Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom I/Żebrak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom I |
Rozdział | Żebrak |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Pewnego zimnego dnia grudniowego piął się jakiś żebrak na górę Broby. Odzież jego stanowiły nędzne łachmany, a buty miał tak podarte, że śnieg przemoczył mu nogi.
Löfsee jestto długie, wązkie jezioro w Wermlandzie, które na północ ciągnie się aż po lasy fińskie, a na południe po jezioro Wenern. Kilkaset gmin leży nad jego brzegami, ze wszystkich jednak największą i najzamożniejszą jest gmina Broe. Obejmuje ona zarówno część wschodniego, jak i zachodniego brzegu; na tym ostatnim jednak leżą największe dwory, siedziby szlacheckie, jak Ekeby i Björne, sławne z bogactw i piękności, oraz Broby, wielka wieś z karczmą, domem gościnnym, więzieniem, urzędem gminnym, plebanią i targowicą.
Broby leży na stromej górze.
Żebrak minął karczmę stojącą u podnóża góry i z trudnością piął się ku plebanii, leżącej na samym szczycie.
Przed nim szła jakaś dziewczynka, ciągnąc sanki, na których leżał worek mąki.
Żebrak dogonił dziewczynkę i zagadnął ją:
— Za mały koń na taki wielki ciężar.
Dziecko odwróciło się i spojrzało na niego. Dziewczynka miała blizko dwanaście lat, była mała, o bystrych, ruchliwych oczach i ustach zaciśniętych.
— Dałby Bóg, żeby ciężar był większy, a koń mniejszy, wystarczyłoby na dłużej — odpowiedziała.
— Czy może własną strawę ciągniesz?
— Tak, Bóg niechaj słyszy skargę moją. Sama muszę myśleć o swojem pożywieniu, chociaż jestem taka mała.
Żebrak zaczął pchać sanki z tyłu. Dziewczynka odwróciła się i spojrzała na niego:
— Nie myśl sobie, że dostaniesz co za to — odezwała się.
Dziad roześmiał się w głos.
— Jesteś, zdaje się, córką proboszcza z Broby — zawołał. — Zaraz poznałem!
— Naturalnie, że nią jestem. Biedniejszego ojca ma niejedno dziecko — gorszego żadne. Święta to prawda, chociaż wstyd, że musi tak mówić jego własne dziecko.
— Twój ojciec jest więc skąpy i zły w dodatku?...
— Tak; skąpy jest i zły w dodatku, a córka jego, jeżeli się uchowa, będzie jeszcze gorsza, powiadają ludzie.
— Może mają słuszność. Ale radbym wiedzieć, jak przyszłaś do tego wora mąki.
— Myślę, że nie popełnię nic złego, jeżeli ci opowiem. Wzięłam dziś rano zboże z ojcowej stodoły, a teraz byłam z niem we młynie.
— A nie zobaczy cię, gdy się dowleczesz do domu?
— Eh, wydajesz mi się bardzo naiwny. Ojciec wyjechał w służbowej sprawie.
— Właśnie jedzie ktoś za nami pod górę. Słyszę skrzypienie śniegu pod sankami. A gdyby to on był?
Dziewczynka jęła nasłuchiwać i rozglądać się, nagle uderzyła w płacz:
— To ojciec — szlochała — zabije mnie! zabije mnie!
— A widzisz! Teraz przydałaby się dobra rada — a prędka rada warta więcej od złota i srebra — odezwał się żebrak.
— Wiesz co? możesz mi dopomódz — rzekło dziecko. — Weź sznur i ciągnij sanki, ojciec będzie myślał, że to twoje.
— Cóż mam z tem zrobić? — zapytał dziad, przerzucając sznur przez ramię.
— Zawieź teraz, gdzie chcesz, ale gdy się ściemni, przyjdź na plebanię. Będę cię upatrywała.
— Spróbować mogę.
— A niech cię Pan Bóg broni, żebyś mi się miał nie stawić! — zawołała dziewczynka, puszczając się co żywiej, aby wyprzedzić ojca w domu.
Żebrak smutny zawrócił sanki i skierował się ku karczmie. Biedak marzył, brodząc boso po śniegu, o wielkich lasach na północ jeziora — o wielkich fińskich lasach.
Tu, idąc wązkim klinem, łączącym górną i dolną część jeziora, w tych bogatych, wesołych okolicach, gdzie stał pałac przy pałacu, huta żelazna jedna obok drugiej, tu było mu za ciężko iść, tu był mu każdy pokój za ciasny, każde łóżko za twarde. Tu czuł bolesną tęsknotę do spokoju wielkich, odwiecznych lasów.
Tu dochodził go zewsząd odgłos cepów spadających na klepisko, jak gdyby młocka trwać miała bez końca. Ładunki drzewa i węgli szły ustawicznie z niewyczerpanych lasów. Niezliczone szeregi wozów wyładowanych kruszcem sunęły głębokiemi śladami, pozostawionemi wzdłuż drogi przez setki ich poprzedników. Tu widział sanie, jadące od dworu do dworu raźno, wesoło, że zdało mu się, jakgdyby radość niemi powoziła, a miłość i piękność zajęły tyły. Ach, jak tęsknił samotny wędrowiec do spokoju wielkich lasów.
Tam, het, gdzie drzewa jak smukłe kolumny wznoszą się w górę, gdzie śnieg leży grubemi warstwami na niewidzialnych gałęziach, gdzie wiatr moc traci, a tylko może lekko igrać ze szpilkami wierzchołków, tam chciał zapuścić się głęboko, coraz głębiej w lasy, pókiby go pewnego dnia siły nie opuściły i nie opadł popod wielkie drzewa, gdzie zginąłby z głodu i zimna.
Tęsknił do wielkiego, szemrzącego grobu, gdzie zmogłyby go niszczące potęgi, gdzie udałoby się wreszcie głodowi, zimnu, wyczerpaniu i wódce pokonać to nędzne ciało, które oparło się wszystkiemu.
Zaszedł do karczmy, gdzie zamierzał przeczekać do wieczora. Wszedł do izby szynkownej i usiadł pod drzwiami, cicho marząc o odwiecznych lasach.
Karczmarce żal się go zrobiło i dała mu kieliszek swojej mocnej, słodkiej wódki. Później dała mu i drugi — bo ją tak bardzo prosił.
Ale więcej dać nie chciała i dziad wpadł w rozpacz — bo on musiał pić. Musiał raz jeszcze poczuć, jak serce skacze mu w piersi, jak myśli buchają płomieniem. Ach, ta niezrównana wódka! Słońce letnie, śpiewy ptaszęce i wonie i piękności upajają go! Raz jeszcze, zanim zginie, chce się napić i czuć jasność i światło i szczęście.
Tak tedy wymienił najpierw mąkę, potem worek, a w końcu sanie — wszystko na wódkę. Wypite kieliszki wprawiały go w odurzenie i przespał większą część popołudnia na ławie w szynku.
Zbudziwszy się, uznał, że tylko jedno pozostaje mu obecnie do zrobienia. Skoro to nędzne cielsko tak zawładnęło jego duszą, skoro przepił to, co mu dziecko powierzyło, skoro jest zakałą ziemi, powinien ją od niej uwolnić. Musi duszę swoją wyswobodzić, pozwolić jej wznieść się do Boga.
Leżał na ławie w karczmie i sądził się. — Gösta Berling, złożony z urzędu proboszcz, oskarżony, że przepił własność głodem mrącego dziecka, skazany zostaje na śmierć! Na jaką śmierć? Na śmierć w śniegu.
Chwycił za czapkę i chwiejnym krokiem wyszedł. Nie był obecnie ani zupełnie pijany, ani też zupełnie trzeźwy. Rozżalony zaczął płakać nad swoją biedną, poniżoną duszą, którą musiał wyswobodzić.
Zatrzymał się nieopodal drogi. Na skraju jej zmiótł wicher cały wał śniegu, na nim położył się, gotów umrzeć. Przymknął oczy, usiłując zasnąć.
Nie wiadomo, jak długo leżał, ale żył jeszcze, kiedy córka proboszcza z Broby ukazała się na gościńcu z latarką w ręce i zobaczyła go leżącego na śniegu. Czekała na niego długo, wreszcie zbiegła z góry, ażeby rozejrzeć się, gdzie się podział.
Poznała go natychmiast i jęła nim potrząsać i krzyczeć nad nim z całych sił, aby go zbudzić.
Chciała się koniecznie dowiedzieć, co zrobił z jej workiem mąki. Chciała przywołać go do życia — przynajmniej o tyle, aby jej powiedział, co się stało z jej sankami i workiem mąki. Ojciec ją ubije, jeżeli zginą sanki. Ugryzła żebraka w palec, drapała go po twarzy i krzyczała jak szalona.
Wtem gościńcem ktoś nadjechał.
— Kto, u dyabła, wrzeszczy tu tak? — odezwał się ostry głos.
— Chcę się dowiedzieć, co zrobił z mojemi sankami i workiem mąki — szlochała mała, bijąc zaciśniętemi pięściami w pierś żebraka.
— Nie wstydzisz się zamarzniętego człowieka tak drapać? Precz, ty dzikie kocię!
Wysoka, barczysta kobieta wysiadła z sań i zbliżyła się do kopca śniegu. Dziecko chwyciła za kołnierz i odepchnęła na gościniec, poczem schyliła się, wsunęła ręce pod grzbiet leżącego i podniosła go. Tak zaniosła go sama i ułożyła na saniach.
— Chodź do karczmy, ty dzikie kocię! — zawołała do córki proboszcza — abyśmy się dowiedzieli, co masz do powiedzenia.
∗
∗ ∗ |
W godzinę później siedział dziad na krześle pod drzwiami, w najporządniejszej izbie karczmy, a przed nim stała ta, która go ocaliła.
Gdy ją ujrzał przed sobą, wracającą z lasów, gdzie palą węgiel, z osmolonemi rękami, z fajką w ustach, ubraną w krótki kożuch, suknię z wełnianej, samodziałowej materyi w pasy, w podkutych butach, z nożem w pochwie zatkniętym u paska — gdy ją ujrzał przed sobą z siwemi włosami zczesanemi gładko ponad starą, piękną twarzą, odrazu wiedział, że spotkał się ze sławną, szeroko znaną majorową z Ekeby.
Była ona najpotężniejszą niewiastą w Wermlandzie, panią siedmiu hut żelaznych, nawykłą do wydawania rozkazów. A on co? nędzny żebrak, skazany na śmierć, który nic nie posiada i czuje, że nigdzie nie jest pożądanym. Ciało jego dygotało ze strachu, gdy jej wzrok na nim spoczywał.
Stała milcząc i spoglądała na tego nędzarza, na jego czerwone, obrzmiałe ręce, wychudłą postać i śliczną głowę, która pomimo całego jego upadku i zaniedbania, uderzała każdego.
— To Gösta Berling, zwaryowany proboszcz? — zapytała po chwili.
Żebrak nie poruszał się.
— Jestem majorowa z Ekeby.
Teraz drgnął, złożył ręce i wzniósł oczy pełne tęsknoty. Czego ona chce od niego? Chce zmusić go do życia? Był już tak blizki wieczystego spokoju. Lękał się jej potęgi, a ona zaczęła walczyć z nim, opowiadając, że córka proboszcza z Broby otrzymała napowrót sanie i worek mąki, a ona ma dla niego, jak dla tylu innych, schronienie w skrzydle pałacowem. Ofiarowała mu życie pełne rozrywek, przyjemności.
Ale on odparł, że musi umrzeć. Wtedy zaciśniętą pięścią uderzyła w stół i powiedziała mu otwarcie, co o nim sądzi.
— Więc umrzeć chce — umrzeć koniecznie? Ha, nie dziwiłoby jej to wcale, gdyby wogóle żył. Ale niech tylko spojrzy na swoje wynędzniałe ciało, osłabione członki, zmęczone oczy — sądzi więc, że tu dużo jeszcze pozostało do zabijania? On myśli, że aby być umarłym, trzeba leżeć pod zabitem wiekiem trumny? Zdaje mu się, że ja nie widzę po nim, iż już jest trupem? Widzę przecież na ramionach jego wykrzywioną trupią główkę i zdaje mi się, że widzę także robactwo, wyłażące z jego oczodołów. Czy nie czuje, iż usta ma pełne ziemi? Czy nie słyszy, jak trzeszczą mu kości za każdem poruszeniem? Utopił się w wódce Gösta Berling i jest trupem. To, co się w nim obecnie rusza, to szkielet i jemu to nie chce darować życia — jeżeli to wogóle można nazwać życiem. Wprost jak gdyby chciał zazdrościć szkieletom ich tańca na grobie w noc księżycową.
— Niech się wstydzi, że był kiedykolwiek proboszczem. Godziwiej byłoby, gdyby teraz darów swoich użyć chciał na to, aby zdziałać coś dobrego na tej bożej ziemi — może mi wierzyć. Dlaczego nie przyszedł do mnie odrazu? Byłabym się zajęła jego sprawą. Ha, chyba, że zaszczytnem mu się wydaje leżeć na wiórach i być nazwanym pięknem ciałem!
Żebrak siedział spokojnie, napół uśmiechając się, gdy słuchał jej gwałtownych słów, spadających na niego gradem. — Nic nie pomoże, nic nie pomoże — mówił sobie w duchu. — Odwieczne lasy czekają na mnie, a ona nie posiada władzy, aby duszę moją od nich odwrócić.
Majorowa umilkła i przeszła się kilkakrotnie po izbie, poczem usiadła przed ogniskiem, wyciągnęła nogi i łokcie wsparła na kolanach.
— Do kroćset dyabłów! — zaklęła i roześmiała się. — Wszystko, co powiedziałam, jest tak prawdziwe, że mnie samej się dopiero teraz rozjaśniło. Czy nie zdaje mu się, że przeważna część ludzi na tym świecie to umarli lub napół żywi? Czy myśli, że ja żyję? Ależ nie! Ależ wcale nie! Proszę mi się przypatrzeć. Jestem majorową z Ekeby i śmiało powiedzieć mogę, że jestem najpotężniejszą w całym Wermlandzie. Gdy skinę jednym palcem, skacze na usługi radca ziemski, gdy skinę dwoma, słucha mnie biskup, a jeżeli dam znak trzema, cała kapituła, panowie rajcy i wszyscy obywatele ziemscy całego Wermlandu tańczyć gotowi na targu w Karlscronie. Do kroćset dyabłów, wierz mi proboszczu, że jestem tylko ustrojonym trupem. Pan Bóg najlepiej wie, ile we mnie życia.
Żebrak przechylił się naprzód i słuchał z naprężeniem. Stara majorowa siedziała u ogniska, pochylała się na boki i mówiła dalej, nie patrząc na niego:
— Czyż on sądzi, że gdybym była żyjącem stworzeniem, widząc go w takiej nędzy i smutku, oddającego się samobójczym myślom, nie potrafiłabym go z tego wyrwać. Znalazłabym dla niego łzy i modlitwy, któreby w nim wszystko poruszyły i byłabym ocaliła jego duszę grzeszną. Ale jestem trupem. Bóg jeden wie, jak mało we mnie życia.
— Czy on słyszał, że niegdyś byłam piękną Małgorzatą Celsing. Nie wczoraj się to działo, ale dziś jeszcze płakać mi się chce nad nią serdecznie. Dlaczego umrzeć musiała Małgorzata Celsing, a żyć musi Małgorzata Samzelius? Dlaczego żyć musi majorowa z Ekeby? Czy może mi to wytłómaczyć Gösta Berling? Czy wie, jak wyglądała Małgorzata Celsing? Smukła była i delikatna, uczciwa i niewinna. Należała ona do tych, nad których grobem anieli płaczą. Nie znała złego, nikt jej nie sprawił przykrości, bo dla wszystkich była dobrą. I piękną była.
— Żył wtedy śliczny mężczyzna — nazywał się Altringer. Bóg raczy wiedzieć, jak się to stało, że zajechał w ustroń, gdzie leżał majątek jej rodziców. Zobaczyła go Małgorzata Celsing — był piękny, był mężczyzną — i kochał ją. Ale ubogi był, postanowili tedy zgodnie czekać na siebie pięć lat — zupełnie jak w bajce.
— Pierwsze trzy lata upłynęły, gdy się zjawił inny zalotnik. Brzydki był, rodzice jej przypuszczali, że jest bogaty, więc obietnicami i namowami, przekleństwami i biciem zmusili ją do poślubienia go. Tego dnia umarła Małgorzata Celsing.
— Od tego czasu przestała istnieć Małgorzata Celsing, żyła tylko majorowa Samzelius, a ta nie była dobrą, nie była skromną i niewinną, wierzyła w zło i nie zwracała uwagi na dobro.
— Wiesz dobrze, co dalej było. Mieszkaliśmy w Sjö z majorem — ale on wcale bogaty nie był, to też miewałam ciężkie chwile.
— Wtedy powrócił Altringer, a powrócił bogaty. Nabył Ekeby i został naszym sąsiadem. Nabył też sześć innych posiadłości nad jeziorem. Dzielny był, przedsiębiorczy, prawdziwy mężczyzna. Wspomagał nas, jeździliśmy jego powozami, posyłał nam zapasy do kuchni, wina do piwnicy. Życie mi napełnił radością i weselem. Gdy wojna wybuchnęła, odjechał major, ale co nas to obchodziło! Jednego dnia byłam w gościnie u niego w Ekeby, nazajutrz przybył on do Sjö. Ach co to była za radość!
— Potem zaczęto źle mówić o mnie i o Altringerze. Gdyby była żyła Małgorzata Celsing, byłoby ją to smuciło, ale mnie było to obojętne. Nie wiedziałam jednak wtedy jeszcze, że to pochodziło ztąd, iż byłam umarłą, bez czucia.
— Plotki o nas dotarły do mojego ojca i matki, mieszkających od nas daleko. Stara, nie namyślając się długo, przyjechała, aby się ze mną rozmówić.
— Pewnego razu, kiedy majora nie było, a ja z Altringerem i innymi siedziałam przy stole, przyjechała do Sjö. Patrzyłam, jak wchodziła do sali, ale nie czułam, że to matka moja. Pozdrowiłam ją, jak obcą i prosiłam, by zasiadła przy moim stole i jadła razem z nami. Chciała mówić ze mną jak z córką, ale powiedziałam jej, że się chyba myli, bo moi rodzice już nie żyją — umarli w dzień mojego ślubu.
— Wtedy zastosowała się do mojego życzenia — siedmdziesiąt lat miała, trzydzieści mil ujechała przez trzy dni, to też nie drożąc się wiele, usiadła za stołem i jadła wraz z nami — dzielna to była kobieta. Na moje ostatnie słowa odpowiedziała jednak uwagą: — To smutne, iż właśnie tego dnia dotknęła panią taka strata.
— Najsmutniejsze to — odparłam — było, że rodzice moi nie umarli o jeden bodaj dzień wcześniej, bo wtedy nie byłoby nic z całego wesela.
— Pani majorowa nie jest więc szczęśliwą w małżeństwie? — zapytała.
— Jestem — odrzekłam — teraz jestem szczęśliwą i będę zawsze szczęśliwą w myśl życzeń moich drogich rodziców.
— Na to ona zapytała, czy życzeniem moich rodziców było hańbę i wstyd sprowadzać na nich i na siebie i męża zdradzać? Mało szacunku okazuję rodzicom, skoro pozwalam ludziom brać siebie na języki.
— Muszą tak leżeć, jak sobie posłali — odpowiedziałam. A zresztą nieznajoma powinna wiedzieć, że nie pozwolę, aby ktoś ubliżał córce moich rodziców.
— Jadłyśmy tylko we dwie. Mężczyźni otaczający nas siedzieli w milczeniu, nie śmiejąc tknąć noża i widelca.
— Stara zabawiła dzień i noc, aby wypocząć. Ale póki patrzyłam na nią, nie mogłam pojąć, że to moja matka — ja wiedziałam jedno, że matka moja żyć przestała.
— Kiedy miała odjeżdżać, a ja stałam obok niej na stopniach, czekając na zajeżdżający powóz, rzekła do mnie: — Dążyłam tu po bezludnej drodze, w trzech dniach robiąc mil trzydzieści i nie zmęczyłam się. Lecz ze wstydu nad tobą drży moje biedne ciało, jak gdyby sieczone rózgami. Oby się ciebie zaparto, jak ty się mnie zaparłaś, odepchnięto, jak mnie odepchnęłaś! Oby gościniec był ci domem, rów przydrożny łożem! Wstyd i hańba niech będą nagrodą twoją, oby cię inni policzkowali, jak ja cię teraz policzkuję!
— I wycięła mi silny policzek.
— Porwałam ją na ręce, zniosłam ze schodów i wsadziłam do powozu.
— Ktoś jest, że mnie przeklinasz? — zapytałam. — Ktoś jest, że mnie śmiesz bić? Tego nie zniosę od nikogo!
— I oddałam jej policzek. W tej chwili powóz ruszył, a wtedy, w tej chwili, Gösto Berlingu, wiedziałam napewne, że Małgorzata Celsing nie żyje. Ona była dobra, niewinna, nie znała złego. Aniołowie byliby na jej grobie płakali. Gdyby ona była żyła, nigdy nie śmiałabym była uderzyć rodzonej matki.
Żebrak u drzwi siedzący słuchał, a słowa te na chwilę przygłuszyły szum odwiecznych lasów. Ach, ta pani zniżała się do niego, wyznając przed nim grzechy swoje, siostrą mu chciała być w strapieniu, aby mu tylko dodać siły do życia. Dała mu do poznania, że i na barkach innych ludzi ciążą troski i grzechy. Podniósł się z ławy i podszedł do majorowej.
— Chcesz więc żyć, Gösto Berlingu? — zapytała głosem niemal zdławionym łzami.
— Dlaczego chcesz umrzeć? Mógłbyś być dzielnym proboszczem, nigdy jednak nie był Gösta Berling, któregoś ty utopił w wódce, tak promiennie czysty, jak Małgorzata Celsing, którą nienawiścią zdusiłam. Chcesz więc żyć?
Gösta padł przed nią na kolana, błagając: — Przebacz, ale nie mogę!
— Jestem starą kobietą, zahartowaną w gorzkich zawodach, a siedzę tu i zadaję się z żebrakiem, którego znalazłam napół zmarzniętym w śniegu. Dobrze mi tak! Idźże więc, popełnij samobójstwo, a przynajmniej nie będziesz mógł nic opowiadać o mojej głupocie.
— Nie jestem samobójcą, lecz skazańcem. Nie utrudniaj mi walki — nie mogę żyć. Ciało moje opanowało duszę, to też oswobodzić ją pragnę, aby znalazła drogę do Pana.
— Więc sądzisz, że ona wzleci do Boga?
— Żegnaj mi, majorowo Samzelius, żegnaj!
— Bywaj zdrów, Gösto Berlingu!
Żebrak wstał z klęczek i z pochyloną głową powlókł się ku drzwiom. Ta kobieta stawała mu na drodze do odwiecznych lasów!
Doszedłszy do drzwi, musiał się odwrócić i spotkał się ze spojrzeniem majorowej, która siedziała nieporuszona, patrząc za nim. Nigdy nie widział dotąd takiej zmiany w twarzy, więc przystanął i osłupiały wzrok w nią wlepił. Ona, która dopiero co wyglądała groźnie, siedziała teraz jak gdyby w zachwyceniu, a oczy jej płonęły miłością, pełną litosnego współczucia. Było coś w nim, w jego zdziczałem sercu, co topniało pod jej spojrzeniem; oparł czoło o klamkę, podniósł w górę ramiona, objął niemi głowę i załkał, jak gdyby mu serce miało pęknąć.
Majorowa odrzuciła fajkę i podeszła ku niemu. Ruchy jej stały się miękkie, macierzyńskie.
— No, uspokój się, mój chłopcze! — szeptała.
I pociągnęła go ku sobie na ławę pod drzwi tak, że płakał z głową wspartą na jej kolanach.
— Chcesz więc umrzeć?
Zerwał się — musiała go powstrzymać przemocą.
— Teraz powtarzam po raz ostatni, że możesz robić, co chcesz. To jedno tylko przyrzekam: jeżeli będziesz chciał żyć, wezmę córkę proboszcza z Broby do siebie i wychowam na uczciwego człowieka; wtedy będziesz mógł Panu Bogu dziękować, żeś ukradł jej mąkę. No cóż, dobrze?
Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
— A więc to nie żart?
— Naturalnie, że nie, Gösto.
Nagle stanęły mu przed oczyma te wylęknione spojrzenia, zaciśnięte usta, te małe, wychudłe rączyny. Biedne maleństwo znalazłoby więc opiekę i staranie, piętno poniżenia zostałoby z ciała jej starte, jak również zło z jej duszy. Teraz zamknięto mu drogę do wieczystych lasów.
— Ślubuję więc nie odbierać sobie życia, póki ona będzie pod opieką pani — odezwał się. — Wiedziałem, że majorowa silniejszą jest odemnie, że zmusi mnie do życia.
— Gösto Berlingu — rzekła majorowa uroczystym głosem — walczyłam o ciebie, jak o własne swoje zbawienie. Powiedziałam Bogu: jeżeli chociażby ślad Małgorzaty Celsing pozostał we mnie, uczyń, aby ona mu się objawiła i nie pozwoliła życia sobie odbierać. I Pan wysłuchał mojego błagania, a ty, ujrzawszy ją, nie mogłeś odejść. Ona to podszepnęła mi, że gdy zabezpieczę dziecko, zaniechasz myśli o śmierci.
— Ach, wy dzikie ptaki, bujacie tak śmiało, ale Bóg zna sieci, które was schwytać potrafią.
— On jest wielkim, potężnym Bogiem — odezwał się Gösta Berling. — Zadrwił sobie ze mnie, odepchnął mnie, ale umrzeć mi nie pozwala. Niech się stanie wola Jego.
Od tego dnia zmienił się Gösta Berling w rezydenta Ekeby. Dwukrotnie usiłował opuścić pałac i żyć z własnej pracy. Za pierwszym razem dała mu majorowa dom w pobliżu Ekeby; przeniósł się tam i próbował żyć z pracy rąk. Wiodło mu się dobrze, ale po jakimś czasie sprzykrzyła mu się samotność i codzienna praca i znów powrócił do Ekeby. Drugim razem przyjął miejsce nauczyciela domowego na zamku Borg do młodego hrabiego Henryka Dohna. Tam zakochał się w Ebbie Dohn, siostrze hrabiego, a kiedy ta umarła właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że pozyskał jej wzajemność, porzucił myśl stania się czemś innem, jak rezydentem z Ekeby. Zdawało mu się, jak gdyby dla proboszcza złożonego z urzędu zamknięte były wszystkie drogi do odzyskania czci i imienia.