Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Gösta Berling poetą
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W okresie świąt miał się odbyć bal w Borgu.
Mieszkał tam podówczas młody hrabia Dohna z piękną, świeżo poślubioną małżonką i zabawa w starym zamku hrabiowskim zapowiadała się świetnie.
Ekeby otrzymało także zaproszenie, ale wnet wyszło na jaw, że nikt z świątkujących tu w tym roku, nie miał ochoty jechać, prócz Gösty Berlinga, nazwanego „poetą“.
Borg i Ekeby leżą nad jeziorem löffeńskiem, ale po przeciwległych brzegach, tak że przy niezamarzłej powierzchni wody, trzeba było tam jechać dwie godziny.
Biednego Göstę wyekwipowali starsi kawalerowie na ten bal, niby królewicza, mającego reprezentować państwo. Dostał nowy frak z błyszczącemi guzikami, sztywny żabot i lśniące, lakierowane trzewiki. Przedziwne było jego bobrowe futro, z takąż czapką na jasnych, falistych włosach. Rozpostarto na jednokonnych saneczkach niedźwiedzią skórę, o srebrnych pazurach i zaprzężono Don Juana, chlubę stajni. Gwizdnąwszy na swego Tankreda, ujął lejce z plecionki i wyjechał rozradowany, promieniejący wspaniałością Gösta, który promieniał i bez tego urodą i zdolnościami swemi.
Ruszył w niedzielne przedpołudnie i, mijając kościół broeński, usłyszał śpiewanie. Skręcił na samotną drogę leśną, wiodącą do Wergi do kapitana Uggli, gdzie postanowił zjeść obiad.
Werga nie było osiedlem bogacza; głód trafiał nieraz pod sitowie dachu kapitana, a przyjmowany jak inni goście żarcikami i śpiewogrą, nierad opuszczał gościnne progi.
Zarządzająca kuchnią i przędzalnią, stara mamzel Ulryka Dillner powitała Göstę na schodach podjazdu, a w dygu zatrzęsły się z radości jej sztuczne loczki, okalające brunatną, pomarszczoną wielce twarzyczkę. Wprowadziwszy go do sali jęła zaraz paplać o właścicielach, posiadłości i lichych stosunkach, w jakich żyli.
Troska i niedostatek stoją u drzwi, mówiła, a czasem zbraknie na obiad chrzanu do solonego mięsa, i oto właśnie Ferdynand zaprzągł Dizę i wraz z dziewczętami ruszył do Munkerudu pożyczyć coś nie coś. Kapitan był w lesie i wróci pewnie z żylastym zającem, do którego trzeba dodać więcej masła, niż sam wart. Zwie on to zaopatrywaniem domu w żywność. Zresztą gorzej będzie jeszcze, gdy przyniesie lisa, najnikczemniejsze stworzenie boskie, równie bezużyteczne w stanie żywym, jak martwym.
A jaśnie pani? O, jeszcze nie wstała. Leży w łóżku i czyta, jak zawsze, romanse. Nie stworzone zaprawdę do pracy, to anielskie niewiniątko!
Pracę pozostawiono osiwiałej w służbie starowinie, to też drepciła od świtu do nocy, wiążąc koniec z końcem; zadanie nielada. Przez całą zimę nie było innego mięsiwa w domu, prócz jednej jedynej szynki niedźwiedziej. Zapłatę pobierała skromną, a w dodatku nie widziała dotąd grosza, ale żyła nadzieją, że jej nie wyrzucą na gościniec, gdy będzie niezdolną do pracy. Traktowano gospodynię bardzo po ludzku i była pewną, że jej państwo kiedyś sprawią uczciwy pogrzeb, o ile tylko stanie pieniędzy na trumnę.
— Któż wie, co się stanie! — zawołała, ocierając fartuchem oczy, do których raz po razu napływały łzy. — Winniśmy niepoczciwemu panu Sintramowi sporo pieniędzy i może nam zabrać wszystko. Ferdynand zaręczył się wprawdzie z bogatą Anną Stjärnhök, ale obawiam się, że ona go puści w trąbę, tak, niezawodnie puści go w trąbę. I cóż się wówczas stanie z nami, z trzema krowami, dziewięciu końmi i młodemi, wesołemi dziewczętami, któreby rade jeździć z balu na bal! W cóż się obrócą jałowe pola, gdzie nic nie rośnie, i nasz zacny Ferdynand, z którego nigdy nie będzie człowiek jak należy? Cóż się stanie z całym tym domem, gdzie wszystko kwitnie, oprócz pracy.
Nadeszło południe i mieszkańcy zebrali się w komplecie. Wrócił zacny, flegmatyczny Ferdynand i wesołe panny z pożyczoną rzodkiewką, wrócił też kapitan, orzeźwiony kąpielą w zalewisku jeziora i polowaniem. Otwarł okno, by wpuścić świeże powietrze i uścisnął serdecznie dłoń Gösty. Zjawiła się jaśnie pani w jedwabiach i koronkach i podała mu łaskawie rączkę do pocałunku. Wszyscy powitali Göstę radosnym śmiechem i żarcikami i pytali jedno przez drugie:
— Cóż tam słychać w Ekeby, w ziemi obiecanej?
— Płynie miód i mleko! — odpowiedział. — Obdzieramy góry z żelaza i napełniamy piwnice winem, pola dają złoto, którem złocimy nędzę życia, zaś lasy rąbiemy, by z tego drzewa budować kręgielnie i pawilony w parku.
Jaśnie pani westchnęła, potem zaś uśmiechnęła się w odpowiedzi, a z ust jej uleciało:
— Jesteś poetą!
— Mam dużo grzechów na sumieniu, — odparł — nigdy atoli nie napisałem jednego wiersza.
— Mimoto jesteś poetą, Gósto! — potwierdziła. — Przeżyłeś więcej poematów, niźli ich napisali poeci nasi.
Potem jęła łagodnie, jak matka, wyrzucać mu, iż marnuje życie.
— Dożyję jeszcze, ufam, czasu — powiedziała — kiedy staniesz się mężczyzną statecznym!
Z przyjemnością dał się nieść radom tej łagodnej, słodkiej przyjaciółki, której marzycielskie serce pałało umiłowaniem wielkich czynów.
Skończono wnet wesołą ucztę, zjedzono mięso z rzodkiewką, kapustę, wafle i zapito wszystko świątecznem piwem, poczem Gösta jął opowiadać o majorowej, majorze i proboszczu z Broby, tak iż wszyscy płakali, to znów podkładali się od śmiechu. Nagle zadźwięczały janczary w podwórzu i wnet potem wszedł do pokoju złośliwy Sintram.
Promieniał radością, od łysiny aż do szerokich stóp.
Machał długiemi rękami, wykrzywiał się i widać było, że niesie fatalne wieści.
— Słyszeliście już, państwo? — spytał ten djabeł. — Słyszeliście, że dziś wyszła w swartsjoeńskim kościele pierwsza zapowiedź Anny Stjärnhök i bogatego Dahlberga? Musiała zapomnieć o zaręczynach z Ferdynandem.
Nikt o tem nie wiedział i strach padł na dom cały.
Ujrzeli w duchu ruinę zupełną, gdyż musiano zwrócić dług złemu Sintramowi. Zostaną sprzedane ulubione konie, stare wyprawne meble matki. Skończy się wesołe życie i jazda z balu na bal. Na stół przyjdzie znowu szynka niedźwiedzia, zaś młodzi pójdą w służbę ludzi obcych. Matka pogłaskała syna czule, z wyrazem niewyczerpanej miłości.
Ej, nie! Był wszakże pośród nich Gösta Berling, stanowiąc ścianę pomiędzy biedakami, a niezwyciężonym Sintramem. Myśli zawirowały mu w głowie.
— Głupstwo! — zawołał. — Nie czas jeszcze lamentować. To sprawka pastorowej ze Svartsjö, która ma wielki wpływ na Annę, od kiedy mieszka na plebanii. Ona to ją namówiła, by porzuciła Ferdynanda dla starego Dahlberga, ale jeszcze nie wzięli ślubu i nic z tego nie będzie! Jadę do Borgu, gdzie spotkam Annę. Pomówię z nią i wystrychnę na dudków pastorostwo, oraz narzeczonego. Przywiozę ją tu nocą, a stary Dahlberg dostanie figę.
Tak się i stało. Gösta pojechał do Borgu sam, nie zabierając żadnej z wesołych panienek, ale zato gorące życzenia pozostałych, by mu się powiodło. Sintrama ogarnęła radość na myśl, że Dahlberga wykierują na błazna, został wtedy w Werdze, w oczekiwaniu powrotu Gösty z niewierną. W przystępie życzliwości okrył nawet odjeżdżającego swym zielonym szalem podróżnym, który dostał od mamsel Ulryki w podarunku.
Pani domu przyniosła z góry trzy czerwone oprawne książki i, podając mu je na schodach podjazdu, rzekła do siedzącego już w sankach Gösty:
— Weź to na wypadek, gdyby ci się nie powiodło. To „Korynna“ pani Stael, nie chciałabym, by poszła pod młotek.
— Ja tam mam zawsze szczęście.
— O Gösto, Gösto! — powiedziała, gładząc odkrytą jego głowę. — Ty najsilniejszy i najsłabszy z pośród ludzi! Kiedyż wywietrzeje ci z głowy, że masz w ręku dole i niedole biedaków?
Gösta pomknął znów gościńcem, Don Juan galopował, biały Tankred pędził za nim, a świadomość bliskiej przygody przepajała mu duszę radością.
Czuł się młodym zdobywcą, a nad nim duch polatywał. Droga wiodła po pod plebanję swartsjoeńską. Zajechał tam i spytał, czy może zabrać na bal Annę Stjärnhök. Przyzwolono. Piękna, przekorna dziewczyna wsiadła do sanek. Któżby nie chciał jechać czarnym Don Juanem!
Zrazu milczeli młodzi, potem jednak rozpoczęli rozmowę zuchwałą i bez ogródek.
— Słyszałeś, Gösto, co pastor ogłosił dziś z kazalnicy? — spytała.
— Nazwał cię najpiękniejszą dziewczyną pomiędzy Löffenem a Klarelfem!
— Głupiś, Gösto! To wiedzą wszyscy bez pastora. Nie, ogłosił moje zapowiedzi ze starym Dahlbergiem.
— Dalibóg, gdybym to wiedział zgóry, nie brałbym cię do sanek! Bądź pewna!
Odparła dumnie:
— I bez Gösty Berlinga pojechałabym do Borgu.
— Szkoda cię, Anno, — rzekł w zadumie — szkoda, że nie masz ojca, ni matki. Jesteś dziwaczka i nie można cię traktować serjo.
— Większa szkoda, żeś tego nie powiedział wcześniej, gdyż mógł mnie kto inny zawieźć.
— Pastorowa jest, widać, tego samego co ja zdania. Potrzeba ci męża, któryby był twym opiekunem i ojcem. Inaczej, zaprawdę, nie wydawałby cię za taką starą pokrakę, jak Dahlberg.
— Pastorowa nie ma z tem nic wspólnego.
— Ejże! Więc sama wyszukałaś sobie tak ślicznego mężulka?
— W każdym razie nie bierze mnie dla pieniędzy!
— Tak, bo starcom zależy tylko na niebieskich oczach i rumianej buzi. Ot, głupcy!
— Wstydź się, Gösto!
— Pamiętaj tylko, że odtąd nie wolno ci się bawić z młodymi ludźmi. Djabli wzięli taniec i wesele. Miejsce twe w rogu kanapy, a może wolisz zagrać ze staruszkiem, Dahlbergiem, partję rabuża?
Umilkli i nie mówili, aż do chwili wjeżdżania na wzgórze borgijskie.
— Dziękuję ci za miłą rozmowę! — powiedziała. — Nie prędko pojadę znowu z Göstą Berlingiem.
— Dziękuję wzajem. Znam kogoś, kto również żałuje, że z tobą jechał na zabawę.
W pokorniejszym, niż zwykle, nastroju weszła zuchwała dziewczyna na salę i spojrzała po zebranych.
Spostrzegła zaraz małego, łysego Dahlberga, obok pięknego, smukłego, jasnowłosego Gösty. Napadła ją ochota wyrzucić obydwu za drzwi. Narzeczony podszedł, zapraszając do tańca, ale go powitała szyderczo i spytała zdumiona:
— Chcesz tańczyć? Od kiedyżto uprawiasz tańce?
Zbliżyły się dziewczęta z powinszowaniami.
— Nie udawajcie dzieci! — powiedziała. — Wszakże trudno zakochać się w Dahlbergu! Ale on bogaty i ja bogata, przeto jesteśmy dla siebie stosowni.
Podeszły starsze damy, ściskały jej ręce i mówiły o najwyższem szczęściu życia.
— Proszę powinszować pastorowej, — odparła — ją to raduje dużo więcej, niż mnie!
W pewnej odległości stał Gösta Berling, świetny kawaler, witany z radością, bo śmiał się radośnie i sypał słowa, niby pył złoty na szare łachmany życia. Nie widziała go jeszcze takim. Nie był to człowiek wyklęty, wyrzucony za nawias, bezdomny facecjonista... o nie! Był królem pośród mężczyzn, królem z krwi i kości.
On i inni młodzieńcy sprzysięgli się przeciw niej. Dali jej sporo czasu myśleć nad tem, jak źle uczyniła, trwoniąc wdzięki swe i bogactwo na rzecz starca. Przez dziesięć tańców nie ruszyła nogą.
Wrzała gniewem.
Gdy zabrzmiał taniec jedenasty, poprosił ją człeczyna marny, ostatni z ostatnich, z którym nikt tańczyć nie chciał.
— Piwo wypite, teraz pora na męty! — powiedziała.
Potem zagrano o fanty. Jasnowłose dziewczęta poszeptały z sobą i skazały ją na pocałowanie tego, którego najbardziej kocha. Uśmiechnięte czekały chwili, kiedy pocałuje Dahlberga. Ona jednak wstała dumna i gniewna mówiąc:
— Wolę raczej dać w twarz temu, którego najbardziej nienawidzę!
W chwilę potem zaczerwienił się policzek Gösty od ciosu jej silnej dłoni. Oblany rumieńcem, przytrzymał na sekundę jej rękę i szepnął:
— Bądź za pół godziny na dole, w czerwonym gabinecie!
Błękitne oczy jego objęły ją magicznym kręgiem i uczuła, że musi być mu posłuszną.
Przyjęła go dumnie, złemi słowy:
— Cóżto obchodzi Göstę Berlinga, że wychodzę zamąż?
Nie miał jeszcze dla niej życzliwych wyrazów, a jednocześnie nie chciał zaraz mówić o Ferdynandzie.
— Nie sądzę, — powiedział — by utrata dziesięciu tańców była karą dostateczną. Ale niech ci będzie dowodem, że nie wolno bezkarnie łamać przyrzeczeń i obietnic. Kto inny, wymierzając ci sprawiedliwość, byłby nierównie surowszy.
— Cóż uczyniłam tobie i innym, że mnie prześladujecie? Nie dajecie mi spokoju, wyłącznie z powodu majątku mego. Rzucę tedy pieniądze do Löffenu i niech je sobie kto chce łowi.
Zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się z gniewu.
To wzruszyło serce poety. Zawstydził się surowości swojej i przemówił serdecznie:
— Przebacz mi, drogie dziecko! Przebacz biednemu Göście! Któż sobie coś robi ze słów nędzarza, któż płacze z powodu gniewu jego? Równie dobrze możnaby płakać z powodu ukłucia komara. Byłem szalony, ale chciałem przeszkodzić, by nasza najpiękniejsza i najbogatsza dziewczyna wiązała się ze starcem. A tymczasem dokazałem tego jeno, żem cię zasmucił.
Usiadł przy niej na sofie i objął wpół, by ją wspierać i chronić. Nie broniła się, przylgnęła doń, zarzuciła mu ramiona na szyję i oparła o jego ramię piękną główkę.
Ach, poeto, najsilniejszy i najsłabszy z ludzi! Nie twoją to szyję obejmować miały te białe ręce!
— Gdybym to była wiedziała, nie brałabym za nic tego starca! Dziś dopiero poznałam cię. Nikt ci nie dorówna!
Pobladłe wargi Gösty szepnęły:
— Ferdynand!
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Cicho bądź! Nikt dla mnie nie istnieje, tylko ty! Będę ci wierną!
— Ja jestem Gösta Berling, — rzekł ponuro — za mnie wyjść nie możesz!
— Kocham ciebie, kocham ciebie, pierwszego wśród mężczyzn. Nie potrzebujesz robić nic, niczem być! Jesteś król, król z krwi i kości!
Zawrzała krew poety. Była tak piękna, tak urocza w uniesieniu miłości. Przycisnął ją do piersi.
— Jeśli chcesz być moją, — powiedział — nie możesz przebywać na plebanji. Pozwól, że cię zabiorę tej nocy do Ekeby, a tam potrafię cię obronić, aż do czasu wesela.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Czarowna to była jazda nocą. Ulegli prawu miłości i dali się unosić Don Juanowi.
Skrzyp śniegu pod płozami sanek zdawał się być skargą oszukanego. Cóż ich to jednak obchodziło? Zawisła u jego szyi, on zaś pochylony, szeptał jej:
— Czyż może istnieć rozkosz większa, nad skradzione szczęście?
Cóż mogła znaczyć zapowiedź, oni posiedli miłość, cóż gniew ludzki? Gösta wierzył w przeznaczenie. Los ich pokonał, niesposób walczyć z losem! Gdyby nawet gwiazdy były świecami ślubnego ołtarza, a janczary Don Juana dzwonami weselnemi na ślub z Dahlbergiem, i tak musiałaby uciekać z Göstą Berlingiem. Los jest potężny!
Minęli szczęśliwie i cało plebanję munkerudzką. Mieli do Wergi jeszcze pół mili, a drugie pół do Ekeby. Droga wiodła skrajem lasu. Po prawej widniały ciemne góry, po lewej zaś leżała długa, biała dolina.
Wtem dogonił ich Tankred. Sadził, leżąc niemal na brzuchu. Zawył ze strachu, skoczył w sanki i skulił się u nóg Anny.
— Wilki! — powiedział Gösta.
Zobaczył długą, szarą, ruchomą linję pod lasem. Zwierząt było co najmniej dwanaście.
Anna nie przelękła się. Dzień tak obfity w przygody obiecywał podobną noc. Toż to życie! Tak pędzić po lśniącej przestrzeni, drwiąc zuchwale z dzikich zwierząt i ludzi!
Gösta zaklął, pochylił się i uderzył silnie Don Juana po grzbiecie.
— Boisz się? — spytał. — Biegną naprzełaj i dogonią nas na zakręcie gościńca.
Don Juan dał susa i pognał w zawody z drapieżcami, a Tankred zaskomlał z gniewu i strachu. Dotarli do zakrętu jednocześnie z wilkami, a Gösta odpędził pierwszego biczem.
— Ach, Don Juanie drogi — rzekł Gösta — jakże łatwo umknąłbyś dwunastu wilkom, gdybyś nie musiał wlec nas, ludzi!
Przywiązali do oparcia sanek zielony szal, co przeraziło wilki, tak że na chwilę zostały w tyle. Przezwyciężyły jednak rychło strach, a jeden skoczył ku sankom, wywalając ozór i rozdziawiając paszczę. Wówczas wziął Gösta tom „Korynny“ pani Stael i cisnął go wilkowi.
Znowu nastała pauza, podczas której zwierzęta szarpały łup. Niebawem jednak, potargawszy szal i książkę, wilki nacisnęły tak, że czuli ich gorący oddech na plecach. Wiedzieli, że przed Wergą nie napotkają ludzkich osiedli, ale Göście wydało się gorszem od śmierci spojrzyć w oczy ludziom, których oszukał. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeśli koń ustanie, zginą niechybnie.
Nagle zamajaczył pod lasem dwór wergijski, rozjarzony światłem. Gösta wiedział co to znaczy.
W tej chwili wilki znikły, przerażone bliskością wsi, a Gösta minął Wergę. Ale zaledwo dotarł do miejsca, gdzie droga ponownie zapadała w las, ujrzał przed sobą ciemną gromadę czekających wilków.
— Zawróćmy na plebanję, — rzekł — powiemy, żeśmy odbyli małą przejażdżkę przy świetle gwiazd. Uwierzą na pewne.
Zawrócili, ale natychmiast wilki otoczyły sanki. Szare postacie przemykały, łyskając białemi zębami i świecąc oczyma. Wyły z głodu i żądzy krwi, gotowe wbić zęby w miękkie ludzkie ciało. Podskoczyły do pyska Don Juana i zawisły u uździennicy. Anna rozmyślała, czy wilki pożrą ich ze szczętem, czy też zostawią bodaj trochę kości, by ludzie mogli znaleźć rano w śniegu ślady.
— Idzie o nasze życie! — powiedziała, pochylając się i biorąc za kark Tankreda.
— Daj pokój! — odparł. — To na nic! Nie z powodu psa ruszyły wilki tej nocy na łów.
Rzekłszy to, wjechał w bramę wergijskiego dworu. Ale wilki ścigały ich aż do podjazdu, tak że musiał się bronić biczem.
— Anno! — powiedział stając wkońcu. — Nie było to zgodne z wolą bożą. Zrób dobrą minę, jeśli jesteś tą, za jaką cię mam... rozumiesz?
Posłyszawszy brzęk janczarów, wszystko wyległo na dwór.
— Ma ją! — wołano chórem. — Ma ją! Niech żyje Gösta Berling! — i ściskano się wzajemnie.
Niewiele padło pytań. Noc była późna, przybyłych wyczerpała pełna niebezpieczeństw jazda, udano się tedy na spoczynek. Dość było obecności Anny.
Skończyło się zatem dobrze, zniszczał tylko cenny podarek mamsel Ulryki, zielony szal i „Korynna“.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Cały dom spał. Gsöta Berling wstał, ubrał się i wymknął na dwór. Wyciągnął niepostrzeżenie ze stajni Don Juana, zaprzągł i chciał ruszyć, gdy nagle wyszła z domu Anna Stjärnhök.
— Usłyszałam cię! — powiedziała. — Gotowa jestem jechać z tobą!
Podszedł i uchwycił jej dłoń.
— Czyż jeszcze nie rozumiesz? To niemożliwe! Bóg nie chce! Posłuchaj i chciej mnie pojąć. Byłem tu dziś przed południem i widziałem rozpacz tych ludzi z powodu twej niewierności, pojechałem przeto do Borgu, by cię przywieźć Ferdynandowi. Ale zawsze byłem nikczemnikiem i już się nie zmienię, zdradziłem go więc i zdradziłem go dla ciebie. Tu mieszka stara kobieta, która wierzy, że coś ze mnie jeszcze będzie, a ja z nią postąpiłem, jak człowiek bez honoru. Druga stara kobieta godzi się głodować i drżeć z zimna, byle tylko móc umrzeć pośród przyjaciół, ja zaś omal że jej nie wyrzuciłem na bruk przez Sintrama. Byłaś piękną, a grzech słodki. O jakże łatwo uwieść Göstę! Jestem nędznym szubrawcem! Wiem, jak ci ludzie kochają swój dom, a jednak postawiłem ich u progu ruiny. Zapomniałem o wszystkiem dla ciebie. Byłaś tak zachwycająca w miłości swojej! Teraz atoli, kiedy byłem świadkiem ich radości, nie mogę cię brać, Anno. O ty jedyna, kochanko moja! Ten tam... igra wolą naszą, musimy się ugiąć pod jego karzącą ręką. Przyrzeknij mi, że od dziś weźmiesz brzemię swe na plecy. Oni wszyscy ufają ci. Przyrzeknij, że zostaniesz z nimi, że im będziesz pomocą i ochroną! Jeśli mnie kochasz, jeśli chcesz złagodzić straszny ból mój, to przyrzeknij! Jedyna moja, czyż serce twoje nie jest dość wielkie, by się przezwyciężyć z uśmiechem na ustach?
Przyjęła z zapałem nakaz rezygnacji.
— Uczynię, co chcesz, — powiedziała — poświęcę się z uśmiechem.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Jak długo ciebie kocham i ich kochać będę.
— Teraz dopiero wiem, co z ciebie za dziewczyna! O, jakże ciężko oderwać się od ciebie!
— Zegnaj mi, Gösto! Jedź z Bogiem! Miłość moja nie przywiedzie cię do grzechu.
Obróciła się, by odejść, on poszedł z nią.
— Czy rychło mnie zapomnisz?
— Jedź, Gösto! Jesteśmy tylko ludźmi!
Wskoczył do sanek, ona natomiast zawróciła.
— Czy pamiętasz wilki, ach? — spytała.
— Oczywiście. Spełniły swe zadanie. Ze mną jednak, tej nocy, nic już nie mają do czynienia,
Wyciągnął raz jeszcze do niej ręce, ale zniecierpliwiony Don Juan ruszył. Nie ujął lejc. Pochylony wstecz patrzył poza siebie. Potem, oparty o brzeg sanek, jął łkać rozpacznie.
— Miałem w rękach szczęście i odepchnąłem je! Ach, czemuż to uczyniłem, czemu?
O, Gösto Berlingu, ty najsilniejszy i najsłabszy pośród ludzi!