Garbus (Féval)/Część piąta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
BRZOSKWINIA I BUKIET.

Oblicze księcia Gonzagi wydało się wszystkim surowe a nawet zatroskane. Postawiono szklanki na stole, uśmiechy zniknęły.
— Kuzynie — rzekł Chaverny, padając na fotel — czekałem na ciebie... aby ci coś powiedzieć o mojem położeniu.
Gonzaga podszedł do stołu i wziął z ręki markiza szklankę, którą ten niósł już do ust.
— Nie pij więcej — rzekł sucho.
— Za pozwoleniem! — protestował Chaverny.
Gonzaga wyrzucił szklankę za okno i powtórzył:
— Nie pij więcej.
Chaverny patrzył na niego wielkiemi oczami ze zdziwieniem. Biesiadnicy posiadali na miejsca, z twarzy ich zniknęły rumieńce pijaństwa, a miejsce ich zajęła nienaturalna bladość. Opanowała ich znowu myśl, którą oddalali od siebie podczas uczty, ale która wisiała w powietrzu.
Zatroskane oblicze Gonzagi przywołało ją.
Pejrol starał się przysunąć do swego pana, ale dona Kruz go ubiegła.
— Proszę o jedno słowo, ekscelencyo — szepnęła.
Gonzaga pocałował ją w rękę i razem odeszli na stronę.
— Co to ma znaczyć zapytała Nivella. — Nie będzie dziś wcale muzyki?
— Ale to chyba nie może być bankructwo — poddała Cydalisa. — Gonzaga jest tak bogaty.
— Widzi się takie dziwne rzeczy!
Panowie nie mięszali się do rozmowy. Wielu z nich utkwiło oczy w obrus i zdawało się zastanawiać. Chaverny tylko śpiewał jakąś łobuzerską piosenkę i nie zwracał wcale uwagi na ponury niepokój, który w tej chwili zapanował na sali. Oriol szepnął Pejrolowi na ucho?
— Czy są jakie złe nowiny?
Służalec księcia odwrócił się od niego tyłem.
— Oriol! — wezwała Nivella.
Gruby finansista w jednej chwili usłuchał rozkazu.
— Gdy książę skończy rozmawiać z tą mała — rzekła Nivella — zechciej mu powiedzieć, że prosimy o skrzypce.
— Ale... — zauważył Oriol.
— Cicho! Pójdziesz, ja tego chcę!
Książę nie skończył jeszcze rozmawiać z gitanitą; w miarę jak przedłużało się milczenie, niepokój i smutek stawał się coraz widoczniejszy. W całej tej orgii nie było naprawdę szczerej wesołości. Nie bawiono się dzisiaj całem sercem, chociaż goście robili wszystko co mogli aby zachować pozory. Wino podnosiło ton ich głosu i zaczerwieniło twarze. Ale obawa ani na chwilę nie zniknęła poza wybuchami śmiechu tej fałszywej wesołości. I aby obalić, tę kłamliwą uciechę wystarczył widok zmarszczonych brwi Gonzagi. To, co powiedział Oriol, wszyscy myśleli: były złe nowiny.
Gonzaga po raz drugi pocałował rękę dony Kruz.
Czy masz ufność we mnie? — zapytał ojcowskim tonem.
— Naturalnie ekscelencyo — odparła gitanita z błagalnem spojrzeniem, — ale to moja jedyna przyjaciółka, moja siostra.
— Niczego nie mogę ci odmówić, drogie dziecko. Za godzinę, cokolwiek się stanie, ona odzyska wolność.
— Czy to prawda ekscelencyo? — zawołała radośnie dona Kruz. — Pozwól mi jej oznajmić to wielkie szczęście.
— Nie, nie teraz. Zostań. Czyś jej wyjaśniła moje życzenie?
— To małżeństwo? Tak owszem; ale ona ma tak żywą odrazę..
— Ekscelencyo — odezwał się Oriol, którego puścił w ruch rozkazujący znak Nivelli — wybacz jeżeli przeszkadzam, ale dopominają się o muzykę.
— Przestań! — odparł Gonzaga, odsuwając go ręką.
— Coś w tem jest mruknęła Nivella.
Gonzaga tymczasem ściskał obie ręce dony Kruz.
— Powiem ci tylko jedno słowo: chciałbym uratować tego, kogo ona kocha — mówił.
— Ależ ekscelencyo! — zawołała dona Kruz. — Gdybyście chcieli mnie wytłómaczyć W czem to małżeństwo jest użyteczne p. Lagarderowi, powtórzyłabym to Aurorze.
— Stwierdzam tylko fakt — przerwał Gonzaga: — nie mogę nic więcej powiedzieć. Czy myślisz, że ja jestem panem wypadków? W każdym razie przyrzekam ci, że nie będzie żadnego przymusu.
Chciał się oddalić, dona Kruz jeszcze go zatrzymała.
— Proszę was, ekscelencyo — rzekła, pozwólcie mi wrócić do niej.
— W tej chwili potrzebuję ciebie.
— Mnie? — zapytała zdziwiona.
— Mają się tutaj mówić takie rzec: których te panie nie powinny słyszeć.
— A ja?
— Ty także nie. To nie dotyczy twojej przyjaciółki. Jesteś tu i siebie, spełniaj obowiązki gospodyni domu; zabierz panie do salonu Marsa.
— Jak najchętniej posłucham waszej książęcej mości.
Gonzaga podziękował i podszedł do stołu. Każdy chciał czytać w jego twarzy. Skinął na Nivellę, która się do niego zbliżyła.
— Widzisz to dziecko — rzekł, wskazując na donę Kruz, stojącą w drugim końcu salonu — staraj się ją zabawić i zrób tak, aby nie zwracała uwagi nato, co się tu dziać będzie.
— Wypędzasz nas, ekscelencyo?
— Za chwilę was wezwę. W małym saloniku jest strój panny młodej.
— Rozumiem, ekscelencyo. Czy dasz nam Oriola.
— Nie, nie dam wam Oriola. Idźcie.
— Moje piękne dzieweczki — rzekła Niyella, podchodząc do pań — dona Kruz chce nam pokazać tualetę panny młodej.
Wszystkie panny powstały i z doną Kruz na czele weszły do saloniku, naprzeciwko buduaru, w którym niedawno, widzieliśmy obie przyjaciółki. Rzeczywiście w saloniku leżała ślubna tualeta, wszystkie kobiety zaczęły ją oglądać ciekawie.
Gonzaga mruknął na Pejrola, który natychmiast zamknął drzwi za damami. Dona Kruz drgnęła mimowoli i cofnęła się ku drzwiom, ale Nivella odciągnęła ją za rękę.
— Wszak ty musisz nam pokazać, piękna, ptaszyno — powiedziała — nie zwolnimy cię z tego.
W sali pozostali tylko mężczyźni. Gonzaga zajął miejsce wśród głębokiego milczenia. Cisza obudziła małego markiza.
— Dobrze, dobrze! — przemówił. — Ale gdzie są damy?
A gdy nikt mu nie odpowiedział, mruczał do siebie:
— Przypominam sobie, że widziałem w ogrodzie dwie urocze istoty. Ale czy to naprawdę mam pojąć za żonę jedną z nich, czy to nie sen? Na honor, nic nie wiem! Kuzynie — przerwał nagle, — tu strasznie ponuro! Ja idę do pań.
— Zostań! — rozkazał książę.
Potem wodząc wzrokiem po zgromadzonych, zapytał:
— Czy macie zimną krew, panowie?
— Mamy zimną krew — odpowiedzieli.
— Do licha! — zawołał Chaverny. — Sam chciałeś, kuzynie abyśmy pili! I tak też było.
Wyraz: zimna krew, miał teraz dla Gonzagi względne znaczenie. Potrzebował głów rozgrzanych, ale silnych, czerstwych ramion. Z wyjątkiem Chaverny’ego, wszyscy odpowiadali życzeniu księcia.
Gonzaga patrzył na młodego markiza z niezadowoloną miną.
— Mamy akuratnie pół godziny do rozmowy — rzekł, spojrzawszy na zegar. — Tymczasem dosyć szaleństw; mówię do ciebie, markizie.
— Nie bój się o mnie, kuzynie — odpowiedział Chaverny, który przed chwilą usiadł na nakrytym stole — dobrzeby było, żeby nikt tutaj nie był więcej pijany odemnie. Ja jestem tylko przejęty mojem położeniem, to takie proste.
— Panowie — zaczął Gonzaga — obejdziemy się bez niego, kiedy inaczej nie można. Słuchajcie: jedna młoda dziewczyna staje na drodze zawadza, rozumiecie? Wszystkim nam zawadza, gdyż nasze sprawy są razem ściśle związane; można śmiało powiedzieć, że wasza fortuna jest moją, a ja się postarałem, aby łączące nas węzły stały się prawdziwym łańcuchem.
— Pragnieniem naszem jest, aby być jak najbliżej waszej książęcej mości — rzekł Montobert.
— Zapewne, zapewne — przytwierdzono, lecz bez entuzyazmu.
— Ta młoda dziewczyna.. — zaczął Gonzaga.
— Ponieważ okoliczności stają się coraz po ważniejsze — odezwał się Navail — myślę, iż mamy prawo szukać światła. Czy młoda dziewczyna porwana wczoraj przez waszych ludzi, jest tą o której mówiono u regenta?
— I którą p. Lagarder obiecał zaprowadzić do Palais-Royal? — dodał Choisy.
— Pannę Nevers, jednem słowem? — zakończył Noce.
Chaverny zmienił się na twarzy. Zaczął powtarzać cicho, jakimś dziwnym tonem:
— Panna Nevers!..
Gonzaga zmarszczył brwi.
— Co was obchodzi imię? — rzekł z gniewem — ona nam zawadza, i trzeba ją usunąć z naszej drogi.
Zaległa cisza. Chaverny złapał swą szklankę, ale zaraz ją postawił, nie pijąc. Gonzaga mówił dalej:
— Mam wstręt do krwi, panowie, może jeszcze większy niż wy, moi przyjaciele. Nigdy, nie miałem szczęścia do szpady; więc wolę załatwić sprawy pokojowo. Chaverny daję ci pięćdziesiąt tysięcy dukatów i na koszta podróży, ażeby okupić spokój mego sumienia.
— To drogo — mruknął Pejrol.
— Nie rozumiem — rzekł Chaverny.
— Zaraz zrozumiesz. Daję jedną szansę temu pięknemu dziecku.
— Panna Nevers? — zapytał markiz, biorąc machinalnie szklankę.
— Jeżeli jej się spodobasz.. — zaczął Gonzaga, wymijając odpowiedź.
— O, co to — przerwał Chaverny, pijąc — postaram się.
— Tem lepiej! W takim razie oną cię poślubi z własnej woli.
— Jabym się nie zgodził inaczej — rzekł Chaverny.
— Ani ja — odparł Gonzaga z dwuznacznym uśmiechem na ustach. Zaraz po ślubie, wywieziesz żonę w głąb jakiej zapadłej prowincyi i tam będziecie spędzać miodowe miesiące wiecznie, o ile zresztą nie zechcesz wrócić sam po pewnym czasie.
— A jeżeli się ona nie zgodzi? — zapyta! markiz.
— Jeżeli się nie zgodzi, będzie wolną i moje sumienie nic mi wyrzucać nie będzie.
Wymawiając te ostatnie słowa, Gonzaga mimowoli spuścił oczy.
— Mówiłeś, kuzynie — rzekł Chaverny, coś sobie przypominając, — że ona ma tylko jedną szansę. Jeżeli przyjmie moją rękę, będzie żyła; jeżeli odmówi — będzie wolną. Nic nie rozumiem.
— Bo jesteś pijany — odpowiedział sucho Gonzaga.
Wszyscy inni milczeli. W tym wesołym, bogatym w malowidła, światło i kwiaty pokoju, panował w tej chwili złowrogi nastrój.
Od czasu do czasu dolatywał z sąsiedniego salonu śmiech kobiet. Jeden tylko Gonzaga miał wysoko podniesione czoło i na ustach wesołość.
— A wy, panowie? — zaczął — jestem pewien, że mnie rozumiecie?
Nikt nie odpowiedział, nawet zatwardziały Pejrol.
— A więc muszę dać wam wyjaśnienie — ciągnął, uśmiechając się, Gonzaga. Będzie ono krótkie, bo czasu nie mamy. Postawmy przedewszystkiem takie oto twierdzenie: istnienie tego dziecka jest naszą najzupełniejszą ruiną; to tak jest. Jeżeli jutro utracę dziedzictwo po Neversie, musielibyśmy wszyscy pojutrze uciekać z Paryża.
— My wszyscy! — zawołano chórem.
— Wy, panowie, — odparł Gonzaga tak, jak każdy najdrobniejszy nawet kupiec, ma księgi i wy wszyscy figurujecie w tych księgach. Pejrol umie znakomicie urządzać takie sprawy! Moje bankructwo pociągnie za sobą i waszą zgubę kompletną.
Spojrzenia wszystkich skierowały się ku Pejrolowi. Ale Pejrol ani drgnął.
— Zresztą — ciągnął dalej książę — po tem, co się stało wczoraj.. Ale na co groźby. — przerwał — wszyscy jesteśmy związani mocno i pójdziecie ze mną jako wierni towarzysze. Chciałbym tylko wiedzieć, czy bardzo wam pilno dać mi ten dowód przywiązania?
Nic nie odpowiedziano. Uśmiech Gonzagi stawał się coraz bardziej szyderczy.
— Widzicie więc, że mnie bardzo dobrze rozumiecie — mówił — i miałem racyę, licząc na waszą domyślność i spryt. Młoda dziewczyna będzie wolną. Tak powiedziałem i ciągle utrzymuję; wolną, aby stąd wyjść i iść, gdzie jej się żywnie spodoba. Tak, panowie. Dziwi was to?
Patrzano nań z zapytaniem w oczach. Chaverny pil wolno, z ponurą miną. Cisza trwała już dość długo; wreszcie Gonzaga napełnił sobie i wszystkim szklanki szampanem.
— Nieraz opowiadałem wam, moi przyjaciele — zaczął lekkim, swobodnym tonem — o dobrych zwyczajach, pięknych manierach wspanialej pozycyi, wybornych pachnidłach mojej ojczyzny. Italii. Za mało ludzie wiedzą o Italii. Słuchajcie i starajcie się skorzystać.
Wypił łyk szampana i mówił dalej:
— Opowiem wam pewną anegdotkę z czasów mojej młodości; słodkie, bezpowrotne czasy! Książę Hannibal Kanoca z książąt Amalfi był moim kuzynem. Wesoły, lubiący używać życia, nie jedną noc spędziłem z nim na hulance. Był bogaty, bardzo bogaty. Pomyślcie tylko: ten mój kuzyn Hannibal miał cztery zamki nad Tybrem, dwadzieścia folwarków w Lombardyi dwa pałace we Florencyi, dwa w Medyolanie, dwa w Rzymie i ogromną, złotą zastawę stołową po naszych wspólnych wujach, kardynałach Allaria. Ja byłem najprostszym i jedynym spadkobiercą mego kuzyna Kanocy. Nigdy nie widziałem piękniejszego zdrowia, jak jego. Co to? Zimno panom? Pijcie, moi przyjaciele, proszę was, to wam doda serca.
Usłuchano go.
— Pewnego wieczora — ciągnął dalej Gonzaga — zaprosiłem kuzyna Kanocę do mej winnicy w Spoleto. Siedzieliśmy na tarasie, wdychając balsamiczną woń prawdziwie rajskiego powietrza i rozmawiając, zdaje mi się o nieśmiertelności duszy. Kanoca był stoikiem, robiącym tylko ustępstwo dla wina i kobiet. Pożegnał się ze mną przy świetle księżyca, świeży zdrowy, wesoły. Zdaje mi się, że widzę go wsiadającego do karety. Rozumie się, że wolny był nieprawdaż? Wolny, to jest mógł tam iść gdzie mu się podobało: na bal, czy na kolacyę, w Italii też to można, na jaką miłosną schadzkę, ale mógł był i zostać....
Gonzaga wypił resztę szampana ze szklanki.
Wszyscy patrzyli nań pytająco.
— Hrabia Kanoca, mój kuzyn — kończył książę, — skorzystał z tej ostatniej wolności; został.
Między słuchaczami powstał lekki szmer.
Chaverny ściskał konwulsyjnie szklankę w, ręku i powtórzył, jak echo:
— Został....!
Wówczas Gonzaga wyjął z koszyka z owocami brzoskwinię, rzucił ją markizowi na kolana i zawołał:
— Badaj Italię, kuzynie!
Lecz zarazem potem dodał:
— Chaverny jest za bardzo pijany, aby mnie zrozumieć. I może to lepiej. Badajcie, panowie Italię.
Mówiąc, rzucał wszystkim dokoła brzoskwinie. Gdy już każdy miał po jednej, rzekł jakimś szorstkim i suchym tonem:
— Acha! Zapomniałem wam wspomnieć o jeszcze jednej okoliczności, że krabia Hannibal Kanoca, mój kuzyn, zanim mnie opuścił, zjadł u mnie brzoskwinię.
Każdy z gości położył czemprędzej owoc na stole, który trzymał w ręku.
Gonzaga napełnił znowu swoją szklankę.
— Badajcie Italię — powtórzył po raz trzeci — tam tylko umieją żyć. Już od stu lat nie posługują się tam idyotycznym sztyletem. Poco gwałt? W Italii naprzykład, chcecie usunąć młodą dziewczynę, która jest przeszkodą na waszej drodze, właśnie tak, jak w naszym wypadku. Przedstawicie jej usłużnego młodzieńca, który jest gotów ją poślubić i wywieźć, Bóg wie gdzie. Jeżeli ona przyjmie, wszystko w porządku. Jeżeli mu odmówi — ma prawo w Italii, tak jak tutaj — wówczas z głębokim i nizkim ukłonem, grzecznie przepraszając, odprowadźcie ją z szacunkiem ku wyjściu, dając zupełną swobodę. Ale odprowadzając, przez miłą galanteryę, ofiarujecie jej bukiet..
Mówiąc to Gonzaga wziął do ręki bukiet kwiatów, zdobiących stół.
— Czyż się odmawia przyjęcia bukietu? — ciągnął układając kwiaty. — Młoda dziewczyna odchodzi wolna i swobodna, zupełnie tak samo, jak mój kuzyn Hannibal; i tak jak on, może iść tam, gdzie jej się podoba: do kochanka, przyjaciółki, do samej siebie.... ale może i zostać.
Wyciągnął bukiet ku słuchaczom, którzy; mimowoli cofnęli się z dreszczem.
— I zostaje? — zapytał przez zaciśnięte zęby Chaverny.
— Zostaje — odpowiedział zimno Gonzaga, patrząc mu prosto w oczy.
Chaverny wstał z hałasem.
— Te kwiaty są zatrute! — krzyknął.
— Siadaj! — rzekł Gonzaga, wybuchając Śmiechem. — Jesteś pijany.
Chaverny przesunął ręką po czole, po którem pot spływał obficie:
— Tak — szepnął — muszę być pijany. W przeciwnym razie....
Zachwiał się. Mroczyło mu się w oczach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.