Gasnące ognie/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące ognie |
Podtytuł | Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji |
Rozdział | Miasto z proroctwa Micheaszowego |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyruszam od bramy Jaffskiej. Mam przed sobą 10 kilometrów drogi do Betleem. Asfaltowana szosa zbiega na dół w dolinę Hinnom. Setki ścieżek wiją się poprzez skaliste zbocza gór. Wszędzie tkwią słupki z napisami angielskiemi, hebrajskiemi i arabskiemi.
Odczytuję je uważnie i informuję się w swoich notatkach, porobionych z „Dictionary of the Bible“, w którym można znaleźć wyczerpujące szczegóły o każdym zakątku Ziemi Świętej.
A więc przechodzę w okolicę „stawu węży“, wykopanego przez Nehemję; dalej widzę, „Górę złej narady“, gdzie niegdyś stała willa Kaifasza, który zwołał do siebie starszyznę żydowską i swojem podstępnem proroctwem o konieczności śmierci Jezusa dla dobra narodu, skłonił ostatecznie wpływowych Izraelitów do bezwzględnej walki z groźnym dla nich przez swoją pokorę Mistrzem; inna ścieżka prowadzi pielgrzyma do drzewa, pod którem wypoczywała Bogarodzica, niosąca swego boskiego Syna do świątyni. Drzewo to w XVII wieku spalił pewien Arab, właściciel terenu, mszcząc się za to, iż chrześcijanie niszczyli mu pole, „durra“; dalej — Bir-el-Kadismu. Jest tam studnia, przy której wypoczywała Najświętsza Panna wraz z św. Józefem w drodze do Betleem; w pobliżu tego miejsca znajduje się inny „bir“, czyli studnia trzech króli, poprzedzanych przez gwiazdę, która przywiodła ich do Żłobka. O kilometr dalej widzę napis, głoszący, że pielgrzym znajduje się w pobliżu klasztoru św. Eljasza, zbudowanego przez Greków w V wieku na tem samem miejscu, gdzie Anioł żywił proroka, ukrywającego się przed zemstą Jezabela.
W parę minut później na droge wybiegają czarne, rozzuchwalone arabiątka. Chcą sprzedać mi garść drobnych, okrągłych kamyczków. Skaczą i wołają chórem:
— Tantur! Tantur! Mośje, achetez des pois chiches! Pois chiches! Pois chiches!
W Egipcie niegdyś takież urwisy chciały wycyganić ode mnie całego funta angielskiego za żywego żółwia.
Zdziwiony tak wygórowaną ceną za pospolitego żółwia, powiedziałem wtedy jednemu z łobuzów:
— Za zwyczajnego zwierzaka żądacie tak drogo, jak gdybyście sprzedawali mumję Ramzesa?
— Yes! — odparł z bezczelnym śmiechem. — Jest to starożytny żółw! It’s a genuine antiquity!
Po tej odpowiedzi pokazał mi język i uciekł.
Byłem więc nader ostrożny z temi „pois chiches“, sprzedawanemi mi na skręcie drogi do Tanturu.
Znowu zajrzałem do swoich wypisów z „Dictionary“, szukając tej miejscowości.
— Tantur... Stał tu niegdyś klasztor św. Sergjusza... szpital, ufundowany przez rycerzy maltańskich... Jest! Legenda, Chrystusem... Zbawiciel przechodził przez pole i, ujrzawszy siewcę, zapytał go, co rzuca do bruzdy? Wieśniak przez żart odpowiedział: „Sieję kamienie!“ Gdy nastał czas zbiórki, groch okazał się skamieniałym.
Te „autentyczne“ pois chiches arabiątka chciały sprzedać naiwnemu pielgrzymowi.
Skwar dolegał mi dotkliwie, więc, zamiast nabycia kamyków, kazałem chłopakom skoczyć do pobliskiej budki po wodę sodową. Ugasiwszy pragnienie, ruszyłem dalej.
Na ostrym wirażu szosy spostrzegłem turystów, którzy wysiedli z auta i oglądali dość strome urwisko, usiane skałami i osypami.
Jeden z cudzoziemców opowiadał głośno swoim towarzyszom o jakimś polskim inżynierze, który odbył długa podróż samochodem z Polski przez Egipt i tu, pomiędzy Jerozolimą i Betleem, zginął, stoczywszy się wraz z samochodem na dno najeżonego kamieniami wąwozu.
Tuż przy rozpalonej, tchnącej żarem i topniejącym asfaltem szosie ujrzałem wkrótce zwykłą, na każdym kroku spotykaną na muzułmańskim Wschodzie kopulastą „kubbę“ — kaplicę, czy grobowiec.
Tragiczna Rachela niczem nie przypominała „owcy,“ chociaż nadano jej nazwę tego zwierzęcia.
Piękna, młodsza córka Labana, spotkała przy studni za murami Haranu młodego Jakóba, swego kuzyna, który krył się był przed pościgiem i zemstą brata swego Ezawa. Rozkochany w niej Jakób siedem lat pracował dla Labana, aby pojąć Rachelę za żonę, albowiem była to niewiasta „oblicza pięknego i wejrzenia wdzięcznego.“
Stary, chytry Laban oszukał siostrzeńca i po umówionym terminie wprowadził do jego komnaty godowej — starszą córkę Liję, która „była ciekących oczu.“
Widać dobrze obmyślili całą tę bądź co bądź operetkową przygodę przebiegły Laban i podstarzała Lia, bo Jakób spostrzegł oszustwo dopiero nazajutrz rano.
Uparł się jednak Jakób i zażądał Racheli. Otrzymał ją po tygodniu, lecz za drogą cenę, zmuszony bowiem pozostać w domu świekra jeszcze lat siedem.
Małżonek był obojętnym dla Liji, lecz, mimo to przyniosła mu ona czterech synów, umiłowana zaś Rachela pozostawała bezpłodną, co wonczas uważane było za karę Bożą.
Żeby mieć dzieci, wołające do niej: „Matko!“ — Rachela uczyniła nałożnicą Jakóba otrzymaną w wianie od ojca niewolnicę swoją Belę, która w zastępstwie swojej pani zrodziła Dana i Neftalima... Wtedy zazdrosna Lia, która od pewnego czasu nie miała już dzieci, poszła za przykładem siostry i oddała Jakóbowi swoją niewolnicę Jelfe, z którą patrjarcha miał również dwóch synów.
W tym czasie Ruben, syn Liji, znalazł czarowny korzeń miłości i płodności — „dodaim“, czyli mandragorę. Za ustąpienie jednej nocy małżeńskiej, Rachela otrzymała od Liji część cudownej rośliny.
Potężny w skutki był „dodaim“, bo oto nietylko Lia została ponownie matką dwóch synów i córki, lecz i Rachela przyniosła mężowi tak dawno upragnione dziecię. Był to syn Józef, a po nim drugi, który urodził się w okolicy Betleem, gdy Jakób z rodziną, sługami i trzodą powracał do ziemi chanaańskiej. Rachela nazwała niemowlę „Ben-Oni“, co znaczy „syn boleści mojej“ i zmarła po połogu. Stroskany małżonek pochował przy drodze ciało umiłowanej żony i wzniósł grobowiec, a synowi nadał imię Ben-Jamin, czyli „syn mojej prawej.“
Grobowiec Racheli, wielokrotnie opisywany przez pielgrzymów XI—XIV wieku, o ile można sądzić z relacyj Jana Nikolai i Le-Bruna, podróżników końca XVII stulecia, podległ zmianie, jednak od XVI wieku pozostał w tej formie, w jakiej stoi obecnie na prawo od asfaltowanej szosy angielskiej, w połowie drogi pomiędzy Jerozolimą a Betleem.
Żydzi-kabbaliści twierdzą, że w pewne dnie słyszą na okolicznych górach łkanie, zawodzenie, jęki, i żałosne krzyki Racheli. To duch jej unosi się nad tem miejscem i niepocieszony opłakuje utraconych, rozproszonych po obliczu ziemi potomków synów tragicznej żony i matki. Ten przesąd powstał niezawodnie pod wpływem liryzmu proroka Jeremjasza.
Grobowiec Racheli stoi na skrzyżowaniu trzech dróg.
Ta, która biegnie na lewo, doprowadza mnie do Betleem.
Małe, przytulne, jakieś niezwykle radosne miasteczko roi się od Arabów i Arabek, noszących malownicze stroje, odrębne od używanych przez inne szczepy. Różnica taka nie wynika bynajmniej z etnicznych względów. Spowodowało ją chrześcijaństwo, którego wyznawcami są okoliczni mieszkańcy. Na rynku, zatłoczonym przez wielbłądy i osły, snują się czarne postacie brodatych mnichów greckich, czasem przewinie się brunatny habit Franciszkański lub zamajaczy skromna sylwetka Klaryski.
Dokoła rynku rozsiadły się sklepiki i stragany z obrazkami, książkami do nabożeństwa, krzyżykami, szkaplerzami i innemi pamiątkami z Betleem.
Z rynku wprost wychodzę na spory plac, otoczony zewsząd staremi, wysokiemi murami.
Pośrodku tego dziedzińca, brukowanego popękanemi płytami, spostrzegam studnie, w zmurszałem ocembrowaniu.
Przez niskie wejście, przebite w cyklopicznym murze, dostaję się do bazyliki Narodzenia Chrystusa. Znajduje się ona pośród murów trzech klasztorów — katolickiego, greckiego i ormiańskiego.
Wewnątrz świątyni, w nieznacznej tylko części należącej do katolików, panuje zmrok.
Z trudem można rozejrzeć kolumny z różowego kamienia, ozdobione marmurowemi kapitelami; podwoje, prowadzące do głównej nawy a przysłane przez armeńskiego króla Hajtuna w w. XIII; wspaniałe mozaiki, obrazy i przepych ołtarzy. Stromemi stopniami prowadzi mnie grecki mnich do Groty Narodzenia i do innej — gdzie Matka Chrystusowa złożyła dziecię w żłobku. Dziesiątki lamp srebrnych i złotych oświetlają te ciemne groty, wyłożone wewnątrz marmurowemi i selenitowemi płytami.
W pierwszej z nich na marmurowej posadzce bije w oczy szkarłatna gwiazda i dokoła niej krótki, a wymowny napis:
— Hic de Virgine Maria Jesus Christus natus est.[1]
Ta gwiazda, umieszczona podług tradycji na miejscu, gdzie przyszedł na świat Zbawiciel w grocie, należącej obecnie do kościoła katolickiego, w r. 1847 nagle znikła.
Była to intryga greckiego kleru, popieranego przez Rosję. Francja, po pięciu latach energicznej interwencji przed Sułtanem, zmusiła jednak Greków do odrestaurowania krypty Narodzenia.
W następnej grocie samego żłobka już niema. Został on przesłany w wieku XII do Rzymu.
Obie te krypty nieraz były świadkami świętokradczych i bluźnierczych wystąpień mnichów greckich. W r. 1873 ogromny tłum uzbrojonych Greków podczas nabożeństwa napadł na Franciszkanów, niszcząc ołtarz i rabując wszystkie znajdujące się w kaplicy przedmioty, a między niemi obrazy Murillo i Maello. W tej samej grocie w r. 1893 kawas rosyjskiego konsulatu zabił o. Franciszkanina i, strzelając do katolickiej procesji, śmiertelnie zranił jeszcze jednego mnicha. Turcy zmuszeni byli z tego powodu wystawić tam stały posterunek wojskowy.
W podziemiach bazyliki przewodnicy pokazują cały szereg kaplic i grobowców, a później prowadzą zwykle do nowego kościoła św. Katarzyny, wzniesionego przez OO. Franciszkanów. W tym kościele patrjarcha-kardynał corocznie celebruje Pasterkę w obecności całego korpusu dyplomatycznego i na czele procesji odnosi figurę Dzieciątka Jezus do kaplicy Narodzenia.
Wychodzę znowu na plac przed bazyliką i ogarniam wzrokiem pnące się po zboczach gór miasteczko. Widzę ponad domami dzwonnice i krzyże. Z planu wnioskuję, że są to gmachy szkoły sióstr św. Józefa, sierocińce OO. Salezjanów, szpital Szarytek, kościół niemieckich protestantów...
Jakiś czarny, niziutki, a nieustępliwy człeczyna, obojętny na mój opór, zaciągnął mnie do swego sklepu, poczęstował kawą, co chwila powtarzając:
— Nie potrzeba nic kupować, tylko spojrzeć!
Wydobywał z szaf, skrzyń, szuflad stosy religijnych przedmiotów, fotografij, albumów i powtarzał:
— Nic nie kupować, tylko patrzeć!
Kawa była jednak tak dobra i orzeźwiająca, mały, jak gnom, czarny kupiec tak się pocił, wychwalając swój towar, że skończyło się, jak zwykle w takich wypadkach, — na nabyciu sporej ilości fotografij, dwóch albumów i kilkunastu pocztówek.
Czarny człeczyna, dopiąwszy swego i widząc, że ruchem wymownym i energicznym schowałem pugilares, zapytał:
— Z jakiej ziemi przybywa mój drogi gość?
— Z ziemi polskiej — odparłem, oczekując szeregu pytań o tej nieznanej mu ziemi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy kupiec nagle zaczął wyliczać:
— Lwów, Kraków, Warszawa, Lublin, Wilno...
Znał geografję Polski znacznie lepiej od pana Lloyd-George’a i od niektórych oficjalnych wydawnictw zaprzyjaźnionej z nami Francji!
Omal nie wyściskałem betleemskiego kupca, on zaś prawił dalej w swej dziwacznej angielszczyźnie, lecz po chwili przeszedł na język polski.
Nie był to język godny Słowackiego lub Mickiewicza, lecz w każdym razie przypominał naszą mowę.
— Bywał ja we Lwów i Warszawa... Jeżdżałem do Kraków i Lublin... W Wilno pisał listy do druha... Woził różańce, krzyżyki, kropielnice... Dużo sprzedawał...
— A w Wilnie ma pan wspólnika? — spytałem.
— Tak, tak! — ucieszył się. — Dobrego Żyda, bardzo dużo sprzedaje mój towar... An excellent boy... Très bon garçon... Karosz czełowiek... Dobry człowiek!
Z trudem udało mi się rozstać z nowym przyjacielem, bez przerwy opowiadającym mi, jakich biskupów, prałatów i kanoników znał w Polsce, tej very christian country.
Słońce już znikało za górami.
Musiałem się spieszyć do domu, aby zdążyć na kolację, bo mój opiekun biskup Fellinger, nie lubił, gdy się goście spóźniali lub nie zjawiali przy stole w refektarzu z herbami Habsburgskiego imperjum.
Zresztą miał na mnie baczne oko jeszcze i ktoś inny: nasz miły wice-konsul, p. Jerzy Statkowski, który późnych eskapad moich nie pochwalał.
Gdy powracałem przylepił się do mnie jakiś chłopak.
Naturalnie — guide!
— Pokażę panu mauzoleum Dawida!... — rzekł z pewną miną.
— Nie! — odparłem krótko i stanowczo.
— Zaprowadzę do groty „Mogharet es Sitti Mariam!“ — ciągnął już znacznie skromniej.
— Co to jest? — spytałem.
— Grota, w której na kamienie upadło kilka kropel mleka z piersi Matki Jezusa! — zawołał głośno i radośnie.
— Nie!
— Pole Rut...
Pole Rut? Zaglądam do swoich notatek.
Boaz, bogaty obywatel Betleemu spotkał piękną i cnotliwą Rut, wdowę po Moabicie Cheljonie, która żęła jęczmień na jego polu i wkrótce poślubił ją. Starszyzna miasta, dając swoje zezwolenie na związek małżeński, przepowiedziała, że Rut będzie miała sławne imię w Betleem.
Istotnie, jak podają księgi Rut, imię jej zostało nazawsze w pamięci i czci ludzkiej, ponieważ od niej przyszedł na świat Obed, który był ojcem Izai, dziadem Dawida i przodkiem Emmanuela — Mesjasza.
Nic tedy nie pokaże mi ten młody Arab na polu Boaza i Rut. Rodzi się już tam inny jęczmień i inny właściciel dogląda pracujące na polu niewiasty.
Ktoś inny i zupełnie obojętny dla prastarej historji tnie lemieszem urodzajną glebę Boaza.
— Nie! — mówię, patrząc na przewodnika.
Opuszcza mnie bez słowa pożegnania.
Wychodzę znowu na szosę i w godzinę potem wypoczywam przy drodze, wpatrzony w tonącą w fjoletowym cieniu głęboką dolinę Hinnom.
Przypominam sobie przeczytane w Warszawie w słowniku o. Calmeta ciekawe debaty o Betleem i o proroctwie Micheasza, który przepowiedział, że w tem mieście, ojczyźnie Dawida, ma się zrodzić „Władca, który królować będzie nad całym narodem Izraelskim“...
To proroctwo, podług komentatorów chrześcijańskich, nie miało na widoku Dawida, który urodził się i panował o kilka stuleci przedtem, ale dotyczyło wyłącznie Jezusa Chrystusa.
Większa część komentatorów hebrajskich twierdzi, że Mesjasz istotnie zjawi się na świat w Betleem, zgodnie z przepowiednią Micheasza, lecz nie uznaje Jezusa za tego Mesjasza; inni protestują przeciwko temu, żeby stary prorok miał mówić o Jezusie lub wogóle o Mesjaszu, słowo „władca“ tłumacząc inaczej.
Rzymski cesarz Hadrian, rozpoczynając walkę z nauką „Nazareńczyka“, chciał ośmieszyć miejsce Jego narodzin i w tym celu kazał nad grotą zasadzić drzewo, poświęcone Tammuzowi lub Adonisowi, bóstwom pogańskim.
Drugiem bluźnierstwem Rzymianina było urządzenie w świętej grocie misterjum na cześć Venus i Adonisa. Gdy kapłanka, przedstawiająca boginię miłości, weszła wraz ze swym kochankiem do groty, rozległ się nagle lament i szloch obydwojga, poczem wylękły tłum w panice się rozproszył.
Św. Hieronim, Euzebjusz, Justyn Męczennik i inni znawcy Pisma Świętego ustalili miejsce, gdzie znajdowała się grota Narodzenia. Była to wydrążona sztucznie w skałach jaskinia, gdzie stawiano konie i wielbłądy gości karawan — seraju, w którym zatrzymał się św. Józef z Bogarodzicą. W tym wschodnim hotelu nie było wolnego miejsca, święci podróżnicy zmuszeni byli ulokować się w stajni, gdzie przyszedł na świat Jezus.
Starożytna historja Żydów wspomina o bohaterach z Betleemu.
Dawid król, wpobliżu tego miasta dwa razy odniósł zwycięstwo nad Filistynami; trzech synów siostry Dawidowej — Serwji byli bohaterami starego Testamentu: Joab pierwszy wszedł na mury Jerozolimy, gdy Dawid zdobywał to miasto, walcząc z Jewusytami; Abisai ocalił życie królowi, zabijając olbrzymiego Filistyńczyka Jesbibenota; pod murami Gabaona zginął niezrównany biegacz Azael; wreszcie Elehanan zabił w pojedynku koło miasta Gob olbrzyma filistyńskiego, brata Goljata.
Nic dziwnego, że prorok Micheasz wybrał Betleem, jako ojczyznę przepowiedzianego przez siebie potężnego władcy i króla narodu izraelskiego.
Zrozumiałem też, że miasto to musiało być ojczyzną władcy dusz i marzeń ludzkich, który połączył wszystkie narody pod znakiem krzyża świętego, na którym widniał napis:
„Jezus Nazareńczyk — król Judejski“.
Czy był to tylko żołdacki żart legjonistów rzymskich, lub bluźnierstwo sług arcykapłana Kaifasza?
A może był to podświadomy, intuicyjny powrót do przepowiedni proroka Micheasza?
Przecież — to chyba nie uczniowie Chrystusa umieścili ten napis tajemniczy na krzyżu męki?!...