Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom I/Noc wigilijna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom I |
Rozdział | Noc wigilijna |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Sintram nosi imię złośliwy właściciel Forsu o ciężkiem cielsku, długich, małpich rękach, łysej głowie, mający ohydne, wstrętne upodobanie w sianiu niezgody.
Imię Sintram nosi ten, który na parobków przyjmuje tylko włóczęgów i pijaków, który w służbie swojej ma tylko kłótliwe, niegodziwe dziewczęta, który psy lubi dręczyć do wściekłości, wbijając im szpilki w pysk — ten, któremu najmilej jest w towarzystwie złych ludzi i rozżartych zwierząt.
Imię Sintram nosi on, którego największą przyjemnością jest przebrać się za dyabła i przypiąwszy sobie rogi, ogon i kopyta, wyskoczyć nagle z ciemnych kątów, z piekarskiego pieca lub z po za stosu drzewa, strasząc bojaźliwe dzieci i zabobonne kobiety.
Imię Sintram nosi on, który się cieszy, gdy mu się uda odwieczną przyjaźń zamienić w płomienną nienawiść i zatruć serca kłamstwem.
Ten to Sintram pewnego dnia zjawił się w Ekeby.
∗ ∗
∗ |
— Wciągnijcie do kuźni wielkie sanie z drzewa, postawcie je na środku, przyłóżcie taczkami odwróconemi dnem do góry, a będziecie mieli stół. Hurra! wiwat stół!
— A teraz dawać stołki i wszystko, na czem siedzieć można. Dawać tu trójnogi szewckie i puste skrzynie! Dawać połamane krzesła bez poręczy, dawać stare sanie bez pudła i starą karocę! Ha, ha, dawać tu starą karocę! To będzie mównica. Patrzajcie, jedno koło odpadło, a pudła niema wcale! Pozostał tylko sam kozioł. Obicie podarte, włosie z niego wyłazi, skóra poczerwieniała ze starości. Ale wysoki jak kamienica jest ten grat stary. Trzymajcie, trzymajcie, bo się wywróci!
Hura! hura! Wigilia na Ekeby. Za jedwabnemi zasłonami śpią major z majorową, śpią pewni, że i skrzydło rezydentów śpi również. Parobki i dziewczęta mogą spać, syci jadłem świątecznem, senni po ciężkiem piwie; ale panowie rezydenci! Czy wogóle mógłby kto przypuścić, że ci panowie sypiają?
Bosi kowale nie stukają dziś żelaznemi kleszczami, osmolone chłopaki nie ciągną taczek z węglami, wielki młot zwisa z pułapu, niby ramię z zaciśniętą pięścią. Kowadło puste, piece nie otwierają swoich czerwonych paszcz do połknięcia węgli, miechy nie trzeszczą. Boże Narodzenie dziś — kuźnia odpoczywa.
Odpoczywa, odpoczywa, kiedy kawalerya nie śpi! Długie obcęgi żelazne wetknięte w podłogę w dziobach swoich trzymają łojówki. Z ogromnego, miedzianego kotła bucha ku ciemnemu sklepieniu niebieski płomień ponczu. Rogową latarkę uczepił Beerencreutz u wiszącego młota. Żółty poncz połyskuje w kryształowej wazie jak słońce. Jest stół, są ławy. Rezydenci urządzają sobie w kuźni Wigilię.
Gwarno tu, wesoło — rozbrzmiewają śpiewy i muzyka. Hałas ten jednak nie budzi nikogo — wszystko tonie w potężnym szumie potoku.
Gwarno tu i wesoło. Gdyby ich tak zobaczyła teraz majorowa!
I cóż? Przysiadłaby się do nich zapewne i wypiła z nimi szklankę ponczu.
Dzielna to niewiasta, nie ulęknie się ani wrzaskliwej pieśni pijackiej ani partyi kart.
Najmożniejsza to kobieta w Wermlandzie: rubaszna jak chłop, a dumna jak królowa. Lubi pieśni, grzmiące trąby myśliwskie i dźwięki skrzypiec. Lubi wino, zabawę, długie stoły otoczone wesołymi biesiadnikami. Patrzy z przyjemnością, jak znikają zasoby, jak tańczą i bawią się w komnatach i salach a boczne skrzydło wypełnia się rezydentami.
Patrzcie, jakiem oni kołem otoczyli wazę ponczu! Dwunastu ich, dwunastu mężów. Nie bohaterowie to mody, nie jednodniowi tryumfatorowie, lecz mężowie, których sława długo kwitnąć będzie w Wermlandzie, odważni mężowie, dzielni mężowie! Nie wyschłe z nich pergaminy, nie kutwy jakieś zgarniające złoto do kabzy, lecz ubodzy ludziska, ale żyjący swobodnie, bez troski od rana do nocy.
Obecnie stoi skrzydło rezydentów od lat pustką. Ekeby przestało być schronieniem bezdomnych kawalerów. Pensyonowani oficerowie, podupadli panowie obywatele przestali objeżdżać gościńce Wermlandu, ale w powieści zmartwychwstaną ci weseli, swobodni, wiecznie młodzi panowie rezydenci.
Wszyscy ci sławni mężowie umieli grać na jednym lub nawet na kilku instrumentach. Wszyscy są tak pełni szczególnych właściwości, zwrotów, pomysłów i piosenek, jak mrowisko pełne jest mrówek, ale każdy pozatem posiada jeszcze szczególną jakąś właściwość, szacowny przymiot rycerski, który go odróżnia od reszty.
A więc między tymi, którzy otoczyli wazę ponczu, wymienię najpierw Beerencreutza, pułkownika z długiemi, siwemi wąsami, słynnego karciarza i śpiewaka pieśni Bellmanna, a obok niego przyjaciela jego i towarzysza bitew, małomównego majora, słynnego Strzelca Andrzeja Fuchsa; trzeci w ich kółku, to mały dobosz, który długi czas był sługą pułkownika, ale został posunięty do stanu rycerskiego na podstawie wielkiej zręczności w przyrządzaniu ponczu i umiejętności śpiewania. Dalej wspomnieć należy o sławnym chorążym, Rutgerze Orneclou, malującym się jak kobieta, podbijaczu serc, w peruce, z halsbindą i żabotem. Był on jednym z najwybitniejszych rycerzy, a był nim również Chrystyan Berg, ów siłacz, kapitan, wielki bohater, ale tak łatwy do wyprowadzenia w pole, jak ów olbrzym z bajki. W towarzystwie tych dwóch widywano też często nizkiego, okrąglutkiego jak kulka, patrona Juliusza, wesołego i zabawnego, z otwartą głową, mówcę, malarza, pieśniarza i opowiadacza anegdot. Dowcip swój ostrzył sobie najczęściej na podagrycznym chorążym i głupim olbrzymie.
Przybywa tu również ogromny Niemiec Kewenhüller, wynalazca samochodu i balonu, ten, którego imię rozbrzmiewa jeszcze po szumiących lasach. Rycerz to był z rodu i postawy, z długiemi, podkręconemi wąsami, śpiczastą bródką, orlim nosem i małemi skośnemi oczkami, otoczonemi siecią zmarszczków. Tu bawi też wielki wojownik Krzysztof, który nigdy nie opuszczał czterech ścian rezydenckiego skrzydła, chyba, gdy się miało zapolować na niedźwiedzia lub planowano jakąś zuchwałą, awanturniczą wyprawę. Obok niego siedzi wuj Aberhardt, filozof, który sprowadził się na Ekeby nie dla zabawy i rozrywek, lecz aby, nie troszcząc się o chleb powszedni, mógł wykończyć swoją wielką pracę z dziedziny najwyższej z nauk.
Na końcu wymienię najlepszych z grona, a więc: łagodnego Lövenberga, pobożnego, nazbyt dobrego na ten świat niegodny, który też nie mógł zrozumieć wszystkich wybryków towarzyszów i Liliencrona, wielkiego muzyka, który miał swój dom i zawsze do niego tęsknił, ale przecież znowu wracał do Ekeby, gdyż on potrzebował bogactw i odmiany, aby mógł znieść życie.
Wszyscy wymienieni, w liczbie jedenastu, mieli już młodość za sobą i spory krok zrobili ku starości, wpośród nich jednak znajdował się jeden, który miał najwyżej trzydzieści lat i którego zarówno duchowe, jak fizyczne siły były jeszcze w najlepszym stanie. Był to Gösta Berling, on, który sam jeden większym był mówcą, śpiewakiem, muzykiem, myśliwym, pijanicą i karciarzem, niż wszyscy tamci razem.
Przyjrzyjcie mu się teraz, kiedy stanie na mównicy. Ciemność opuszcza się na dół od poczerniałego pułapu ciężkiemi zwojami. Z pośród nich wyłania się jego jasna głowa, niby głowa młodego boga, jednego z tych, którzy w chaos wnieśli światło. Stał wysmukły, piękny, żądny przygód.
A przemawia z głęboką powagą:
— Rycerze i bracia! Północ nadchodzi, uczta się przeciąga, czas wypić zdrowie trzynastego biesiadnika!
— Kochany bracie Gösto — woła patron Juliusz — tu niema trzynastego, wszak nas tylko dwunastu!
— Na Ekeby rok rocznie ktoś umiera — mówił dalej Gösta głosem coraz bardziej ponurym. — Jeden z gości rezydenckiego skrzydła umiera, jeden z pośród wesołych, swobodnych, wiecznie młodych towarzyszów. Tak. Nam nie wolno się starzeć. Gdy drżące nasze dłonie nie będą mogły utrzymać kieliszka, gdy nasze napół oślepłe oczy nie będą mogły rozróżnić kart, czemże będzie dla nas wtedy życie, a czem my dla niego? Jeden z trzynastu, którzy obchodzą Wigilię w kuźni, musi umrzeć, ale co rok przybywa nowy, aby dopełnić liczby — mąż to bywa doświadczony w rzemiośle wytwarzania radości, mąż, który skrzypce dzierżyć umie, w karty zagrać potrafi, on wyrówna cyfrę. Motyle powinny umieć zginąć, zanim słońce zajdzie. Zdrowie trzynastego!
— Ależ Gösto, wszak nas tylko dwunastu! — zaprzeczali biesiadnicy i żaden nie tknął kieliszka.
A Gösta Berling, którego wszyscy nazywali poetą, chociaż nigdy w życiu nie napisał wiersza, ciągnął dalej z niezamąconym spokojem:
— Rycerze i bracia! pomnijcie, czem jesteście. Wy jedynie siejecie radość i wesele w Wermlandzie. Wy dodajecie ducha pociągnięciom smyczka, wy ożywiacie tańce, wy sprawiacie, że śpiew i muzyka rozbrzmiewają po kraju. Gdyby nie wy, zniknęłyby z widowni tańce, powiędłyby róże, przestałyby rosnąć kwiaty, umilkłyby pieśni, a w tym pięknym kraju nie byłoby nic, krom hut żelaznych i obywateli ziemskich. Radość istnieć będzie, póki wy będziecie żyli. Sześć lat obchodziłem Wigilię w kuźni na Ekeby, a nigdy nie wzbraniał się nikt pić zdrowia trzynastego. Któż z was lęka się śmierci?
— Ależ Gösto, skoro nas jest tylko dwunastu, jakże mamy pić zdrowie trzynastego? — wołali.
Głębokie skupienie maluje się na twarzy Gösty.
— Jest nas tylko dwunastu? — pyta. — A dlaczegoż tak jest? Mamyż wymrzeć? Czyż na przyszły rok ma nas być tylko jedenastu? — a następnego już tylko dziesięciu? Mamyż przejść do legendy? czyż gromadka nasza ma wyginąć? Wzywam go, owego trzynastego, gdyż wstałem, aby wznieść jego zdrowie. Z głębin morza, z wnętrza ziemi, z niebios sklepienia, z piekielnych odmętów niech przybywa uzupełnić liczbę naszą!
Wtem zaszumiało w kominie, płomienie buchnęły w górę — zjawił się trzynasty.
Cały obrośnięty, z ogonem i kopytami, z rogami i śpiczastą bródką przybył — a na widok jego podnieśli się mimowoli biesiadnicy z okrzykiem głośnym.
A Gösta Berling z zapałem wykrzykuje:
— Stawił się trzynasty! Zdrowie trzynastego!
Przybył więc stary wróg ludzkości do zuchwalców, zakłócających spokój nocy świętej. Przybył przyjaciel czarownic z Łysej góry, on, który swoje kontrakty podpisuje krwią na czarnym jak węgiel papierze, on, który siedm dni tańczył z hrabiną z Ivarsnaes, a wypędzić go nie mogło siedmiu księży.
Błyskawicą przemknęły rozmaite myśli po głowach starych awanturników. Usiłują odgadnąć, po którego z nich trudził się po nocy.
Niejeden przerażony miał ochotę uciec, ale niebawem zrozumieli, że nie przybył, aby ich zabrać w swoje ciemne otchłanie, lecz że zwabił go brzęk kieliszków i śpiewy. Chciał wziąć udział w radości ludzi w świętą noc wigilijną i zbyć się na chwilę ciężaru panowania w tym czasie poświęconym uciesze.
Ej, panowie, panowie! Czy który z was pomyślał, że to dziś Wigilia? Teraz śpiewają aniołowie pasterzom, pozdrawiając ich, teraz leżą dzieci w łóżeczkach niespokojnie, aby nie zaspały mszy rannej. Wkrótce czas będzie pozapalać światła w kościele w Bro, a wysoko, w lesie zapalił już parobczak jakiś stos trzeszczących gałązek jedliny, aby jego ukochanej rozjaśniły drogę.
Na wszystkich chatach poustawiały kobiety na oknach świece, które zapalą, gdy pobożni będą przechodzili do kościoła. Organista przez sen powtarza sobie pieśni, stary proboszcz, leżąc w łóżku, próbuje głosu, czy mu dopisze, gdy będzie miał śpiewać: „Chwała Panu...“
Ach, panowie rezydenci, lepiej byłoby, gdybyście tę spokojną noc przepędzili w łóżkach, zamiast bratać się z księciem ciemności.
Ale oni witali go okrzykami, jak to już Gösta uczynił. Postawili przed nim szklanicę gorącego napoju i usadzają go na honorowem miejscu. Beerencreutz proponuje mu partyjkę, patron Juliusz śpiewa najpiękniejsze pieśni, a Orneclou rozmawia z nim o pięknych kobietach, o tych niebiańskich istotach, które osładzają nam życie. Rogaty, zadowolony z przyjęcia, wspiera się królewskim ruchem o kozioł i zbliża do skrzywionych ust pełną czarę.
Gösta Berling, naturalnie, wygłasza mowę na cześć jego.
— Wasza wielmożność! — mówi — długo oczekiwaliśmy tu waści na Ekeby, gdyż zapewne wasza wielmożność nie ma dostępu do innego raju. Tu żyje się, nie siejąc, ni orząc, jak waszej wielmożności zapewne nie tajno. Tu pieczone gołąbki same wpadają do gąbki — tu płynie mocne piwo i słodka wódka we wszystkich strumieniach i potokach. Tu dobrze się nam żyje, jak wasza wielmożność widzi.
— My, rezydenci tęskniliśmy do waszej wielmożności, bo jest nas liczba niezupełna. Jesteśmy dwunastką, ową cyfrą, która od wieków przewija się w poezyi. Dwunastu nas było, kiedyśmy światem rządzili z góry Olimp, ginącej w obłokach, dwunastu, gdyśmy jako ptaki zamieszkiwali zieloną koronę Yggdracilu. Alboż nie w dwunastkę siedzieliśmy naokół stołu króla Artura? A Karol Wielki, czyż nie miał orszaku z dwunastu? Jeden z nas był Torem, inny Jowiszem — i dziecko rozpozna w nas bogów. Blask boski przeniknie i przez łachmany, lwią grzywę rozpozna się i pod oślą skórą. Czas przyćmił blask nasz, a oto kuźnia stała się nam Olimpem, skrzydło pałacowe Walhallą.
— Lecz nie byliśmy dotąd w pełnej liczbie. Wiadomo przecież, iż w każdej dwunastce, o której poezya wspomina, znajdować się musiał jakiś Loke, jakiś Prometeusz, jakiś Ganelon. Tego nam brakło.
— Wasza wielmożność, witam was!
— Patrzcie, patrzcie! — zawołał szatan — co za piękne słowa. Ale ja, niestety, nie mam czasu na odpowiedź. Interesa, moi przyjaciele, interesa! Muszę dalej ruszyć, inaczej służyłbym panom bardzo chętnie. Dzięki za serdeczne przyjęcie, towarzysze. Do widzenia!
Tedy pytają, gdzie tak spieszy, a on odpowiada, że pani na Ekeby, majorowa we własnej swojej dobie, oczekuje go, aby odnowić z nim kontrakt.
Wielkie zdziwienie ogarnia rezydentów. Przechodzą myślą wszystkie właściwości majorowej: surowa to, ale dzielna niewiasta. Przewiezie transport kruszcu z kopalni do Ekeby. Sypia jak fornal na klepisku z workiem pod głową, zamiast poduszki. W zimie pilnuje węglarzy, w lecie tych, którzy jej drzewo spławiają jeziorem. Silnej woli to kobieta. Klnie jak parobek i rządzi swojemi siedmiu włościami i majątkami swoich sąsiadów, kieruje własną gminą i sąsiedniemi, ba, całym Wermlandem. Dla bezdomnych rezydentów była jednak matką prawdziwą, to też dotąd zatykali uszy, gdy się o nie obijała pogłoska, że jest w zmowie z dyabłem. Więc pytają pełni zdumienia, jaki to kontrakt z nim zawarła.
A on, szatan, odpowiada, że darował majorowej siedm włości pod warunkiem, aby mu rok rocznie przysłała jakąś duszę.
Ach, jakież przerażenie ścisnęło serca panów rezydentów na tę wiadomość.
Wiedzieli o tem, ale dopiero teraz pojęli wszystko. Na Ekeby umierał co rok jakiś mężczyzna, jeden z gości rezydenckiego skrzydła, jeden z wesołych, swobodnych, wiecznie młodych. Tak, bo panowie rycerze nie powinni się starzeć. Gdy drżące ich dłonie nie będą mogły utrzymać kieliszka, gdy ich na pół oślepłe oczy nie będą mogły rozróżnić kart, czemże będzie dla nich wtedy życie, a czem oni dla niego? Motyle powinny umieć zginąć, zanim słońce zajdzie.
Teraz dopiero pojęli znaczenie faktu.
Biada więc owej kobiecie! Dlatego to zastawiała im tyle dobrych rzeczy, dlatego dawała im, ile tylko zapragnęli mocnego piwa i słodkiej wódki, aby wprost od pijatyki lub karcianego stołu wpadali w moc księcia ciemności, rok rocznie jeden, jeden w ciągu krótkiego roku. Biada tej kobiecie, biada czarownicy! Silni, rośli mężczyźni przybywali do Ekeby na pewną zgubę. Ona pchała ich w nią, mózgi ich stawały się gąbkami, płuca suchym popiołem, umysł ich otaczał mrok, gdy padali na śmiertelne łoże, idąc w długą drogę beznadziejni, samotni. Biada tej kobiecie! Tak umarli wszyscy ci, którzy byli lepsi od nich, tak poumierają i oni.
Przerażenie panów rezydentów nie trwa jednak długo.
— Ty zaś, potępieńcze, nie będziesz z tą czarownicą więcej podpisywał krwią kontraktów! — zawołali. — Ona musi zginąć!
Chrystyan Berg, ów siłacz, kapitan, zarzucił sobie na ramię najtęższy młot z kuźni, który ma ugrzęznąć w głowie tego potwora.
— Już ci nie przyniesie żadnych dusz w ofierze — wołali. — A ciebie, ty rogaty, położymy na kowadle i puścimy młot żelazny. Póki będą padały uderzenia młota, będziemy cię przytrzymywali obcęgami... nauczymy cię wyprawiać się na połów dusz rycerskich!
Że dyabeł jest tchórzem, to stara historya i myśl dostania się pod młot nie przypadła mu do smaku. Przywołuje więc Chrystyana Berga i zaczyna układy z rezydentami.
— Zabierzcie siedm hut żelaznych na przyszły rok, weźcie je sobie, a mnie pozostawcie majorową.
— Czy sądzisz, że jesteśmy tak nikczemni, jak ona? — zawołał patron Juliusz. — Ekeby z siedmiu włościami chcemy mieć, a majorową odstępujemy ci z przyjemnością.
— Cóż Gösta mówi? Co Gösta na to? — pytał łagodny Lövenberg. — Gösta Berling niech mówi. W takiej ważnej sprawie musimy znać jego zapatrywanie.
— Wszystko to niedorzeczności! — odezwał się Gösta Berling. — Rycerze, nie dajcie mu się obałamucić! Czemże jesteśmy wobec majorowej? Z duszami naszemi niech sobie będzie jak chce, ale dobrowolnie nie staniemy się niewdzięcznymi łajdakami, nie postąpimy jak łotry i zdrajcy. Zbyt długo jadłem chleb majorowej, aby ją porzucić w nieszczęściu.
— A więc idźże sobie do piekła, Gösto, skoro taką masz ochotę! My wolimy sami mieć Ekeby w zarządzie.
— Ależ poszaleliście chyba, lub zapiliście wszystek wasz rozum! Myślicie, że to wszystko prawda? Myślicie, że to jest dyabeł? Nie poznajecież, iż wszystko wierutne kłamstwo?
— Patrzcie! patrzcie, patrzcie! — dziwi się przybysz. — On nie wie, że jest na najlepszej drodze dostania się do piekła, a przecież już siedm lat bawi na Ekeby! Nie widzi, jak blizki już jest!
— Ale co tam, stary! Przecież ja sam pomogłem ci wleźć w ten piec.
— Jak gdyby to czemu się sprzeciwiało! Jak gdybym dlatego nie mógł być dyabłem? Tak, tak, Gösto Berlingu, rozwinąłeś się wcale dobrze pod wpływem majorowej.
— Ona mi życie ocaliła! — rzekł Gösta. — Czemżebym był, gdyby nie ona?
— Patrzcie, patrzcie! Jak gdyby ona w tem nie miała własnej korzyści, że cię zatrzymała w Ekeby! Umiesz jej tu ściągać ludzi, masz do tego nadzwyczajny talent. Raz usiłowałeś się od niej uwolnić, dała ci dom i pracowałeś, chcąc zarabiać na życie. Codzień wtedy przechodziła mimo twego domu, a ładne dziewczęta wodziła z sobą. Pewnego razu zjawiła się i Maryanna Sinclaire — wtedy rzuciłeś precz łopatę i fartuch i wróciłeś do zamku.
— Droga prowadziła popod mój dom, ty głupcze.
— Naturalnie, że prowadziła. Później udałeś się do Borgu, jako nauczyciel Henryka Dohn, gdzie omal nie zostałeś zięciem hrabiny Marty. Któż winien, że hrabianka Ebba Dohn dowiedziała się, iż jesteś wypędzonym proboszczem i dostałeś kosza? Majorowa temu winna, Gösto Berlingu. Chciała cię znowu mieć przy sobie.
— Ej, co tam! Ebba Dohn umarła wkrótce, i takbym jej nie dostał — odparł Gösta.
Wtedy przystąpił szatan tuż do niego i syknął mu w twarz:
— Umarła, naturalnie, że umarła. Zabiła się przez ciebie, tak, ale tobie nikt tego nie powiedział.
— Niezły z ciebie dyabeł! — rzekł Gösta.
— Majorowa wszystko to urządziła, powiadam ci! Chciała cię znowu mieć w skrzydle rezydenckiem.
Gösta w głos się roześmiał.
— Rzeczywiście niezgorszy z ciebie dyabeł! — zawołał! — Dlaczego nie mielibyśmy zawrzeć z tobą kontraktu? Możesz nam więc dostarczyć owych siedmiu posiadłości, jeżeli chcesz.
— Dobrze, ale się już nie cofaj!
Rezydenci odetchnęli. Do tego doszli, że nie mogli nic przedsiębrać bez Gösty. Gdyby on się był nie zgodził, nie byłoby nic z układu. A przecież to nie bagatelna rzecz dla rezydentów otrzymać siedm hut żelaznych!
— Pamiętajcież jednak — zwrócił się Gösta do towarzyszów — że przyjmujemy owe siedm posiadłości dla ratowania naszych dusz, nie zaś dla zamienienia się w bogatych dziedziców, którzy tylko pieniądze liczą i żelazo ważą. Nie chcemy być ani zasuszonemi pergaminami, ani kutwami, zbierającymi złoto, lecz chcemy być i pozostać rycerskimi.
— Złote słowa prawdy! — mruknął szatan.
— Jeżeli więc chcesz nam ofiarować owe siedm włości na rok, przyjmujemy je, ale jedno pamiętaj: jeżeli w tym czasie uczynimy coś rozumnego, użytecznego, albo też niehonorowego, tedy możesz nas wszystkich dwunastu zabrać po upływie roku, a włości nasze darować komu zechcesz.
Szatan zacierał ręce z uciechy.
— Natomiast, jeżeli się zawsze będziemy zachowywali jak prawdziwi rycerze — mówił dalej Gösta — nie wolno ci będzie odtąd zawierać kontraktu na Ekeby i nie otrzymasz żadnej duszy ani od nas, ani od majorowej.
— Trudne warunki — rzekł dyabeł. — Ach Gösto, mógłbyś mi przecież darować jednę duszę, jednę malutką duszyczkę. Czy nie mógłbym dostać majorowej? Dlaczego oszczędzać majorową?
— Nie handluję tym towarem! — wrzasnął Gösta. — A jeżeli chcesz koniecznie zabrać ztąd jakąś duszę, weź sobie starego Sintrama z Forsu: ten dojrzały jest do piekła — ręczę!
— No, no, no! Słuchajcież — odezwał się przybysz, nie zmrużywszy oka. Rezydenci więc, albo Sintram — wszystko jedno. W każdym razie tłusty będzie rok.
Poczem spisano kontrakt krwią z małego palca Gösty na czarnym papierze szatana i jego piórem gęsiem.
A gdy się to już stało, rozradowali się rezydenci. — Wszystkie piękności świata będą należały do nich przez cały rok — a potem znajdzie się już jakiś sposób.
Odsuwają krzesła, podają sobie ręce i tworzą krąg na okół kotła z ponczem, stojącego na środku czarnej podłogi i puszczają się w dzikie pląsy.
W samym środku koła w ogromnych podskokach tańczy dyabeł, nakoniec jak długi pada obok kotła i pije.
Wtedy rzuca się też na ziemię obok niego Beerencreutz i Gösta Berling, a za nimi wszyscy sadowią się kręgiem wkoło kotła, który nachylają sobie do ust kolejno. Nakoniec przewraca się kocioł i wszystek gorący, lepki trunek wylewa się na leżących.
Kiedy się podnoszą, klnąc głośno, niema już ani śladu z dyabła, ale jego złote obietnice unoszą się niby płomieniste korony nad głowami rezydentów.