Garbus (Féval)/Część druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
KSIĄŻĘ GONZAGA.

Sypialnia Gonzagi, bogata i wspaniała jak i inne pokoje pałacu, miała z jednej strony mały buduar, prowadzący do saloniku w którym zostali goście księcia, z drugiej przytykała do biblioteki bogatej w liczne zbiory.
Gonzaga był człowiekiem uczonym, latynistą, znający literaturę Aten i Rzymu, głęboko obznajmiony z filozofią i, w razie potrzeby, subtelnym teologiem. Gdyby był przytem uczciwym, niktby mu się nie oparł. Ale brakowało mu prawości charakteru.
Był jak ten książę z bajek, który rodzi się w złotej kołysce, otoczonej przyjaznemi wróżkami. Wróżki dają wszystko szczęśliwemu książątku, wszystko co prowadzi do sławy i szczęścia. Ale zapomniano o jednej wróżce, która się gniewa, przybywa w złości i mówi: Zachowasz wszystko, co moje siostry ci dały, ale....
To “ale” wystarczyło, aby uczynić małego księcia najnieszczęśliwszym między nędzarzami.
Gonzaga był pięknym. Gonzaga urodził się potężnym i bogatym. Gonzaga pochodził z klasy panującej, posiadał odwagę, inteligencyę, zdobył naukę. Mało ludzi tak dobrze władało Wymową; jego wartość dyplomatyczna była znaną i cenioną; na dworze wszyscy ulegali jego urokowi, ale.... Ale nie miał ani wiary, ani prawości i jego przeszłość tyranizowała teraźniejszość.
Nie mógł już zatrzymać się na pochyłości, na którą wstąpił w młodych latach. Siłą rzeczy był zmuszony źle czynić, aby pokryć swe dawne występki.
Co do wyrzutów sumienia, to Gonzaga nie wierzył w nie, jak nie wierzył w Boga. Nie potrzebujemy chyba objaśniać czytelnika, że cdona Kruz była dla niego narzędziem; narzędziem bardzo zręcznie wybranem i które według wszelkiego prawdopodobieństwa, powinno doskonale działać.
Gonzaga nie wziął pierwszej z brzega dziewczyny. Namyślał się długo, zanim zdecydował się na donę Kruz. Młoda tancerka posiadała wszystkie zalety, o jakich marzył, nawet pewne podobieństwo, naturalnie bardzo niepewne, ale dostateczne, aby obojętni ludzie mogli wypowiedzieć te cenne słowa: ma rysy familijne. To daje w jednej chwili fałszerstwu silne pozory, prawdy. Tymczasem niespodziewanie wystąpiła jedna okoliczność, której Gonzaga nie wziął pod uwagę. W tej chwili wobec tej dziwnej nowiny, jaką odkrył donie Kruz, nie ona tylko była wzruszona. Gonzaga musiał użyć całej swej dyplomacyi aby ukryć niepokój; pomimo to jednak młoda dziewczyna dojrzała jego pomieszanie.
Ostatnie słowa, jakkolwiek zręczne, pozostawiły nieufność w umyśle dony Kruz. Poczęły się w niej budzić podejrzenia. Cóż tak wzruszyło tego człowieka? Wymówione przez nią imię: Aurora Co znaczy imię? A jednak było to, jak mówiła młoda dziewczyna, Imię rzadkie. Bywają przytem przeczucia. To imię zrobiło na nim piorunujące wrażenie. I świadomość nawet tego wrażenia przerażała przesądnego Gonzagę.
— To ostrzeżenie — pomyślał.
Ostrzeżenie od kogo? Gonzaga wierzył w gwiazdy, a przynajmniej w swoją gwiazdę. Gwiazdy mają swój głos, jego przemówiła. Jeżeli to imię rzucone przypadkowo miało mu odkryć prawdę odkrycie to było tak ważne że nie można się dziwie zdumieniu i pomieszaniu księcia. Szukał już od lat osiemnastu!
Wstał pod pretekstem uciszenia hałasu dochodzonego z ogrodu, ale rzeczywiście, aby ukryć wzruszenie.
Na przeciwko okna sypialni Gonzagi znajdowały się pokoje księżnej. Tam ciężkie portyery przysłaniały szyby, zawsze zamkniętych okien.
Dona Kruz, widząc ruch księcia, podeszła także do okna. Była w tem tylko dziecinna ciekawość.
— Zostań na miejscu — rzekł Gonzaga. — Nie trzeba jeszcze, aby cię widziano.
Pod oknem w zniszczonym ogrodzie, poruszał się zwarty tłum ludzi. Gonzaga nie rzucił na nich nawet okiem. Wzrok jego zamyślony i ponury zatrzymał się na oknach żony.
— Czy przyjdzie? — zapytywał się w duchu.
Dona Kruz powróciła na miejsce z rozgniewaną minką.
— W każdym razie — myślał Gonzaga. — Walka będzie decydującą.
— Trzeba jednak, abym wiedział, za jaką bądź cenę! — dodał sobie.
W chwili, gdy miał już powrócić do młodej dziewczyny, zdarzało mu się że ujrzał w tłumie owego dziwnego człeczynę, który zrobił taką sensacyę, dzisiaj rano w salonie: garbusa, właściciela budy Medora.
Garbus trzymał książkę do nabożeństwa i patrzył także na okna księżnej Gonzagi. W każdych innych okolicznościach, książę zwróciłby na to uwagę, bo zwykle niczego nie zaniedbywał, ale chciał się przedewszystkiem dowiedzieć o Aurorze.
Gdyby chwil kilka dłużej pozostał przy oknie, oto coby zobaczył: Z lewego skrzydła pałacu wyszła młoda kobieta, pokojówka księżnej. Zbliżyła się do garbusa, który szepnął jej kilka słów i oddał książkę. Potem pokojówka weszła do księżnej, a garbus zniknął.
— Hałas ten spowodowali moi nowi lokatorowie; kłócą się — rzekł Gonzaga powracając do dony Kruz. — Na czem stanęliśmy, drogie dziecko?
— Na imieniu, jakie mam nosić od dzisiaj.
— Na twoim imieniu, Aurora. Ale coś nam przeszkodziło.... Co to było?
— Czy książę już zapomniał? — zapytała dona Kruz ze złośliwym uśmiechem.
Gonzaga udawał, że sobie przypomina.
— Ach! — zawołał. — Przypomniałem sobie: młoda dziewczyna, którą kochałaś i która także nosiła imię Aurora.
— Piękna dziewczyna i sierota jak ja.
— Naprawdę! I było to w Madrycie?
— W Madrycie.
— Była Hiszpanką?
— Nie, Francuzką.
— Francuzką? — powtórzył Gonzaga, świetnie udając obojętność.
Udał nawet lekkie ziewnięcie. Zdawałoby się, że podtrzymuję tę rozmowę przez uprzejmość. Ale cała jego zręczność poszła na marne; figlarny uśmiech dony Kruz powinien go był o tem ostrzedz.
— A kto się nią opiekował? — zapytał z roztargnioną miną.
— Stara kobieta..
— Domyślam się, ale kto ją opłacał?
— Pewien szlachcic.
— Także Francuz?
— Tak Francuz.
— Stary, czy młody?
— Młody i bardzo piękny.
Spojrzała mu prosto w oczy. Gonzaga udawał, że powstrzymuje drugie ziewnięcie.
— Ale dlaczego mówicie ze mną ekscelcncyo, o rzeczach które was nudzą? — zawołała dona Kruz ze śmiechem. — Nie znacie młodej dziewczyny, nie znacie tego szlachcica. Nic myślałam, że książę taki ciekawy.
Gonzaga zrozumiał, że musi się mieć więcej na baczności.
— Nie jestem ciekawym, moje dziecko — rzekł zmieniając ton — nie znasz mnie jeszcze. To pewne, że osobiście nie interesuję się ani tą dziewczyną, ani szlachcicem, jakkolwiek znam dużo ludzi w Madrycie, ale jeżeli pytam, to mam ku temu powody. Czy powiesz mi imię tego szlachcica?
Tym razem piękne oczy dony Kruz wyrażały prawdziwą nieufność.
— Zapomniałam je, — odrzekła sucho.
— Myślę, że gdybyś bardzo chciała nalegał Gonzaga. — Powtarzani, że zapomniałam. — No, jednak, kojarząc wspomnienia.... Przypominajmy oboje. — Ale co was ekscelencyo obchodzi imię tego szlachcica? — Przypomnij sobie tylko; zaraz zobaczysz na co mi potrzebne. Czy nie będzie to? — Książę, — przerwała nagle młoda dziewczyna — chociażbym najdłużej myślała, nie przypomnę go sobie. Powiedziała to tak stanowczo, że dalsze nastawanie było niemożliwem. — A zatem nie mówmy o tem więcej — rzekł Gonzaga. — Ale szkoda, i zaraz powiem dlaczego: Francuski szlachcic, zamieszkujący w Hiszpanii, może być tylko banitą. Jest takich wielu, niestety. Ty, drogie dziecko, nie masz tu odpowiedniej wiekiem towarzyszki, a przyjaźni nie można zaimprowizować. Pomyślałem sobie: Mam łaski dworu, postaram się o ułaskawienie tego młodego szlachcica, i moja ukochana dona Kruz będzie miała towarzystwo. Wypowiedział te słowa z tak prawdziwą prostotą że dziewczę czuło się niemi poruszone do głębi serca. — Ach! — rzekła. — Jaki książę dobry! — Nie mam jeszcze prawa do takiej pochwały — odrzekł Gonzaga z uśmiechem — jeszcze nie. — To też o tem myślałam — mówiła dona Kruz — ale nie śmiałam prosić, choć umierałam z ochoty. Nie potrzebujecie, panie wiedzieć imienia tego szlachcica, ani pisać do Hiszpanii, widziałam znowu moją przyjaciółkę....
— Niedawno?
— Bardzo niedawno.
— Gdzie?
— W Paryżu.
— Tu! — zawołał Gonzaga.
Dona Kruz nic już nie podejrzywała. Gonzaga uśmiechał się ciągle, ale był bardzo blady.
— Mój Boże! — ciągnęła dalej dziewczyna niewinnie. — Było to w dzień mego przyjazdu. Od chwili, gdy minęliśmy bramę Św. Honoryusza sprzeczałam się z p. Pejrolem, prosząc aby odsunął firanki karety, bo uparcie trzymał je zapuszczone. Nie dał mi nawet zobaczyć Palais-Royal i tego nigdy mu nie daruję. Na skręcie jakiejś uliczki kareta nasza przejeżdżała tuż koło domów usłyszałam jakiś znajomy śpiew. P. Pejrol wciąż przytrzymywał firankę. Nagle uderzyłam go w rękę wachlarzem, tak że musiał puścić firankę. Wychyliłam głowę i w jakiemś oknie parterowem zobaczyłam moją ukochaną Aurorę, zawsze taką samą, piękną i uroczą jak dawniej.
Gonzaga wyjął z kieszeni notes.
— Krzyknęłam — opowiadała dalej dona Kruz — kareta potoczyła się prędzej. Chciałam wyskoczyć. Och, gdybym była tyle silna, aby udusić waszego Pejrola!
— I było to, mówisz, — przerwał Gonzaga na uliczce niedaleko Palais-Royal.
— Bardzo blizko.
— Czy poznałabyś ją?
— Och! — zawołała dona Kruz. — Wiem jak się nazywa. Zaraz o to zapytałam pana Pejrola.
— A więc jak się nazywa?
— Chantre. Co tam zapisujecie książę?
Gonzaga rzeczywiście skreślił kilka słów w notesie.
— To, co potrzeba, abyś mogła zobaczyć swoją przyjaciółkę, — odpowiedział.
Dona Kruz wstała, zaczerwieniona z radości i z rozpromienionem szczęściem oczami.
— Jaki książę dobry! Dobry — powtórzyła — naprawdę dobry!
Gonzaga schował notes.
— Sama to osądzisz, drogie dziecko — odrzekł. — Teraz musimy się rozstać na chwil kilka. Będziesz obecną przy uroczystej ceremonii. Nie obawiaj się okazać tam zmieszania lub wzruszenia, to będzie naturalne i będą ci za to wdzięczni.
Powstał i ujął rękę dony Kruz.
— Najwyżej za pół godziny ujrzysz matkę — dodał.
Dona Kruz przyłożyła ręce do serca.
— Co jej powiem? — zapytała.
— Nie powinnaś nic ukrywać z nieszczęść twego dzieciństwa. Nic, rozumiesz mnie? Powinnaś mówić tylko prawdę, całą prawdę.
Uniósł zasłonę, za którą znajdował się buduar.
— Wejdź tam, — rzekł.
— Tak, — wyszeptała młoda dziewczyna — chcę się oomodlić za moją matkę.
— Módl się, dono Kruz, módl się. To uroczysta godzina w twoim życiu.
Gonzaga pocałował jej rękę.
Młoda dziewczyna weszła do buduaru. Ciężka portyera zakryła wejście.
— Moje marzenie! — myślała głośno — Moja matka jest księżną!
Gonzaga, pozostawszy sam, usiadł przy biurku, oparłszy głowę na rękach. Musiał się skupie, w głowie szalał mu tłum myśli.
— Ulica Chantre! — wyszeptał. — Czy jest sama? Czy on z nią przyjechał? Byłoby to bardzo zuchwałe. Ale czy to naprawdę ona? Pozostał chwilę z oczami utkwionem w przestrzeń, potem rzekł głośno:
— O tem się trzeba najpierw upewnić!
Zadzwonił. Nikt mu nic odpowiedział. Zawołał Pejrola po imieniu. Znowu cisza.
Gonzaga wstał i przeszedł prędko do biblioteki gdzie zwykle Pejrol oczekiwał na jego rozkazy.
Biblioteka była pusta. Tylko na stole leżała koperta zaadresowana do księcia Gonzagi. Otworzył ją: mała kartka papieru zapisana była ręką Pejrola i zawierała następujące słowa: “Przyszedłem; miałem waszej ekscelencyi wiele do powiedzenia. Dziwne rzeczy działy się w pawilonie.” A w post-scriptum: “Kardynał Bissy jest u księżnej. Czuwam.”
Gonzaga zmiął kartkę w ręku.
— Wszyscy jej będą mówili: — wyszeptał — “Bądź obecną na radzie, dla siebie samej, dla twego dziecka, jeżeli żyje”.... Ona się zatnie, nie przyjdzie. To kobieta umarła; I kto ją zabił? — zapytał się w duchu z pobladłym czołem, ze spuszczonemi oczami.
— Dumna istoto! — myślał głośno mimowoli. — Piękniejsza od najpiękniejszych, słodka jak anioł, dzielna jak rycerz! Jedyna kobieta jakąbym kochał, gdybym mógł kochać kobietę!
Uniósł głowę; na usta powrócił mu sceptyczny uśmiech.
— Każdy dla siebie! — rzekł. — Czy moja to wina, że aby się wznieść ponad poziom, trzeba postawić nogę na stopniach, zbudowanych z ludzkich głów i serc?
Wszedłszy do pokoju spojrzał na portyerę buduaru za którą znikła dona Kruz.
— A ta się modli, — pomyślał. — Mam niemal ochotę uwierzyć teraz w te brednie które się nazywają “głosem krwi.” Była wzruszoną ale nie zanadto nie jak prawdziwą córką, której mówią: Zobaczysz matkę. Ba, Cyganka! Myśli o dyamentach, o zabawach. Nie można oswoić wilka!
Przyłożył ucho do drzwi buduaru.
— Ależ ona się modli rzeczywiście! — zawołał. — To dziwne, te wszystkie dzieci nieznanego losu mają na dnie swych awanturniczych umysłów jedną myśl, a umiera z ostatniem westchnieniem, myślą że ich matka jest księżną. I wszyscy, z koszami na plecach, marzą o ojcu — królu! Moja Cyganka jest urocza — myślał dalej — prawdziwy klejnot! Jak ona mi będzie służyć naiwnie i bezwiednie! Gdyby jaka poczciwa wieśniaczka, jej prawdziwa matka, wyciągnęła teraz do niej ręce, do licha, mała rozgniewałaby się na dobre! Będziemy widzieli łzy przy opowiadaniu o jej dzieciństwie. Komedya wszędzie się wciska....
Na biurku stała kryształowa butelka hiszpańskiego wina i szklanka. Książę nalał go sobie i wypił chciwie.
— Dalej Filipie! — rzekł do siebie, siadając przed rozrzuconemi papierami. — To jest stanowczy rzut kości! Dziś albo nigdy zarzucimy zasłonę na przeszłość! Piękna partya! Bogata stawka! Miliony banku Law’a mogą sprawić, tyle co cekiny z Tysiąca i jednej Nocy i zamienić się w zeschłe liście; ale potężne dobra Neversa, ot co jest trwałe i warte zachodu.
Uporządkował przyszykowane oddawna notatki. Powoli czoło jego się zasępiło, jakby tam wtargnęła jakaś niepokojąca myśl.
Nie można się łudzić — myślał przestając pracować — zemsta Regenta będzie nieubłaganą. Jest lekkomyślny i bez pamięci, ale nie zapomniał Filipa Neversa, którego kochał jak brata. Widziałem łzy w jego oczach, gdy patrzył na moją żonę w żałobie, na moją żonę, która jest wdową po Neversie. Ale jakież mogą być pozory! Upłynęło osiemnaście lat i żaden głos nie podniósł się przeciwko mnie!
Pociągnął ręką po czole, jakby chcąc od pędzić tę myśl upartą.
— Wszystko jedno, ubezpieczę się przeciw temu. Wynajdę winowajcę i gdy on będzie ukarany, wszystko się skończy i będę spał spokojnie.
Między papierami, rozłożonymi przed nim i zapisanymi po większej części tajemniczem pismem, była kartka z temi słowami: “Dowiedzieć się czy księżna Gonzaga uważa swą córkę za żywą, czy umarłą.” A pod spodem: “Dowiedzieć się, czy akt urodzenia dziecka jest w jej posiadaniu.”
— Dlatego trzeba, aby przyszła — myślał Gonzaga. — Dałbym sto tysięcy franków żeby wiedzieć tylko, czy ma akt urodzenia, albo nawet czy akt urodzenia wogóle istnieje? Bo, jeżeli istnieje to go zdobędę! I kto wie! myślał dalej uniesiony rozbudzoną nadzieją. — Kto wie? Matki są trochę jak te dzieci, o których przed chwilą mówiłem, że wszędzie widzą swych rodziców, one również wszędzie łatwo widzą swe dzieci. Kto wie? Otworzy może ramiona dla tej małej tancerki.... Ach, wtedy zwycięstwo, zwycięstwo! Uroczystości, dziękczynne hymny, bankiety! Te deum nawet! I cześć dziedziczce Neve’rsa!
Śmiał się i rozmyślał dalej.
— Potem, po niejakimś czasie, piękna i młoda księżniczka może umrzeć. Umiera przecie tyle młodych dziewcząt! Ogólna żałoba, mowa pogrzebowa przez samego biskupa. A dla mnie, olbrzymi spadek, na który, do dyabła dobrze zapracowałem!
Na wieży Sain-Magloire wybiła druga. Była to godzina naznaczona na familijne zebranie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.