietylko leniwy, ale bardzo łakomy. Cóż robi u nas, w Polsce, łakomy chłopiec? ściąga z kredensu cukier, konfitury, kupuje sobie pierniki, etc. Otóż, młody dwunastoletni Anglik, nie; Ernest Elton (nie taki znów leniwy!), w towarzystwie rówieśnika, wstaje w nocy, zakrada się ze ślepą latarką do spiżarni, wycina scyzorykiem z wiszącego tam całego wieprza potężny zraz pieczeni, i, z doskonałą znajomością sztuki kulinarnej, smaży go sobie na ruszcie! Nie zapomniał nawet o musztardzie, której słoik ukrył poprzedniego dnia. Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen.
Oto, z grubsza, parę elementów komedyi angielskiej; u Wilde’a ciekawem jest to, iż, równocześnie, i pozostała ona angielską, i, z drugiej strony, stanowi jej zabawny i miły persyflaż, doprowadza ją ad absurdum. Bawimy się i sami, i bawimy się zwłaszcza, wyobrażając sobie, przez transpozycyę intelektualną, jak bardzo ten Brat marnotrawny musiał gorszyć, bawić i elektryzować uroczystą poprawność świetnego londyńskiego towarzystwa, którego Oskar Wilde stał się bożyszczem. Wyborna jest scena dwóch dziewczynek, których pensyonarskie duszyczki oblekają formy skończonych światowych dam, niby owe pięcioletnie infantki Velasqueza, prostujące się z godnością w swoich sztywnych materyach i kryzach; doskonała i ta lady Braknel, chodzący dogmat światowego katechizmu. Ale prawdziwym bohaterem sztuki jest paradoks; paradoksik raczej, gdyż sferą w której buszuje są prawdy nietyle życiowe ile towarzyskie. Jestto istny fajerwerk iskierek sypiący się przez całą sztukę, i to, bez wielkiej różnicy w formie i treści, z ust lokaja czy lady, młodej panienki czy starego kanonika. Mamy wrażenie, iż czcigodną panią Opinię posadzono na fotelu, skrępowano jedwabnymi sznurami, i że wszyscy kolejno wbijają w jej miękkie ciałko drobne szpileczki. Dla nas, którzy nie mamy uprzedzeń, ani, niestety, dochodów lady Braknel, wiele z tych szpileczek traci, oczywiście, swoje ostrze; a przedewszystkiem jest ich o wiele zadużo; w pierwszym zwłaszcza akcie, dyalog najeżony jest niemi tak, iż nicbym się nie dziwił, gdyby jakiś neurastenik zerwał się nagle z fotela i, dobywając brauninga, wrzasnął na scenę: „Jeszcze jeden paradoks, a strzelam!“ Ale, nadmiar dowcipu, jestto wada, na którą nie każdy może sobie pozwolić; ponieważ tedy nie grozi zbytnio zaraźliwym przykładem, możemy ją autorowi darować.
Trudno przytem ocenić, ile soli w tych żartach musi ginąć przy operacyi przenoszenia ich w obcy język; prawdopodobnie dużo, nawet bez winy tłómacza. Np. cały konflikt polegający na tem, iż każda z panienek chce wyjść tylko za człowieka któryby się nazywał Ernest, robi tu wrażenie prostej niedorzeczności; otóż, tytuł sztuki w oryginale brzmi podobno: Importance of being Earnest, t. zn., dosłownie, „ważność bycia Ernestem“, przyczem earnestznaczy równocześnie po angielsku poważny, człowiek seryo. To, iż właśnie imię Ernest staje się nom de guerre skończonego hulaki, nadaje owej igraszce słownej, ciągnącej się prawie przez cały akt drugi, smak, który po polsku przepada zupełnie.
Wystawienie sztuki Wilde’a, był to, ze strony „Bagateli“, czyn odwagi, uwieńczony zresztą naogół powodzeniem. Pp. Orzechowski i Brzeski w pierwszym akcie czuli się może cokolwiek przytłoczeni ciężarem swojej pozycyi socyalnej i dobrobytu, później jednak, znalazłszy się sam na sam z ładnemi dziewczynkami, rozkrochmalili się, łącząc szczerą werwę ze światową poprawnością. Dobrze sekundowały im pp. Hańska i Modzelewska; był to razem miły kwartecik młodości i uciechy z życia. P. Sznage, jako lady Brankel, trafnie nakreśliła karykaturę niewolnicy konwenansu. Reżyserya p. Wysockiego jak zawsze staranna, część dekoracyjna bez zarzutu.