Gasnące ognie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Gasnące ognie | |
Podtytuł | Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Concordia Sp. Akc. | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
PO PALESTYNIE
SYRJI
MEZOPOTAMJI
R. WEGNERA
T. ROŻANKOWSKI
*
WSZELKIE PRAWA
ZASTRZEŻONE
*
PRINTED IN POLAND
*
Przechodząc ulicami Warszawy, widzę mokre, zaśmiecone jezdnie, a na chodnikach, otoczone kamiennem obramowaniem — okrągłe pagórki żółtej ziemi. Stały tu przed rokiem niewysokie, tryskające radością zieleni drzewka. Tworzyły one bulwar na tej zgiełkliwej ulicy, okopconej benzyną samochodów. Wybujały szybko, bo gleba wielkomiejska pełna jest soków.
W pobliżu przechodzi przecinająca dzielnicę arterja kanalizacyjna.
Fosfor, siarkę, azot niesie ta żyła niewidzialna i sączy pożywkę dla drzew bulwaru.
Wiem, że tak jest, bo nad ranem, gdy znikną powiewy niedopalonej benzyny, — asfaltowanem łożyskiem ulicy płyną różne zapachy. Oddech wielkiego miasta... Zupełnie podobne do siebie wyziewy domów bogaczy i barłogów biedoty.
Stary dozorca opowiadał mi, że przed laty stała tu trupiarnia szpitala. Tuż na dziedzińcu grzebano resztki, skrawki, strzępy i kości biedaków, pokrajanych przez lekarzy i studentów medycyny.
Tyle tu się zebrało fosforu, azotu i siarki! Nieduże, wesołe drzewka miały pożywienia poddostatkiem.
Teraz, gdy przechodzę ulicą, nie widzę już ich.
Pozostały tylko okrągłe, żółte pagórki w ramach z kamienia.
Mroźna zima zabiła drzewka bulwaru. Wykopano obumarłe lipy i klony, oddano na opał do baraków podmiejskich.
Na pozostałe po nich smutne golizny przechodnie rzucają niedopałki papierosów, skórki pomarańcz, brudny papier.
Niektórzy plują na żółtą, zaśmieconą ziemię.
Nie mogę powstrzymać biegu myśli o zniszczonym bulwarze...
Trwa to tak długo i dręczy mnie tak nieznośnie, że wreszcie postanawiam:
— Pragnę słońca, nie zwalczonego przez zimne podmuchy północne! Słońca!...
Od tego zaczęła się moja podróż...
∗ ∗
∗ |
Jestem już w pociągu — Warszawa-Konstanca.
Mknie on z turkotem kół, ze szczękiem spięć, ze zgrzytem hamulców — na południe.
Przed oknami przesuwają się znane dobrze krajobrazy polskie.
Łagodne, miłe, skromne. Zwykle budzą w sercu rzewne, ciche wzruszenie, a potem namiętną wdzięczność, że to nasza ziemia, nasze łany i gaje, nasza rzeka, nasze wsie i dwory... nasze!
Nie słyszę już obcej mowy, nie spotykam nigdzie śladów twardej ręki niedawnych zaborców...
W mojem sercu długoletniego „emigranta“ tkwi jeszcze ten sentyment, ten budzący się nagle zachwyt.
Nasz kolejowiec w czerwonej czapce z naszym orzełkiem stoi na peronie i odprowadza mknący kurjer.
Przyszłe pokolenia nie będą już miały tego sentymentu i tego zachwytu. Może to lepiej, może gorzej.
Teraz krajobraz się zmienia... pagórki, lasy, urocze, malownicze widoki, białe świtki, cerkiewki ruskie i nasze stare kościoły i kościółki — murowane i drewniane.
Dostrzegam wszędzie to, co smuciło mnie i drażniło w Warszawie.
W sadach i gajach wznoszą ku niebu lub rozpaczliwie opuszczają ku ziemi czarne gałęzie nieżywe, drzewa zabite, mrozem.
Czereśnie, jabłonie, grusze, dęby, lipy...
Przeklęta zima!
Granica blisko.
Pierwszy zgrzyt wdziera się do mego melancholijno-radosnego nastroju.
W toalecie niema wody. Mówię o tem konduktorowi.
— Cóż pan chce?! — odpowiada spokojnie — Jest to rumuński wagon! Wszystkie rury popsute, albo zatkane...
Mruknął coś i odszedł.
Na granicy wszczynam rozmowę z konduktorem rumuńskim znowu o wodzie.
Wzrusza ramionami i mruczy:
— W Polsce nikt nie pamięta o napełnieniu rezerwuaru!
Odchodzi dumnie wyprostowany i oburzony.
Stoimy na granicznej stacji dwie godziny.
Ruszamy w dalszą drogę. Umywalnia nieczynna.
— W Rumunji nikt nie pamięta o napełnieniu rezerwuaru... — myślę i zaczynam się myć wodą sodową.
Nabyłem dwie butelki od chłopca, sprzedającego limonjadę, karmelki i obwarzanki.
Słońce już mocno dogrzewa i nie tylko poto tkwi na niebie, aby ludzie wiedzieli, że to już dzień.
Od granicy polsko-rumuńskiej do Czerniowic spostrzegam ślady surowej zimy, która zabrnęła aż tu.
Sady owocowe zniszczone, zdziesiątkowane.
Jadąca w moim przedziale sędziwa staruszka opowiadała mi, że mrozy dochodziły do 30 stopni.
Słońca! Słońca prawdziwego, gorącego, zawsze zwycięskiego!
Zbliżamy się do Czerniowic.
Tu i ówdzie pozostały jeszcze okopy, głębokie transze, ogrodzenia z drutu kolczastego — ohydne ślady potwornych stóp wojny.
Krzyże samotne i po kilka, grupami stojące naraz, kopce porzucone, zaniedbane cmentarze wojskowe — kto ma o nich pamiętać? kto ma podnosić upadające krzyże?
Leżą tam przybysze, obcy tej ziemi, leżą ludzie, przynoszący mord i zniszczenie...
Nadpływają wspomnienia z czasów wielkiej wojny.
Byłem tu na Bukowinie niegdyś, widziałem czarne i brunatne dymy, snujące się po zielonej równinie i przysłaniające widnokrąg. Paliły się wioski, tryskały ogniem pękające pociski, na niebieskiem tle nieba niewidzialna ręka haftowała białe, puszyste kwiaty wybuchających szrapneli.
Nie wiem ściśle, gdzie — czy tu, czy tam, koło zielonych pagórków, przyglądałem się szarży jeźdźców turkmeńskich.
W ogromnych czapach, w czerwonych jedwabnych chałatach, z krzywemi „kłyczami“[1] w dłoniach, mknęli dzicy wojownicy z pod Pamiru. Rozhukane, oszalałe „argamaki“, chrapiąc i kwiląc drapieżnie, przesadzały okopy i pędziły przez transze.
W popłochu wypadały tłumy piechurów austrjackich, a kniaziowie azjatyccy szaleli w zgiełku bitwy, w oparach krwi.
Zdobyli Turkmeni transze austrjackie i radowali się ponuro.
W oczach koczowników długo nie gasła łuna bitewnego ognia.
Mruczeli do siebie chrapliwie, uśmiechali się złowrogo.
Wtedy po raz pierwszy trapić mnie zaczęła uporczywa myśl.
Czy nie dokonano zbrodni, brzemiennej w następstwa, rzucając na cywilizowane ludy powódź barwnych wojowników? Przecież miljard ich marzy oddawna o krwawym porachunku, o odwecie za wieki ucisku i pogardy? A teraz? Turkmenom, Sartom, Tatarom, Murzynom, Hindusom dano broń do ręki i posłano ich, aby mordowali białych ludzi. O, oni puszczali krew, podcinali gardziele, wypruwali wnętrzności z ciał „białych djabłów“ ochoczo, radośnie, z ponurą, obłędną ekstazą!..
Rosjanie — na wschodnim froncie, Anglicy i Francuzi — na zachodnim — dopuścili się zbrodni, której echo długo nie umilknie; grzmi ono i przewala się po całym świecie od Himalajów i oceanu Indyjskiego aż po Ian-Tse-Kiang i dżunglę Konga...
Po nieznanych osiedlach barwnych tuziemców, po koczowiskach stepowych i pastwiskach górskich biegnie nowa legenda.
— Biały człowiek zwycięża bezbronnych; uzbrojony Hindus, Kałmuk i Senegalczyk zwyciężają z łatwością białego drapieżcę.... Przyjdzie czas, wybije ostatnia godzina!..
Na dworcu w Czerniowcach pociąg nasz zostaje zdobyty szturmem.
Myślałem, że cała ludność tego miasta przenosi się nagle na jakieś inne miejsce.
Wagony są teraz nabite publicznością tak szczelnie, że nie można wyjść z przedziału; konduktorzy nie próbują nawet sprawdzać biletów.
Nikt nie zwraca uwagi na klasę wozu.
Do mego przedziału wtłoczyło się pięciu wieśniaków z żonami, dziećmi i ogromnemi garnkami glinianemi; przecisnęły się tu również dwie młode żydóweczki z dużym, do samego wierzchu wypchanym workiem płóciennym.
Czuję nieznośne gorąco.
Nie tyle od słońca, chociaż ono też praży na dobre, ile od rozgrzanych, spoconych pasażerów, pachnących ziemią, źle wypranym samodziałem, cebulą i jabłkami.
Wszczyna się hałas i przechodzi w kłótnię.
Ktoś potrąca garnek i tłucze go na drobne kawałki.
Na czerwony aksamit kanapy i na podłogę wylewa się struga... miodu.
Niech będzie błogosławiony jeden z grzechów głównych, który nazywamy łakomstwem!
Wieśniaczki i dzieci szybko uprzątnęły rozlany miód. Zgrzebywały go brudnemi dłońmi z obicia siedzenia, z dywanu na podłodze i zjadały z apetytem; małe dziewczynki i czarniawe chłopaki językami zlizywały przysmak.
Załatwiono się z tem bardzo prędko i sumiennie.
Gdy cała gromadka zaradnych wieśniaczek rumuńskich po pewnym czasie opuściła wagon, żadnych już śladów lepkiej cieczy nie pozostało, prócz miłej woni miodu i wosku.
Żydóweczki, spoglądając na mnie z pod oka, uśmiechały się dyskretnie...
Zacząłem z niemi rozmowę. Mówiły trochę po angielsku i coś-niecoś po francusku.
Oczywiście nie pomyliłem się: Żydówki, córki rzemieślników z Bukaresztu.
Dokąd jadą? Do Palestyny; mają zamiar wstąpić do szkoły gospodarstwa domowego i ogrodnictwa w Nahalal.
Ucieszyły się, że znalazły towarzysza podróży aż do Palestyny.
Ach! Jak to dobrze, że pan zwiedzi i przekona się o wszystkiem, czego dokonali Żydzi w odzyskanej ojczyźnie! — wyrwało się jednej z dziewczyn.
Wyczułem taki gorący, szczery poryw, taką dumę i zachwyt, że mimowoli pomyślałem o magicznej sile słowa „ojczyzna“.
Ponieważ znajomość została zawartą, dziewczęta już spokojnie rozwiązały swój przeogromny worek i wydobyły śniadanie; chleb, jajka na twardo, sól, kilka główek czosnku i dwa jabłka.
Spożywały w milczeniu, lecz wkrótce zaczęły się porozumiewać wzrokiem i spoglądać na mnie.
Po chwili jedna, lepiej mówiąca po angielsku, podała mi na papierku pęczek czosnku i szczyptę soli.
— Może pan się posili? — zapytała, rumieniąc się. — Czosnek dobry jest na zdrowie, a szczególnie w upał.
Nie chciałem odmówić, a zresztą lubię czosnek i cebulę, przecież nie darmo szmat życia spędziłem w Azji. Ileż to razy tylko te poczciwe rośliny ochroniły mnie przed szkorbutem i dyzenterją?!
Zjadłem więc ofiarowany mi przysmak i odwdzięczyłem się zaraz, częstując swoje sąsiadki pomarańczami.
Murzyni, w najskwarniejsze okresy dla ugaszenia pragnienia, używają dużo czerwonego pieprzu, hindusi i malajczycy — imbiru, arabowie i mongołowie — czosnku dzikiego, lub cebuli, którą też, pod nazwą „czeremszy“, żywią się w lecie syberyjscy myśliwi.
Dobrze mi zrobił na pragnienie młody, świeży czosnek rumuński!
W przedziale naszym wszechwładnie rozpanoszył się jego słodkawy, drażniący aromat.
W godzinę później pisałem do żony list, a zakończyłem go tak:
— Nie całuję ciebie, bo nie znosisz zapachu czosnku, którym jestem przesiąknięty, aż do samego dna duszy.
Pociąg mknie dalej, lecz nagle ze zgrzytem i łoskotem staje.
Po chwili sunie powoli przez drewniany, ostrzegawczo skrzypiący i wzdrygający się most.
Jest to czasowy most.
Stały, żelazny, świeżo wybudowany przez inżynierów rumuńskich runął na szczęście zanim przeszedł pierwszy pociąg.
Jakiś pasażer, stojący w korytarzu, z oburzeniem opowiada o łapownikach.
Na polach uwijają się wszędzie wieśniacy w białych koszulach i portkach, w ogromnych kapeluszach słomkowych.
Przykry kontrast stanowią czarne chmary wron — nieomylna oznaka niekulturalnego kraju.
Na stacjach ciągną się długie szeregi cystern z naftą rumuńską.
Nafta! Straszne to słowo!
Znam ośrodki nafty na Kaukazie, w Pittsburgu, Ohio... spekulacja, podstęp, drapieżność, miljonowe fortuny i nędza, niczem nie przykryta.
Trudno uwierzyć, że gdzieś tu blisko, za temi zielonemi łanami i łąkami, gdzie się pasą rogate woły, zaczaiło się zgiełkliwe laboratorjum pożądań i zbrodniczych instynktów, żerujących na „limfie“ ziemi, jaką jest nafta.
Patrząc na jej bijące fontanny, zawsze miałem wrażenie, że z przeciętego wrzodu tryska cuchnąca ropa.
Wiem, też, jak obficie i szybko wsiąka do jej potoku inna, — ta, która się sączy z ukrytych, nikomu nieznanych zakamarków duszy ludzkiej; śpią w nich do czasu złoża podłości wszelakiej, zbrodni najstraszniejszej, nikczemności niebywałej.
Wszystko to wyrywa się nazewnątrz, tryska ohydną strugą w imię złota, zaczajonego w czarnych potokach cieczy, tchnącej fetorem wnętrza ziemi, jej naczyń limfatycznych, jej kanałów odchodowych, gdzie odbywa się ostateczny proces trawienia resztek niegdyś żyjących istot — olbrzymich i drobnych, dla oka nieuchwytnych.
A jednak gdzieś blisko od kolei, przecinającej żyzny, beztroski kraj, znajduje się ten wrzód ropiący wśród pól uprawnych, wiosek białych, zacisznych gajów, przyglądających się w modrym warcie rzeki.
A nad tem wszystkiem — nad rozrosłymi wieśniakami i hożemi krasawicami, o twarzach ogorzałych, o goracym połysku czarnych oczu i białych zębów, nad polami pszenicy i kukurydzy, nad szeroko rozlaną koło stacji „Czarna Voda“ rzeką – świeci słońce radosne i łagodne, z obojętną dobrocią rzuca snopy promieni złotych na kołyskę ukrytą w cieniu dzikiej gruszy, na most, źle zbudowany, na tryskającą z szybu czarną ropę i na jeszcze czarniejsze myśli tych, którzy z trzewi ziemi wydobyli tę cuchnącą, zatrutą ciecz.
Słońce napełnia moje serce obojętną łagodnością i przebaczeniem.
Niech sobie ludziska robią, co chcą! Ścieżek życiowych jest bez liku, niby na przełęczy górskiej. Każdy dąży do swego celu! Nie mogę być „guidem“ dla wszystkich!
Tembardziej, że po upalnym dniu, w zaduchu i kurzu wagonu czuję się zmęczony i głodny. Na szczęście zbliżamy się do Konstancy.
Te pociągi rumuńskie wloką się straszliwie, ale na stacjach nie robią długich postojów.
Raz jeden tylko udało mi się łyknąć filiżankę kawy, tak marnej, że chyba z kukurydzy, albo żołędzi upalonej.
Westchnąłem do uczciwej mocnej, wonnej kawy marokańskiej i algierskiej, tak świetnie przyrządzanej w domu przez moją żonę.
Odbiję sobie rumuńską „mokkę“ w Jaffie, Bejrucie, Bagdadzie!
Żegnam znajome żydóweczki, które mają zamiar zaopatrzyć mnie w czosnek na cały dzień, dowiedziawszy się, że nasz statek dopiero jutro ma odpłynąć, jak głosi anons linji okrętowej Fabre, wywieszony na dworcu.
Wychodzę na peron.
Odrazu wyczuwam bliskość morza. Znam i kocham ten oddech olbrzymiej piersi jego.
Odwracam głowę i widzę niebieską, przetkaną złotem i srebrem taflę morza.
Wznosi się ono i opada powolnie, leniwie, jakgdyby oddychało uśpione.
Nie znam miasta, więc zdaję się na łaskę dorożkarza.
Wiezie mnie dwie minuty zaledwie i staje przed hotelem „Regal“.
— Doskonały hotel! oświadcza woźnica po rosyjsku i żąda 40 lei, coś koło 2½ złotego.
Płacę i wchodzę do małego holu.
Skromny, lecz bardzo czysty pokój, uprzejma i życzliwa służba.
Portjer Żyd lub Ormianin?
Okazał się Żydem, który zbiegł do Rumunji z wojska rosyjskiego. Dezerter z Kiszyniowa.
Mówi po rosyjsku i po rumuńsku.
Przebieram się i wychodzę na miasto. Muszę dowiedzieć się o okręt i zjeść obiad.
W duchu obiecuję sobie przeróżne „frutti di mare“.
Konstanca — miasto nieduże, lecz z trudem odnajduję biuro linji Fabre.
Wszyscy urzędnicy wyszli na obiad. Dwuch rumunów, ani słowa nie mówiących w żadnym innym, prócz ojczystego, języku, nie mogło mi udzielić informacji.
Nie dowiedziałem się więc ani kiedy przybywa z Konstantynopola parowiec francuski „Azja“ i ani też kiedy wypływa on do Jaffy.
Poszedłem do restauracji na obiad.
Na nic marzenia o „frutti di mare“! Żadnej ryby i wogóle żadnych „frutti“, a nawet zielonej sałaty nie dostałem. Musiałem zadowolić się jakimś kotletem baranim i filiżanką marnego buljonu z czystego „maggi“ na wodzie.
Po kawie, tym razem dobrej, ruszyłem znowu do Fabre’a.
Jest jakiś urzędnik, lecz nic o „Azji“ nie wie, o statku może mnie poinformować dyrektor biura. Chwilowo znajduje się w porcie, ot tam, gdzie dymi ten wielki parowiec o dwuch kominach!
Biorę dorożkę i jadę do portu. Pan dyrektor nic jeszcze o „Azji“ nie słyszał. Kapitan statku nie depeszował dotąd. Może wieczorem, o 8-ej nadejdzie wiadomość.
Wyruszam na zwiedzanie miasta.
Mała to, dość malownicza mieścina. Na głównym placu gmach teatru, dokoła obsiadły go kawiarnie i kawiarenki. Wprost na jezdni gra orkiestra wojskowa. Zewsząd ściągają tłumy mieszkańców, albowiem jest to pora wypoczynkowa. Trwać będzie aż do 10-ej, a potem — miasteczko uśnie. Spokój zakłócać będą tylko śpiewy i wrzaski pijanych majtków.
Przed teatrem na środku placu spostrzegam pomnik.
Wspaniała postać z bronzu na granitowym postumencie.
Natchnione oblicze marzyciela, toga rzymska, przerzucona przez ramię.
Jakieś wiersze wyryte u stóp posągu.
Ba — łacina!
Owidjusz! Publius Ovidius Naso!
Przypominam sobie twoje Metamorphoses, mistrzu, i jeszcze coś...
Konstanca to rzymskie Tomi, dokąd posłał cię na wygnanie imperator Augustus...
Nikt już napewno nie odgadnie tajemnicy twego wygnania!
Czy to za twoje trzy księgi o „sztuce miłości“, tej encyklopedji dla zakochanych lekkomyślnych młodzieńców i dziewic Rzymu? Czy może to twoja trzecia małżonka – młoda i piękna wdowa Fabja napomknęła w pałacu boskiego Augusta o tajemnicy pomiędzy jej małżonkiem a wyuzdaną Julją, żoną imperatora-półboga?
Ty sam, Mistrzu, w swych „Tristium libri“ nic nie objaśniasz przez łzy skarg i błagań o zmiłowanie i przebaczenie.
Uniosłeś tajemnicę męki swej i tęsknoty do grobu, już nigdy nie ujrzawszy „miasta wilczycy“.
Orkiestra wygrywa współczesne tańce... Très moutarde... Owidjusz uśmiecha się łagodnie i wyrozumiale.
Usta jego jak gdyby poruszają się i szepcą:
— Piękne obywatelki i wy, tak mało do wojowników podobni młodzieńcy, pamiętajcie, że napisałem traktat miłosny, tętniący życiem aż do czasu, gdy ludzie zapomną o słodkiem i czarownem słowie — amor! Przeczytajcie jego pożółkłe karty!... Znajdziecie tam rady dobre, mądre, wszystko wybaczające zakochanym...
Muszę się jednak rozstać z tobą, Mistrzu, bo jeszcze nie wiem, kiedy odpływa „Azja“... Vale!
Idę ulicami, upstrzonemi szyldami o nazwiskach Dmitriadi, Gratidis, Ponopopulos i innych Greków, dalej dzielnica Rozenbaumów, Rozenbergów, Rozenzweigów, Rozenblumów — istny Rozengarten!
Wreszcie biuro Fabre’a. O „Azji“ ani słychu, ani dychu! Może jutro będą jakieś wieści od kapitana.
A demain!
Spędziłem wieczór w kawiarni, przyglądając się i przysłuchując.
Nie! Stanowczo, surowy, mądry cezar wiedział, dokąd posłać Owidjusza.
Niewątpliwie, piękne panie dużo skorzystały z doświadczonych rad „poetae lascivi“, — wielkiego, natchnionego Owidjusza.
Jakżeż płoną namiętne, świeże wargi obywatelek Konstancy! Jakież gorące błyski rzucają czarne oczy rozmarzone!
Panie, piękne panie i wy — niewinne, a zalotne panny, pośpieszcie czemprędzej do domu i przeczytajcie trzecią księgę „Ars amatoria“ rzymskiego poety, którego gród wasz uczcił posągiem z bronzu, rozumiejąc dobrze, co robi!
Bije dziesiąta...
Plac i ulice pustoszeją szybko.
Pozostaje tylko Owidjusz.
Owinął się w toge i szepce:
— Tęskno mi, tęskno...
Nie, to nie posąg przemawia, to — morze szemrze w oddali...
∗ ∗
∗ |
Całą dobę jeszcze błąkałem się po Konstancie i jej okolicach; kapitan „Azji“ milczał uporczywie.
Zwiedziłem więc małe miasteczka i letniska, rozrzucone po brzegu morza. Przebiega koło nich szosa, po której kursują autobusy.
W małych, uroczych zakątkach zamożne rodziny rumuńskie spędzają wakacje.
Flirt, sporty, dancingi i gra w karty kwitną tu, jak zresztą wszędzie na całym świecie.
Wyniosłem przekonanie, że nikt z tych szczęśliwych i napozór beztroskich panów i pań nigdy nie patrzy na morze, na tę przeogromną kroplę lazurową, mieniącą się i skrzącą miljonami połysków, drgającą co chwila, jakgdyby rozsadzaną przez ukryte w jej wnętrzu potęgi.
Nikt nie spostrzegał srebrzących się żagli łodzi rybackich, sunących na horyzoncie czarnych statków i zawieszonych na błękicie nieba smug dymu nieopadającego.
Majestatyczną ciszę morza i wysokiego, urwistego spychu obrażały krzyki donoszące się z kortu tenisowego: „out“, „play“, jazgotliwy jazz-band i suchy trzask kart.
Przyszło mi na myśl, że i nad tym brzegiem siedział i dumał dwa tysiące lat temu natchniony Owidjusz, tajemniczy wygnaniec, rozmawiał z rybakami i w międzyczasie, po „Listach tęsknoty“, układał traktat o rybach Czarnego Morza, owe niedokończone dzieło swoje — „Halieutica“.
Piękne są te miasteczka nadmorskie, lecz ludzie pędzą w nich życie głupie, bez treści.
Powróciłem do Konstancy późno wieczorem.
Dopiero następnego dnia „Azja“ zawinęła do portu.
Urządziłem się w kabinie i wyszedłem na pokład.
Nie zadawałem sobie trudu, aby się dowiedzieć jakich będę miał towarzyszy podróży.
Wiem, że w porcie na pokładach statków uwija się więcej odprowadzających niż pasażerów.
Spostrzegłem jednak natychmiast, że przeważną część publiczności stanowili Żydzi.
Młody blondyn, Francuz, oficer okrętowy, uganiał się za jakąś młodą dziewczyną i śmiał się głośno.
Rozmawiali ze sobą po angielsku.
Z akcentu poznałem, że panienka była Amerykanką. Zdziwiło mnie tak bezceremonjalne zachowanie się miss, szczególnie w chwili, gdy „Azja“ burtą swoją ocierała się o kamienne nadbrzeże portu.
Chocking! Nie wypada!
Patrząc na port z jego przystaniami z granitu, obszernemi składami dla towarów, elewatorami i szeroką bramą wysokiego molo, za którem odłogiem leżało morze, ta bezkreślna droga po przez całą naszą planetę przez wielkie, głębokie, zawsze wolne od lodu morze!
Długo wyrzucała „Azja“ ze swego „łona“ skrzynie z samochodami, przywiezionemi z Ameryki, jakieś maszyny i trochę innych towarów. Zabierała ze sobą pocztę i bagaż pasażerów.
Wszczął się jakiś hałas. Okazało się, że na pokład wgramoliła się cała banda ponurych, czarno ubranych Macedończyków. Wsiedli biedacy przez omyłkę, poplątawszy nazwę statku...
Schodzą na brzeg jeszcze bardziej ponurzy, zrozpaczeni. Nie wiadomo dlaczego celnicy rzucają się natychmiast na ich bagaże — ogromne, ciężkie, obszyte płótnem toboły. Urzędnicy przetrząsają stosy płacht wzorzystych, kożuchów baranich, kilimów.
Jeszcze nie zdążyli ukończyć rewizj gdy „Azja“, ryknąwszy ochryple, oddała cumy i powolnie wychodzić zaczęła z portu. Na maszcie podniesiono dwie flagi — Stanów Zjednoczonych i Palestyny.
— Dlaczego niema flagi Turcji? — spytałem stewarda.
— Płyniemy bez zatrzymania się wprost do Jaffy! — odpowiada z uśmiechem.
Mam przed sobą cztery dni podróży morskiej. Brawo!
Minęliśmy latarnię morską i tuż za molo porwało nas Czarne Morze.
Rozpoczęło się bujanie bez uprzedzenia. 50% pasażerów w mig zapadło na morską chorobę. Wszystko w porządku!
Zwiedzam statek. Starawy i brudnawy. W pierwszej klasie spotykam samych Żydów, zeuropeizowanych, zamerykanizowanych i dobrze nam znanych z Warszawy-chałaciarzy.
Na dolnym pokładzie — istne „ghetto“. Aha! Są i moje znajome żydóweczki.
Gruby, jak kula, czerwony kapitan. W barze kilku Żydów gra w domino, „Barman“ — Żyd z Marsylji.
Gong, zwiastujący śniadanie.
Wchodzę do jadalnej sali. Przy stołach siedzą sami Żydzi w czapkach.
Steward podbiega do mnie i, widząc moją zdumioną micze, objaśnia:
— Pierwszy dzwonek oznacza śniadanie dla starozakonnych. Mamy, monsieur, specjalnego kucharza... rytualnego. Pan nie jest izraelitą? W takim razie zaczeka pan na drugi dzwonek!
W godzinę potem lokaj okrętowy przeszedł wzdłuż deku, bijąc w gong po raz drugi.
Znowu skierowałem się do sali.
Publiczności o połowę mniej.
Przy moim stole siedzi kilka Amerykanek i Amerykanów. Przy innych — też sami Amerykanie. Spędzają wakacje na „Azji“, która robi „round“: Nowy-Jork — Azory — Gibraltar — wybrzeże północno afrykańskie — Konstantynopol — Konstanca — Jaffa — europejskie wybrzeże morza Śródziemnego — Marsylja.
Wśród pasażerów — dwaj pastorowie prezbiterjańscy, kilku członków towarzystwa biblijnego, reszta — łaziki, turyści.
Na nieszczęście Amerykanie znają moje nazwisko. Muszę więc bez przerwy odpowiadać na pytania, a nawet przyrzec odczyt.
Nienawidzę odczytów! I i o, ironjo losu, tu na pokładzie „Azji“, na Czarnem Morzu, będę zmuszony opowiadać o Azji i o bolszewikach! Istna plaga! Dopust Boży!
Moje sąsiadki — Amerykanki, matrony poważne, inteligentne i bardzo sympatyczne, tak mile prosiły, że odmówić nie mogłem. Słaby mam charakter!
Podczas obiadu przecina nasz kurs krążownik sowiecki.
Lekarz okrętowy objaśnia, że jest to „Proinfern“, który nazywał się przedtem „Klara Zetkin“.
Ach! Pani Zetkin, zwiedziwszy Rosję Lenina, wydała o niej straszną, druzgocąca opinje i pozostała wierną II Międzynarodówce. Za to pozbawiono ją honoru nadania jej imienia krążownikowi proletarjackiemu. Straszny cios!
Ktoby to jednak pomyślał naprzykład w r. 1917, że na Czarnem Morzu będą swobodnie pływały statki wojenne pod sztandarem „młota i sierpa“?!
Pozbawiło mnie to humoru do reszty. Odczyt i jakiś „Proinfern“!...
Po śniadaniu chodzę całą godzinę po pokładzie. Jedzenie było marne i nie wyczułem nikogo, z kim mógłbym był wypić szklankę wina wcale niezgorszego. Z Amerykanami — to żadne picie!
Na rufie pasażerowie grają w hokey’a pokładowego.
Hałaśliwa gra, zagrażająca niebacznemu przechodniowi odbiciem stopy.
Ukrywam się w barze.
Trafiam do piekła. Huczy tu jak w ulu. Żydzi i Żydówki grają w karty, warcaby, szachy, domino i kości. Gracze usiłują przekrzyczeć się wzajemnie, wymachują rękami, skaczą i biegają po ciasnym pokoju.
Na ten hałas wpada gromadka dzieci. Nowe krzyki, łoskot przewracanych krzeseł, trzask zrzucanych popielniczek i pustych kaset warcabowych, bieganina, płacz.
Szczególnym temperamentem obdarzona jest przez naturę para żydowska z Maroka.
„Nowobogaccy“ — wytwór przedsiębiorczości, żerującej na tle walk Francuzów i Hiszpanów z Arabami.
Z niechęcią opowiadał mi o nich stary, sędziwy Żyd palestyński.
Rodzice wrzeszczą wniebogłosy po francusku:
— Tais-toi, Robert! Calmez-vous, Mignonne! Que c’est que tu veux, Henri? Va t’en, Simon!
Potomków jest czworo, a wszyscy posiadają głosy... syren okrętowych.
A i piąta pociecha, sądząc z figury mamy, jest już w drodze, i jestem najmocniej przekonany, że i ta już się drże na całe gardło...
Uciekam czemprędzej i, skacząc przez latające pod nogami dyski hokey’a biegnę do swojej kabiny.
Jestem zły na morze, że nie rozdyndało „Azji“ jak się należy, chociażby na 35 stopni. Uspokoiłoby to niezawodnie tę wrzaskliwą publiczność, a w pierwszej kolei — Simona, Mignon, Roberta, Henri, no, i ich marokańskich rodzicieli.
Gdzie tam!
Obok w kajucie choruje stadło małżeńskie: Żyd i Żydówka. Wrzeszczą, lamentują, co chwila dzwonią na służbę, żądają lekarza i wydają charakterystyczne dźwięki, dowodzące, że to nie żadna małżeńska awantura, tylko poprostu morska choroba.
Nigdzie spokoju!
Ze złości postanowiłem zasnąć...
Nazajutrz wczesnym rankiem okręt nasz zbliżał się już do Bosforu.
Znam Czarne Morze. Tyle razy przecinałem je w różnych kierunkach; znam Bosfor, piękny, malowniczy, zaczajony, groźny Bosfor.
Anatoli Fanar — latarnia morska i fort. Stare zamczysko o kilku basztach i czarnym, samotnym cyprysem — przypomina mi cmentarz... Cmentarz sławy Turcji wspaniałych padyszachów.
Przesuwa się przed oczami piękna panorama.
Wysokie, lasem okryte góry, urocze pałacyki stambulskiej arystokracji i dyplomacji. Gdzieś tu ma swoją rezydencję letnią ambasador Rzeczypospolitej Polskiej.
Duża turecka wieś Anatoli Kawak z ruinami zamku, zbudowanego w XIV w. przez śmiałych kupców i konkwistadorów genueńskich.
Trochę dalej przepływamy przez najwęższe miejsce Bosforu.
W starożytności kwitła tu kolonja grecka Hieron, gdzie mityczny bohater Jazon — argonauta, niewierny małżonek tragicznej Medei, ofiarę złożył dwunastu bóstwom.
Mijamy „Górę olbrzymów“ z grobem legendarnego Amikusa, syna Posejdona, którego Turcy uważają za Jozuego, a Grecy twierdzili, że tego wspaniałego pięściarza zabił w drugim rundzie Polideukus, uczestnik wyprawy Argonautów, płynących przez Bosfor i Czarne Morze ku brzegom Kaukazu. Wynurzają się z poza drzew gmachy Omur-Teri, czyli Argyronu starożytnych Greków. Cesarz Justynjan założył tu szpital dla trędowatych, zwożonych z całego imperjum rzymskiego.
Przepływamy przed majestatycznym pałacem Hunkiar-Iskalessi. Władcy Egiptu przybywali tu z haremem na letnie wywczasy. Jeden z nich — Mohamed-Ali ofiarował rezydencję swoją sułtanowi. Okoliczna ludność przechowała podanie, że nie był to jednak zwykły dar wasala. Inne przyczyny skłoniły khediwa do tak wspaniałego upominku. Zaproponował on sułtanowi swój pałac wzamian za piękną Gruzinkę, niedawno wprowadzoną do „seralu“ padyszacha.
Wcina się w górzyste brzegi urocza zatoka Bejkos, pamiętna z czasów wyprawy zuchwałych, romantycznych Argonautów. Poluks, powracający z wyprawy, miał tu awanturę z królem tej krainy i zabił go.
Widzę w oddali rozległe ogrody Pasza-Bagtere, założone przez sułtana Bajazeta II, dalej — Czibukli z ruinami klasztoru, ufundowanego w V. wieku przez św. Aleksandra.
Nowe widoki pociągają wzrok: Kanlija, gdzie wznosi się pałac poety i dyplomaty tureckiego, Fuada-Baszy, tego ottomańskiego Lamartina; Anatoli-Hissar, przy którym Bosfor ma zaledwie 550 metrów szerokości, co pozwoliło 200 000-nej konnej armji Darjusza i Kserksesa przepłynąć tę wodną granicę i dostać się na kontynent Europy.
Było to zupełnie możliwe, ponieważ sam przepływałem szerokie rzeki. Trzeba tylko koniom popręgi popuścić i wędzidła z pysków wyjąć. Reszty dokona wierzchowiec.
Przyglądam się pięknym uroczym brzegom Bosforu, gdzie na każdym kamieniu, na każdym strzelistym, żałobnym cyprysie siedzi i drzemie legenda — siwa, jak sowa polarna. Dość tylko obudzić ją, a nieproszona nizać zacznie bajdy i opowieści czarowne.
Na śmierć zapomniałem, że na prawo w dymie i mgle złocistej widać już minarety Stambułu, a naprzeciwko — Skutari na azjatyckim brzegu.
Ildyz-Kiosk, mniejsze pałace, grupy cyprysów, stłoczona ciżba brudno szarych domów, pnących się aż na sam szczyt wysokich wzgórzy.
Zatrzymuje nas na redzie kuter inspekcji lekarskiej.
Wszyscy są zdrowi na pokładzie „Azji“. W Bosforze uspokoiła się fala i morska choroba znikła bez śladu. Pasażerowie teraz odbijają stracony czas, krzyczą i biegają, jak opętani, wymachując rękami, nerwowi, ruchliwi, podnieceni.
Płyniemy dalej.
Na spotkanie nasze do klucza łabędzi podobna leci eskadra wodopłatowców. Czterdzieści aparatów wojennych z odznakami floty powietrznej Włoch!
Wielka demonstracja... Biuletyn radjowy zawiadamia świat, że włoscy lotnicy zwiedzą porty greckie, tureckie, bułgarskie, rumuńskie i — Odesę.
Daleki lot, lecz jakżeż piękny! Jeden po drugim płatowce „lądują“ i, jak mewy, już się kołyszą na łagodnych falach cichego Bosforu...
— Widzicie tę armatę, wysuwającą paszczę nad nasypem? — zapytuje nas przechodzący oficer. — To – Kandili, skąd sygnalizują pożary w stolicy...
Uwagę naszą zwraca na siebie duże stado delfinów. „Świnie morskie“ wyskakują z wody, podpływają pod nasz okręt i już koło drugiej burty jego baraszkują w wodzie, tnąc ją długiemi ryjami.
Za Wanikoj znikają w oddali ostatnie zabudowania Stambułu i Skutari.
Widzimy tylko rozległe koszary Kuleli i ruiny bazyliki Michała Archanioła, patrona marynarzy z morza Czarnego i Egejskiego. Jeszcze jeden zamiejski pałac sułtański w Beylertej, wieża Leandra, i — wypływamy na morze Marmara.
Jesteśmy w pobliżu Wysp Książęcych, dokąd przed wojną zwożono bezdomne psy konstantynopolitańskie i skazywano na śmierć głodową. W pewnych okresach podkarmiano je, co prawda, oddając na pożarcie politycznych wrogów padyszacha. Wysepki te stały się po wojnie areną innych wypadków. Tu się odbyła pierwsza konferencja aljantów z nowymi władcami Rosji — bolszewikami. Anglicy potrafili wybrać odpowiednie miejsce — wyspy, na których z wyciem i skowytem rozpaczliwym błąkały się niegdyś wściekłe z głodu psy bezpańskie!
Czyżby nie był to omen?
„Azja“ przecina Marmarę, trzymając się prawego brzegu.
Okolice dość pustynne: trochę koszar, parę drobnych wiosek, wyglądające z poza drzew minarety meczetów, latarnie morskie, sygnalizujące w dzień semaforami i flagami, w nocy — latarniami elektrycznemi.
Przed dziobem statku co chwila zrywają się stada kaczek. Delfiny prują gładką powierzchnię lazurowej Marmary, ścigając ławice ryb.
Zwolnionym biegiem przepływamy teraz Dardanele, najeżone wysadzonemi w powietrze fortami, gdzie wrzała krwawa bitwa i gdzie każda piędź ziemi przesiąkła krwią wszystkich niemal ludów Europy i Azji zachodniej. Teraz widzimy tylko potrzaskane, wyrwane, w nieładzie rozrzucone bloki cementowe, jakieś żelastwo pordzewiałe, pogięte.
Dardanele są wolne dla okrętów wszystkich państw. „Pasaż publiczny“, naoścież otwarte drzwi do dawnego imperjum Ottomanów.
Po wojnie zjawiły się tysiące różnych „dawnych“ rzeczy: imperjum, sułtani, cesarze, twierdze, pieniądze, moralność, obyczaje, tańce, pancerniki, armaty, traktaty, pojęcia...
Myśląc o tem, mimowoli nasuwa mi się hipoteza, dlaczego świat nie może dojść do ładu i spokoju. Cóż w tem dziwnego? Dawni ludzie — dyplomaci, ministrowie i parlamentarjusze dawnemi metodami usiłują rządzić ludami, które stały się czemś zupełnie nowem. Inaczej one myślą, inaczej czują, inne mają dążenia i ideały, albo też wcale ich nie posiadają i nie potrzebują. W tem się kryją główne przyczyny konfliktów, zamieszek i całego hałaśliwego bałaganu na staruszce — ziemi.
Przed zachodem słońca zdążamy wywinąć się z cieśniny Dardanelów, starogreckiego Hellespontu. Na ostatnim południowym przylądku ze szczytu latarni morskiej sfrunęła do nas legenda i głosem bryzy, którą tchnęło na nas morze Egejskie, ożywiła wspomnienia o córce obłocznej bogini Nefeli, — Helli, która podczas ucieczki przed złą macochą spadła z aeroplanu, nie! ze złotorunnego barana i utonęła w cieśninie, nadając jej swoje imię — morza Helli.
Bryza szemrze wśród lin, więc legenda snuje dalej swoją opowieść.
— Spojrzcie, przypatrzcie się po raz ostatni falom Hellespontu! Zwalczał je i przecinał wysmukłemi, silnemi ramiony młodzieniec namiętny z Troady — Leander, rozkochany w Herze, kapłance Afrodyty z Sesty. Co noc przepływał on Hellespont i spotykał się w gaju zacisznym z wybranką swego serca. Rozgniewana bogini zesłała na śmiałka burzę. Leander utonął. Hera nad rankiem ujrzała ciało jego piękne, jak gdyby z ciemnego marmuru latumijskiego wykute, wyrzucone przez fale na brzeg. Rozpaczą porwana runęła z wysokiego urwiska do lazurowej toni, aby w państwie Posejdona połączyć się na zawsze z cieniem kochanka.
Umilkła legenda.
Leander... Dzielny pływak w nasze czasy z pewnością nosiłby odznakę zwycięzcy olimpijskiego. Rodzima Troada szczyciłaby się nim, jak Finlandja — Nurmim, a Polska — Konopacką-dyskobolką.
Przypominam sobie, że Leander miał współzawodnika, nie w miłości co prawda do kapłanki Afrodyty, lecz w sporcie pływackim. W tem samem miejscu lord Jerzy-Gordon Byron, natchniony twórca „Czajld Harolda“, „Manfreda“, „Korsarza“, „Więźnia Czyljonu“ również przepływa Hellespont.
Czy i na niego w gaju zacisznym Sesty czekała kapłanka Afrodyty lub muza — tego nie wiemy, bo wierny Moore spalił pamiętniki przyjaciela swego — Byrona.
Zapadł zmrok. Na pokładzie uciszyło się znacznie, a, gdy wybiła godzina dziewiąta, jedynie na mostku kapitańskim rozlegały się kroki oficera na wachcie i głuchy turkot łańcucha sterowego.
„Azja“ biegła na południe, tnąc spokojną, srebrzystą powierzchnię morza Hellady.
Egejskie morze spało, pogrążone w zwodniczej mgle promieni księżycowych.
W oddali migały ostrzegawcze ogniki latarni...
Spojrzałem na mapę. Płynęliśmy pomiędzy wyspami Imbros i Tenedos.
Jest to początek Archipelagu, tak bardzo groźnego... dla uczniów trzeciej klasy gimnazjalnej.
Jak dziś pamiętam naszego geografa i jeszcze bardziej surowego nauczyciela łaciny i greki. Zmuszali nas biedaków z pamięci recytować wszystkie wyspy Archipelagu i ilustrować opowiadaniami z mitologji i historji Hellady.
Była to istotna męka, bo co nas wówczas obchodził cały Archipelag z jego powodzią baśni, ciągłych bitew, przewrotów, wypraw?!
Jak się później okazało, starzy nudziarze wiedzieli, że temu i owemu z nas może się to przydać w życiu.
Płynąc w tę noc po morzu Egejskiem, uczułem dla nich rzewną wdzięczność.
Przypomniałem sobie coś-niecoś z ich ględzenia.
Tenedos... O wyspie tej wiedziałem jedynie, że na wschód od niej, na brzegu Małej Azji, odnaleziono ruiny Troi. Ha! Córa lekkomyślnej Ledy — Helena, Parys, Offenbach, Menelaus, Agamemnon, Achilles, Hektor, Odysseusz, koń trojański, Odyseja, Iljada, Eneida.. Wesołe, głupkowate Ajaksy, nie — to nie z tekstu Homera, lecz z libretta operetki... Wszystko jedno!... Troja tuż-tuż za Tenedosem.
„Muzo, męża wyśpiewaj, co święty gród Troi
Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej,
Mnóstwo różnych miast widział, poznał tylu ludów
Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!“...
skanduje urywek z „Odysei“ usłużna pamięć, przechowująca zazdrośnie pierwsze młodociane wyprawy w tęczową krainę poezji...
Pamiętam doskonale początek „Odysei“, ale niech-no ktokolwiek zapyta mnie jak się zaczyna ta lub inna z moich własnych książek, napisanych przed dwudziestu laty, — nie odpowiem!
Jakaś wielka wyspa mrugać poczęła ku mnie czerwonemi i żółtemi ślepiami latarni.
Porozumiewawczo, trochę chytrze, a zwodniczo, jak syrena Kalipso...
Zrozumiała to też sapiąca „Azja“, bo odbiegła dalej od zapalających się w mroku ogni.
Schyliłem się nad mapą.
Mam wprost przed sobą Mitylenę...
Przecież to wyspa Lesbos! Słynęła z doskonałego marmuru z Brizy... Nie, to fraszki! Była ojczyzną filozofów, historyków, muzyków i poetów...
Aha, muzyków i poetów!
Na Lesbosie urodził się Terpander, twórca muzyki helleńskiej, poczwórny zwycięzca w turnieju muzycznym w Delfach, gdzie za piękną grę na siedmiostrunnej „kifarze“ zdobył wieniec.
Jednak sławę swoją Lesbos zawdzięcza raczej boskiej Safo – poetce natchnionej, twórczyni erotyki.
Safo, dostojna niewiasta, surowych, czystych obyczajów, rozkochana w estetyce mowy, ruchów i życia, stworzyła własną szkołę. Najpiękniejsze i najszlachetniejsze dziewice otaczały ją, uczyły się poezji, muzyki, deklamacji.
Szacunek i uwielbienie otaczały lesbiankę Safo. Wzorem dla innych matron i dumą Lesbosu stała się Safo.
A gdy, szukając śmierci, skoczyła do morza z Leukadskich skał, — opłakiwała ją cała ludność, cała Hellada.
Odeszła do Erebu w sławie, opromieniona genjuszem.
Pozazdrościli jej tego komedjopisarze Attyki. Chodziło im o „sól attycką“, o sensację, o pieprzny sos do swoich utworów scenicznych.
Nie oszczędzili oni dobrego imienia Safo, boskiej Safo — poetki.
Jedni przedstawili ją, jako porzuconą kochankę młodego Faona, zdradzoną przez niego i w śmierci szukającą ukojenia.
Drudzy plotkowali w sposób oszczerczy, hańbiący wielką poetkę, o jej stosunku do młodych, pięknych towarzyszek.
Pamiętam, jak mój profesor greki, Juljusz Scheinfeld, ze łzami w oczach i z oburzeniem na poczciwej, starej twarzy, groził ręką, podniesioną nad siwą głową, i mówił:
— Hańba! Zbrodnia! Rzucać cień na sławne imię, na wysiłek wielkiego natchnienia, na poryw duszy!... Bezczelne pismaki attyckiej ulicy!
Przypomniawszy to sobie, na pokładzie „Azji“, płynącej wzdłuż ciemnego brzegu Lesbosu, westchnąłem.
Attyccy oszczercy i pismaki mają też swoich potomków w nieuczciwych, złośliwych krytykach. Safo umarła u podnóża Leukadskich skał, a rzucona przez nieznanych oszczerców plotka przetrwała aż do naszych czasów, — myślałem, spoglądając na migające czerwone i żółte ślepia latarni morskiej, palącej się na Lesbosie.
Smutek zakradł mi się do duszy.
Poszedłem do baru. Napiłem się whisky — soda z lodem. Lepsze to od walerjany lub bromu.
Spałem dobrze tej nocy.
O świcie byłem już na pokładzie. Suną mi na spotkanie i pozostają wtyle wyspa za wyspą.
Minęliśmy Chios, który wraz z siedmiu innemi miastami pretendował na miano ojczyzny Homera. Teraz panują tu wszechwładnie bogaci przemysłowcy, posiadający kopalnie marmuru i gliny porcelanowej, oraz fabrykanci wina, plantatorzy fig, winogron i pistacyj.
Cóż wspólnego mają oni z Homerem?
Podpływamy do Samos — wyspy bogini Hery, która swoich czcicieli nauczyła budowy szybkobieżnych okrętów o trzech pokładach dla wioślarzy.
Samoskie „triery“ pierwsze ciąć zaczęły lazurowe morze Hellady. Tu się urodził filozof Pitagoras, tu mieszkał przez czas dłuższy poeta Anakreont. Była to dziwna kraina, gdzie filozofowie stawali się sławnymi wodzami, wodzowie zaś oddawali się filozofji.
Wyrastają z niebieskiej mgły i płyną ku nam podnoszące się nad morzem skały.
Na jedną z nich zwraca moją uwagę przechodzący pastor prezbiterjański.
— Patmos! — mówi, wskazując palcem na małą, kamienistą wysepkę.
Patmos!
Nazwa ta budzi we mnie nowe wspomnienia.
Istnieje tam na szczycie, prostopadle spadającym do morza, jaskinia.
W niej to przebywał niegdyś uczeń Chrystusa, prawie 90-letni starzec, apostoł Jan, syn Zehedejów, z Galilejskiej Betsaidy rodem, „Syn grzmotu“, jak go nazywał Zbawiciel Świata.
Przybył tu, jako zesłaniec, po poprzedniem uwięzieniu w Rzymie i po skazaniu na śmierć we wrzącym oleju. O tem cudownem ocaleniu opowiadają Tertuljan i Hieronim.
Na Potmosie „Syn grzmotu“ miał objawienie, zapisane w Apokalipsie.
Jakież potężne, straszliwe obrazy przesuwały się przed oczami sędziwego Apostoła, który w parę lat później nie mógł już kazać, ograniczając się jedynie do sakramentalnego pouczania: „Dzieci moje drogie, kochajcie się wzajemnie!“
Apokalipsa — to pierwsza księga chrześcijańskiej natchnionej poezji, płomiennej i surowej. Jak każdy utwór, porywający i przykuwający do siebie uwagę, spotkał się on był z przeciwnościami, które, zresztą, jej autorowi zgryzot nie przysporzyły, albowiem przedtem żywot swój święty zakończył w Efezie.
Św. Jan, ukochany uczeń Chrystusa, na wyspie Patmos stworzył proroczy, potężny epos, ogarniający powszechną historję i dzieje kościoła od Nerona aż do końca świata.
Jakaż myśl przewodnia kierowała myślą i wyobraźnią świętego autora?
Zamierzał utwierdzić ściganych wonczas chrześcijan w wierze prawdziwej, przygotować ich do męczeństwa, lecz jednocześnie ugruntować nadzieję na zwycięstwo Mesjasza i triumf Jego nad wrogami.
Apokalipsa stanowi formę literacką, bardzo często przez Żydów używaną. Namiętne oczekiwanie „wybranego narodu“, marzącego o odbudowie królestwa Dawidowego, żądało symboliki i tajemniczości, działającej na wyobraźnię. Mamy podobne przykłady w trzeciej księdze Ezdry, napisanej za panowania Heroda Wielkiego, lub przy Domicjanie, w księdze Enocha, której autor żył za czasów Machabeuszów. A czyż inny mają charakter takie „apokaliptyki“ jak „Testament 12 patrjarchów“, albo „Wstąpienie Mojżesza do nieba?“
Wkrótce po śmierci św. Jana Apostoła rozeszła się pogłoska, że Apokalipsa jest dziełem świętobliwego człowieka-Jana, lecz nie posiadano dowodów, że był on uczniem Chrystusowym i Ewangelistą. Niektóre kościoły w pierwszych wiekach, nie uznawały Apokalipsy, dopiero św. Justyn, Klemens Aleksandryjski, a po nich inni ojcowie Kościoła w w. IV i V cytują już tę księgę, jako kanoniczną.
W kilka wieków później protestanci znowu zaatakowali dziwny utwór Jana Apostoła, a w najnowszych czasach — uczeni, dowodzący, że Apokalipsa jest obrazem kosmogonicznym.
Tylko „Syn grzmotu“ mógł napisać tak potężny, pełen polotu epos!
Napisał go na tej oto skalistej wysepce, do której dobiega i wyrzuca się na zdziar fala, podniesiona tnącym morze ostrym dziobem naszego statku.
Teraz tam mnisi starego klasztoru uprawiają winnice, mieszkańcy zaś — rolę, produkują oliwę i nie myślą, zapewne, o tem, że ze szczytu tej skały spoglądał na otwierające się przed nim niebo ulubiony Apostoł Chrystusa — Jan Ewangelista i, proroczą myślą ogarnięty, widział oczami duszy płomiennej:
„W prawej ręce siedzącego na stolicy księgi napisane wewnątrz i zewnątrz, zapieczętowane siedmiu pieczęciami“.
Znika Patmos w niebieskiej mgle, tonie w falach lazurowych.
Wynurzają się jedna po drugiej różowe, fjoletowe, złociste skały z bielejącemi na nich wieżyczkami latarni morskich.
Kos i inne drobne wysepki, odłamki, resztki starego świata, siedliska rybaków, przemytników, syren i porzuconych zapomnianych bóstw.
Coraz szerzej rozpościera się przed „Azją“ okiem nieogarnięta pustynia morza. Wypływamy z Egei na morze Śródziemne, na wielką, zgiełkliwą arenę świata antycznego.
Na lewo suną skaliste, pozłocone słońcem brzegi Rodosu, nad którym panuje szczyt Atabysion w wieńcu lasów.
Wyspa Heliosa, nigdy nie zapominającego o tym skrawku ziemi i rzucającego nań hojne promienie swoje.
Tu stał wpobliżu wejścia do portu olbrzymi posag Słońca.
W bronzie wykuł go Charet, twórca tego kolosu, którego nawet palca u ręki nie mogły były otoczyć ramiona dorosłego mężczyzny. Po 66 latach posąg podczas trzęsienia ziemi runął i przysypany piargami przeleżał w ziemi całe dziewięć wieków. Następnie jakiś turecki gubernator po odkryciu jej, sprzedał starożytną figurę pewnemu Żydowi, a ten zrobił na tem majątek. Nabywca wywiózł bronz do portu na 900 wielbłądach! Inni rodoscy rzeźbiarze — Agesander, Polidor i Atenodor dali zachwyconej ludzkości grupę Laokona, Apolonjusz i Taurysk — byka farnezkiego; inni znów stworzyli sto kolosów, ponieważ do tego rozmachu w sztuce skłaniała ich natura wyspy i tradycje Chareta, założyciela Sikiońskiej szkoły rzeźbiarskiej. Uczniowie tej szkoły na rozkaz Ptolomeusza Filadelfa stworzyli posąg Bachusa, którego podczas procesji wiozło 180 ludzi, oraz srebrną paterę, niesioną przez 600 niewolników.
Na Rodosie wreszcie żył i działał wynalazca wojenny, Poliorket, który zastosował po raz pierwszy maszynę oblężniczą, burzącą mury twierdz. Wielki to był wynalazek, gdyż nad Rodosem często szalały burze, nasyłane nielitościwą ręką szalonego Aresa — boga wojny, który odziedziczył po matce swej Herze kłótliwy, nieustępliwy charakter.
Minęliśmy Rodos. Przed nami leży bezbrzeżna płaszczyzna lazuru, nad nami niebieska kopuła, przetkana złocistemi nićmi promieni słonecznych. Morze Śródziemne, niezwykle dziś spokojne i łagodne, obejmuje nas coraz szerzej. Słaba bryza nie ma dość sił, aby pomarszczyć jego powierzchnię i wytworzyć z bruzd i miarowo wznoszących się płaszczyzn wodnych hufce fal piennych, syczących, siwych.
Hellada odépiewała swoje ostatnie prastare sagi.
Legendy i mity na bezszmernych skrzydłach swoich powróciły na skaliste brzegi Archipelagu, do oliwnych i dębowych gajów Attyki, Tracji i Beocji, umarły w oddali struny liry Homerowej i Hezjodowe opowieści o tem, co było i co przeminęło, pogrążone w nurtach Styksu, w otchłani Lety.
Ostatnie brzmią dźwięki ślepca Homera:
„Skoro okręt nasz prądy Oceanu minął
I na bezkresny przestwór wód morskich wypłynął,
Pędzim k’wyspie Eeji, gdzie Eos się rodzi,
Gdzie mieszka z swym orszakiem i gdzie Heljos wschodzi.“
Istotnie „Azja“ wzięła bardziej wschodni kurs.
Z krzykiem pożegnalnym odlatywały czeredy mew — białych i szarych.
Hałasując i tupiąc nogami, biegali po pokładzie Simon, Henri i Mignonne, przewodząc całemu tłumowi miłych, drobnych pasażerów pierwszej, drugiej i trzeciej klasy.
Gruby, czerwony kapitan obchodził statek, zaglądając wszędzie i mrucząc prowansalskie przekleństwa, potrzebne mu widać do zdrowia i nikogo nie przerażające.
Pustynia lazurowa, złota lub srebrna otwierała ramiona na nasze spotkanie.
Zbliżył się do mnie niemłody już Żyd europeizowany.
— Zamierza pan przekonać się na własne oczy, jak nasi Żydzi bawią się w Palestynę? — spytał, mrużąc chytre oczy.
— Bawią się w Palestynę? — powtórzyłem zdumionym głosem.
Podniósł ramiona i tonem pogardliwym odpowiedział:
— Naturalnie! Czyż pan może na serjo myśleć, że my — Żydzi, wychowani w warunkach cywilizacji europejskiej, porzucimy wszystko i przeniesiemy się do nagich gór palestyńskich lub do osad w dolinie Saronu i Jezrael?
— Myślałem... — zacząłem.
— Mrzonki! To nie dla nas taka zabawa! — zawołał ze śmiechem.
— Cóż w takim razie myśli Sjonizm? — zapytałem.
— On nie myśli! — wybuchnął. — Uparcie dąży do stworzenia w Palestynie „żydowskiej ojczyzny“. Ojczyzna — to skomplikowane pojęcie! Musielibyśmy posiadać nietylko poddostatkiem ziemi dla 13 miljonów Izraelitów, lecz odpowiednią ilość miast współczesnych, fabryki, handel, koleje, linje okrętowe. Sjonizm powinien uczynić z Palestyny „świątynię żydowską“, miejsce dla pielgrzymów pobożnych i — to tylko jedynie!
Zamyśliłem się, bo przypomniałem sobie pewnego starego Żyda-szklarza w Witebsku.
Opowiadał mi on, że marzeniem jego jest dożyć do chwili, w której będzie wstawiał szyby w oknach odrestaurowanej świątyni Salomonowej w Jerozolimie.
Mój towarzysz podróży tymczasem mówił dalej:
— My potrzebujemy mieć swój Rzym, swoje Lourdes! Nie możemy pogodzić się z myślą, że naród izraelski, mający takie wpływy i znaczenie w politycznem życiu świata, zmuszony jest tłoczyć się przed murem płaczu, korzystać z pogardliwej zgody na to Arabów, Turków lub angielskich policjantów! To — hańba!
Stary rabin, płynący na statku, siedział na pokładzie trzeciej klasy w miejscu zacienionem.
Pochodził, jak się potem dowiedziałem, z Bagdadu. Od muzułmanów zapożyczył sobie niektóre nawyknienia. Właśnie w tej chwili rzucił na pokład dywanik i, usiadłszy na nim, modlił się, czytając dużą księgę o znakach hebrajskich.
Wskazałem na niego wzrokiem Żydowi europejskiemu.
Przechylił się przez parapet i nadsłuchiwał, co mruczał stary rabin czytający.
— Księgi Hjoba! — uśmiechnął się towarzysz mój. — Wie pan, co czyta ten starzec? „Bojowanie jest żywot człowieczy na ziemi, a jako dni najemnicze — dni jego. Jako niewolnik pragnie cienia i jako najemnik czeka końca pracy swojej...“ Końca pracy swojej?... Z pewnością uważa, że tym końcem ma się stać osiągnięcie ojczyzny palestyńskiej!
— Ojczyzna jest najdroższym skarbem... — zauważyłem.
— Naszą ojczyzną jest cały świat! — odparł. — My nie posiadaliśmy nigdy szczególnego patrjotyzmu, bo, z chwilą, gdy w Palestynie zaczęło się dziać źle, Żydzi wyemigrowali i rozproszyli się po obliczu ziemi. Dla Palestyny mamy pietyzm i sentyment, sztucznie podtrzymywany w nas.
Tegoż dnia miałem rozmowę z Żydem amerykańskim, zdaje się, dziennikarzem.
— Sjonizm chce dowieść ludzkości, że żydzi obdarzeni są darem twórczym. Jest to najważniejsze zadanie sjonizmu! — mówił.
— Komu potrzebne są te dowody? – spytałem.
— Narodom, wśród których przebywamy! Uważają nas za ludzi innego gatunku, ponieważ nie mamy ojczyzny, mowy własnej i wyraźnych, zrozumiałych ideałów. Widzą w nas pierwiastek burzący, rozkładowy. To musi się raz skończyć! Uczynimy to, rozbudowując Palestynę do niebywałych rozmiarów i rozwijając jej życie państwowe! — zawołał z zapałem.
Spojrzałem nadół. Rabina otoczyła teraz duża grupa ludzi. Stali i siedzieli zasłuchani i poważni.
Rabin czytał monotonnie i kiwał się nad książką.
Byłem przekonany, że nikt z tej grupy nie myślał o ciężkich warunkach istnienia w dolinie Saronu i nie poto jedynie marzył o niebywałej rozbudowie Palestyny, aby świat cały, ujrzał twórcze zdolności Izraela. Inne myśli i daleko głębsze wzruszenia panowały wśród Żydów, słuchających księgi Hioba.
A o piętro wyżej, w barze, na pokładzie I klasy marokański „nuworysz“ spierał się z kupcem syryjskim o ceny na wełnę trypolitańską i opowiadał chełpliwie o swych udanych spekulacjach podczas wojny w Rifie.
Kupiec-Arab, płynący z Ameryki, słuchał uważnie, ćmiąc grubego papierosa. Czarne oczy jego okrywały się mglistą zasłoną tajemniczości.
Rozpoczęło się jednostajne życie na morzu.
Przez dwie doby nic już nie będzie mąciło go.
Dokoła rozpościerała się kolista płaszczyzna morza na razie zupełnie pustynnego. Nie spotykaliśmy ani statków, ani nawet żaglowców. Delfiny odbiegły gdzieś daleko. Czasami tylko nadlatywała czereda mew, krążyła dokoła „Azji“, szybowała nad masztami i po zachodzie słońca znikała bez śladu.
Morze, — zupełnie spokojne, lekko się marszczyło od łagodnej bryzy.
Gruby, czerwony kapitan nie miał nic do roboty. Uśmiechał się tylko i pił piwo.
Amerykanki z książkami w rękach wylegiwały się na leżakach, czytały i gwarzyły.
Panowie grali w golfa na pokładzie, siadali do kart, pili „whisky and soda“ w barze, uciekając z niego czemprędzej przed hałasem żydowskiej publiczności.
Etykiety, tak zwykłej na okrętach nie przestrzegano zgoła.
Marokański nuworysz paradował całemi dniami w pantoflach filcowych i w nocnej koszuli. Ten i ów wpadał do baru w pyżamie i w trepkach na bosych nogach. Panie również nie starały się o wykwintne stroje.
Amerykanki i Amerykanie przyglądali się tej niesfornej publiczności z niechęcią. Nigdzie nie można było znaleść zacisznego zakątka.
Na szczęście nie uprawiano jeszcze sportu dancingowego, chociaż z baru dochodziły odgłosy gramofonu.
Prawdopodobnie „Azja“ przedtem woziła wyłącznie Arabów, Syryjczyków i Felachów, ponieważ wszystkie płyty były w swoim czasie „naśpiewane“ przez wschodnich śpiewaków i śpiewaczki. Straszliwy to jazgot, przeraźliwe, skrzeczące wrzaski!
Podczas moich samotnych przechadzek po pokładzie towarzyszyli mi nieraz pasażerowie, wypytywali o podróże moje i o cel pielgrzymki do Palestyny. I tu na pokładzie „Azji“ dosięgła mnie nieznośna plaga. Znalazł się jakiś „interviewer“ — dziennikarz amerykański. Boję się tych ludzi bardziej od rannego tygrysa. Jeszcze nigdy nie spotkałem interviewera, któryby ściśle oddał rozmowę ze swoją ofiarą. Każdy z nich musi ozdobić ją własnemi myślami, które rzadko bywają myślami człowieka, poddanego torturom i podstępowi wywiadu.
Amerykanki interesowały się kwestjami z dziedziny okultyzmu.
Anegdota z tym okultyzmem!
Kilka szczegółów, zawartych w mojej książce „Ludzie, zwierzęta i bogowie“, szczegółów, podanych na surowo, tak, jak to słyszałem lub widziałem, wystarczyło, abym na zawsze został zaliczony w poczet „wybitnych“ okultystów, ba! nawet buddystów.
To zdanie jest tak rozpowszechnione, że loża masońsko-buddyjska „Dharma“ obrała mnie nawet na swego członka honorowego! Na szczęście loża ta przebywa... w Peru, więc nie mam z nią żadnych kłopotów.
Moich wspomnień z mitologji greckiej, nawiązanych do Archipelagu, słuchano z pobłażliwą cierpliwością.
— Było to pewno bardzo dawno... — westchnął jakiś Syryjczyk, mający interesy handlowe w Bostonie.
Inni słuchacze ze współczuciem kiwali głowami, potakując ni to mnie, ni to wyraźnie znudzonemu Syryjczykowi.
Mitologja moja żadnego powodzenia tu nie miała, a to dlatego, że słuchali mnie sami panowie. Czyż znają się oni na mitologji, raczej, czy mogą wyczuć romantyzm tych opowieści?
Wieczorem miałem odczyt o czarnych i żółtych ludziach.
Teraz panowie ci słuchali, widać, uważnie, bo później zasypali mnie pytaniami o możliwej eksploatacji obszarów, należących do ludożerców.
Skończywszy z tem, wyszedłem na pokład.
Zbliżyły się do mnie dwie panie, Amerykanki — poważne i inteligentne.
Już przedtem rozmawiały ze mną o okultyzmie i o zagadnieniach społecznej moralności.
Nagle jedna z nich rzekła:
— Słyszałam, że pan opowiadał o Leandrze... Może pan będzie taki grzeczny i powtórzy to dla nas?
Zgodziłem się natychmiast i odmalowałem, jak umiałem najbarwniej, obraz dramatu, który niegdyś widziały brzegi Hellespontu.
Panie długo zachowywały milczenie. Wreszcie jedna z nich westchnęła i szepnęła:
— Jakaż to była piękna i potężna miłość!
Zdziwiłem się, że dzieje romantycznego Leandra i namiętnej kapłanki Afrodyty mogły wzruszyć serce Amerykanki? Wiem przecież, że w Stanach Zjednoczonych ludzie nie mają czasu, ani na piękne romansy, ani też na tragedje. Pozostawiają to innym narodom, sami zaś szukają tego chętnie tylko w książkach; bowiem w życiu ich — rozpętanem i mknącem, jak wielkie, rozszalałe koło rozpędowe, niema miejsca dla tak ostrych i nikomu niepotrzebnych przeżyć.
— W jakim Stanie mieszka pani? — zapytałem.
— Koło Winnipeg! — odparła.
— Aha! W Kanadzie — to co innego! Tam błąka się jeszcze tu i ówdzie romantyzm. Można go odnaleźć w górach i kniei, w wigwamach Indjan, a nawet w home’ach kanadyjskich.
Przed wieczorem ostatniego dnia podróży spotykamy jakiś okręt japoński.
Płynie z Aleksandrji do Pireusu.
Później zjawia się na horyzoncie kilka żaglowców, dążących na zachód.
Nadciągają coraz to nowe, coraz liczniejsze czeredy mew — niezawodny znak, że jesteśmy już blisko brzegu.
Istotnie — z mglistej dali wynurzają się niejasne kontury góry, a w godzinę potem widzimy ją już zupełnie wyraźnie.
Tu i ówdzie, u podnóża jej i u szczytu połyskują ogniki.
Wieczór zapada szybko.
Wkrótce nie mamy już wątpliwości, że przed nami wyłania się miasto.
Jest to krańcowy punkt mojej podróży morskiej — Jaffa.
Już mrok pochłonął morze, gdy z mostku rozległa się krótka komenda, i „Azja“ zaczęła zwalniać bieg.
Z turkotem rozwinął się łańcuch kotwicy. Po chwili statek stanął i cicho, jak gdyby znużony, jął kołysać się na szerokich, łagodnych falach.
Dowiadujemy się wkrótce, że aż do rana musimy pozostać na okręcie, bo wieczorami szalupy nie przypływają po pasażerów. Dostęp do portu, najeżony rafami, jest zbyt niebezpieczny.
Klnę potrosze, lecz zmuszony jestem pogodzić się z losem.
„Azja“ zbrzydła mi do reszty. Stare pudło, naładowane... wrzaskami.
Wkrótce prześlizgnął się koło nas mały parowiec rumuński. Płynął do Konstancy, skąd tylko 30 godzin koleją do Warszawy.
Myśli moje pobiegły za ginącemi w oddali sygnałowemi latarniami parowca, przegoniły go i w jednej chwili dotarły do Warszawy, do drogich osób, do wszystkiego, co kocham.
Podróżnicy, turyści, pobożni pielgrzymi, dążący na Święty Wschód, miejcie się na baczności, przybywając do Jaffy!
Musicie wiedzieć, że duże szalupy, poruszane dwiema parami wioseł i kierowane przez rozkosznego, dumnego draba, siedzącego przy sterze, podpływają do burty statku, zabierają pasażerów i wiozą ku portowi, aby oddać ich w ręce celników.
Pomiędzy brzegiem a otwartem morzem ciągnie się czarna ściana poszarpanych przez bałwany skał. Jedyne wąskie przejście prowadzi do wewnętrznego portu.
Łodzie podpływają do raf i czekają na falę, która podrzuca je na swój syczący od piany grzbiet i wynosi na cichą wodę.
Sporo emocji zażyć można podczas wylądowania w Jaffie!
Lecz przed czemś innem jeszcze należy przestrzec podróżników.
Radzę stanowczo unikać wynajęcia osobnej szalupy.
Proszę spojrzeć na drabów, trzymających wręku radło steru!
Któż od pierwszego rzutu oka nie zrozumie, że są to piraci właściwie ex-piraci, a najczęściej nawet już synowie piratów. Chociaż, jak mi opowiadano, nie brak tu jeszcze i czynnych piratów, trudniących się handlem żywym towarem oraz pospolitem przemytnictwem.
Pokazywano mi dwóch takich wspaniałych „szakalów morskich“. Znam nawet imiona ich.
Piękne okazy! Proszą się same pod pędzel Adama Styki!
Spodnie białe, jedwabne, a tak szerokie, że możnaby z nich uszyć materace na dwa łóżka; kurta krótka, haftowana w srebrne esy — floresy; szeroki pas kaszmirowy z zatkniętą za nim długą fajką; na głowie — fez czerwony, na gołych nogach – trepki z żółtego safjanu. A te ich oczy baczne, świdrujące, ciągle głodne? A te nosy orle, drapieżne? A te wąsy... starannie skopjowane z ilustracyj, na których średniowieczni piraci, ci dumni władcy morza Śródziemnego, zuchwale „abordażują“ fregaty hiszpańskie i włoskie!
Taki malowniczy sternik, zamaniwszy naiwnego pasażera, który wynajął dla siebie osobną szalupę, odpływa na kilometr od okrętu i grzecznie rozpoczyna rozmówkę w języku francuskim lub... rosyjskim.
Zresztą może też przemówić po turecku lub grecku. Tylko po angielsku, mimo, że jesteśmy już w mandatowej kolonji Wielkiej Brytanji, wspaniały sternik nie umie nic innego wyrazić, oprócz: „sir“ i „pound“. To ostatnie słowo jest bardzo ciężkie, boć kosztuje całe 43 złote!
Rozmowa toczy się zawsze stereotypowo:
— Sir zdąża do Jerozolimy?
— Tak!
— Sir jest bogaty, skoro przybywa tu zdaleka?
Ostrożność instynktowna zmusza przybysza do milczenia.
— No tak, sir jest bogaty... — wzdycha radośnie drab w szerokich spodniach i czerwonym fezie — Ileż to, sir, ma zamiar zapłacić mi za szalupę?
— Przecież mówiliście, że odwieziecie mnie za jednego funta?
— One pound? Ja? Ja mówiłem?! Nie! Bogaty sir zapłaci mi five pounds!
— Pięć funtów! — oburza się pasażer — Nigdy! Jeden funt, jak było umówione! Je—den funt!...
— Trés bien... karaszo... — z uśmiechem zgadza się właściciel szerokich spodni.
To mówiąc, siada i zaczyna spokojnie nabijać fajkę.
Wioślarze, nędzni, opaleni na węgiel niewolnicy draba szczerzą zęby obleśnie i kręcą w brudnych palcach grube papierosy.
— Proszę płynąć! — woła pasażer.
— Mamy czas! mruczy drab w fezie — Postoimy do wieczora jeżeli... wyciąga dłoń i zakrzywionym palcem dziobie ją, dodając:
— Tu kłaść five pounds...
Zwykle heca ta kończy się na wypłaceniu pięciu funtów i rzadko kiedy uda się pasażerowi coś-niecoś wytargować.
Miałem i ja taką przeprawę z szerokiemi spodniami z jedwabiu, z czerwonym fezem i żółtemi pantoflami.
Ponieważ jednak spotykałem w swojem życiu drabów wszelkich gatunków, różnych temperamentów i wszystkich ras, więc wcale mię to nie zaskoczyło i nie zdziwiło.
Odparłem spokojnie:
— Jak pięć funtów, to pięć funtów! Trudno! Oto jeden funt, a resztę dopłacę w porcie, gdyż muszę zmienić czek... Leży w tej kieszeni razem z rewolwerem...
Drab nachmurzył czoło, zerknął podejrzliwie na mnie i skinął na wioślarzy.
Popłynęliśmy szybko naprzód.
W porcie drab w lot wyniósł moje bagaże i, wskoczywszy do szalupy, odpłynął.
— Hej! — krzyknąłem — Chodźmy zmienić czek!
Zaśmiał się wesoło, rzekłbyś, koń zarżał, i skinął ręką niedbale.
— Salam, drabie miły! — pomyślałem, patrząc w ślad szalupy, która mknęła po inną, być może, bardziej naiwną ofiarę — nieobytą z opryszkami portowymi.
Jestem w Jaffie...
Urzędnicy policyjni i celnicy — Żydzi i, o dziwo! prawie wszyscy mówią po polsku i są dla mnie nader życzliwi. Przepuścili mnie poza kolejką, walizek nie oglądali. Lekarz, na którym cięży obowiązek wyławiania chorych na dezynterje tyfus, cholerę, dżumę i trachomę, spojrzawszy na mnie zapytuje:
— Z Warszawy? Cóż tam słychać? Piękne miasto! Proszę o paszport!
Przykleja do niego jakiś papierek z pieczęcią, życzy mi przyjemnego pobytu w Palestynie i doradza, abym natychmiast zwiedził Tel-Awiw.
— Bardzo ciekawe miasto!... — zapewnia mnie.
Przewodnicy, pośrednicy, właściciele samochodów — przeważnie Żydzi, żaden z nich jednak nie zarobił na mnie. Nie było w tem mojej inicjatywy.
Tragarze-Arabowie odrazu odróżniają pasażera Izraelitę od innego cudzoziemca. Do Izraelity nie zbliżają się nawet, zostawiając go na pastwę rodaków jego. Zato nikogo innego ze swoich rak nie wypuszczą i nie pozwolą aby na nim zarobił Żyd.
W jednej chwili narają mu Araba pośrednika, ten podstawi szofera-Araba, tamten poleci mu arabski hotel, arabską restaurację i kawiarnię, arabskie sklepy, a nawet arabskiego oberwańca, sprzedającego angielsko-palestyński dziennik, — mały świstek papieru, anemiczny, blady jak dziecko, chore na robaki.
Jakiś elokwentny Arab wsadził mnie do dobrej maszyny, szybko ułożył bagaże i oddał mię w opiekę szoferowi — przystojnemu, młodemu Arabowi.
Mam mu zapłacić jednego funta palestyńskiego za przejazd do Jerozolimy i za zwiedzenie Jaffy.
— Czy nie pojedziemy przez Tel-Awiw? — zapytałem szofera.
— Nie, panie! — odparł szorstko. — Nie radzę jechać tam! Śmieszne, nieciekawe miasto...
— Dlaczego „śmieszne?“ — zadałem pytanie, uderzony nie tyle tem określeniem, ile tonem Araba.
Wzruszył ramionami i mruknął:
— Żydzi urządzają się tam na dobre, tak, jak gdyby zamierzali pozostać na zawsze...
— No, przecież... — zacząłem — „Jewish home“[2] zagwarantowane zostało przez Anglję.
Szofer obejrzał się nagle. W oczach jego spostrzegłem migotliwe błyski ni to ironji, ni to gniewu.
Znowu podniósł ramiona i odparł:
— Gdy morze jest zbyt blisko, nikt nie jest pewien brzegu.
— Geolog, czy co u licha?! — pomyślałem i kazałem wieźć się do Jaffy.
Szofer wyjechał za bramę portu i jął kluczyć w labiryncie wąskich, brudnych, zgiełkliwych uliczek. Znam te widoki, nawąchałem się w swojem tułaczem życiu tych zapachów łoju baraniego, tytoniu z nargile, skór, potu wielbłądziego i ludzkiego, kawy i mdłych pachnideł wschodnich. Nic nowego! Muzułmańskie miasto gorszego gatunku. Traci już swój styl i wdzięk. Wszędzie tkwią policjanci-Arabowie w hełmach i mundurach „chaki“ z numerkami mosiężnemi na kołnierzach i z białemi maczugami w opalonych dłoniach.
Mój szofer zatrzymał się nagle i mówi do mnie:
— Palarnia wschodnia...
— Znam to z Maroka, Sudanu i Bombaju — odpowiadam.
— Pan może tu zamówić tańce... Piękne tancerki, młode... — usiłuje skusić mnie Arab.
— Proszę jechać dalej! — wołam niecierpliwie.
Ruszamy, lecz po chwili samochód znowu staje.
— Największy sklep z dywanami i starożytnościami wschodniemi — objaśnia szofer.
— Nie mam zamiaru nic kupować — bronię się. — Chcę zwiedzić Jaffę...
— Pan nie potrzebuje nic kupować... Warto obejrzeć! — nalega szofer i już otwiera drzwiczki.
Poważny kupiec robi salam i kłania się nisko.
Wchodzę do wnętrza sklepu. Pachnie stęchlizną zleżałych tkanin, kurzem i trochę piżmem, najlepszym środkiem ochronnym na mole i szczury.
Zresztą panuje tu przyjemny chłodek, który jest bardzo pożądany, bo dzień — słoneczny, skwarny, coś około 52 stopni Celsjusza.
Wycieram spocone czoło i rozglądam się ostrożnie, aby zbytnio nie zachęcić kupca.
Oznajmiam mu wręcz, że nic nie kupię.
Arab uśmiecha się łagodnie i klaszcze w dłonie.
Chłopak w białym, powiewnym burnusie stawia przede mną mały stolik, a po chwili tacę z zimną wodą sodową i lodami.
Znam się na etykiecie wschodniej, więc z apetytem zjadam lody i popijam wodę, patrząc na kobierce, makaty i haftowane pasy, rozkładane przez kupca.
— 100 funtów! 80! Pięćdziesiąt! A to za bezcen — bo tylko trzydzieści! Mogę sprzedać nawet na raty... Wyślę panu do Warszawy... Mam tam klientów... „Gawaritie pa ruski?“
Objaśniam, że te czasy, gdy Polacy musieli mówić „pa-ruski“ minęły bezpowrotnie. Arab słucha uważnie, wzdycha nagle i szepce:
— Jesteście bardzo szczęśliwi! Odzyskaliście ojczyznę swoją... tymczasem my...
— Czy nie jesteście zadowoleni? — pytam, z ciekawością oczekując odpowiedzi.
Arab milczy przez chwilę, wreszcie macha ręką i każe chłopakowi pozbierać rozłożone przede mną rzeczy. Zamiast odpowiedzi pyta się:
— Jakżeż się to stało z Polską i jakżeż radzicie sobie sami teraz?
Spędziłem pół godziny w sklepie uprzejmego, inteligentnego kupca. Żeby się odwdzięczyć za poczęstunek, nabyłem u niego kilka drobiazgów i wyszedłem.
Szofer mój zmusił mnie jeszcze do wypicia filiżanki kawy w dużej kawiarni na bazarze. W niezliczonych sklepikach, na straganach i wprost na ulicy, w koszach mienią się wszelkiemi barwami przeróżne owoce. Żółte plamy pomarańcz, złociste stosy cytryn, koszyki palmowe, pełne fjoletowych fig, rumiane, rozpęknięte granaty, a nawet, chociaż to pora jeszcze nieodpowiednia, tu i ówdzie wiszą w cieniu bursztynowe i ametystowe grona wina i pęki zielonych, srebrzystym puszkiem okrytych migdałów...
Szofer, spostrzegłszy mój zachwyt, wiezie mnie bocznemi ulicami za miasto i okrąża go już nie asfaltowaną szosą, lecz drogami, po których kroczą wielbłądy, obarczone belami wełny, i biegną ponure osiołki, uginając się pod ciężkiemi worami.
Spostrzegam teraz, że Jaffę otacza wspaniały wieniec sadów i winnic. Wśród tego morza drzew i krzaków owocowych, miasto wznosi się, jak jakiś nieznany klejnot w oprawie ze szmaragdów, chryzolitów, rubinów, hjacentów i żółtych topazów; całą tę bachanalję barw wchłania bez śladu tafla morza, które lśni się i mieni, niczem gładko odpolerowany blat z najczystszej lapislazuli, ulubionego przez faraonów kamienia.
Faraonów... Cóż chcecie?!
Stare mury, leżące obecnie w rumowiskach, widziały wszak wojowniczego Tutmesa III — syna boga Ra, władcę Egiptu.
Zresztą, nie jedno widziały te stare gruzy, po których pną się teraz łozy winne! Filistynowie, wojska izraelskiego króla Dawida, kwadrygi dumnych władców Asyrji — Sennacheriba i Nabukadnezara — króla babilońskiego, zastępy Cyrusa i Aleksandra Wielkiego, wojownicy szlachetnych i tragicznych Machabeuszów, a po nich inni bez liku panowali tu krócej lub dłużej, a w gruncie rzeczy — przez jedną zaledwie, nieuchwytną chwilę, oznaczoną na wielkim zegarze kosmosu.
Zupełnie słusznie starożytni mieszkańcy tego miasta nadali mu nazwę Jaffy, raczej — Jafo, co odpowiada słowu „Piękny“
Istotnie okolica i morze są tu urocze, a samo miasto, jak każde, zresztą, inne, istnieje dla kontrastu, dla podniesienia piękna natury przez porównanie z zachwaszczającym i plugawiącym ją banalnym tworem rąk ludzkich.
Zawdzięczając przejażdżce dokoła Jaffy, miałem sposobność rzucić okiem na wzgórze Dżebel Tabitha. Jest to miejsce pielgrzymek chrześcijan i muzułmanów; znajduje się tam, zgodnie z podaniem, grobowiec cnotliwej wdowy, imieniem Tabitha, którą wskrzesił apostoł Piotr.
Św. Piotr, opoka Kościoła, mieszkał w Jaffie.
Mój szofer pokazał mi mały meczet, zbudowany na miejscu, gdzie stał domek Szymona-skórnika i gdzie miał widzenia i słyszał głos z Nieba Piotr, Apostoł Chrystusa — Mesjasza.
Samochód wybiega na szosę.
Arabowie pod kierownictwem angielskiego dróżnika naprawiają asfalt.
Szofer zatrzymuje maszynę i wskazuje na miasto.
Nad Jaffa góruje kościół św. Piotra i gmachy przytułku dla pielgrzymów.
Należą do Franciszkanów, jak zresztą prawie wszystko, co należy do katolików w Ziemi Świętej.
Strzelają ku górze cienkie minarety meczetów, niżej — zwarta ciżba płaskich dachów i głębokie koryta wąskich, krętych uliczek.
Na wyjeździe z miasta — szemrze fontanna w cieniu sykomory.
Jak zwykle, połączona jest z jakąś legendą. U wschodnich narodów wszystko posiada swój cień, ciągnący się z otchłani wieków. Cieniem tym jest legenda.
Na lewo od szosy, w pewnem oddaleniu, stoją równemi szeregami budynki nowoczesne, powiedziałbym nawet, modernistyczne.
— Co to jest? — pytam.
Szofer niedbale kiwa ręką i tonem niechętnym rzuca przez zęby:
— Tel-Awiw...
Jednocześnie puszcza gaz i gwałtownie pędzi naprzód.
Chłodzący, ożywczy prąd powietrza orzeźwia mnie. Od morza zalatuje wonny powiew jego.
Słońce złote, jaskrawe... Złote i różowe wydmy piaszczyste — ostatni gońce morza.
Pierwsze pola uprawne!... Co za kontrasty! Ogromny traktor amerykański o piętnastu lemieszach tnie bruzdy na roli, należącej do kolonistów żydowskich. Obok kroczy Arab, wparty ogorzałemi ramionami w radło drewnianego pługa. Ten narząd nie posiada ani kawałka żelaza: tylko drewno, powiązane rzemieniami, a lemiesz — z zakrzywionego sęka. Wielbłąd, okryty kłakami wełny, wlecze za sobą ten pierwotny pług i ryczy jękliwie.
Nie inaczej chyba cięli skibę doliny Saronu najbliżsi potomkowie Abrahama, Izaaka i Jakóba.
Witam cię rzewnie, nieśmiertelny pługu drewniany!
Walczysz dzielnie o swój byt i nie spocząłeś dotąd w żadnem muzeum.
Jest w tem coś mistycznego!
Mimowoli przychodzą mi na myśl podania, brzmiące jednakowo u wszystkich ludów i ras.
Nieśmiertelni bogowie dali ludziom trzy przyrządy cywilizacyjne.
Były to: pług, warsztat garncarski i przyrząd tkacki.
I, o dziwo! Przetrwały od zamierzchłych czasów, kiedy bóstwa Egiptu, Hellady i mityczny imperator chiński, Ju, nauczyli ludzi uprawy roli, sporządzenia naczynia z gliny i przemiany włókna roślinnego na tkaninę.
Najnowsze, najwspanialsze maszyny wynalazców angielskich, amerykańskich i niemieckich niewolniczo naśladują kształty, zawarte w „patentach“ bogów!
Niskie, małe budynki ciągną się wpobliżu szosy.
Biją w oczy reklamy marek benzyny, smarów, opon samochodowych, mydła, biszkoptów angielskich. Czasem szyld kawiarni lub restauracji zatrzyma na sobie wzrok podróżnika.
— „Café Britannia“...
Na szyldach obok napisów angielskich — tajemnicze, kabalistyczne hieroglify hebrajskie i koronkowe pismo arabskie, przypominające znaki stenograficzne.
Na szosie co chwila mijamy pędzące do Jaffy samochody, autobusy, motocykle.
Na wszystkich spostrzegam napisy wyłącznie żydowskie.
— Te maszyny należą do żydów z Jerozolimy i Tel-Awiwu — objaśnia szofer. — Takie słabe maszyny!... Najlepsze posiadają Arabowie i Syryjczycy...
Z obydwu stron drogi ciągną się plantacje pomarańczowe. Dalej za niemi palmy podnoszą pierzaste korony swoje. Coraz częściej widzę duże gmachy murowane. Nad bramami napisy hebrajskie... W oddali — stacja telegrafu bez drutu i budynki koszarowe... Tuż przy szosie stoją małe „bungalow“ z zacienionemi werandkami i ogródkami przed niemi... Są to domki oficerów angielskich.
Na uboczu — kort tenisowy, dalej — boisko piłki nożnej, jeszcze dalej — pole wyścigowe.
Z bocznej ścieżki, biegnącej od koszar, wychodzi na szosę niezwykła grupa.
Angielski żołnierz, wysoki, wiotki, z karabinem na ramieniu, za nim — cywil o twarzy wybitnie semickiej, ztyłu — drugi żołnierz uzbrojony.
Szofer śmieje się cicho. Pytam go, co ma znaczyć ta procesja.
— Złapali żyda — komunistę! Zamknięto go w więzieniu, a teraz żołnierze prowadzą go do sądu.
— Cóż z nim uczynią? — zadaję pytanie.
Przypominam sobie, że jestem w „jewish home“, proklamowanem uroczyście przez lorda Balfoura, a wiem dobrze, że w Polsce podczas występów komunistycznych chyba 80% uczestników stanowią Żydzi. Ciekawość moja rośnie.
Arab uśmiecha się złośliwie i odpowiada:
— Komuniści dostają po dwadzieścia uderzeń kijem, a potem władze wysyłają ich do kraju, skąd przybyli.
Krzyknąłem zdumiony. Cóż to za hałas muszą wszczynać potem liberalni i radykalni żydowscy publicyści?!
Mówię o tem szoferowi.
— Nie! — odpowiada stanowczo. — Oni sami nie chcą mieć u siebie komunistów! Mają nawet pewnego wysokiego urzędnika, który odznacza się bezwzględnością dla komunistów.
— Dziwne to — pomyślałem. – a jednocześnie pouczające i znamienne! Żydzi, przystępując do pracy twórczej w Palestynie, odrzucają wywrotowe i burzycielskie ideje, zrodzone w głowie Marksa i Lenina!
Myśląc o tem, instynktownie spojrzałem na szyld, zawieszony nad jakimś budynkiem. Przejeżdżaliśmy właśnie przez małą mieścinę.
— Er-Ramleh — objaśnia szofer.
Jest to obca nazwa, nic mi nie mówiąca. Zaglądam do mapy.
— Na Boga! Jestem w Arymatei! Tu miał swój dom dekurjon Józef, który pogrzebał ciało Nauczyciela we własnem grobowcu w Jerozolimie.
Ziemia Święta przemówiła do mnie po raz pierwszy.
W kwadrans później — nowa, pamiętna nazwa — Emmaus.
Wioska Emmaus, w której Chrystus po zmartwychwstaniu zjawił się dwom uczniom swoim, jak zapisał ewangielista Łukasz ze słów jednego z nich — Kleofasa.
Wzruszenie głębokie ogarnia mnie.
Jestem na Ziemi Świętej, do której przez dwadzieścia długich wieków tęskni dusza świata chrześcijańskiego.
W wąwozach i na szczytach nagich, okrytych osypami gór stoją kościoły, klasztory, baszty, widnieją jakieś ruiny, zwaliska dawnych budowli.
Szofer monotonnym głosem recytuje:
— Dawna twierdza krzyżowych rycerzy w Latrumie... Rzymskie ruiny w Emmaus... Tam dalej — studnia Hioba i klasztor... Te zwaliska w cieniu zielonych dębów — to meczet derwisza Aali.
Przejeżdżamy koło Kariathiarim z kościołem XII wieku, zbudowanym na fundamentach rzymskich koszar.
Na tle różowych, najeżonych skałami gór wznoszą się zielone pagórki, uwieńczone wioskami Arabów, meczetami, a często ruinami tylko. Wjeżdżamy w wąski, kręty wąwóz; spotykamy tu konne patrole policji angielsko-palestyńskiej, w której służą wyłącznie Arabowie.
Sprawia mi to przykrość. W Ziemi Świętej nikomu nie powinno zagrażać niebezpieczeństwo! Dopiero później dowiedziałem się, że w nocy nie można bez ryzyka wychodzić nawet poza przedmieścia Jerozolimy, chociaż ma w niej wspaniałą siedzibę swoją wysoki komisarz Wielkiej Brytanji i pałac — Patrjarcha-kardynał.
Na zboczach gór rosną zasadzone niedawno nędzne, anemiczne cyprysy i eukaliptusy. Jest to „forest of Balfour“ — lasek na cześć Balfura. Doskonały ten pomnik dla szlachetnego lorda dopomoże zalesieniu jałowych gór. Praktyczny pomysł!
Samochód wbiega krętemi wirażami na przełęcz górską i ślizga się nadół do głębokiej, wąskiej doliny, otoczonej zwisającemi skałami.
Tu i ówdzie, jak zresztą wszędzie w Palestynie, spostrzec można jakieś ruiny, gdzie-niegdzie ubogie pola durra, niezawodny znak, że należą do Arabów.
Widocznie w fałdach górskich w ukryciu czają się drobne osiedla tubylców.
Istotnie po zboczach potrzaskanych i popękanych spychów biegną węże ścieżek, czasami sznur wielbłądów wynurzy się z poza skał.
Zdobywamy jeszcze jedną przełęcz, na którą podnosimy się krawędzią górskiego masywu.
Widzę wdole nagie skały, ruchome plamy stłoczonych głowa przy głowie stadek owiec; na zwałach kamieni tkwi pastuch w brunatnym burnusie, wsparty na kiju pasterskim. Kwilą kanie, fruwają skowronki skalne i barwne kraski.
Wreszcie samochód wbiega na szczyt góry.
W cieniu skał odpoczywa grupa pielgrzymów. Starcy z workami na plecach i z sękatemi laskami, sędziwe i młode kobiety w czarnych sukniach, przypominających habity zakonne, i w białych chustkach na jasnych włosach siedzą w milczeniu.
Ludzie ci patrzą przed siebie zachwyconym wzrokiem.
W oddali na wysokiej górze, w złocistej mgle słonecznej kreślą się niewyraźnie zarysy wysokiej wieży z płonącym nad nią krzyżem, na prawo w dolinie ciągną się obszerne zabudowania. Nad niemi wznoszą się pękate, okrągłe kopuły z podwójnemi krzyżami i płynie monotonna fala dalekich jeszcze dzwonów.
Szofer staje, bo chce obejrzeć maszynę.
Wychodzę na drogę i zbliżam się ku pielgrzymom.
W tej chwili rozlega się śpiew ich. Poznaję język rosyjski.
Brzmią rzewną radością słowa psalmu:
„Weseliłem się z tego, co mi powiedziano: Pójdziemy do domu Boga!
Stawały stopy nasze w sieniach twoich, Jeruzalem!
Jeruzalem, które się buduje, jako miasto, którego uczestnictwo społeczne!
Bo tam wstępowały pokolenia, — pokolenia Pańskie: świadectwo Izrael, ku wyznawaniu imieniu Pańskiemu...“
Był to psalm CXXI, którym pielgrzymi tradycyjnie witają święty gród, ujrzawszy z tej góry pierwsze krzyże na górze Oliwnej.
Gdy pielgrzymi skończyli śpiewy i zaczęli zbierać szczupłe tłomoczki i koszyki, wdałem się z nimi w rozmowę.
Była to grupa emigrantów rosyjskich z różnych krajów, po których rozproszyła ich krwawa ręka rewolucji. Posłyszałem kilka znanych nazwisk.
— Straciliśmy nadzieję na powrót do ojczyzny i na jej odbudowę — mówił mi stary pielgrzym o oczach szeroko rozwartych, męczeńskich niemal. — Pozostało nam tylko jedno: prosić Boga, aby raczył uczynić cud i wskrzesić ukrzyżowaną Rosję... Widzi pan te kopuły w dolinie. Jest to klasztor prawosławny, gdzie podobno pogrzebana została siostra imperatorowej, cnotliwa przeorysza, wielka księżna Elżbieta, zamordowana przez bolszewików... A tam na górze Oliwnej połyskują krzyże na dzwonnicy katedry naszej!... Tu pozostały jeszcze szczątki dawnej, wspaniałej, potężnej Rosji!
Cała grupa żegnała mnie słowami pobożnemi na modłę klasztorną:
— Niech Bóg prowadzi szczęśliwie! Z Bogiem!
Chciałem im zabrać ze sobą cztery osoby, najbardziej znużone i słabe.
Pielgrzymi podziękowali, lecz odmówili.
Gdy samochód ruszył, rozpoczęli następny psalm:
„Ku Tobie podnosiłem oczy moje, który mieszkasz w niebiesiech.
„Oto jako oczy sług w rękach panów swoich, jako oczy służebnic w rękach pani swojej, — tak oczy nasze do Pana, Boga naszego, aż się zmiłuje nad nami“...
Śpiew zamilknął w oddali.
Mijamy kilka posterunków policyjnych.
Samochód wbiega na nową górę. Stąd widzę wyraźnie stłoczone mrowisko miasta, kopuły świątyń, dzwonnice, minarety, tu i ówdzie skrawek starych, zębatych murów, — murów jerozolimskich!
Na prawo od drogi pięknie utrzymany cmentarz.
Przed bramą stoi biały krzyż z czarnym mieczem, głębiej — monumentalna kaplica i odchodzące od niej białe skrzydła, okryte napisami. Wszędzie klomby kwiatów otaczają niskie białe grobowce.
Szofer objaśnia mi, że jest to cmentarz, gdzie są pochowani angielscy oficerowie i żołnierze, polegli podczas zdobycia Jerozolimy przez generała Allenby w dobie wojny światowej.
Przejeżdżamy most i — przedmieście świętego miasta otacza nas. Tłoczno i zgiełkliwie na ulicach. Odróżniam od pierwszego spojrzenia rasę mieszkańców. Są to Żydzi.
Niewysokie, najczęściej piętrowe domki murowane, upstrzone szyldami, ciągną się wzdłuż ulic, pełnych kurzu i hałasu. Niezawodnie jest to dzielnica handlowa; nad sklepami odczytuję nazwiska przeważnie żydowskie. Kupcy tutejsi, z pewnością, posiadają bliskich krewnych wśród handlarzy na naszych Nalewkach, Lesznie i Dzikiej.
Bije w oczy szyld hotelu: „Hotel Warszawski“, dalej inny, którego właścicielem jest p. Warszawski itd.
Zresztą w Jerozolimie nawet duże hotele należą przeważnie do Żydów: Centralny — do p. Amdurskiego, hotel Allenby — do p. Barskiego.
— Gdzie pan zamierza stanąć? — pyta szofer.
Pytanie to wprowadza mnie w kłopot. Nie mam żadnego określonego planu.
Wreszcie postanawiam jechać do konsulatu polskiego. Tam chyba dadzą mi najlepszą radę.
Samochód przemyka się wzdłuż murów Jerozolimy, wspartych na potężnych skałach.
Niedaleko od bramy Heroda, którą mój Arab nazywa po — swojemu: „Bab-es-Zahireh“, odnajdujemy schludny domek piętrowy, otoczony drzewami i klombami. Nad bramą wisi tarcza z Białym Orłem i napisem: „Generalny Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej“. Przy wejściu fotograf proponuje mi na poczekaniu zrobić zdjęcia, potrzebne do paszportów i innych dokumentów urzędowych. W małym holu kilku interesantów — Żydów, oczekuje na załatwienie swoich spraw.
Wspaniały, przystojny kawas-Arab wita mnie uroczyście i objaśnia, że p. konsul generalny wyjechał do Bejrutu na ekshumację i przewiezienie do Polski zwłok generała Józefa Bema, znanego na Wschodzie jako Murad-pasza. Urzęduje zaś wice-konsul, p. Jerzy Statkowski.
Proszę kawasa o oddanie p. Statkowskiemu mego biletu wizytowego.
Pan wice-konsul przyjmuje mnie bardzo uprzejmie i dziwi się, że nic o mojej podróży do Ziemi Świętej nie wiedział.
Opowiadam mu, że stało się to nagle. Tęsknota do słońca i odpoczynku od zgiełkliwej Warszawy spowodowała mój wyjazd.
W godzinę później, czyli po skończeniu urzędowania w konsulacie, miałem już wspaniały przytułek. Stanąłem w austrjackiej „Gospodzie Św. Rodziny“.
Pięknie utrzymany gmach, mnóstwo kwiatów, klasztorne, przestronne kurytarze, zacieniony, wysoki i duży pokój, z oknem na ogród.
Dwie niemłode, uprzejme służące pomogły mi wypakować, ułożyć moje rzeczy i rozwiesić ubranie.
Przełożonym gospody jest monsignor, dr. Frank Fellinger, który ma do pomocy księdza-Czecha, Antonina Klevetę, z djecezji w Ołomuńcu.
W tem połączeniu austrjackiego biskupa z księdzem czeskim tkwi pewna kombinacja polityczna. Rząd czeskosłowacki zażądał od Austrji, aby gospodę uznać za wspólną, a to z tego powodu, że na budowę jej użyte były ofiary z całego imperjum Habsburgów. Ponieważ datki szły też i z Czech, rząd rzeczypospolitej czechosłowackiej wyrobił dla swoich pielgrzymów prawo korzystania z gospody Św. Rodziny. Czyżby Polacy z zaboru austrjackiego nie brali udziału w zbieraniu składek na „Gospodę“?
Z prawdziwą przyjemnością i wdzięcznością wspominam swój pobyt pod opiekuńczemi skrzydłami monsignora Fellingera. Lepszego miejsca dla siebie znaleźć nie mogłem! Cieszyłem się tam również szczególnemi względami personelu, nie wyłączając oddźwiernego.
Był to niemłody już Arab, ciągle się niańczący z małą dziewczynką, może 4-letnią.
Jakież było moje zdumienie, gdy się dowiedziałem, że wspaniały kawas naszego konsulatu jest synem tego oddźwiernego! Mała dziewczynka zaś była... córką tegoż cerbera „Gospody“.
Różnica wieku pomiędzy bratem a małą siostrzyczką jego wynosić musiała conajmniej lat 25!
Widocznie słońce, upały i atmosfera Wschodu mają swoje dobre strony!
Spożyłem doskonały obiad w refektarzu gospody i wypiłem butelkę bardzo smacznego wina palestyńskiego.
Przewiewna i zimna sala posiada łukowate, potężne sklepienia, ozdobione herbami różnych dzielnic dawnej monarchji Habsburgów.
Gości w tym sezonie było mało. Oprócz trzech stałych: Anglika, zamiłowanego w archeologji, siwej lady-malarki i wysokiego urzędnika-Araba, przybyła tu niewielka grupa Amerykanów i Amerykanek. Byli to moi towarzysze z „Azji“.
Czują się oni tu trochę nieswojo.
Surowa, ascetyczna twarz i zimne oczy monsignora nie usposabiają Amerykanów do rozmów. Zamieniają pomiędzy sobą zaledwie krótkie zdania głosami przyciszonemi.
Co do mnie, podobał mi się bardzo biskup Fellinger, uczułem do niego żywą sympatję! Lubię takich twardych, niezłomnych ludzi obowiązku i powołania.
Najlepsze gatunki win krajowych wypuszczają piwnice „Riszon l’ Cion“; niegdyś należały one do Rotszylda, który odstąpił winnice swoje z całem urządzeniem kooperatywie żydowskiej; wybitni specjaliści kierują tem ogromnem przedsiębiorstwem, stanowiącym ważny atut w budżecie Palestyny.
Po obiedzie wszedłem na taras, urządzony na szczycie Gospody.
Ujrzałem Jerozolimę, pławiącą się w szkarłacie i złocie.
Dzwonnice kościołów, minarety i czarne cyprysy, strzelały ku niebu ponad płaskie dachy domów arabskich i żydowskich.
Na prawo — miasto wznosiło się coraz wyżej, aż się kończyło na szczycie wzgórza okrągłą kopułą z samotnym krzyżem.
Gdziekolwiek skierowałem wzrok swój, mimowoli ogarniał on całe miasto, lecz szybko powracał do tej kopuły z krzyżem, niby pociągany tajemną siłą.
Na tarasie zjawił się służący Gospody. Poznałem go, bo krzątał się przy stole, pomagając mile uśmiechniętym Marji i Luizie.
Wskazałem na kopułę i zapytałem o nią.
— Tam? Przecież jest to bazylika Grobu Jezusa Chrystusa! — zawołał.
Słowa te padły, jak uderzenie pioruna.
Wszystko zmieniło się odrazu.
Słońce świeciło inaczej — tęskno, jakgdyby przez łzy.
Serce ścisnęło mi się przeczuciem wzruszeń i przeżyć nieznanych.
Radość, która nie opuszczała mnie od chwili wylądowania w Ziemi Świętej, nagle przygasła.
— Grób Jezusa Chrystusa... Miejsce śmierci Syna Człowieczego... wielkiej tajemnicy zmartwychwstania Syna Bożego, który zjawił się by w trzy dni potem we wsi Emaus i przez Kleofasa posłał pierwszą wieść o sobie strwożonym, zrozpaczonym Apostołom, i, kto wie, dręczonym być może, zwątpieniem ciężkiem, gryzącem, jak o tem czytamy u Ewangelistów.
Czyż mogły ukoić trwogę jedenastu uczniów Chrystusa kobiety, które widziały w pustym grobowcu Anioła, przypominającego im przepowiednię Mistrza, gdy ten nauczał był jeszcze w Galilei?
Zwątpienie i rozpacz musiały trapić Piotra, Pawła, Łukasza, Marka, Jana i innych, którzy za Chrystusem przybyli do Jerozolimy.
Tak! nie mogło być inaczej! Wyczuwa się to szczególnie w ewangelji Łukasza (XXIV, 17–25).
„Kleofas i towarzysz jego w drodze z Jerozolimy do Emaus spotkali Chrystusa, lecz nie poznali Go.
Chrystus rzekł do nich: „Cóż to są za rozmowy, które, idąc, macie między sobą, a jesteście smętni?“
Kleofas odparł:
„Tyś sam gościem w Jerozolimie, a nie wiesz, co się w nim w te dni działo.“
Którym On rzekł: „Co?“
I rzekli: „O Jezusie Nazareńskim, który był mąż-prorok, potężny w uczynku i mowie przed Bogiem i wszystkim ludem. A jako przedniejsi kapłani i przełożeni nasi wydali Go na skazanie śmierci i ukrzyżowali Go. A myśmy się spodziewali, iż On miał był odkupić Izraela, a teraz nadto wszystko dziś trzeci dzień jest, jako się to stało.“
Kleofas opowiedział o widzeniu niewiast i o tem, że apostołowie obejrzeli grób Ukrzyżowanego, „ale samego nie naleźli“...
Oburzenie ogarnęło Chrystusa, bo odpowiedział im w uniesieniu:
„O głupi i leniwego serca ku wierzeniu temu wszystkiemu, co powiedzieli prorocy!“
Nie mogli ci ludzie — pozostawszy bez Nauczyciela, porzucić myśli o Synu Człowieczym i wierzyć odtąd jedynie w Syna Bożego, który miał zmartwychwstać.
Tam pod tem wzgórzem szukali Go i nie znaleźli.
Golgota...
Służący dodaje:
— Tuż przed Gospodą przechodzi droga krzyżowa...
Przechyla się przez parapet tarasu i wskazuje mi wąską uliczkę, przez którą jechał dziś od bramy „Bab Sitti Mariam“ mój samochód z szoferem Arabem.
Milczę, pochłonięty myślami i wspomnieniami.
Służący ciągnie dalej, wskazując na lewo.
— Tam, gdzie wznosi się ta duża kopuła z półksiężycem i te wysokie cyprysy — to meczet Omara; tam niegdyś stała świątynia Salomonowa...
Tak nagle przemówiła do mnie tradycja religijna i cała historja Ziemi Świętej, pierwsza historja, której uczyliśmy się w dzieciństwie...
Radość moja rozwiała się. Na jej miejsce przyszło rozrzewnienie i owładnęło mną.
Jestem u samego źródła naszej wiary.
Będę chodził po ziemi, którą stąpał cichy, łagodny Nazareńczyk, Syn Człowieczy, zdradzony i wydany przez Judasza, i on-że Syn Boży, uwielbiany i czczony przez setki miljonów ludzi, w znoju i męce oczekujących spełnienia na ziemi nauki miłości, głoszonej przez Niego prawie dwa tysiące lat temu...
Nagle wypłynął w pamięci mojej cmentarz wojskowy przy drodze do Jerozolimy, ślady okopów, zagrody z drutu kolczastego.
Wojna, rozlew krwi, przekleństwa, jęki konających, ostatnie przedśmiertne rzężenie, łzy rozpaczy...
— O, Boże Wielki! Sędzio najwyższy i najsprawiedliwszy!
W mroku wieków minionych oświeciłeś wtajemniczeniem ludzi cnotliwych i uczyniłeś z nich Proroków Prawdy Twojej. Ludzie nie uwierzyli im, korzyli się przed złotym cielcem i nieczyste życie pędzili.
Syna Swego, ucieleśnioną postać Swoją, posłałeś na ziemię, potem i krwią zbroczoną, zatrutą ohydą grzechów, boś ustami Proroków obiecał przyjście Mesjasza-Zbawiciela, torującego drogę Duchowi.
Ludzie umęczyli Zbawiciela i ukrzyżowali, a naśladowców Jego ścigali bez miłosierdzia.
Zwyciężyła jednak prawda Nauki Jego, głoszonej przez Człowieka i Boga.
Usta nasze odtąd chętnie powtarzają słowa Jego, serca zaś pozostają zimne, dusze — złości i zawiści pełne.
Nauką Chrystusową, jak gdyby płaszczem, otulamy postać naszą, a w zwojach tkaniny jego ukrywamy sztylet i truciznę.
Słowami Ewangelji zwodzimy braci naszych, dla których pogardę czujemy i nienawiść.
Lecz wierzę, że jesteś wszechmocny!
Wierzę, że stanie się tak, jak było w wielkiej chwili tworzenia.
Słowo Twoje ciałem się stanie.
W ciało i czyn obrócą się łagodne, w miłości poczęte słowa Twoje — głoszone przez Syna Człowieczego i Syna Bożego, — cichego Nauczyciela z Galilei, tu na szczycie Golgoty krwią swoją kreślącego alfę i omegę jedynej Prawdy!
∗ ∗
∗ |
Szybko opuściłem taras i wyszedłem na ulicę.
Dusza moja, strwożona i żądna modlitwy, dążyła na szczyt wzgórza stracenia, gdzie pamiętnego, straszliwego dnia stanęły trzy krzyże.
Ciała trzech mężów zwisały z nich.
Dwóch zbrodniarzy i — jednego, nad którym żołdacy umieścili tablicę ze znakami J. N. R. I. „Jezus Nazareńczyk, król Judejski“, — słowa z krucyfiksów, przed któremi modlić się uczyły nas w zaraniu dzieciństwa matki nasze...
Od pretorji Piłata do Grobu Zbawiciela droga — nie długa, chociaż nie łatwa nawet teraz, bo w tym nieznośnym skwarze, którym bucha blade niebo i rozpalony kamień murów i jezdni, pnie się ona w górę, aż na szczyt Golgoty.
Niedługa to droga...
Gdy temiż ulicami kroczył Chrystus, padając pod ciężarem krzyża, pod obelgami i ciosami rozwścieczonego tłumu i rozbestwionych żołdaków rzymskich obsypywany, stawała się ona wiecznością niemal...
Z pewnością, zresztą, droga na szczyt wzgórza stracenia była istotnie dłuższą i, niezawodnie, bardziej stromą.
Przecież na miejscu starej Jerozolimy kilka razy wznoszono nowe miasta tejże nazwy. Nic więc dziwnego, że gruzami zasypano wąwozy, zrównano i podniesiono cały teren tak wysoko, że obecna Golgota przedstawia się, jako nieznaczne wzniesienie gruntu.
Prawdziwa droga krzyżowa, na szczęście, leży gdzieś głębiej, ukryta pod warstwą rumowisk dawnych domów Jerozolimy...
Na szczęście...
Tak, bo gdyby nie to, należałoby złorzeczyć całemu światu, a może nawet przeklinać ludzkość chrześcijańską, szlochać szlochem ciężkim i miotać się w rozpaczy.
Tuż naprzeciwko gmachu, gdzie mieszkam, dwie kobiety — Arabka i Żydówka — biją się, wyrywają sobie włosy, drapią twarze i rzucają sobie wzajemnie straszne przekleństwa aż do siódmego pokolenia. W tych zapasach obrywają najwięcej dzieci, czepiające się spódnic matek i zawodzące żałośnie. Mężczyźni przyglądają się tej scenie spokojnie i poważnie. Dopiero policjant ostudza wojownicze zapędy i rozprasza gawiedź, stłoczoną na zbiegu Drogi Krzyżowej i ulicy Bab el Amud, biegnącej od bramy damasceńskiej.
Hałas, zgiełk, płacz dzieci, brzydkie wyzwiska, wykrzykiwane złemi, ochrypłemi głosami, sprośne żarty wydają się na tem miejscu czemś potwornem i bluźnierczem.
Być może, ożywiają one bezwiednie w pamięci dzień, w którym nienawidzący, podjudzany przez starszyznę żydowską tłum otaczał, bił i potrącał cichego Nazareńczyka, kończącego w pohańbieniu i męce posłannictwo swoje na ziemi.
Oglądam się na stronę i spostrzegam tablicę.
Trzecia stacja!...
Tu Chrystus po raz pierwszy upadł pod krzyżem, tnącym Mu ramiona, znużony ciężką drogą i osłabły od razów, zadawanych Mu przez tych, których miał zbawić.
Teraz uczniowie szkoły żydowskiej bawią się tu w piłkę, ciskając ją o mur i chwytając w powietrzu, krzyczą przytem, śmieją się i kłócą zawzięcie...
Wyryty w białym kamieniu muru napis głosi, że tu żołnierze rzymscy zmusili Szymona Cyrenejczyka, aby dopomógł Zbawicielowi podźwignąć krzyż...
A dalej?
Z publicznej latryny sączy się cuchnąca ciecz i wylewa się wprost na Drogę Krzyżową, na to miejsce, gdzie św. Weronika otarła krew i pot z męczeńskiego oblicza Chrystusowego..
Droga męki pnie się dalej i wyżej wąską uliczką, zatłoczoną przez wielbłądy i osły, pełną przeraźliwych nawoływań i wrzasków. Pod nogami gnój zwierząt pociągowych, pod murem — cuchnący trup białej kotki, a nad nią — czarna chmara much.
Przechodzę pod sklepieniem starej bramy dawnych murów Jerozolimy. Szerokie, zszargane miljonami nóg, śliskie, nierówne stopnie wiodą coraz wyżej.
Pod potężnym łukiem „Bramy wyroku“ przechodził niegdyś Chrystus, dysząc ciężko. Od tych kamieni odbijał się Jego rzężący oddech, szczęk i głuchy turkot ciężkiego krzyża, wleczonego po kamieniach wyboistej drogi.
A teraz na tejże bramie małe arabiątka umieściły wesoło śmigające wiatraki z barwnego papieru i pęki żółtych, rozwiewnych serpentyn. Chichoczą bronzowe dzieciaki i zabawiają się znakomicie, plując celnie na głowy przechodniów.
Za bramą, gdzie „Via dolorosa“ skręca nagle na lewo, trafiam do większego jeszcze zgiełku.
Szewcy z hałasem biją młotkami w podeszwy i obcasy trzewików; turkoczą maszyny krawców; rzeźnik wrzeszczy wniebogłosy, zalecając świeżo zabitego tłustego cielaka; mięso istotnie dymi się jeszcze i ocieka krwią; inny, zadarłszy baranowi głowę, rżnie go w ciemnym kącie jatki, z lubością słuchając bulgocącego rzężenia zwierzęcia; Arabowie, Syryjczycy wykrzykują coś ze wszystkich stron, zachwalają różne towary: ten — perkaliki i płócienka, tamten — naczynia szklane i aluminjowe, inny — owoce lub jaskrawe oleodruki biblijne z napisami rosyjskiemi albo niemieckiemi.
Nogi ślizgają się po nierównym bruku, z ostrych, sztorcem postawionych płyt kamiennych, ułożonym, a odpadkami mięsa, zgniłemi pomidorami i figami, skórkami bananów, plwocinami i krwią zaśmieconym.
W zaduchu wąskiej, pozbawionej przewiewu uliczki, nad którą suszy się bielizna, świeżo zdarte ze zwierząt pokrwawione skóry, unoszą się niezliczone chmary much. Skamła ślepy żebrak, okryty wrzodami, i wykrzykuje żałośnie stara Arabka, z wyżartemi przez chorobę nozdrzami i wargami.
Dochodzę do małego placyku, który oznaczyłem sobie na mapie.
Dokoła sklepy sklepiki, stragany. Kupczą tu Arabowie, Ormianie, Lewańtyńczycy, Koptowie i Rosjanie, lecz już zupełnie innemi towarami. Krucyfiksy, obrazy, święte rzeźby z kości słoniowej i perłowej masy, różańce, szkaplerze, pocztówki z widokami Ziemi Świętej, bransoletki, broszki i paciorki z czerwonego południowego bursztynu, zielonego kamienia lub z drzewa oliwnego i palmowego wiszą na wystawach w oknach i leżą w witrynach przed sklepami.
Jakiś bank zaczaił się tuż naprzeciwko furty, wyciętej w grubym nurze.
— Gdzie jest wejście do bazyliki Grobu Świętego? — pytam przechodzącego młodzieńca.
Wskazuje mi ręką na tę furtę i natychmiast dodaje:
— Je suis guide qualifie’... Je vous expliquerai tout... Tous renseignements, les plus précis...
Dziękuję i odmawiam się od usług przewodnika.
Uśmiecha się zagadkowo, lecz nie odchodzi, świdrując mnie czarnemi oczyma, bezczelnemi i głodnemi.
Spostrzegłszy zacienioną ławkę pod rozłożystym figowcem, siadam i usiłuję uporządkować wrażenia swoje i uczucia, napełniające mi serce i mózg. Uświadamiam sobie, że jestem wzburzony do głębi, zawiedziony w swych nadziejach i przybity czemś, co boli i nęka.
Czarnooki młodzieniec skrada się i siada obok mnie.
— Tu pan może nabyć najbardziej artystyczne pamiątki... Ten gmach to klasztor abisyński, ten — naprzeciwko należy do Koptów... — zaczyna.
— Jeżeli pan natychmiast nie pozostawi mnie w spokoju, spotka pana wielka przykrość! — odpowiadam z nagle zrywającą się we mnie gwałtownością i patrzę na niego bardzo nieprzychylnie.
Nie odzywa się więcej, lecz i nie opuszcza mnie.
Odwracam się do niego plecami.
Widzę ze swego miejsca cały placyk, otoczony legowiskami handlarzy, i uliczkę, prowadzącą nadół do innej — biegnącej ku „Bramie Wyroku“.
Patrzę na ruchliwe mrowisko ludzkie, a dopływa mnie stamtąd zmieszany, bezładny zgiełk głosów i ciężkie strugi zapachów przeróżnych.
Przypominam sobie etapy krwawej drogi Chrystusa, od chwili wydania Go Żydom aż do skonu, ze słowem: „Spełniło się“ na ustach, zroszonych octem i żółcią.
Tam skrzyżowały się spojrzenia zbolałej Matki i Jej Boskiego Syna, w nędzy i pohańbieniu dążącego na miejsce stracenia, innem znowu — Chrystus przemówił do córek Jerozolimskich, przepowiadając im straszne czasy gniewu Bożego.
Czarna, ponura brama, z panującym pod jej sklepieniem zaduchem i mrokiem wyrasta przed oczami... „Brama wyroku“, na jednym bowiem z jej rogów był niegdyś wywieszony odpis aktu, skazującego,„Króla żydowskiego“ na ukrzyżowanie.
O, rozumiem teraz okrucieństwo rycerzy krzyżowych, którzy pamiętali skargi patrjarchy jerozolimskiego Symeona, ponure kazania Piotra Pustelnika z Amiens i gorący zew papieża Urbana II oraz Ademara, biskupa Puy!
Przypominam sobie, że krzyżowi rycerze, zdobywszy 15 lipca 1099 r. Jerozolimę, w pień wycięli muzułmanów. Sam wódz Gotfryd de Bouillon pastwił się podobno nad wojownikami półksiężyca. Takim samym okrucieństwem zapisali się w dziejach krucjat Boemund z Tarentu, Rajmund hrabia Tuluzy, nieszczęśliwy książę Wolf bawarski i wreszcie król francuski Ludwik IX.
Nie dziwię się też, że muzułmanie mordują świętokradców, schwytanych w Mecce i Medinie — ziemi świętej wyznawców Proroka.
Nie mogę sobie wyobrazić innej formy ich oburzenia na widok chrześcijanina, plującego na posadzkę meczetu lub pijącego wino w przedsionku świątyni.
Czyż nie mogło oburzyć się i popchnąć krzyżowych rycerzy do czynów szalonych serce ich i wiara na widok tego, jak muzułmanie śmiecą, plują, zanieczyszczają drogę, którą kroczył Zbawiciel Świata — potulny, pogodny Nauczyciel z Nazarei?
Dlaczegoż my — chrześcijanie w tejże Jerozolimie zwiedzamy meczet Omara, w Fezie — świątynię Mulej-Idrisa, w Stambule Aja-Sofję, zdejmując obuwie i nakładając słomiane pantofle, gdy tymczasem Arabowie wchodzą do naszych świątyń w Palestynie, jak do hali publicznej i na drodze krzyżowej kupczą i nie chcą uszanować świętej tradycji tego miejsca?
Gdy Chrystus wstąpił do świątyni i ujrzał w niej handlarzy i bankierów, — chłostał ich powrozem i wypędzał z przybytku Bożego.
A my? My już spokojnie spoglądamy na pomiot wielbłądzi i ośli, na ściekającą zawartość ubikacyj arabskich, na zgniłe owoce i trup kotki, — tam, gdzie wieki minione pod ziemią ukryły ślady stóp Syna Bożego!?
Formuła ta wytworzyła ciężką kompromisową sytuację, ciągłą, naprężoną niepewność. Drażni to muzułmanów, drażni Żydów i tylko europejskie i chrześcijańskie mocarstwa, zwyciężywszy na Bliskim Wschodzie, w milczeniu gnuśnem godzą się na wszystko, z obleśnym uśmiechem powtarzając nic nieznaczące, a jakżeż szkodliwe i niebezpieczne słowa o „status quo“ w „Ziemi Świętej“!
Takie myśli jeszcze dotkliwiej dręczyły mnie, gdy zwiedzałem bazylikę Grobu Świętego.
Na niewielkim placyku przed portykiem świątyni kłóciło się kilku mnichów. Spostrzegłem tu Franciszkanów, Koptów, Greków i Rosjan. Rozprawiali zbyt energicznie i zbyt hałaśliwie omawiali toczące się wśród przełożonych narady o naprawie kopuły bazyliki, która ucierpiała poważnie podczas ostatniego trzęsienia ziemi i teraz zagraża upadkiem.
Franciszkanie gotowi są przystąpić do przebudowy, lecz żądają za to oddania im jednej z kaplic, należących do innych wyznań.
Tak samo Grecy chcieliby odrestaurować kopułę, lecz pragnęliby otrzymać za to cośkolwiek w Nazarecie lub Betleemie.
Inne wyznania spierają się również o to i owo.
Płyty placyku i stopnie, prowadzące ku niemu, zniszczone zupełnie, wykrzywione, pełne wybojów i wykrotów, przedstawiają istną pułapkę dla pielgrzyma. Łatwo tu poślizgnąć się i stoczyć się po ostrych kamieniach nadół, jeszcze łatwiej — złamać nogę.
Wszystko to, razem wziąwszy, wymaga gwałtownej i gruntownej naprawy.
Pieniądze na to znajdą się, bo przecież pielgrzymki pobożnych, przybywających do Jerozolimy, rok rocznie pozostawiają tu miljony.
Jednak od szeregu lat nic się nie robi.
Przyczyna ta sama, co i z naprawą kopuły: targ o terytorjalne wynagrodzenie za remont, „imperjalistyczne“ dążności miejscowych kierowników wyznań, żądza zaborcza, skłonność do anektowania świętości, należących do innych posiadaczy.
Świątynia pierwotna, zbudowana na rozkaz cesarza Konstantyna rękami całej załogi i ludności Jerozolimy, została spalona przez wojsko Chozroesa w r. 614-ym. Odbudowana częściowo, przeważnie przez Greków, w wieku XI zniknęła, zburzona wraz z innemi świątyniami chrześcijańskiemi, na rozkaz kalifa Hakima. Wtedy to po raz pierwszy, chociaż bez oddźwięku, papież Sergjusz IV nawoływać zaczął świat chrześcijański do wojny z niewiernymi o Grób Jezusa Chrystusa.
Teraźniejsza bazylika jest dziełem rycerzy krzyżowych i chrześcijańskich królów jerozolimskich. Plan tej olbrzymiej budowli, obejmującej całą Golgotę i miejsce Zmartwychwstania, opracował architekt Jourdain, lecz dopiero w r. 1149 zbożna praca Francuzów została doprowadzona do końca.
Po pożarze, który wybuchnął w bazylice w r. 1808, Grecy wprowadzili pewne zmiany architektoniczne w kopule; jednak nie były one trwałe, bo w czterdzieści lat później architekci francuscy i rosyjscy przebudowali ją w tej formie, jaka przetrwała do czasów obecnych.
Przyglądam się fasadzie bazyliki i dzwonnicy — dziełu Jourdaina i rycerzy krzyżowych.
XII wiek! Imponujący, surowy artyzm, wysoki polot wyobraźni i poryw uczucia głęboko religijnego.
Lecz ten placyk przed bazyliką, otoczony potężnemi murami i ciemnemi otworami wejść do bazyliki, do klasztoru greckiego, do kaplicy ormiańskiej i do kaplicy Koptów, — przykuwa do siebie uwagę moją.
Przed wejściem do bazyliki Grobu Świętego spostrzegam tablicę. Położono ją tu na pamiątkę o angielskim rycerzu Filipie d’Aubigny, który w XIII wieku towarzyszył cesarzowi Fryderykowi II do Jerozolimy, gdzie już bywał przedtem. Tę tablicę wykryto niedawno, gdyż za panowania Turków stała nad nią ława dla żołnierzy i dozorców tureckich i arabskich, ukrywając ją od oczu przechodniów.
Małe podwórko, wybrukowane zniszczonemi płytami, gładko odpolerowanemi przez pielgrzymów, ma poza sobą krwawe, ponure dzieje.
Mnich — franciszkanin, Włoch, który zbliżył się do mnie, objaśnia mnie głosem monotonnym, powtarzając setki razy oklepane, jednostajne zdania:
— Na tem miejscu poniosło śmierć męczeńską kilku naśladowców św. Franciszka z Asyżu: w 1557 z rąk muzułmanów zginął brat Juniper, w 1597 — hiszpański brat Cosimo. Brata Marję z Portugalji ukrzyżowano tu i spalono żywcem... Zginęło tu kilku duchownych innych wyznań umęczonych za wiarę...
Młody Arab o czarnych oczach, który nie odstępuje mnie ani na krok, zaczyna nagle śmiać się cicho i, pochylając się ku mnie, mruczy:
— To dawne dzieje!... Ludzie byli wtedy dzicy, okrutni i głupi... A wie pan co się tu działo w roku 1901, kiedy jeszcze trwała wystawa paryska? Podczas procesji mnisi-grecy napadli z bronią w ręku na franciszkanów... piętnastu z nich zranili tak ciężko, że niektórzy zmarli w kilka dni później...
— Jakież były powody? — zawołałem mimowoli, niepomny na to, że oddaję się w ręce d’un guide qualifié...
Arab roześmiał się głośno i odparł już pewnym głosem:
— Katolicy podczas nabożeństwa okadzali Grób Jezusa, zbyt blisko stojąc od ściany kaplicy...
Mimowoli spojrzałem na prowadzących ożywiony spór mnichów franciszkańskich, greckich, abisyńskich. Pomyślałem, że jeżeli rzucić im jakieś słowo gorące, — bójka natychmiast wyniknie pomiędzy „sługami bożymi“ — ludźmi ciemnymi i prostymi.
Franciszkanin, widząc, że się zadaję z przewodnikiem, odszedł ode mnie.
Wzrok mój pada na portal bazyliki. Posiada on dwoje drzwi, położonych obok siebie, jedne z nich — zamurowane cegłą.
Ze zdumieniem wskazuję na to Arabowi. Wiem, że w wielkim tygodniu, a i w inne uroczyste dni, napływają tu tysiączne tłumy pielgrzymów. Jednego wejścia stanowczo za mało.
Arab objaśnia mi, że jakiś sułtan kazał zamurować drugie wejście do świątyni.
— Dlaczego nie przebito go nanowo? – pytam.
— Nie wolno! — odpowiada głosem, w którym brzmi stanowczość i niezłomne przekonanie. — Status quo!... Istniało to za Turków, więc musi istnieć tak i nadal!
Z trudem się powstrzymałem, aby nie uczynić jakiejś krzywdy temu pewnemu siebie i swego „status quo“ młodzieńcowi.
W czas jednak błysnęła mi myśl, że nic to nie pomoże, bo owe dumne, a na niczem nie oparte przeświadczenie muzułmanów powinien był obalić z całą stanowczością i bezwzględnością angielską zdobywca Jerozolimy z r. 1917, generał Allenby lub Wysoki Komisarz Wielkiej Brytanji.
Widocznie jednak chodziło im więcej o politykę wschodnią, aniżeli o grób Tego, o dziejach którego i nauce czytają oni każdej niedzieli w Biblji, przestrzegając tradycyjnego obyczaju z taką samą sumiennoścą, jak nawyknienia do przebierania się przed obiadem.
Niezawodnie, dawno już doszli tak zwani ludzie „cywilizowani“ do przekonania, że nie wolno poświęcać rzeczy doczesnych — polityki, handlu i kolonji dla najbardziej nawet szczytnych ideałów i rzewnych odruchów serca. It is’nt any job!
Wchodzę do półciemnego przedsionka bazyliki. Pachnie woskiem i kadzidłem.
Wprost przede mną wznosi się mur, okryty haftowanemi tkaninami ofiarnemi, chorągwiami, wotywami i zwisającemi na łańcuchach lampami srebrnemi.
Otoczona wysokiemi świecznikami, należącemi każdy do innego wyznania i zazdrośnie przez swoich mnichów strzeżonemi, leży prawie na jednym poziomie z posadzką płyta różowego, gładko odpolerowanego kamienia, a o kilka kroków na lewo za kratkami głaz — okrągły, zwykły.
Przed płytą — otwarta Biblja.
Jest to Ewangelja według Jana, XIX — 38 — 39.
Czytam:
„A potem prosił Piłata Józef z Arymatei (przeto, iż był uczniem Jezusowym, lecz tajemnym dla bojaźni Żydów), iżby zdjął ciało Jezusowe. I pozwolił Piłat. Przyszedł tedy i zdjął ciało Jezusowe. Przybył też i Nikodem, który był przyszedł w nocy do Jezusa przedtem niosąc przyprawę mirrhy i aloes, jakoby sto funtów. Wzięli tedy ciało Jezusowe i związali je prześcieradły z rzeczami wonnemi, jako jest zwyczaj Żydom grześć“.
Ta płyta różowa okrywa skałę, na której złożono umęczone ciało Zbawiciela, gdy Józef z Nikodemem, a, podług innych podań, wraz ze świętemi niewiastami, namaszczali wonnościami zmarłego Mistrza i owijali w prześcieradła i ręczniki.
Okrągły głaz w ogrodzeniu, zgodnie z tradycją biblijną, oznacza miejsce, gdzie stały trzy Marje podczas przygotowania ciała Chrystusa do pogrzebu, a, podług innej wersji, gdzie się znajdowały Bogarodzica, siostra jej Marja Kleofasowa i Marja Magdalena, obecne przy konaniu Syna Człowieczego, gdy wołał głosem wielkim w tęsknocie śmiertelnej:
— Eloi, Eloi, Sabakthani?![3] Boże Boże, czemuś mię opuścił?!
Mój przewodnik natarczywie ciągnie mnie na prawo, powtarzając raz po raz:
— Na Golgotę! Na Golgotę!
Ogarniam wzrokiem cały przedsionek i nagle czuję rozpacz i wstyd...
Na lewo, tuż przy wejściu, o pięć kroków od kamienia namaszczenia, stoi szerokie łoże, z pewnością takie same, pod którem przez kilka wieków ukryty był grobowiec szlachetnego rycerza Filipa d’Aubigny. Na drewnianej pryczy, obitej wschodnim kobiercem i zarzuconej brudnemi, zatłuszczonemi poduszkami, dwóch Arabów wykłóca się, grając w warcaby. Trzeci leży rozwalony, popija kawę i czyta dziennik arabski.
— Co to za ludzie? — pytam prawie groźnie młodego przewodnika.
Spuszcza czarne oczy i odpowiada cicho:
— Są to słudzy dwóch rodzin arabskich — Jude i Nussebe, do których należą klucze od świątyni Grobu Jezusa; po ostatecznem zdobyciu Jerozolimy przez Turków i zwycięstwie nad krzyżowcami sułtan poruczył im pieczę nad tem miejscem.
— Cóż teraz robią ci słudzy? – zadaję nowe pytanie.
— Otwierają i zamykają bazylikę, baczą, aby nic z niej nie wynoszono, w wypadku zamieszek sprowadzają policję... — brzmi odpowiedź.
I to teraz?
Teraz, gdy w Stambule już niema sułtana, a Turcja pozostała na mapie geograficznej, zawdzięczając jedynie sporom politycznym i kombinacjom zwycięskich aljantów?!
Zatrzymuję jakiegoś mnicha greckiego i wypytuję go o tych Jude i Nussebe.
Mnich okazał się Rosjaninem.
Opowiedział mi, że posiadacze kluczy od Grobu Chrystusowego pobierają znaczny haracz od administracji bazyliki, a słudzy, którzy grają w warcaby, piją kawę i czytają dzienniki (parę lat temu palili nawet nargile!) chodzą w południe na obiad i drzemkę, zamykając świątynię na dwie godziny.
Spojrzałem na natrętnego Araba, włóczącego się za mną, i czułem, że gdyby powtórzył był w tej chwili sakramentalny frazes o „status quo“, wywlókłbym go z tego przedsionka, gdzie zawładnęło mną wielkie rozgoryczenie, rozpacz niemal.
Arab stał jednak przede mną w głębokiem milczeniu i patrzył w inną stronę.
Dałem mu pięć piastrów i skinąłem ręką na pożegnanie.
Odszedł i usiadł na łożu kluczników i dozorców Grobu Zbawiciela.
Okrążyłem mur i znalazłem się we wnętrzu świątyni.
Okrągła, olbrzymia nawa, oparta na wysokich, ciężkich kolumnach, przytłoczyła mnie.
Potwornie grube, pozostałe jeszcze częściowo z czasów Konstantyna mury, obdrapane, porysowane, okryte napisami i zniszczone, kryją w sobie małe, niskie, żelazne drzwiczki, prowadzące do jakichś ciemnych zakamarków.
Nie rozumiem, w jaki sposób mogą w wielkim tygodniu przez kilka dni zrzędu przebywać w tej świątyni tłumy pobożnych. Wiem, że pielgrzymi przynoszą tu ze sobą posiłek i napój, lecz jak mogą oni pozostawać po sześćdziesiąt i więcej godzin, nie mając możliwości wyjść z zatłoczonej po brzegi bazyliki?
O tem, co się dzieje w tem miejscu świętem podczas wielkiego napływu ludzi, kursują okropne, zgrozą przejmujące opowieści... Czy są one prawdziwe, tego nie wiem, nie będę więc powtarzał ich. Wiem tylko, że ktoś jednak musi wejrzeć w te sprawy i ustalić raz na zawsze mądry rygor.
Angielskie władze wiedzą coś o tem, lecz ograniczają się do środków zapobiegawczych przed niebezpiecznym tłokiem, paniką i... bójkami, które powtarzają się co rok prawie, a wynikają na tle fanatycznej zawiści i nietolerancji, niemal dzikiej.
Pewien wysoki urzędnik administracji brytyjskiej opowiedział mi o dwóch faktach.
W greckim kościele istnieje „dzień“ ognia świętego, przypadający na Wielki Czwartek.
Tłumy wiernych stoją ze świecami i oczekują na „cud zejścia ognia niebieskiego“.
Cud ten do r. 1920 powtarzał się regularnie, a odbywał się w nader nieskomplikowany sposób.
Patrjarcha grecki zamykał się w kaplicy Grobu Chrystusowego i modlił się w niej. W pewnej chwili z okienka kaplicy zjawiała się ręka, trzymająca pęk zapalonych świeczek. Tłum rzucał się i zaczynał w pośpiechu, łkając, walcząc na pięści i śpiewając modlitwy, zapalać od „świętego, cudownego“ ognia swoje świece. Po tej ceremonji na posadzce znajdowano zawsze kilkunastu zgniecionych na śmierć ludzi, a wśród modlących się — setki poranionych pielgrzymów o wybitych oczach, połamanych nosach, rękach i żebrach.
Anglicy teraz surowo zakazują tego „cudu“, stawiając w świątyni posterunki policyjne, a nawet patrole żołnierskie.
Takie zarządzenie jest tymczasem zupełnie niezbędne, ponieważ przy samym nawet Grobie Chrystusa wynikają nieraz krwawe walki.
Ktoś, zdumiony, może zapytać, co powoduje te bitwy, nieraz bardzo zażarte i w każdym razie bezczeszczące największą relikwję chrześcijańską, za jaką uznajemy Święty Grób?
Powodów jest wiele, a każdy z nich może w zdumienie i przerażenie pogrążyć człowieka o zdrowym rozumie.
Jakież to powody?
Dziś Koptowie, a jutro Ormianie lub Melkici pozwolili sobie na okadzanie Grobu Chrystusowego z dystansu 1 metra 20 cm, gdy tymczasem „status quo“ pozwala im zbliżać się do kaplicy Grobu tylko na 1 metr 30 cm! Ormianie więc dziś biją duchowieństwo Koptów, jutro Koptowie i Melkici napadają na Ormian, wyrywając mnichom kadzielnice, a samych dotkliwie turbują. Pielgrzymi ujmują się za swoimi kapłanami i wynika bójka, podczas której błyskają noże, a nieraz nawet bucha strzał.
To znów gorliwi franciszkanie, siostry-karmelitki lub benedyktyni do wielkich lichtarzy „katolickich“, które jak kolumny stoją przy wejściu do Grobu Chrystusowego, wstawili nowe świece przeogromne, pięknie ozdobione. Komuż to może szkodzić? Lecz nic nie ujdzie przed zazdrosnem okiem mnichów prawosławnych! W mig zmierzyli oni wysokość nowych świec. Okazały się o kilka centymetrów wyższe od świec kościoła wschodniego. Świece zostały zrzucone i zdemolowane, a czerstwi, krewcy zakonnicy, zakasawszy szerokie rękawy, wzięli się już za bary. Tłumy pielgrzymów katolickich i prawosławnych, zdenerwowanych, fanatycznie nastrojonych, idą za przykładem ojców duchownych. Zgiełk, krzyki, wycie, przekleństwa, rozlew krwi — u podnóża Golgoty!
Przed kilkoma laty przybył do Ziemi Świętej znakomity pisarz angielski Rudyard Kipling. Wysoki komisarz Wielkiej Brytanji wydał na cześć autora „Ksiąg dżungli“ i „Kima“ paradny obiad, zaprosiwszy cały korpus dyplomatyczny.
Uroczyste przyjęcie wcale się nie udało, bo podczas uczty komisarz został powiadomiony o bójce w bazylice betleemskiej, gdzie straciło życie kilku pielgrzymów. Od tego czasu przy „Grocie Narodzenia“ w Betleem stale tkwi policjant angielski.
Pośrodku bazyliki wznosi się marmurowa kaplica, zbudowana na początku XIX w. przez Greków, zdaje się, że za pieniądze, ofiarowane przez cara Aleksandra I. Jest to brzydkie „arcydzieło“, uwieńczone moskiewską głowicą, przypominającą „czapkę Monomacha“, przeładowane pilastrami, kapitelami, balustradkami, a nad wąskiem wejściem, z wysokim zdradzieckim progiem, ozdobione tarczą ze złotym orłem dwugłowym Paleologów bizantyńskich i carów rosyjskich.
Cały przepych budynku, złoto, srebro i drogie kamienie lichtarzy, lamp i obrazów świętych razi wzrok i obraża uczucia religijne już przed wejściem do kaplicy, a jeszcze bardziej po opuszczeniu jej.
Wchodzę do ciemnej, wąskiej sieni, która, podług św. Cyryla Jerozolimskiego, była niegdyś przedsionkiem rzeczywistego, wykutego w skale grobu Zbawiciela. Tu na odwalonym od grobu kamieniu, z którego później zrobiono stojący w centrum sieni pulpit dla Ewangelji, — święte niewiasty, przyszedłszy po szabacie, ujrzały Anioła, zwiastującego im zmartwychwstanie Syna Bożego. Ze sklepienia zwisają lampy bogate, płonące. Jak wszystko w bazylice, tak i one są podzielone pomiędzy wyznaniami.
Niskie, tak niskie drzwi, że, wchodząc, trzeba niemal rękami dotykać posadzki, prowadzą do Grobu Pańskiego. Zaledwie 3-4 osoby mogą się tam zmieścić naraz. Żadna wentylacja tu nie istnieje. Palące się świece i lampy rzucają czerwone błyski i kopcą w zatrutem powietrzu.
Do IX wieku grobowiec, należący do Józefa z Arymatei, tajemnego ucznia Chrystusowego, który złożył w nim ciało Mistrza, pozostawało w stanie pierwotnym. Był to grobowiec, „wykuty w opoce“.
Jednak nad Jerozolimą i nad Grobem Chrystusa często szalały burze dziejowe, a i kataklizmy nawiedzały Święty Gród. Sklepienia Grobu runęły z biegiem czasu tak, że w r. 1212 pielgrzym i rycerz, Willibrand Oldenburg, znalazł już wielkie zmiany w porównaniu z tem, co widział i opisał w IX stuleciu mnich Bernard. Sklepienie Grobu zostało nadmurowane, skały zaś, stanowiące ściany grobowca, oblicowano kamieniem.
Na prawo od wejścia znajduje się na nieznacznem wzniesieniu płyta białego marmuru na miejscu, gdzie złożono w grobowcu owinięte w płótno ciało Boskiego Nauczyciela — Siewcy Miłości.
W XVI wieku kustosz Ziemi Świętej, o. Maure, otrzymał zlecenie od papieża Juljusza II otworzyć i zbadać wnętrze Grobu Świętego, lecz dokonał tego dopiero w 50 lat później o. Bonifacy z Raguzy. W grobie znaleziono kawałek drzewa św. Krzyża, owiniętego w pergamin i złotogłów, bardzo stary i zniszczony. Na pergaminie wykryto nawpół zatarty napis, z którego udało się odczytać tylko dwa słowa: „Helena Magni“... Uczeni przyszli do przekonania, że napis ten w całości brzmiał: „Helena Magni Constantini mater“.
Świadczy to, że znaleziony kawałek krzyża złożyła do Grobu Chrystusa św. Helena, która wykryła tę relikwję u stóp Golgoty.
Biały marmur, okrywający Grób, nie jest zbyt stary. Zmieniano go już kilka razy.
Myślą staram się przeniknąć w mrok wieków i odtworzyć sobie obraz grobowca Józefa, ze złożonem w nim ciałem Syna Człowieczego i Bożego, tak, jak opisują Ewangeliści i pierwsi pielgrzymi.
Nowy to był grobowiec, niedawno w skale wykuty. Biało-żółty kamień przechował jeszcze ślady oskardów, kilofów i dłut. Zamożnym i znacznym człowiekiem był Józef z Arymetei, więc obszerny kazał przygotować dla siebie grobowiec. Stanowiły go dwie komory. Obok o skałę oparty stał ogromny, ciężki kamień. Miał okrągłą formę i był podobny do kamienia młyńskiego, tylko większy i cięższy znacznie.
Kamieniem tym musiało być przywalone wejście do celi grobowej.
Tu przenieśli i złożyli ciało umęczonego Nauczyciela Józef, Nikodem i trzy Marje, zamknąwszy wejście kamieniem.
Robili wszystko w pośpiechu, bo był to piątek i zbliżały się godziny przygotowania do szabatu, gdy prawo Mojżeszowe surowo zakazywało pogrzebu i jakichkolwiek styczności z nieboszczykiem.
Złożyli więc Chrystusa czasowo do grobowca Józefa. Po szabacie w niedzielę, mieli powrócić tu, przewinąć ciało w inne płachty, namaścić starannie i pogrzebać podług obyczaju i prawa, znajdującego się w Zakonie.
Ciało Jezusa pozostało w grobowcu; uczniowie odeszli, uprowadzając ze sobą szlochające, zrozpaczone niewiasty.
Nazajutrz, w dzień szabatu, któryś z Apostołów, może Kleofas albo Piotr, a może i inni niezawodnie przychodzili i zdaleka spoglądali na grobowiec. Widzieli wyraźnie, że kamień tkwi na swem miejscu, zamykając grotę.
— A myśmy się spodziewali, iż On miał odkupić Izraela, a teraz już drugi dzień jest jako ukrzyżowano Go...
Trzeciego dnia już nikt z Apostołów nie kwapił się do grobu Nauczyciela. Poszły tam tylko niewiasty: Marja Magdalena, Johanna, Marja Jakóbowa i inne, „przynosząc nagotowane wonne rzeczy i maści“, aby dokonać obrządku pogrzebowego.
Ewangelista — Łukasz twierdzi, że wszystkie niewiasty ujrzały kamień odwalony i dwóch aniołów, zwiastujących zmartwychwstanie Syna Bożego, albowiem:
„Potrzeba, aby Syn człowieczy był wydan w ręce ludzi grzesznych i był ukrzyżowan, a trzeciego dnia aby zmartwychwstał“...
Jan zapisał, że tylko Marja Magdalena widziała Anioła, bo ona pierwsza pospieszyła przed świtem do grobu Zbawiciela.
W każdym razie najpierw kobiety, zajrzały do grobu a po nich uczniowie, którzy zjawili się niebawem i nie dowierzali im. Leżało tam porzucone prześcieradło i złożony ręcznik.
Ciała Chrystusa nie znaleźli... Kamień, zamykający wejście, leżał odwalony.
Uczniowie Jezusa stali w przerażeniu i zwątpieniu ciężkiem.
Niewiasty — rozpromienione i zachwycone opowiadały im o swojem widzeniu.
— Spełniło się! — wołały. — Spełniło się, jak przepowiedzieli Prorocy!
Lecz mężczyźni nie czuli tej radości. Oni byliby chcieli własnemi oczami widzieć unoszącego się do nieba Mistrza, uwierzyliby z całą namiętnością wobec nowego cudu — zjawienia się Syna Bożego w postaci Syna Człowieczego, którego ran mogliby dotknąć palcami swemi, usłyszeć głos Jego i zajrzeć w oczy zawsze łagodne i pełne dobroci...
Lecz miało się to stać dopiero później — na drodze do Emaus i w samej Jerozolimie, gdzie Chrystus zjawił się wpierw Symonowi, a później wszystkim jedenastu Apostołom i, podług podania, Matce Bolesnej tuż u stóp Golgoty...
— Proszę już wychodzić! Tu niewolno pozostawać tak długo! — posłyszałem nagle niecierpliwy głos, mówiący po francusku.
Obejrzałem się.
Brodaty, z rozwichrzoną grzywą czarnych włosów mnich grecki zaglądał do kaplicy Grobu Świętego i niedowierzającemi, biegającemi oczyma patrzył na mnie.
Poznałem tego mnicha. Byt to ten sam, którego widziałem już, wchodząc do kaplicy. Siedział wtedy rozparty na ławce, naprzeciwko wejścia i ziewał, drapiąc się w głowę.
Nic nie odpowiadając, podałem mu pięć piastrów.
Obejrzał monetę starannie, mruknął i odszedł.
W kilka minut po nim opuściłem grób Zbawiciela.
Ujrzałem dyżurnego mnicha. Siedział na tejże ławie i rozmawiał z innym, śmiejąc się na głos. Trochę na uboczu dwóch zakonników abisyńskich karmiło rudą kotkę...
Na chórze śpiewali mnisi greccy, czy ormiańscy.
Z głębi kaplic, ukrytych za grubemi kolumnami, dochodziły pienia, odgłosy dzwonków, łacińskie, greckie, słowiańskie słowa liturgiczne.
W głównej nawie nikogo więcej nie było.
Usiadłem na krzesełku trzcinowem, stojącem pod murem.
Natychmiast wyrósł przede mną jakiś mały staruszek, sądząc z pół-świeckiego, pół-duchownego ubrania, — zakrystjan, albo wprost służka kościelny.
Pomarszczona dłoń wyciągnęła się ku mnie prosząco.
Schwyciwszy datek, staruszek pokulał ku siedzącym mnichom.
Nareszcie pozostałem sam.
Myślałem o tem że jestem u podnóża Golgoty.
Tu gdzieś, może, o kilka kroków odemnie rzymscy żołnierze rozciągnęli znużonego Chrystusa na krzyżu i wbili duże gwoździe w Jego dłonie i święte stopy, a później klnąc, podnieśli ciężki krzyż i ustawili go, aby wszyscy w Jerozolimie widzieć mogli, że stało się zadość zemście kapłanów i nienawidzących Nazareńczyka faryzeuszów i celników żydowskich, z którymi musiał wonczas politykować wszechwładny Piłat, namiestnik rzymskiego cesara.
Z tego miejsca można było słyszeć ostatnie słowa konającego Zbawiciela, — słowa, brzmiące różnie u Ewangelistów.
Tu wreszcie uczniowie Chrystusa przeżywali straszne chwile świadomości swej niemocy i braku odwagi, a później, jeszcze straszniejsze wyrzuty sumienia i gryzące, zatrute niepewnością zwątpienia w spełnienie się proroctwa o Mesjaszu i słów samego Jezusa.
Być może, ukryty w tłumie, przekradł się tu i, drżąc na całem ciele i szczękając zębami, spoglądał na wydanego przez siebie Mistrza, Judasz z Kariotu, najpotworniejszy, najbardziej tajemniczy wśród zdrajców.
Tu wreszcie na tej niedużej przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych odbyło się największe misterjum Zmartwychwstania, ogarniające radością bezmierną serca świętych niewiast i w kilka dni potem Apostołów, w których duszach rozpalała się żądza trudów w imię Chrystusowe i płomienne pragnienie nauczania i męczeństwa.
Wszystko to zaszło w tem miejscu, które ogarniam oczami swemi.
Usta same szepcą bezwiednie słowa nigdy niesłyszanej modlitwy...
I — nagle...
Wysoki, chudy mnich abisyński przechodzi przez świątynię i wykrzykuje coś głucho, chrapliwie.
Nie rozumiem tego, co mówi, i pozostaję na swojem miejscu, lecz niedługo, bo ktoś pochyla się nade mną i mówi po francusku:
— Za pięć minut bazylika będzie zamknięta!...
Oglądam się. To ostrzega mnie młody Arab, guide qualifié, który już pobrał ode mnie swoje honorarjum.
Wychodzę... Arab idzie krok w krok za mną, a, gdy staję na progu kaplicy namaszczenia, odzywa się półgłosem:
— Straciłem tyle czasu, a dostałem zaledwie pięć piastrów!...
Już nie miałem sił do oburzenia się.
Dałem mu jeszcze jakąś monetę, i, nie oglądając się, szybko szedłem do domu. Starałem się nic nie widzieć i nie słyszeć. Chciałem donieść do zacisza Gospody św. Rodziny nastrój i wzruszenie moje, bo czułem w duszy dziwne ukojenie i promienną jasność. Powracałem ze świętego miejsca wielkiego wtajemniczenia, które przekształciło świat starożytny i które kiedyś odmieni i złagodzi zatwardziałe serce ludzkości, uznającej politykę zaborczą, potęgę wielkich kapitałów, łodzie podwodne, gazy trujące, miljonowe armje a zatrutej żyjącą w duszach ludzkich zdradą Judaszową.
Pociągała mnie do siebie prastara Bazylika Grobu Chrystusowego...
Każdy niemal blok murów jej, każda płyta posadzki, każden przedmiot, znajdujący się w głównej nawie, w kaplicach i w różnych zakątkach tej olbrzymiej budowli — przemawia do wyobraźni i uczucia chrześcijańskiego.
Odwiedzałem bazylikę kilkakrotnie i z biegiem czasu nauczyłem się już przechodzić drogę krzyżową, nie widząc ohydy i brudów, nie słysząc zgiełku, i krzyków panujących na niej.
Przyszedłem do przekonania, że Jerozolimę należy zwiedzać w licznem gronie ludzi, najlepiej razem z uczestnikami masowej pielgrzymki. Idąc w tłumie, łatwiej jest nie zauważyć wszystkiego tego, co obniża wrażenie i budzi zgrozę. Kierownicy pielgrzymek tego rodzaju powinni zwracać szczególną uwagę na to, aby w gronie uczestników był ktoś dobrze obeznany z historją miejsc świętych i umiał podtrzymywać nastrój towarzyszy pielgrzymki w należytem napięciu.
Co do mnie, to musiałem, niestety zwiedzać Ziemię Świętą w samotności.
Za przewodników i doradców miałem tylko książki, które — przewertowałem jeszcze w Warszawie, a w Jerozolimie zaglądałem do nich, szukając niektórych szczegółów.
Ileż to rzewnych myśli wzbudziły we mnie takie książki, jak: „Pielgrzymka do Ziemi Świętej, odprawiona przez ks. Hołowińskiego“, „Les derniers jours de Jérusalem“ de Sauley, Guérin’a, „Jerusalem“, Juljusza Wippera „Jeruzalem za czasów Jezusa Chrystusa i wreszcie Renana „Origines du Christianisme“!
Około 600 lat przed Narodzeniem Chrystusa biblijny Nabuchodonozor, król Babilonji, zburzył gród Dawidowy. 50 lat minęło zanim Żydzi, po zrzuceniu jarzma babilońskiego, zaczęli odbudowywać Jerozolimę. Później burze dziejowe szalały coraz częściej nad tem miastem. Zdobywali je Persowie, Egipcjanie, Syryjczycy, Rzymianie, Turcy, krzyżowi rycerze.
Na miejscu świątyni Jehowy wznosiły się ołtarze Jowisza.
Herod Wielki zaczął znowu odbudowywać Jerozolimę i świątynię, co doprowadzono do końca dopiero w r. 64 po Nar. Chr., a w sześć lat później, miasto zostało zdobyte przez cesarza Tytusa i zrównane z ziemią.
Cesarz Hadrjan zamierzał uczynić z Jerozolimy główną ostoję pogaństwa w Azji i przystąpił w tym celu do odbudowy miasta. Zamiar ten spowodował rozpaczliwe powstanie Żydów, utopione we krwi przez dziesiątą legje cesarską.
Od tego czasu Jerozolima stała się kolonją rzymską; na miejscu świątyni salomonowej stanęła inna, poświęcona Jowiszowi Kapitolijskiemu z posągiem zwycięskiego Hadriana. Żydom pod groźbą śmierci zakazany został wstęp do Jerozolimy, która otrzymała nową nazwę — Aelia Capitolina.
Zaczynając od r. 326 naszej ery, cesarz Konstantyn Wielki dźwiga z gruzów zburzone przez Rzymian zabytki chrześcijańskie i wznosi wreszcie wspaniałą bazylikę Grobu Zbawiciela.
Aelia Podczas ostatniego okresu burzliwej epopei Jerozolimy, która w pewnych okresach liczyła do 200 000 ludności, w mieście pozostawała liczna gmina chrześcijańska, skupiona po ukrzyżowaniu Chrystusa, dokoła apostoła Jakóba, ciotecznego brata Syna Człowieczego. Jeżeli chrześcijanie zmuszeni byli niekiedy opuszczać święty gród, to przenosili się niedaleko, a mianowicie do Pelli za Jordanem, gdzie przełożonym obrano innego krewnego Jezusa Chrystusa — Szymona.
Podczas ostatecznego zburzenia Jerozolimy przez Hadriana w Azji i na wschodzie Afryki istniało już 13 samodzielnych gmin chrześcijańskich, kierowanych przez biskupów. Wśród nich spotykamy już coraz mniej Żydów-chrześcijan, których coraz częściej zastępowali nawróceni poganie.
Wspominam o tem wszystkiem dlatego, żeby łatwiej można było zrozumieć, w jaki sposób szczegóły życia i męki Chrystusowej, oraz pamiątki chrześcijańskiego kultu poza Ewangelistami mogły przechować się aż do dnia dzisiejszego. Pierwsi wierni z gminy Jerozolimskiej oraz drugiej, rezydującej w Pelli —, mogli przechować nie tylko tradycję, lecz i znaczną część pamiątek, związanych z genezą chrześcijaństwa.
Zwiedzając bazylikę i Jerozolimę dokładnie, pielgrzym spotyka wiele tych bezpośrednich relikwij po Chrystusie.
Wspominałem już o odłamku kamienia, zamykającego niegdyś wejście do Grobowca Józefa z Arymatei, gdzie złożone było ciało Zbawiciela. W kaplicy Anioła, czyli w przedsionku Grobu św. pozostała część tego kamienia.
W r. 350 św. Cyryl Jerozolimski opisywał całkowity, nienaruszony jeszcze kamień, pozostający na dawnem miejscu. Widocznie w takim stanie przechował się on aż do r. 570, poczem z nieznanych przyczyn podzielono go na większe i mniejsze kawałki. Jeden z nich pozostał przy Grobie Chrystusa, dwa drugie stanowiły stolnice ołtarzy bazyliki. Później, za czasów krzyżowych wojen, ołtarze te znikły, a części kamienia przeniesiono do Grobu św. i do kaplicy w domu Kaifasza na górze Sion, gdzie jeden z odłamków jego znajduje się obecnie.
W kaplicy Syryjczyków przewodnicy pokazują grobowce, w których znaleźli miejsce ostatniego spoczynku Józef z Arymatei i Nikodem; wchodząc do kaplicy św. Marji Magdaleny, pielgrzymi otrzymują wskazówki, że znajdują się oni w miejscu, gdzie po zmartwychwstaniu swojem Jezus zjawił się oczyszczonej z grzechów jawnogrzesznicy, która nie poznała Mistrza, myśląc, „iż był to ogrodnik“; w kościele Objawienia się Chrystusa Matce Boskiej przechowuje się część kolumny, przy której w Pretorji rzymskiej biczowano Zbawiciela; w kapliczce św. Longina do w. VII pokazywano nawet włócznię, którą przebito bok Ukrzyżowanego; jednak później relikwja ta znikła bez śladu; ormiańska kaplica oznacza miejsce, na którem żołnierze podzielili szaty Chrystusa.
W pobliżu Golgoty odwiedziłem wydrążoną w skale kaplicę św. Krzyża, gdzie prawdziwy Krzyż Męki był odnaleziony przez św. Helenę w zasypanej ziemią cysternie. Tuż greccy mnisi wskazują na odłamek kamienia, na którym rzymscy żołnierze usadowili Chrystusa i naigrawali się z Niego. Tu też znajdował się wieniec cierniowy, lecz z biegiem czasu został on podzielony na części i wysłany do Bizancjum i innych miast, jako relikwja dla wpływowych gmin chrześcijańskich.
Pewnego dnia po śliskich, nierównych stopniach, wykutych w skale, wszedłem na Golgotę, czując w duszy głębokie wzruszenie.
Ponure to miejsce, zamknięte w pancerzu z kamienia.
Jarzące się, nigdy nie gasnące lampy i świece ofiarne rzucają błyski na przepych i bogactwo, panujące tu.
Dlaczego tu, na tem straszliwem miejscu ostatniej Pańskiej męki i ludzkiej zbrodni znajduje się tyle złota, srebra, drogich kamieni?
To obraża uczucie religijne i rozprasza nastrój, ogarniający mimowoli każdego.
Pierwszy od wejścia ołtarz prawosławny umieszczono nad miejscem, gdzie stał Krzyż Chrystusa umęczonego. Przez otwory w marmurowym ołtarzu mnisi pokazują doły, w których były umocowane krzyże Zbawiciela i obu złoczyńców; obok ołtarza szczelina w skale, która, podług ewangelistów, przecięła górę w chwili zgonu Syna Bożego.
Dwa inne ołtarze należą do kościoła katolickiego i wzniesione są w miejscu, gdzie Chrystus został przybity do krzyża.
W kaplicy na Golgocie, mimo obfitości lampek i świec, panuje półmrok.
Siadam w kącie na ławie. Zamierzam skupić myśl i otrząsnąć się z przykrego wrażenia na widok nadmiaru krzyczącego przepychu, panującego w najtragiczniejszym punkcie bazyliki.
Z poza arki wychodzi nagle mnich — Franciszkanin. Niesie krzesełko i sztalugi malarskie.
Tuż za nim toczy się potwornie gruba jejmość, dźwigająca skrzynkę do farb, szklankę i butelkę z wodą.
Rozmawiają głośno; opasła dama śmieje się nieprzymuszenie, ustawia karton na sztalugach i otwiera skrzynkę.
Mnich, z uprzejmym uśmiechem opowiadając coś malarce, nalewa wodę do szklanki i wrzuca do niej pędzelki.
W tej chwili spostrzegł mnie.
Wymachując szerokiemi rękawami habitu, z rozwiewającemi się końcami sznura i różańca z krzyżem, biegnie ku mnie i zaczyna, gestykulując energicznie, złym głosem coś wykrzykiwać.
Był tak wzburzony i bełkotał tak niewyraźnie, iż z trudem mogłem zrozumieć, że mam przed sobą mnicha-włocha.
Chodziło mu o to, abym natychmiast opuścił kaplicę, ponieważ bazylika miała być wkrótce przez Arabów zamknięta.
— Nic mi się nie stanie, — odparłem, wyjdę stąd, gdy znów otworzą...
— Niech pan wychodzi natychmiast... natychmiast! — krzyczał mnich, wymachując pięściami i tupiąc trepkami o kamienne płyty, okrywające szczyt Golgoty.
— Dlaczegoż ta signora może pozostać, a ja nie? — spytałem spokojnie.
— Signora chce malować ołtarz! — krzyknął mnich niecierpliwie. — Niech pan wychodzi... wychodzić!
— Ja się chcę modlić!... — powiedziałem. — Proszę zostawić mnie w spokoju...
— Wychodzić! Wychodzić! — nastawał mnich i szarpał mnie za rękaw.
Istotnie musiałem wyjść, pomny na miejsce, w którem spotkała mię tak nieoczekiwana przygoda.
Drzwi bazyliki były już zamknięte.
Mnich grecki, stojący w przedsionku, przyglądał mi się z ironicznym uśmiechem.
Wyjrzałem przez zakratowane okienko drzwi i, spostrzegłszy kręcącego się na placyku chłopca, prosiłem go, aby sprowadził stróża.
W kilka minut potem sługa możnych Jude i Nusebe, dzwoniąc kluczami, zbliżył się do okienka.
Objaśniłem mu, jak umiałem, że zostałem zamknięty i, że musi mnie z bazyliki wypuścić.
Roześmiał się wesoło, otworzył drzwi i nie chciał nawet przyjąć bakszyszu.
— Często się to zdarza! – opowiadał po – francusku. — Mnisi powinni wywiesić na widocznem miejscu przepisy, tymczasem kłócą się między sobą i nikt nie chce zrobić tego... Do widzenia!
Powracałem ze smutkiem i goryczą w duszy.
Widziałem, że obyczaje z ulicy Haret Deir-el-Frendż, Haret el-Khankah i z bazarów dotarły już do samej bazyliki Grobu Odkupiciela — tej największej świątyni świata chrześcijańskiego.
Długo brzmiał mi w uszach natrętny, zły głos mnicha włoskiego:
— Wychodzić! Wychodzić!
Doprawdy, z nas dwóch powinien był raczej wyjść on...
Po tym wypadku raz jeszcze odwiedziłem św. Grób w towarzystwie Franciszkanina-Polaka, księdza Aureljusza Borkowskiego, doktora prawa kanonicznego.
Uprzejmy, spokojny, zawsze zadumany brat Aureljusz pokazał mi chóry grecki i katolicki, miejsce, gdzie zostali pochowani chrześcijańscy królowie jerozolimscy Gotfryd de Bouillon i kilku Baldwinów, Fulko Anżujski, Amori i inni rycerze krzyżowi; grobowce te zniszczyli Persowie, a później Grecy, zacierający ślady katolickich obrońców Grobu Zbawiciela; w zakrystji pokazano mi miecz i ostrogi Godfryda de Bouillon, poczem miły rodak nasz wprowadził mnie do małego klasztorka OO. Franciszkanów, gdzie spędzają dnie i noce bracia, pełniący obowiązki kapłańskie przy bazylice. Do r. 1869 mieściły się tu ciemne, ponure kazamaty, przypominające więzienie. Cesarz austrjacki, Franciszek Józef ofiarował zakonnikom znaczną sumę, którą ci, w tajemnicy przed Turkami, użyli w następujący sposób: własnemi siłami przebili drzwi i okna w murach, zbudowali mały taras, skąd mogli widzieć skrawek nieba, ponadto — nabyli dzwon, ciemną nocą wciągnęli go przez mur i zawiesili na tarasie.
Skoro zadzwonili weń po raz pierwszy, Turcy nie mogli już protestować w imię surowo przestrzeganej zasady, „status quo“. Coprawda po tym wypadku wzmocniono patrole, strzegące dzielnicy bazyliki i Muristanu.
W tym to klasztorku, gdy do ciemnych celek nie przebijał się jeszcze ani jeden promyk słońca, Juljusz Słowacki, podróżujący po Wschodzie, przepędził cały dzień i całą noc.
Może tu w jednej z tych cel, przytłoczonych łukami potężnego, odwiecznego sklepienia, zrodziły się strofy natchnionego wieszcza:
„I porzuciwszy drogę światowych omamień
I wysłuchawszy serce, gdy rzekło: Jam czyste!
Tu rzuciłem się z wielką rozpaczą na kamień
Pod którym trzy dni martwy leżałeś, o Chryste!
Skarżyłem się grobowi, a ta skarga była
Ani przeciwko ludziom, ani przeciw Bogu.“
Kto wie? Może mocarz uczucia i myśli, wielki wieszcz zgłębił przy grobie Zbawiciela przeciwieństwa straszliwe, istniejące pomiędzy duchem a ciałem, i żalił się, ciężką skargą przed grobem Syna Bożego i Syna Człowieczego, wahając się — do którego zwrócić wzrok błagalny?
Myślałem o tem, stojąc na małym tarasie klasztorku franciszkańskiego, gdzie otaczały mnie grube mury i okrywał niebieski namiot Ziemi Świętej.
Stary mnich opowiadał nam tymczasem o księgozbiorze, znajdującym się tu. Wpośród różnych „białych kruków“ przechowały się podobno stare odpisy dwu bull papieża Grzegorza IX-go. Jedna z nich zabrania duchownym osobom oszukiwać i wyzyskiwać wiernych, którym mnisi pokazują domniemane więzienie Chrystusa w bazylice, „albowiem Pan nasz, którego my wysławiamy, nie potrzebuje kłamstwa dla tego celu“; druga, wydana w r. 1238 zakazuje dokonywania „cudu“ zejścia ognia niebieskiego w wielkim tygodniu, co do niedawna praktykowane było przez biskupów greckiego i ormiańskiego obrządków, a co Papież Grzegorz IX jeszcze w w. XIII napiętnował, jako zabobon.
Była to już moja ostatnia pielgrzymka do Grobu Zbawiciela.
Wychodząc z bazyliki i patrząc na kamień namaszczenia, myślałem, że ktoś, mający wielką powagę i urok, powinien przybyć do Jerozolimy i wejrzeć w to, co się dzieje w miejscu świętem.
Z oddalenia dochodzące o tem wieści wydają się mniej straszne i obrażające duszę i sumienie chrześcijanina. Gdy człowiek dotknie ran tych własnemi rękoma, wtedy dopiero ogarnia go oburzenie i nieprzeparta chęć krzyknąć na cały świat, bo odradzają się w duszy jego słowa Chrystusa, wypowiedziane do Marji z Magdalji:
— Noli me tangere!
Tymczasem opoki, na której zbudowany jest kościół chrześcijański, dotyka zuchwale wszystko, co jest poziome i, używając języka biblijnego, nieczyste: kombinacje polityczne, spekulacje finansowe, ciemnota, plugawe żądze ludzkie i grzechy rozliczne, budzące odrazę, zwątpienie i rozgoryczenie bolesne, żal nieukojony, pragnienie skargi, co nie jest „ani przeciwko ludziom, ani przeciwko Bogu“, a tem gorętsza i cięższa!
Patrjarcha-kardynał, o ile informowano mnie z różnych źródeł, jest, podobno, zupełnie bezsilny. Mocniejsi od niego są i posiadają niezrównanie więcej środków do wywierania swego wpływu OO. Franciszkanie, w których gronie wre walka pomiędzy przedstawicielami różnych państw, od czego zależy bardzo zawiły, dobrze zamaskowany kurs polityczny. Być może, a na to są pewne wskazówki, wyższy kler franciszkański, zajęty wielką polityką, nie ma czasu i chęci przyjrzeć się bacznie temu, co czynią mniejsi braciszkowie, nieraz niewykształceni, nieobyci, zgoła ciemni, a tak szkodliwi dla prawdziwej wiary w nasze czasy zwątpienia na rozdrożu.
Kościół grecki, obecnie, z upadkiem Rosji pozostawiony bez dozoru, ormiański kler i wreszcie Jakobici, Melkici, Abisyńczycy i Koptowie szybko powracają do dawnych sposobów sfanatyzowania pielgrzymów i wyzysku ich.
Któż jest ten, który mógłby z powodzeniem zaproponować wszystkim zreformowanie wewnętrznego życia i działalności kleru chrześcijańskiego w Ziemi Świętej, a zarazem wystąpić przed całym światem w obronie Grobu Chrystusowego, sponiewieranego nieświadomem bluźnierstwem i świętokradztwem muzułmanów, zaczynając od możnych Judé i Nusebe, a kończąc na ostatnim rzeźniku, handlującym na „Via dolorosa?“
Nastał czas, aby przypomniano sobie dzieło papieża Grzegorza IX, który poddał krytycznej rewizji zwyczaje, praktyki i obrządki, uprawiane tu, i oddzielił plewy od ziarna dobrego, zabobon i mistyfikacje — od prawdy i wiary.
Nastał czas, aby pójść śladami Ryszarda Lwiego Serca, który sprawę ideału chrześcijańskiego i pragnienie oswobodzenia Ziemi Świętej stawiał wyżej od wymagań konjunktury politycznej.
Z wyobraźni mojej wyłania się postać Papieża-pielgrzyma, samotnie odwiedzającego Jerozolimę bez pompy i uroczystego ingresu do bazyliki Grobu Świętego, lecz w sutannie zwykłego księdza, odwiedzającego Palestynę — od Jerozolimy do góry Karmel.
Nie wiem napewno, lecz, zdaje mi się, że od dnia istnienia stolicy apostolskiej żaden namiestnik Chrystusa nie dotknął stopami swemi ziemi, na której zjawił się, żył, nauczał i zbawiał ludzkość przez mękę swoją Syn Boży.
Dostojny pielgrzym przekonałby się rychło, że Jezusa z Nazaretu Galilejskiego zdradzają, biczują, obelgami zarzucają i na krzyżu bólem straszliwym dręczą całe zastępy nieświadomych wrogów Ewangelji i świadomych Judaszów, duchowych braci zdrajcy z Kariotu.
„Pilnujcie sami siebie i wszystkiej trzody, nad którą was Duch Święty postanowił biskupami, abyście rządzili kościół Boży, którego nabył krwią swoją. Jać wiem, że po odejściu mojem wnijdą między was wilcy drapieżni, nie folgując trzodzie. I z was samych powstaną mężowie, mówiący przewrotności, aby odwiedli ucznie za sobą“... — mówił apostoł Paweł do starszyzny kościoła w Efezie przed podróżą swoją do Jerozolimy.
Ojciec Święty wystąpił już w obronie Nauki Chrystusowej, ujrzał bowiem, że wilki drapieżne już weszły i „nie folgują trzodzie“. Na olbrzymiej przestrzeni Rosji szałem porwani bluźniercy podnieśli ręce przeciwko Bogu, gnębią wierzących i zamykają przybytki Boże. Papież przekonał się naocznie, że wśród wiernych, a nawet pośród kapłanów, powstali już mężowie, „mówiący przewrotności“, bo oto niektórzy biskupi i duchowni prawosławni, niepomni odwagi apostolskiej Pawła z Tarsu, ugięli się przed bezbożnikami i bronią ich słowami kłamliwemi.
Namiestnik Chrystusa na ziemi wie dobrze, że faryzeusze, saduceusze i fałszywi prorocy rozpanoszyli się na ziemi, a handlarze możni i słudzy ich — okrutni, kupieni wraz z sumieniem, rządy sprawiają, a cała ludzkość jęczy i cierpi, wołając słowami listu błogosławionego Pawła Apostoła:
„Mamy ołtarz, z którego nie mają mocy jeść, którzy przybytkowi służą“.
Nikt nie jest w stanie zapomnieć o tem, że po wojnie światowej, przy zawarciu pokoju i różnych, niezliczonych traktatów, powodowano się wszystkiem, lecz nigdy, ani razu względami ideologji chrześcijańskiej!
Wiemy dokładnie, że wymierzono i oszacowano każdą piędź ziemi i zagarnięto lub oddano ją prawym posiadaczom, nie w imię sprawiedliwości i miłości bliźniego, lecz raczej dla korzyści i zysków.
Pamiętamy, że omawiano granice najdrobniejszych krajów, które dyplomaci nieraz z trudem odnajdywali na mapach Europy, Azji i Afryki, lecz o Ziemi Świętej nie myślano, wcale: oddano ją poprostu pod protektorat jednemu z mocarstw bez zastrzeżeń!
Wyniki tego nie dały długo czekać na siebie.
Pozostał nienaruszony „status quo“, przez Turków ustalony, obrażający świat chrześcijański wykwitł szkarłatny kwiat nienawiści pomiędzy Arabami i Żydami i pogarda muzułmanów dla europejczyków. Stan ten, brzemienny w następstwa, pozostawił Ziemię Świętą, Jerozolimę i Grób Zbawiciela w warunkach nie do zniesienia.
Ojciec Święty jest dokładnie poinformowany i niezawodnie z goryczą myśli o tem nieraz.
Wśród duchowieństwa innych kościołów szlachetna inicjatywa jego nie napotka sprzeciwu w zbożnej pieczy nad dostojeństwem, zupełnem wyzwoleniem Grobu św. i nad czcią, która musi otaczać to miejsce świętej tradycji.
Papież znajdzie niezawodnie gorących pomocników wśród kleru protestanckiego i wschodniego, którym nie imponuje jeszcze swemi hasłami i terrorem bezbożny Kreml i potęga półksiężyca, jak zmora straszliwa, ukazująca się od czasu do czasu politykom europejskim.
Myślałem o tem pewnego wieczoru, siedząc na tarasie gospody św. Rodziny.
Po głębokiem, gwiaździstem niebie płynął księżyc. W promieniach jego srebrzyły się mury domów jerozolimskich i odcinały się czarnemi sylwetkami wysmukłe cyprysy.
Z niewidzialnych wnętrzy siedzib arabskich płynęły dźwięki skrzypiec i fletu, chwilami zagłuszane przez przeraźliwe, ostre głosy śpiewaków.
Z cichym szmerem i cykaniem śmigały nietoperze i poszczekiwały leniwie psy.
Z jakiegoś meczetu rozlegała się drgająca i drażniąca pieśń spóźnionego muezzina.
Na lewo, na wzgórzu Moriah rozparły się szeroko ciemne kontury meczetów Omara i El-Aksa — potężne kopuły, minarety i cyprysy, majaczące w srebrzystej mgle.
Za niemi zarysy góry Oliwnej i światełka na jej szczycie — świecące się okna przytułku prawosławnego, zbudowanego u stóp katedry, panującej nad całą okolicą.
Na prawo połyskuje niewyraźnie skromny krzyż, górujący nad Jerozolimą.
Tam stoi bazylika, w murach swych przechowująca grób Syna Bożego.
Przypomniałem sobie wszystko, com widział i przeżył w drodze od Pretorji do kaplicy na Golgocie.
Przebrzmiały skądś z oddali słowa Chrystusowe:
Ojcze przebacz im, albowiem nie wiedzą co czynią!
Żal szczery i wyrzuty sumienia ogarnęły duszę moją.
Długo pozostawałem samotny, nieruchomy i zamyślony.
Może wszystko to, co jest, być powinno, aby się spełniło, co ma być spełnione.
Może stoi to w wyrokach Bożych, aby w ludziach budzić uczucia, nic wspólnego z ziemią nie mające?
„O, Jesu, splendor aeternae gloriae, solamen peregrinantis animae: apud te est os meum sine voce et silentium meumloquitur tibi!“
Niezawodnie tak samo myśleli stronnicy Chrystusa, gdy podżegany przez starszyznę motłoch jerozolimski żądał od Piłata:
— Wypuść nam Barabasza, a Jezusa ukrzyżuj!
Usta uczniów i naśladowców Nazareńczyka milczały w tej strasznej chwili, albowiem miało się dokonać to, co przepowiedzieli Prorocy.
Milczeli też wtedy, gdy Judasz w ręce wrogów wydał Chrystusa.
Jeden tylko z uczniów odważył się na czyn protestu i obrony Mistrza.
Inni milczeli, strachem zdjęci, lub bezsilni wobec konieczności wypełnienia proroctwa o Mesjaszu...
Silentium meum loquitur Tibi...
Czułem to w tej godzinie wieczornej, gdy księżyc srebrzył krzyż na bazylice, a głosy ludzkie zacichały powoli, przyziemne, bluźnierczo-zuchwałe.
Teraz zaś wołam gorąco z głębi stroskanego serca:
Albowiem wszyscy synami Bożymi jesteście przez wiarę, która jest w Chrystusie Jezusie.
Nie jest Żyd, ani Greczyn, nie jest niewolnik, ani wolny, nie jest mężczyzna, ani niewiasta; albowiem wszyscy wy jedni jesteście w Chrystusie. A jeźliście wy — Chrystusowi, tedyście — nasieniem Abrahamowem, dziedzicami wedle obietnicy.
Tymczasem leniwi, obojętni Judé i Nusebe, uzbrojeni w swój „status quo“, posiadają klucze od świątyni naszego Boga, a arabscy kupcy zaśmiecają i plugawią drogę, którą kroczył Syn Boży...
Tam, gdzie Chrystus w ostatniej chwili życia ziemskiego wołał:
— Ojcze! w ręce Twe polecam ducha mego! — słyszeć można dochodzące z ulicy wrzaskliwe okrzyki kupczących:
— Świeże mięso! Figi i banany! Trzewiki, perkal i burnusy! Przychodźcie i kupujcie!
Z tarasu mego przytułku, kierowanego przez biskupa Fellingera, pokazano mi coś, o istnieniu czego mało kto wie.
Na jednej z wąskich uliczek dzielnicy arabskiej stoi domek wyższy od innych i znacznie schludniejszy. Na froncie bieleje szyld:
„Dom Polski!“
Zwiedziłem naturalnie tę jedyną, poza konsulatem Rzeczypospolitej, placówkę polską w Ziemi Świętej.
Dom ten, po pracowitem, długiem życiu kapłańskiem w Jerozolimie nabył ks. kanonik Marcin Pińciurek, rozszerzył go, nadbudował i dokupił dość spory, znajdujący się obok placyk, na którym widnieją jakieś rumowiska z zatkniętą nad niemi flagą polską.
Domek posiada kapliczkę, kilka skromnie umeblowanych i zaopatrzonych w niezbędną pościel pokoików, łazienkę oraz prześliczne, tonące w pnących się i kwitnących roślinach podwórko.
Siwy, jak gołąb, staruszek, ksiądz Pińciurek, ze łzami w oczach skarży mi się, iż ofiarował swój domek księdzu prymasowi Polski do jego dyspozycji, tymczasem minęło już sporo czasu, a żadnej wiadomości, oprócz listu dziękczynnego, ofiarodawca nie dostał.
Domek ten nawet w stanie obecnym zmieściłby sporo pielgrzymów polskich, a dobudówka na zakupionym przez przezornego staruszka placyku uczyniłaby z „Domu Polskiego“ ośrodek polski. Oprócz pielgrzymów, mogliby tu mieszkać księża, przybywający na studja biblijne do OO. Dominikanów, a nawet ci, których należałoby wysyłać do Jerozolimy na pewien czas, wybierając kapłanów wykształconych i z prawdziwego powołania oddanych sprawom religijnym. Tacy księża właśnie powinniby być dostojnymi przedstawicielami duchowieństwa polskiego i kierownikami pielgrzymek, przybywających tu z kraju. Brak takich ludzi odczuwa się w Jerozolimie dotkliwie.
Ks. Pińciurek dowodził mi, że „Dom Polski“ stoi w miejscu historycznem, a mianowicie w tej części podnóża Golgoty, gdzie był ogród, należący do Józefa z Arymatei.
Nie wiem, czy dowodzenia czcigodnego kapłana mają podstawy nauki biblijnej, lecz sam fakt, że dom znajduje się bardzo blisko Grobu świętego, nadaje mu szczególne znaczenie.
Zmuszony byłem przejrzeć stos starych dokumentów, wydobytych przez księdza z jakiejś skrytki, i — nie żałowałem tego.
Przekonałem się o tych przeszkodach, jakie były stawiane polskiemu kapłanowi przez wszechpotężny konsulat Rosji carskiej i przez kler prawosławny, co było gorsze i złośliwsze od szykan urzędników tureckich. Jednak, jak zwykle bywa z Polakiem, gdy ma nóż na gardle, ks. Pińciurek prawidłowo ocenił sytuację i tak poprowadził politykę swoją, że znalazł w Turkach obrońców przeciwko Moskalom, domek swój zachował i nikomu nie oddał.
Gdy powstała Rzeczypospolita Polska, podarował całą majętność kardynałowi — Prymasowi.
Czas wielki pomyśleć o tej darowiźnie poczciwego, a bardzo już sędziwego księżyny.
Dnie jego są policzone, formalności z przyjęciem spuścizny nie są wykonane, więc łatwo możemy stracić tę placówkę, z chwilą, gdy sterany życiem staruszek odejdzie na zawsze.[4]
Od czasu do czasu staje się on ofiarą wyzysku.
Przybywają do niego i mieszkają jakieś osobniki, żyją, jak ptaki niebieskie, objadają staruszka, który zmuszony jest nawet strawę dla nich gotować, bo służącego nie miał nigdy.
Podczas mego pobytu w Jerozolimie w „Domu Polskim“ urządziło sobie sztab jeneralny dwóch nader zagadkowych jegomościów.
Najpierw stawili się w naszym konsulacie.
Na biletach wizytowych tych gości pod ich nazwiskami widniały takie napisy: na jednym: — N. N. le philantrope polonais; na drugim — l’aviateur parachûte mondial.
Jegomość od spadochronu okazał się Czechem, filantrop zaś — Polakiem.
Opowiadali o sobie rzeczy przedziwne, a mianowicie, że chcą zademonstrować przed światem... tężyznę polską, albo, że chwilowo odłączyli się od archeologicznej ekspedycji cudzoziemskiej, zamierzającej studjować... Babilonję.
Następnie, zwęszywszy dobrodusznego i wrażliwego na wszystko, co jest polskie, ks. Pińciurka, przyjaciele zamieszkali u niego, jedli i pili „na rachunek króla angielskiego“, wysypiali się i wypoczywali, nabierając sił dla demonstrowania „tężyzny.“
Koniec końców jednostajne życie znudziło im się, więc zamówili sobie u arabskiego krawca smokingi z aksamitnemi kołnierzami, wyłogami i mankietami i zaczęli działać. Polak urządził w jakiejś sali restauracyjnej koncert, na którym śpiewał nie tyle pięknym, ile zdumiewająco grzmiącym barytonem, Czech zaś pokazywał sztuki z kartami i kulkami.
Wkrótce pomysłowi panowie się rozstali, albowiem Czech znalazł w Ziemi Świętej swoje szczęście i cichą przystań: połączył się ślubami małżeńskiemi z jakąś miejscową wdową. Nie wiadomo, czy musiał przedtem przyjąć muzułmaństwo, czy też natrafił na chrześcijańską niewiastę o wrażliwem i romantycznem sercu.
Polak przestał śpiewać i w dalszym ciągu wypijał mleko i zjadał smażone pomidory, które ksiądz Pińciurek przyrządzał sobie na obiad.
Widziałem tego pana. Wyglądał znakomicie i nawet majestatycznie w aksamitnym smokingu, a dziarska i barczysta postać jego dawała rękojmię, że z powodzeniem i ku sławie Polski dowiedzie tężyzny naszego narodu. Oby się tylko nie spóźnił, bo już zaczynał tyć... W każdym zaś razie, był to „kawał chłopa“ i doskonały kandydat na małżonka w stylu wschodnim: miał dobry apetyt i wstręt do pracy.
Pod sekretem wtajemniczył mnie, że wkrótce przyłączy się do owej ekspedycji archeologicznej... czeka tylko na pieniądze w funtach szterlingów lub dolarach, aby na kursie giełdowym nie stracić.
Podpisawszy się w księdze pamiątkowej, pożegnałem — siwowłosego ks. Pińciurka, odzianego w rozrzewniającą białą sukninę, nałożoną wprost na sterane długim wiekiem (chyba 80 lat!) ciało, z wyrzutem niemym spojrzałem na „filantropa polskiego“, dowodzącego tężyzny narodu, i poszedłem na górę Sion.
Wznosi się ona w dzielnicy arabskiej, a więc w labiryncie uliczek i ślepych zaułków, połamanych, zawiłych, krzywych.
Biorę do rąk plan Jerozolimy i zaczynam „od pieca“.
Jest nim brama Jaffy. W pobliżu wznosi się El-Kalaat, czyli twierdza arabska z wysoką basztą, nazywaną pospolicie „Dawidową“. Tu gdzieś w pobliżu, na zboczach góry miał swój pałac Herod Wielki. Mijam kościół anglikański Jezusa Chrystusa i małą kapliczkę, wzniesioną na pamiątkę zjawienia się zmartwychwstałego Zbawiciela trzem świętym Marjom; zwiedzam jeszcze jedną kaplicę zbudowaną na miejscu, gdzie wznosił się pałac Ananasza, kapłana Izraelskiego; w jego to zacisznych apartamentach, niedostępnych dla oczu tłumu, został uplanowany i wykonany zamach na Zbawiciela. Mniszki ormiańskie pokazały mi drzewo, do którego miał być uwiązany Chrystus, przywiedziony na sąd do Ananasza.
Te same mniszki towarzyszyły mi aż do bramy Dawida, w pobliżu której zatrzymały się przy odłamku kolumny, stojącej tuż przy murze.
— Co to jest? — zapytałem.
— Ach! Istnieje bardzo stare podanie, znajdujące się w księgach apokryfów, a przypisywane Janowi Apostołowi...
Jakąś dziwną, śpiewną, dziwacznie łamaną angielszczyzną, mniszka opowiadała:
— Gdy po zgonie Bogarodzicy apostołowie przenosili ciało Jej do grobowca w ogrodzie Gethsemani, zastąpili im drogę Żydzi, zamierzając rozpędzić kondukt pogrzebowy. A wszyscy ci, którzy dotknęli się nosz ze zwłokami Matki Zbawiciela, zostali sparaliżowani i obaleni na ziemię. Starszy z apostołów uzdrowił ich, poczem napastnicy zażądali, aby ich ochrzczono... Stało się to w tem miejscu... Dziękuję!
Posługując się moim planem, dochodzę do celu dzisiejszej pielgrzymki na górę Sion.
Jest nim meczet Nebi Daud, czyli dawna bazylika Ostatniej Wieczerzy, zbudowana na fundamentach, założonych w IV w.
Żydzi i muzułmanie zburzyli ją i spalili w końcu X wieku. Krzyżowi rycerze, po zdobyciu Jerozolimy, odbudowali tę drogą dla chrześcijan świątynię, znaną pod wezwaniem Ducha Świętego.
Bazylika pozostawała w posiadaniu chrześcijan aż do połowy XVI w.
W tym okresie Żydzi zdołali przekonać sułtana Solimana II, że w kryptach góry Sion wykryte zostały autentyczne grobowce Dawida i Salomona — królów, którzy są w czci zarówno u Izraelitów, jak i u wyznawców Islamu, a więc należy niezwłocznie usunąć chrześcijan ze świątyni. Sultan „firmanem“ swoim zarządził też wypędzenie Franciszkanów z granic Sionu.
Z biegiem czasu Turcy zaczęli jednak dopuszczać pielgrzymów do tej sali, w której zaszły w ostatnim okresie życia Jezusowego najdonioślejsze wypadki: obmycie nóg uczniom, ustanowienie na ostatniej wieczerzy sakramentu krwi i ciała Chrystusowego, przepowiednia zdrady Judaszowej, zjawienie się Chrystusa Apostołom przez zamknięte drzwi i drugi raz, gdy kazał Tomaszowi dotknąć ran swoich, wreszcie — po wniebowstąpieniu — zejście Ducha Świętego.
Przed wojną Turcy nie pozwalali pielgrzymom długo zatrzymywać się tu, klękać i zanosić modłów. Teraz w wieczorniku można pozostawać dłużej, lecz ciągle pod bacznem okiem dozorców arabskich.
Nikt, zdaje się, nie oglądał, a, z pewnością, nie badał grobowców Dawida i Salomona, lecz muzułmanie zazdrośnie bronią Nebi Daud przed zakusami „giaurów“. Na tem tle przed laty wynikło dość przykre zajście.
Stało się to podczas odwiedzin Jerozolimy przez następcę tronu włoskiego. Po nabożeństwie przy Grobie Zbawiciela królewski pielgrzym zechciał zwiedzić świątynię, zbudowaną na miejscu domu nieznanego z imienia, a bogatego ucznia Chrystusowego, gdzie miała się odbyć Ostatnia Wieczerza w „wieczorniku wielkim, usłanym“.
Od bazyliki na Golgocie do góry Sion droga została okryta czerwonym kobiercem, okoliczni mieszkańcy przygotowali się już do wspaniałego widowiska, gdy nagle po mieście gruchnęła wieść, niewiadomo przez kogo puszczona, że królewicz włoski, jako jedyny świecki protektor katolicyzmu, po odwiedzeniu wieczornika, ma zamiar nabyć Nabi-Daud dla Franciszkanów.
Tłumy Arabów zaczęły natychmiast ściągać ze wszystkich dzielnic, rozległy się wrogie okrzyki i pogróżki.
— Nie puścimy królewicza na Sion! — wołano ze wściekłością.
Zjawili się uzbrojeni Arabowie. Nieliczne patrole tureckie nie były zbyt pewne.
Następcy tronu włoskiego poradzono zaniechać zamiaru odwiedzenia Sionu. Dopiero w kilka dni później królewicz mógł odbyć pielgrzymkę do wieczornika w Nebi-Daud.
Inny monarcha, a mianowicie Wilhelm II, w kilka lat przed wojną udawał w Stambule protektora Islamu, co było niezbędne z powodu... budującej się drogi żelaznej od portu Aleksandretty do Bagdadu i dalej... dalej, aż do Indji, gdzie rządzą się twardzi, niepodatni Anglicy.
Udawał tak artystycznie, że mógł nietylko zwiedzić Nebi-Daud, lecz nawet nabyć teren na Sionie i ofiarować go katolikom niemieckim.
Wzniesiono tam piękną świątynię, wnętrze której przypomina katedrę w Aachen.
Znawcy twierdzą, że gmach ten wznosi się na miejscu, gdzie na terenie, należącym do „Wieczornika“, mieszkali apostołowie, a śród nich Bogarodzica pod opieką apostoła Jana, który też był obecny przy Jej zgonie w tymże domu.
Ostatniem miejscem, które zwiedziłem na Sionie, była kaplica „Więzienia Chrystusowego“, znajdująca się koło ruin pałacu Kaifasza.
Przez bramę Dawida wyszedłem za mury miasta i skierowałem się w stronę bramy Jaffskiej.
Ulicą nowej dzielnicy żydowskiej, z hotelem Allenby w końcu jej, przewalają się tłumy mieszkańców Jerozolimy. Są to przeważnie Żydzi. Kupcy posiłkują się znanemi u nas żydowskiemi metodami handlu. Chwytają za rękawy i poły, zachwalają towary, prawie przemocą ciągną do sklepów. Przysłuchuję się zabawnie brzmiącej mowie quasi-angielskiej, niemieckiej, francuskiej, lecz najczęściej — rosyjskiej.
Widocznie sporo Żydów przybyło tu z Rosji.
Tragiczny to zaiste kraj dla Żydów.
Urządzali im krwawe pogromy żandarmi carscy i czarne setnie.
Żydzi dopomagali czynnie i energicznie do zrzucenia cara i wytępienia żandarmów i czarnych setni.
Przyszli bolszewicy, od których spory odłam Żydów narazie oczekiwał wyzwolenia, nadania praw obywatelskich, a nawet pewnych przywilejów.
Te przywileje dostały się tym Żydom, którzy zagalopowali się tak dalece, że nawet ich rodacy z różnych powodów musieli się ich wyrzec. Bolszewicy zaś, w sposobie rządzenia niewolniczo naśladujący najgorsze systemy caratu, w kwestji żydowskiej, idąc za przykładem wymordowanych Romanowych — urządzają pogromy!
Żydzi palestyńscy na przewidywanych masowych pogromach opierają nawet pewne ważne detale planu sjonistycznego.
W pobliżu hotelu Allenby spotkałem znajomego.
Zaprosił mnie na herbatę do kawiarni „Bristol“.
Na zacienionych drzewami oliwnemi i winem podwórku gra orkiestra żydowska.
Naturalnie — jazzband, a więc tango, charleston, blous itd.
Siadamy przy stoliku i przyglądamy się, jak trzy pary młodych Żydów wykonywują z gracja międzynarodowe drgawki.
Tuż za orkiestrą stoją cyklopiczne mury Jerozolimy, a wnet za niemi pałac patrjarchy katolickiego i świątynie, owiane rzewnemi wspomnieniami.
Życie płynie swojem łożyskiem...
Tradycje chrześcijaństwa, ideały sjonizmu — piękne, wzniosłe to rzeczy, lecz jazzband i tango też są potrzebne do życia.
Tak przynajmniej rozumuje współczesny, powojenny mózg.
Wolałbym jednak, aby ten tańczący „Bristol“ przeniesiono w inne miejsce, gdzieś w okolicę hotelu p. Warszawskiego — na przedmieście, zdala od historji biblijnej i ewangelicznej.
Naprędce napiliśmy się herbaty i pojechaliśmy na górę Oliwną.
Na drodze, prowadzącej do Jaffy, zatrzymujemy się przy cmentarzu wojskowym.
Dozorca i zarazem ogrodnik oprowadza nas po terenie.
Czytamy długie kolumny nazwisk poległych, zwiedzamy ciemną, niby w jednym bloku cementowym wykutą kapliczkę w stylu staro-palestyńskim i patrzymy na sztywne szeregi niskich, jednostajnych pomników nad mogiłami żołnierzy, którzy padli na Ziemi Świętej, lecz Grobu Zbawiciela z rąk muzułmanów nie wyzwolili i nic nie zmienili w tem miejscu świętem, ustępując racji stanu i urokowi „status quo“.
Dozorca — wysoki, tęgi mężczyzna, posłyszawszy, że mówimy po polsku, odezwał się do nas po rosyjsku.
Okazało się, że jest Gruzinem, i, jak zawsze na emigracji, — oficerem gwardji cesarskiej. Przybył tu razem z wojskami angielskiemi, uchodzącemi przed bolszewikami z Kaukazu. Nazwisko głośne — książę Gruziński!
Bagatela! Najstarszy ród w całej Gruzji, królewski ród!
Nie chciałem wątpić, że dozorca cmentarza wojskowego przy szosie Jaffskiej był autentycznym księciem Gruzińskim.
Jednak miałem uśmiech nieco ironiczny ponieważ przedtem już w trzech całkiem różnych punktach kuli ziemskiej spotykałem Gruzinów, pretendujących na ten wysoki tytuł potomków ostatnich gruzińskich carów — Bakara i Jerzego.
Jednego z tych „książąt Gruzińskich“ znałem przed wojną, lecz używał zgoła innego nazwiska, z zawodu zaś był... farmaceutą.
Doprawdy, obawiam się, że wkrótce zagranicą zjawi się jeszcze wielu nowych książąt Gruzińskich.
Bo cóż lepszego będą mieli do wyboru Gruzin Stalin i jego pretorjanie gruzińscy, gdy doprowadzą Rosję do ostatecznego obłędu i niesłychanej nędzy?
Naturalnie, że pozostawią zniszczoną Rosję na łasce losu, a sami umkną zagranicę, jako kniaziowie Gruzińscy, Bagrationowie, Eristowowie, Imeretyńscy itd. A wszyscy będą się podawali za oficerów gwardji Mikołaja II lub „dzikiej dywizji“ wielkiego księcia Michała.
Opuszczamy ten smutny zakątek i wkrótce, skręcamy na boczną drogę, zbliżając się do wspaniałej posiadłości, przed wojną należącej do Niemiec.
Ogromny, monumentalny zamek, przypominający nieco nasz poznański, tonie w rozległym parku. Tu miał swoją rezydencję cesarz Wilhelm II, podczas pobytu w Jerozolimie, gdy wjeżdżał do świętego Grodu z niebywałą pompą i hałasem, otoczony dostojnikami tureckimi, którzy towarzyszyli mu od Stambułu.
Uprzejmość Turków posunęła się tak dalece, że kazali zburzyć część starych krzyżackich murów pomiędzy bramą Dawida a Bab-el-Khalil, aby cesarz mógł do Jerozolimy zawitać dostojnie, jak na potentata przystało, chociaż podług Psalmisty:
„Błogosławieni wszyscy, którzy się boją Pana, którzy chodzą drogami Jego. Prace rąk twoich, że pożywać będziesz: szczęśliwyś jest i dobrze się mieć będziesz. Żona twoja, jako winna macica płodna w kąciech domu twego i synowie twoi jako latorostki oliwne około stołu twego. Oto jak ubłogosławion będzie człowiek, który się boi Pana“.
Ten uroczysty i niezmiernie szumny wjazd kajzera swoją niestosownością i brutalnością wzbudził oburzenie nawet w Niemczech, chociaż naogół urok wojowniczego władcy rozpowszechniał się niemal na wszystkich poddanych, nie wykluczając socjalistów.
Uczciwi i religijnie nastrojeni pastorowie protestanccy, ze zgrozą dowiedzieli się o triumfalnym wjeździe kajzera do świętego grodu. Wiadomość o tem wywołała przykre wrażenie wśród duchowieństwa kościoła protestanckiego w Szwajcarji, Holandji, państwach Skandynawskich, a w Rosji jakiś pastor umieścił nawet z tego powodu artykuł w prasie rosyjskiej i przytoczył proroctwo Ekkleziasty:
„Mąż, któremu Bóg dał bogactwa, majętność i sławę, a nie uśmierza duszy swojej w niczem, czego żąda, lecz Bóg nie dał mu mocy, aby pożywał z tego, ale człowiek obcy ono poźre. Toć jest marność i nędza wielka“.
Z tego powodu, jak pisały dzienniki liberalne, odważny pastor miał duże przykrości ze strony ambasady niemieckiej i... władz rosyjskich.
Obecnie germański zamek, zbudowany na zboczach góry Oliwnej, a należący już do Anglji, nie jest zdatny do użytku. Podczas trzęsienia ziemi popękały w nim sklepienia i mury.
Do parku w noce księżycowe przyjeżdżają cudzoziemscy konsulowie, rezydujący w Jerozolimie. Mają tu przyjemny, oświeżający wietrzyk, zalatujący z pustyni i od morza Martwego. Na posrebrzonych przez księżyc dróżkach kładą się i snują cienie drzew, pachną eukaliptusy i rozmaryny, w krzakach grają cykady, chrzęści żwir pod nogami policjanta brytyjskiego.
Trochę dalej samochód nasz staje. Ścieżką przez gnój, wyrzucony z arabskiej stodoły i po śmietnisku wchodzimy na szczyt góry.
Bramę otwiera nam zakonnica rosyjska w czarnym habicie i białej chusteczce na głowie.
Przygląda nam się bacznie i wpuszcza na szeroki dziedziniec, zabudowany dokoła niewysokiemi domami przytułków, szpitala i innych dobroczynnych zakładów.
Z trudem odnajdujemy mniszkę — zakrystjankę.
Nieduża bizantyńska katedra Wniebowstąpienia jest zamknięta, ponieważ nabożeństwo jeszcze się nie zaczęło.
Zakonnica szła właśnie na dzwonnicę, aby obwieścić nieszpory.
Idziemy razem z nią krętemi, żelaznemi schodkami.
Rozstajemy się z mniszką przy dzwonach, sami zaś wdrapujemy się jeszcze wyżej.
Jesteśmy tak wysoko, że widzimy pod sobą, jak na dłoni całą Jerozolimę, dalej — górzystą, okrytą jak gdyby żółtemi, skamieniałemi falami pustynię Tekua, a za nią — niebieską taflę Martwego morza i srebrną, połyskującą wstęgę Jordanu.
W pogodne poranki, przy wschodnim wietrze, rozpraszającym opary morskie, ze szczytu dzwonnicy można, podobno, widzieć odrazu dwa morza — Martwe i Śródziemne.
Tu na znacznej wysokości szaleje potężna dma, zrywa ona nam kapelusze i szarpie poły ubrania. Wydaje mi się, że czuję wahadłowe ruchy dzwonnicy. W każdym razie nie chciałbym tu znajdować się podczas trzęsienia ziemi, które tak często nawiedza Palestynę.
Nazajutrz przed pielgrzymką do Gethsemani byłem raz jeszcze na górze Oliwnej.
Zastałem w kościele znajomą już zakrystjankę i jeszcze jedną kobietę, ubraną skromnie, w czarnej chustce na głowie.
Zakrystjanka spotkała mnie nieufnie i, patrząc mi w oczy, spytała wręcz, z bolesnym grymasem na twarzy:
— Czy pan nie jest czasem bolszewikiem?
— Dlaczego siostra podejrzewa mnie o bolszewizm? — odpowiedziałem pytaniem.
Zamyśliła się na chwilę, a później, marszcząc brwi, odparła spokojnie:
— Oprócz pielgrzymów nikt tu do nas nie zagląda. Poco? Sami żyjemy w nędzy i ubóstwie i niczem, oprócz modlitwy, dopomóc nie możemy. Minęły te czasy, gdy przez nasze ręce przelewały się wielkie sumy na zapomogi podróżującym i pobożnym pielgrzymom... Pan tymczasem już po raz drugi przychodzi tu... Myślałam, że pan chce zbadać, jak i co się u nas dzieje, i donieść bolszewikom, którzy ostrzą zęby na rosyjskie posiadłości w Ziemi Świętej.
Przekonałem ostrożną, podejrzliwą zakonnicę, że nietylko nie jestem wyznawcą Lenina, ale przeciwnie — trwam w nader naprężonych stosunkach z Sowietami.
Kobieta, którą zastałem tu obok mniszki, widocznie unikała znajomości ze mną. Spostrzegłem to odrazu i zaintrygowany tem, zacząłem wciągać ją do rozmowy.
Zakrystjanka nie znała Rosji powojennej i żadnej rewolucji nie widziała.
Opowiadałem jej o tej wichurze dziejowej.
Wtedy ozwała się nagle nieznajoma, a tak namiętnie i gorąco, że to zastanowiło mnie.
— O, pani to musiała dużo przecierpieć! — zauważyłem.
— Ja?! — zawołała. — Ja umarłam już... Nie jestem tem, czem byłam, a czem jestem, nie wiem sama... Straciłam wszystkich i wszystko... Poza mną — groby i łzy... O, Boże!... A potem... głód, nędza, poniewierka... Ohydna, straszna poniewierka! Czyż nie jest dla mnie ohydą i nędzą to śpiewanie po kabaretach paryskich?! Wy tego nigdy nie zrozumiecie, wy — żyjący w spokoju i bez trosk! A ja, która codziennie łamię się z sumieniem, nawyknieniami i wpojoną mi moralnością, ja która przeżywam piekło w duszy, borykam się pomiędzy rozpaczą czarną a żądzą zbrodni, ja musiałam zdobyć fałszywy paszport, żeby mieć prawo modlić się przed Grobem naszego Odkupiciela...
— Dlaczego?! — zawołałem.
— Dlaczego? Dlatego, że angielscy konsulowie nie udzielają wiz kobietom, występującym w teatrzykach i na estradach restauracyjnych i kabaretowych... Myślą, że wszystkie one są nierządnicami. To nieprawda!... Są to nieszczęśliwe, do samej ziemi przybite bólem, troską i poniżeniem istoty, a gdyby nawet były nierządnicami...
Umilkła i patrzyła na nas surowemi, płonącemi groźnie oczyma, pełnemi nienawiści i wyzwania.
Siostra-zakrystjanka, zaciskając chude, zgrubiałe w pracy palce, szepnęła przenikliwie:
— Chrystus, Pan nasz i Zbawiciel odpuścił grzechy jawnogrzesznicy z Magdalji i do grona świętych Bożych przyłączył ja, albowiem nie utraciła cnoty wiary płomiennej...
Rozmowa urwała się nagle. Obiedwie kobiety milczały z zaciętemi gorzko wargami i z wyrazem niezłomnego, niemal wrogiego uporu na twarzach. Pożegnałem je i poszedłem ku bramie. Wyczułem w duszach zakonnicy i śpiewaczki kabaretowej ten sam ostry, nieukojony ból i żal...
Ze szczytu góry Oliwnej, mijając liczne kościoły, nędzne barłogi arabskie, meczet, kaplice, groty i grobowce, szedłem przez gaje oliwne aż do Gethsemani, stojącej na skraju doliny Józafatowej. Angielskie władze sanitarne, zwożą tu i palą śmiecie miejskie, coraz bardziej zasypując odpadkami wyschłe koryto potoku Cedrońskiego, który przecina tę dolinę, gdzie mają stanąć na sąd ostateczny dusze zmarłych.
Z kamienistej ścieżki wchodzę przez małą furtkę do zacienionego ogrodu.
Kilka starych, popękanych, jak gdyby z grubych, czarnych lin splecionych drzew oliwnych, okrytych drobnem, blado zielonem listowiem.
Staruszek-franciszkanin polewa kwiaty na klombach.
Wiedziałem, że się znajduję w cieniu tych drzew, pod któremi siadywał Chrystus, przybywszy na mękę do Jerozolimy.
Być może widziały Go w chwili, gdy, otoczony tłumem wiernych, jechał na ośle ku zamurowanej teraz bramie, przez którą wstąpił, jako cichy triumfator, do grodu Dawida, wpatrzony w wyrastający na horyzoncie szczyt Golgoty.
Być może, pamiętały one też ten straszny moment, gdy dusza Syna Bożego i Człowieczego miotała się w niepewności i w gorzkiem, trwożnem przeczuciu straszliwego końca.
Przecież o kilka zaledwie kroków od nich, za temi murami, we wnętrzu nowej, architektonicznie wspaniałej bazyliki, ozdobionej marnemi obrazami o niesamowitych, upiornych barwach fjoletowych przechowane zostały dwie skały.
Na jednej z nich Chrystus, dręczony tęsknicą niewypowiedzianą, pozostawił Piotra, Jakóba i Jana, którzy czuwać mieli z Mistrzem, albowiem prosił ich o to, mówiąc:
— Smętna jest dusza moja aż do śmierci. Czekajcie tu, a czujcie ze mną[5].
Później padł na oblicze, modlił się i wołał:
— Ojcze mój, jeźli można rzec, niechaj odejdzie ode mnie ten kielich, wszakże nie jako ja chcę, ino jako Ty!
Niebieski Ojciec nie dał odpowiedzi miotającej się duszy Syna, więc Chrystus szukał pokrzepienia u uczniów swoich, lecz oni spali, strudzeni i zziębnięci, bo noc zimna była.
Obudził ich Chrystus i ponownie prosił, aby czuwali i czuli i wespół z Nim.
Jednak Syn Człowieczy miał jeszcze jakąś nadzieję, być może, dla większej udręki zesłaną mu, że oto Piotr i synowie Zebedeuszowi — ludzie tej ziemi, rzucą mu słowa otuchy, wyciągną doń rękę pomocy, więc zbliżył się do nich znowu.
Dzieci ziemi spały „albowiem były oczy ich obciążone.“
Zostawiwszy uczniów odszedł i modlił się z zupełną już rezygnacją, roniąc krwawy pot:
— Niech się dzieje wola Twoja!...
Ojciec posłał Mu gońca pocieszenia, bo oto stanął przed Chrystusem Anioł.
Od tej chwili Jezus był już spokojny. Syn Człowieczy w chwili tej ustąpił miejsca Synowi Bożemu.
— Już śpijcie i odpoczywajcie! — rzekł do apostołów, powracając do nich po raz trzeci.
Poszli razem do groty, gdzie pozostała reszta uczniów Chrystusowych, a było ich razem jedenastu, gdy tymczasem dwunasty — Judasz — już się skradał z oddziałem żołnierzy i sług Kaifasza, najwyższego kapłana izraelskiego.
Wszystko to, co przypominałem sobie w Gethsemani, widziały i słyszały zgrzybiałe drzewa oliwne...
Jakiś gruby mnich po obejrzeniu bazyliki zaprowadził mnie do groty, skąd Chrystus wraz z apostołami poszedł na spotkanie Judasza, pokazał mi grotę grobu św. Marji Panny i źródło Bogarodzicy. Muzułmanie przechowali te święte miejsca, czcząc pamięć Sitti Mariam — Matki Wielkiego Proroka Aissa, czyli Jezusa.
Stojąc, na wykładanem staremi płytami podwórku, mnich pokazał mi wzgórze, gdzie Zbawiciel przepowiedział zagładę Jeruzalem, gdzie nauczył uczniów jedynej modlitwy Pańskiej, gdzie się znajduje jaskinia, w której apostołowie ułożyli symbol wiary chrześcijańskiej, i wreszcie meczet, gdzie się przechowuje ślad stopy Chrystusa, odciśnięty na skale podczas wniebowstąpienia, zakonnik doradzał mi obejrzeć domek rodziców Matki Boskiej, starożytne schody, u których podnóża był ukamienowany św. Stefan, sadzawkę Siloe, kilkanaście różnych kaplic, grobowców i innych miejsc pamiątkowych, odnoszących się do historji starego i nowego Testamentu.
Słuchając tego mnicha-włocha, mówiącego bezładnie, bez żadnego pietyzmu, bez treści i bez związku, gdyż opowiadanie swoje przerywał ciągle różnemi postronnemi i całkiem niestosownemi pytaniami i uwagami, ze zdumieniem przyszedłem do przekonania, że widzę przed sobą chorego na umyśle człowieka.
Długo nie mogłem uwolnić się od usług gadatliwego i chorego mnicha. Wreszcie pozostawił mnie w spokoju.
Poszedłem na drugą stronę potoku Cedrońskiego i rzuciłem okiem na Gethsemani z jej gajami i podnoszącą się nad nią górą Oliwną. Spostrzegłem dziwny budynek z siedmiu niewysokiemi kopułami i z krzyżami prawosławnemi.
Była to cerkiew rosyjska Marji Magdaleny, zbudowana przez cara Aleksandra III na pamiątkę matki, cesarzowej wdowy — Marji Aleksandrówny. Ciało jej miało być złożone w krypcie pod ołtarzem, lecz nie doszło to nigdy do skutku.
Jakiś żebrak bosy, kudłaty, siedzący przy drodze, spostrzegłszy, że przyglądam się cerkwi, wyciągnął do mnie rękę po jałmużnę i powiedział ochrypłym głosem po rosyjsku:
— Car Alexander III zbudował tę cerkiew, bo matka jego nie chciała, aby pochowano ją w Petersburgu obok zwłok zamordowanego przez buntowników świętego cara Aleksandra II Oswobodziciela...
— Dlaczego? — zapytałem.
Starzec zatrząsł się cały, śmiejąc się głucho:
— Dlaczego? Dlatego, że wiedziała caryca, a i syn jej Aleksander wiedział, że dobry car zostanie zabity, a nie przestrzegli jego i nie ochronili przed nieszczęściem. Oni nie lubili jego, bo nie chciał car uciskać ludu... Aleksander III nie pozwalał nigdy wieszać w swoich pałacach portretów ojca, bo mu wyrzuty sumienia zakłócały spokój...
Przypomniałem sobie, że po pierwszej rewolucji czytałem gdzieś coś podobnego. Myślę, że jeżeli tacy żebracy-włóczęgowie wiedzieli o tem i opowiadali po wsiach i wielkich zbiorowiskach ludzi ciemnych, zabobonnych, to carowie nie mogli nigdy zbytnio polegać na miłości swoich „wiernopoddanych“.
Rewolucja dowiodła tego z całą stanowczością.
Rozstawszy się z żebrakiem, obejrzałem część „doliny królów“, gdzie się znajduje grobowiec najpiękniejszego młodzieńca w Izraelu, Absalona, Syna Dawida i Maachy. Są tu też bardzo stare stelle i pomniki, są też i nowe, gdyż bogaci Żydzi z całego świata pragną być pogrzebani w Jerozolimie.
Powróciłem znużony upałem i stromą drogą do swego zacisznego przytułku.
Na stole poczciwe Luiza i Marja, a, może, sam biskup Fellinger położyli mi Biblję.
Otworzyłem księgę na chybił-trafił.
Wypadła Ewangelja Łukasza, rozdział XII, wiersz 34-35.
O, Jeruzalem, Jeruzalem! które zabijasz proroki i kamionujesz te, którzy są do ciebie posłani; ilekroć chciałem zebrać dziatki twoje, jako ptak gniazdo swe pod skrzydła, a nie chciałeś!
Otóż zostanie dom wasz pusty. A powiadam wam, że mię nie ujrzycie aż przyjdzie, kiedy rzeczecie: Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie!
Kiedyż wyrzekną ludzie te słowa prawdziwej wiary?
W skwarze nielitościwego słońca, przy temperaturze do +58° Celsjusza omdlewa gród Dawidowy. Upał nie działa jedynie na Arabów i Żydów, którzy w zgiełku uprawiają swój handel.
Wczesnym rankiem do bramy Damasceńskiej przybywają codzień z bliższych i dalszych wiosek ładowane towarami wielbłądy i osły, a nawet ciężarowe samochody.
Nie mogłem wyjść z podziwu nad tem, jak też można tu sprzedać te stosy jarzyn, owoców, wełny, te stada baranów, cieląt i wołów, skupiających się w godzinach rannych przed bramami Jerozolimy i na jej przedmieściach?
Jednak w ciągu dnia wszystko zostaje przez kogoś zakupione, widocznie, gdyż po zachodzie słońca na drogach i ścieżkach spotyka się powracające do domu sznury zwierząt pociągowych, nie obciążonych już żadnym ładunkiem.
Od czerwca do sierpnia rzadko zaglądają tu liczniejsze grupy pielgrzymów.
Czasem tylko przybywa niewielkie grono turystów, najczęściej zaś pojedyńcze osoby, z dalekich przeważnie krajów, w celu wykorzystania długiej i przyjemnej o tej porze roku podróży morskiej.
To też na ulicach Jerozolimy, jak objaśnili mi stali mieszkańcy, nie spotyka się teraz wcale „elementu napływowego“.
Żydzi handlują w sklepach, Arabowie — na bazarach, inni konkurują z nimi, gdzie i jak mogą.
Nabywców na ulicy nie widać, bo przecież ci stale zaaferowani, pędzący na oślep żydowscy młodzieńcy i leniwi, bezczelni Arabowie, wałęsający się całemi dniami bez celu od Jaffskiej bramy do hotelu Allenby, nic prawie nie kupują, chyba tylko — mrożoną wodę sodową, orszadę, lody, papierosy i orzechy.
Co prawda handel temi specjałami kwitnie wyłącznie na straganach.
W tym głuchym okresie jedynie hurtownicy robią różne tranzakcje z kupcami, prowadzącymi handel detaliczny, a ci znowu przygotowują się do kampanji sezonowej, opartej na ruchu pielgrzymów. Towarzystwa okrętowe, wszędobylski „Thomas Cook and Son“, a najlepiej specjalne biura wywiadowcze zawczasu podają statystykę tego ruchu i liczbę uczestników pielgrzymek do Ziemi Świętej.
Jedynymi nabywcami w lecie są panowie z urzędu wysokiego komisarza Wielkiej Brytanji oraz z konsulatów.
Nie wiem, jednak, czy, poza artykułami spożywczemi, tytoniem oraz wątpliwemi starożytnościami wschodniemi, kupują oni inne towary w sklepach palestyńskich?
Za murami Jerozolimy, w pobliżu bramy Damasceńskiej, wznosi się piękny, biały gmach, strzeżony przez szyldwachów angielskich.
Jest to siedziba wysokiego komisarza Wielkiej Brytanji, której Liga Narodów aktem z dnia 24 lipca r. 1922 powierzyła mandat nad Palestyną.
Chociaż wielkorządcy angielscy, zgodnie z tradycją brytyjską oraz na mocy artykułu 3 aktu mandatowego, skłonni są do udzielenia szerokiej autonomji radom muzułmańskim i sjonistycznej egzekutywie, jednak baczne oko i twarda ręka Albionu wyczuwają się wyraźnie.
Anglik jest wprawnym wychowawcą niecywilizowanych ludów i szybko przekształca je na modłę europejską „made in England“. To też niezawodnie, że ze wszystkich mandatarjuszów Anglja pierwsza obdarzy swoich nowych poddanych „świadectwem dojrzałości politycznej“. Jest to cel przewidziany przez Ligę Narodów, wyznaczającą mandaty na „bezpańskie“ po Turkach i Niemcach kraje. W myśl Ligi od chwili takiej dojrzałości mandaty zostają cofane na rzecz ludności tubylczej.
Czy „niecywilizowane ludy“ będą czekały na przyznanie im „matury“, czy nie, a z drugiej strony, czy mandatarjusze we właściwym czasie dobrowolnie udzielą swoim podwładnym absolutorjum — należy to do zagadnień przyszłości, zdaje się, już niedalekiej.
W każdym razie teraz kierowniczą rękę Anglji wyczuwa się dobitnie i namacalnie. Wolne życie obywateli w granicach prawa obowiązującego i obyczajowego płynie swojem łożyskiem, jak wspominałem już, tak dalece niczem nie skrępowane, że Jude i Nusebe po staremu piją kawę i grają w kości w przedsionku bazyliki Grobu św., a kupcy plują, ile razy zechcą na Drogę Krzyżową, gwoli wszechpotężnego „status quo“, uświęconego tradycją turecką, mamelucką i arabską oraz wiekową niewolą Ziemi Świętej.
Jednak najdrobniejsze wyłamanie się poza granice działających „laws“ powoduje surowe kary.
Dość przyjrzeć się życiu ulicznemu Jerozolimy.
Chodnikami suną tłumy przechodniów, jezdniami — biegną samochody i kroczą karawany wielbłądów; kupcy tkwią w drzwiach sklepów swoich, biur i składów. Na posterunkach przechadzają się „anglizowani“ policjanci-Arabowie, kierując ruchem ulicznym i zapobiegając nieszczęśliwym wypadkom i zajściom.
Dość jednak, aby w wylocie ulicy zjawiła się wybujała, sprężysta sylwetka sierżanta-Anglika z cienką laseczką w dłoni i z zimnem spojrzeniem bacznych, niebieskich oczu, jak każden z przechodniów zaczyna się oglądać, zmieniać chód, ostrożnie sprawdzać, czy ma wszystko w porządku; wielbłądy nawet przestają pobrzękiwać żelaznemi dzwonkami na szyjach i nie ryczą; poganiacze spędzają rozproszone zwierzęta na przepisową stronę ulicy i uśmiechają się bardzo pokornie; kupcy cofają się wgłąb sklepów; szoferzy autobusów macają się po kieszeniach, szukając książeczek na prawo jazdy, a arabski policjant obciąga na sobie mundur i pas z rewolwerem...
Dobrze to jest dla państwa posiadać taką umiejętność rządzenia!
Zapewniając ład i spokój obywatelom lojalnym, może ono żądać od nich ofiar pro publico bono, a nawet jeszcze większych ad maximam gloriam of United Kingdom.
Większość konsulatów mieści się też poza obrębem starego miasta. Osiedliły się one w malowniczych pałacykach, zacienionych wysokiemi drzewami i płóciennemi żaluzjami.
Na ulicach w ciągu dnia turysta nie spotyka europejczyków.
Przemknie chyba jakieś auto z białym kupcem w płóciennem ubraniu i w hełmie na spoconej głowie.
Któż z szanujących się cudzoziemców odważy się wyjść z domu w taki skwar?!
Źle to działa na zdrowie, ponieważ fjoletowe promienie słońca osłabiają organizm i usposabiają go do zapadnięcia na malarję, lecz jeszcze gorzej oddziaływa to na... reputację.
Jerozolima dla „białych“, czy to urzędników wysokiego komisarjatu, czy konsulatów, czy też klerków i dyrektorów firm cudzoziemskich, słynie, jako miejsce straszliwych nudów.
Co tu robić?
Rozrywek żadnych: ani teatru i koncertów, ani dancingów publicznych, oprócz „Bristolu“, dokąd europejczycy chodzą tylko na kawę lub śniadanie, lecz nie tańczą. Parę marnych kinematografów, uczęszczanych przeważnie przez semitów obydwóch odłamów: Arabów i Żydów — to i wszystko.
Uprawia się trochę sportu: tennis, golf, karty no, i automobilizm.
Jednak sporty te kwitną w zamkniętych kółkach angielskich obywateli z jednej strony, z drugiej — wśród korpusu dyplomatycznego — tuż przed zachodem słońca.
Wszyscy tu posiadają wzajemnie o sobie, a o wszystkich razem Wysoki Komisarjat, jak najbardziej wyczerpujące wiadomości i niemal codziennie otrzymywane biuletyny.
Są to informacje oficjalne, a obok — plotki, ploteczki, domysły.
Zjawienie się któregokolwiek konsula na ulicy w godzinach południowych powoduje natychmiast ożywioną dyskusje nad tak niezwykłym, nigdy nie praktykowanym postępkiem.
Odwiedzenie bazyliki lub Wieczornika bez powodu oficjalnego budzi szereg domysłów: czy czasem ktoś z rodziny nie zachorował ciężko, a czy też przypadkiem sam konsul nie zaczyna wpadać w ekstazę religijną, a może?...
Od tych „może“ roi się nudne, jednostajne, bezbarwne życie europejskiej kolonji w Jerozolimie i nieraz, podobno, najbardziej bezpodstawne domysły miewają zgoła nieprzewidziane następstwa.
Etykietę urzędowo-oficjalną doprowadzono tu do szczytu perfekcji i snobizmu, chociaż każdy z osobna uczestnik i wykonawca tej etykietalnej mordęgi w gruncie rzeczy pozostaje zwykłym, sympatycznym i prostym w obejściu się człowiekiem.
Podczas swych podróży po kolonjach często spotykałem się z tą wygórowaną, egzaltowaną etykietalnością, przechodzącą w ciężki obowiązek, a z biegiem czasu w altera natura, w snobizm nieznośny.
Myślałem nad tem nieraz i szukałem istotnej przyczyny tego zjawiska.
Zdaje mi się, że jestem bliski prawdy, jeżeli powiem, że jest to obawa przed „degrengoladą.“
Wiem, że w Rosji urzędnicy, pochodzący z kulturalnych rodzin, a przeniesieni na prowincję, szybko się opuszczali, dziczeli i zapominali o przepisach towarzyskiego życia. Taka dygresja odbywała się szybko, bo kulturalne cechy Rosjanina, aczkolwiek często bardzo dobre, nie miały tradycyj, nie były wsiąknięte głęboko ani w krew jego, ani też w etykę.
Zresztą samotność, jednostajne życie, obce otoczenie istotnie skłania każdego człowieka do pewnej abnegacji obyczajowej.
Pamiętam ciężki czas mojej włóczęgi przez Azję w ciągu niemal dwu lat. Bardzo prędko spostrzegłem, że zaczynam się zaniedbywać. Żeby wstrzymać ten proces, zmuszałem się do czynności dawnych, chociaż w ówczesnem mojem życiu były one zgoła zbędne i bezcelowe.
Otóż rano robiłem staranną toaletę, przed każdym posiłkiem myłem się, przed obiadem — nawet przebierałem się, czyli zamiast swetra, nakładałem bluzę, zresztą, jednakowo starą i zniszczoną.
Myślę, że tak też jest z tą etykietą i z tem baczeniem na swoją i swoich znajomych konduitę.
Podtrzymuje to ludzi na poziomie kulturalnych nawyknień i obyczajów towarzyskich i jednocześnie zmusza do ostrożności w postępkach, co znowu, jako surogat bardziej podniosłych ideałów, wypełnia pustkę życia na wygnaniu.
A już co do tej „pustki“ życia, to palestyńskie bytowanie może zdobyć w tym kierunku „laur olimpijski“.
Do sąsiedniej Syrji — mandatu Francji, sam rząd popiera wyjazdy trup teatralnych, artystów i artystek operowych, a nawet kabaretowych oraz innych imprez widowiskowych i rozrywkowych.
Zgadzam się z tem, że jest to niemożliwe do wprowadzenia w Palestynie. Ziemia Święta powinna zachować swoją powagę i nastrój, więc jest to wykluczone.
Jednak ludzie są ludźmi wszędzie, a życie ma swoje wymagania.
Tymczasem w Palestynie, ani młodzi, ani też starzy nie mają żadnych rozrywek, żadnego uprzyjemnienia życia. Mogą chyba dowolnie się odchudzać, żywiąc się wybornemi owocami, lub też tyć od tłustej baraniny z ostrym sosem arabskim.
Niektórzy panowie wyjeżdżają sobie na polowanie i strzelają do kuropatw, dzików i czasem do szakali. Kilku innych robi dość ryzykowne eskapady automobilowe aż do Teheranu, a reszta umiera z nudów i, tylko zawdzięczając etykiecie, nie gnuśnieje.
Nie można przecież wymagać od wszystkich europejczyków, aby gremjalnie oddawali się badaniom archeologji i historji biblijnej, interesującym studjom z zakresu panowania królów krzyżackich i muzułmanów, etnografji Palestyny, lub spędzali nieskończenie długi „wolny czas“ w niezwykle bogatym księgozbiorze ojców Dominikanów w klasztorze św. Stefana, lub w bibljotece kustosza Ziemi Świętej, opisanej szczegółowo przez Fr. G. Gołubowicza w dziele jego „Biblioteca Bio-Bibliografica della Terra Santa e dell’Oriente Franciscano.“
To też, przyjrzawszy się życiu europejskich mieszkańców Palestyny, żywię dla nich głębokie współczucie.
Bo pomyśleć tylko, że Palestyna, znajduje się o pięć dni drogi od Warszawy, o pięć od Paryża, o siedem — od Londynu, a tymczasem może być uważana za krainę prawdziwego wygnania dla tych, którzy nie mają zamiaru stać się pustelnikami i iść śladami ascetów-mnichów z położonego na drodze pomiędzy Betleem a Martwem morzem prawosławnego klasztoru św. Saby, gdzie od V wieku nie postała noga żadnej kobiety!
Większość europejczyków żyje tam samotnie bez rodzin, poczęści ze względu na klimat, źle wpływający na zdrowie kobiet i dzieci, poczęści zaś — na odmienne warunki życia, skłaniające do pozostawiania najbliższych swoich w kraju ojczystym.
Podług mnie życie białych ludzi w jakiejkolwiek innej kolonji jest o wiele znośniejsze.
Cuda natury tropikalnej lub podzwrotnikowej, odrębny charakter i obyczaje tubylców, niebezpieczeństwa i niespodzianki podróży po kraju, polowania, a dla amatorów silnych wrażeń — romanse z czarnemi, bronzowemi i żółtemi pięknościami, temi kolorowemi miss Nigeria, miss Annam, miss Samoa itd. stanowią atrakcje nielada; pozatem bajeczna taniość życia, możliwość robienia znacznych oszczędności, gromadzenia przeróżnych zbiorów miejscowej fauny, flory i folkloru urozmaicają życie i dodają mu treści i znaczenia ogólnego i osobistego.
Nic z tego niema w drogiej, nudnej, jednostajnej i krępującej Palestynie!
Nic więc dziwnego, że zamiast życia osobistego, rozpanoszyła się tu wszechwładnie etykieta, pruderja obowiązująca i dostojność na szczudłach, narzucona sztucznie, nużąca niezmiernie.
Wypełniają one jednak życie europejskich rezydentów i pozwalają im istnieć przez cały czas pobytu w Ziemi Świętej.
Nie stosuję tego do osób duchownych.
Te mają inne zadania i nie liczą się ani z etykietą wysokiego komisarjatu, ani ze sztywnością i pruderją innych cudzoziemców.
Raczej nie uznają one żadnej etykiety i żadnego autorytetu oprócz regulaminu zakonnego i ceremonjału liturgicznego.
Generał Franciszkanów, kustosz Ziemi Świętej, nie bardzo się zgadza, jak słyszałem, z poglądami patrjarchy katolickiego w Jeruzalem, kardynała Luigi Barlassiny; OO. Franciszkanie z klasztoru Zbawiciela i pałac patrjarszy stanowią dwa odrębne i nie zawsze in pace żyjące obozy; OO. Dominikanie, zajęci nauką i nauczaniem w swojej szkole biblijnej, OO. Benedyktyni, Salezjanie, Biali Ojcowie, Lazaryści i inni żyją życiem odrębnem, odosobnionem i do „polityki duchownej“ palców, zdaje się, nie wkładają.
W sferach klerykalnych kotłuje się ciągle.
Patrjarcha wschodniego kościoła, wyprowadzający, dynastję“ od „brata Chrystusa Pana“, apostoła Jakóba, usiłuje utrzymać swoje wpływy, popierane niegdyś przez potężną i bogatą Rosję, bruździ katolickiemu patrjarsze i jest w niezgodzie z własnym Synodem tak dalece, że Anglicy muszą godzić powaśnionych. Mimo stanu cichej, a nieraz i rozgłośnej wojny, prowadzonej przez patrjarchę kościoła bizantyńskiego, umie on czynić nieraz wcale trafne posunięcia. Do takich należy, naprzykład, kurtuazja jego względem angielskiego kleru.
Angielscy zakonnicy św. Jana założyli wspaniałą lecznicę dla chorych na oczy i ubiegali się o możność odprawiania nabożeństw w świątyniach starej Jerozolimy. Nikt nie przyszedł im z pomocą. Jedyny tylko patrjarcha grecki dopuścił ich do liturgji w krypcie św. Jana Chrzciciela.
Unickie kościoły melkitów, maronitów, ormian, nestorjanów, unici syryjscy i abisyńscy, czyli „jakobici“ — nieliczni, ubodzy i niewpływowi zostają od czasu do czasu wciągani w orbitę polityki patrjarchów.
Niektóre z kościołów chrześcijańskich w obawie przed intrygami innych wyznań coraz bardziej oddają się pod opiekę rządu angielskiego.
Z tej to przyczyny przed kilkoma laty zdarzyło się, że cesarz Wielkiej Brytanji zatwierdził obranie patrjarchy kościoła ormiańsko-gregorjańskiego!
Rozglądając się wpośród niezliczonych zastępów wyznawców różnych odłamów kościoła chrześcijańskiego, poznałem pewnego mnicha abisyńskiego, który opowiadał mi szczegółowo o losach nauki Chrystusowej w jego kraju.
Chrześcijaństwo dotarło do Abisynji w IV wieku, lecz otoczone morzem sąsiadów pogan, musiało walczyć o swoją wiarę, a w cztery stulecia później, idąc śladami pierwszych wyznawców Jezusa, ukryć się przed najazdem wojowniczych Arabów, niosących do Afryki Koran, wpajając jego „suraty“ ogniem i mieczem. Jednak nauka Chrystusa przetrwała tu od IV wieku, a Polska przyjęła ją dopiero w X-ym!
Kościoły anglikański i niemiecki protestancki uprawiają inną od patrjarchów politykę: zajęte są one pracą misyjną, wychowaniem młodzieży, szpitalnictwem i tą drogą rozpowszechniają moralne wpływy swojej ojczyzny jak w angielskiej Palestynie, tak i w sąsiedniej Syrji francuskiej.
Opowiadano mi, że istnieje w Jerozolimie tak zwana „kolonja amerykańska“, założona przez pewnego adwokata chicagoskiego. Kolonja ta miała na celu rozpowszechnianie wśród muzułmanów i Żydów zasad chrześcijaństwa niedogmatycznego, które Amerykanie i Szwedzi z „kolonji“ krzewią z pomocą utrzymywanego sierocińca oraz szkoły rzemieślniczej.
Istnieje w Ziemi świętej jeszcze jedno nader interesujące ugrupowanie chrześcijańskie. Są to niemieckie kolonje, znajdujące się koło Haify, w Jerozolimie, pozatem Sarona, Wilhelma (obie koło Jaffy) i Beit-Lahm koło Nazaretu. Mieszkańcy tych kolonij uważani są za najlepszych rolników.
Gdy przed paru laty „Zeppelin“ dokonywał swego olbrzymiego lotu, komendant jego zwrócił się do władz angielskich z prośbą o wylądowanie koło „Wilhelmy“, aby współcześni Niemcy mogli pozdrowić dawnych niemieckich emigrantów.
Anglicy nie dali swej zgody, a wtedy „Zeppelin“ zrzucił nad kolonją worek z pocztą.
Koloniści niemieccy przybyli do Palestyny w połowie zeszłego stulecia pod dowództwem braci Hoffmanów z Wirtembergji i założyli swoje osady.
Są to komuny chrześcijańskie, mające na celu socjalne i religijne odrodzenie świata. Wirtemberscy komuniści odrzucają zwykłe dogmaty chrześcijańskiego kultu, a swoje teorje religijne opierają na proroctwach Starego Testamentu.
Od czasu do czasu w Ziemi Świętej zjawiają się i znikają różne inne sekciarskie grupy, nieraz mające podłożem swoich wierzeń herezje dawno minionych wieków.
W bibljotece kustosza Ziemi Świętej zebrane są liczne materjały, dotyczące religijnych związków ludzi, podświadomie i bez krytycyzmu poszukujących prawdy duchowej i wiary kojącej.
Te wysiłki ciemnych lub skrajnych mistyków zasługują na to, aby być opracowane starannie z psychologicznego punktu widzenia.
Dużo napisano rozpraw i artykułów o tym odłamie Żydów hiszpańskich, który w porywie bezgranicznego mistycyzmu wschodniego stworzył „kabałę — „maasith“ Sefardimów, dowodzących prędkie przyjście Mesjasza i odrodzenie narodu izraelskiego, co i przygotowało grunt dla fałszywego Mesjasza — Szabbatai Lewi, działającego w Jerozolimie w drugiej połowie XVII stulecia.
Tymczasem mało co wiemy o chrześcijanach, którzy, poza wielką dysydentą i znaczniejszemi herezjami, z różnych, nieraz bardzo interesujących psychologicznych powodów, szukali, jak to czynią, „amerykańska kolonja“ czy, „komuniści wirtemberscy“, prawdy i pocieszenia religijnego w tworzeniu dla własnego użytku dziwnych dogmatów wiary.
Badania nad tą kwestją wskazałyby te drogi, któremi kroczy coraz bardziej niespokojna, zatruta zwątpieniem, a żądająca prawdy myśl chrześcijan współczesnych, i jednocześnie dałyby podłoże dla uleczenia tych ran kościoła.
Sama atmosfera i gleba Palestyny, przepełniona zabytkami starych kultów, co demonstruje muzeum palestyńskie, owiana historją biblijną, apokryfami i podaniami przeróżnemi, sprzyja tworzeniu się wszelkich wierzeń uproszczonych lub mieszanych, jako konglomeratów religijnych, nieraz bardzo dziwnych i trudnych do zanalizowania.
Koło gmachu uniwersytetu hebrajskiego i na górze Oliwnej archeologowie znaleźli mury świątyni filistyńskiej, tron, czy ołtarz jakiegoś boga; wykopali posagi bóstw chetyckich, chaldejskich, babilońskich, egipskich; nad miastem unosi się krwawa wizja wojowniczego Mahomeda; tu się tworzyły Miszna hebrajska i wyłaniał się z niej Talmud Amuraimów; w murach grodu Dawidowego działali pierwsi teoretycy kabaliści — Izaak Luria i Vital; w tejże Jerozolimie spierali się nieraz i krwawe załatwiali porachunki muzułmańscy Szyici z Sunnitami; tu zakończył życie Syn Człowieczy, zmartwychwstał i wstąpił do nieba, jako Syn Boży, a po Nim nauka Jego, taka prosta i promienna, stała się przedmiotem rozważań skłonnego do krętych dróg i rozdroży umysłu ludzkiego, który zrodził nawałnicę sekt bez liku, i herezyj, osłabiających powagę kościoła chrześcijańskiego.
Wszystko to jak orkan przenosiło się nad tem miejscem świętem, walczyło ze sobą, niepomne na słowa cichego Mistrza Boskiego, nawołującego do miłości i pokoju.
Mimowoli przychodzi mi na pamięć psalm na zburzenie Jerozolimy przez Nabuchodonozora:
„Boże, przyszli poganie na dziedzictwo Twoje, splugawili kościół Twój Święty, obrócili Jeruzalem w budkę do chowania jabłek... Rozleli krew, jako wodę, około Jeruzalem... Dokądże, Panie, gniewać się będziesz do końca, rozpali się, jako ogień, zapalczywość Twoja?“
Tak myślałem pewnego dnia, spoglądając z otaczających miasto wzgórzy na skromny krzyż nad bazyliką i na stłoczone mrowisko zabudowań Jerozolimy.
Nagle ktoś szarpnął mnie za rękaw, a wesoły, figlarny głos krzyknął mi do ucha:
— Monsieur! Riche monsieur!...
Obejrzałem się. Młody, przystojny Arab, ukazując w uśmiechu sznur białych zębów, paplał szybko poprawiając czerwony fez:
— Jutro o 8-ej rano odchodzi auto do Bejrutu. Wesołe miasto Franków: teatr, kabarety, przystępne, białe mamzele, muzyka! Bilet kosztuje tylko 1½ funta... Dam miejsce najlepsze przy szoferze. Prowadzi sam Ibrahim!... Monsieur! Riche monsieur musi się rozerwać po modlitwie do Aissa!
Było to już bluźnierstwo.
Spojrzałem na Araba gniewnie i podniosłem swoją dobrze okutą laskę.
Parsknął bezczelnym śmiechem i pobiegł dalej, nie oglądając się.
Zwiedzając Jerozolimę, nie mogłem nie zwrócić uwagi na rzucający się w oczy nastrój, panujący wśród żydowskiej ludności Ir-Dawida, czyli twierdzy Dawida. Żydzi stanowią tu większość ludności i, widocznie, czują się tą niezaprzeczoną większością, niejako panami sytuacji.
Rada główna organizacji sjonistycznej, z inicjatywy żydowskiego publicysty Teodora Herzla, od r. 1897 stała się politycznym i ekonomicznym rządem Żydów, dążących do stworzenia legalnie zatwierdzonego i ogólnie uznanego ogniska dla narodu żydowskiego w Palestynie. Deklaracja rządu Wielkiej Brytanji, otrzymującej mandat nad Palestyną, została ogłoszona przez lorda Balfoura 29 września 1923 r. w odpowiedzi na zabiegi sjonistów:
„Rząd I. K. M. patrzy przychylnie na urządzenie w Palestynie ogniska narodowego dla Żydów i użyje wszystkich sił, aby ułatwić osiągnięcie tego celu, rozumiejąc przytem, że nie będzie zrobione nic, co mogłoby uszczuplić prawa cywilne i religijne istniejących społeczeństw nieżydowskich w Palestynie, jako też prawa niepolityczne, z jakich korzystają Żydzi w jakimkolwiek kraju poza Palestyną.“
Zastrzeżenia te poczyniła też i Liga narodów, podkreślając że ognisko narodowe Żydów ma powstać bez naruszenia liczby i interesów stałej dotychczasowej ludności Palestyny.
Pewien młody, inteligentny Żyd opowiadał mi z zapałem:
— Sjonizm dokonał cudów w Palestynie! Keren Kayemeth Leisrael, rozporządzający funduszami organizacji, rozbudowuje uniwersytet, bibljotekę narodową, podtrzymuje wyższą szkołę sztuk pięknych, założył nowe miasta: Tel-Awiw i Afule, wydaje olbrzymie sumy na szkolnictwo i energicznie, planowo rozwija kolonizację rolną. My — Żydzi wnosimy do tego niekulturalnego kraju wszystko, co najlepszego dała cywilizacja europejska!
— Czy czujecie się tu szczęśliwi? — spytałem.
Odparł bez namysłu:
— O, tak! Przecież kieruje nami myśl twórcza, przekształcająca się w czyn w Jerozolimie, w tym mieście, gdzie zostało ukończone dzieło zjednoczenia całego narodu Izraela, gdzie, po wypędzeniu Jewusytów, — dawnych posiadaczy miasta, Dawid zbudował na szczycie Sionu swoją twierdzę i z Baalat-Jegudy przeniósł do niej arkę przymierza. Tu naród nasz znalazł w sobie dość potęgi i mądrości, aby stworzyć „wielkie królestwo“, najpotężniejsze z istniejących pomiędzy Assyro-Babilonją a Egiptem! Wszystko to uczynili królowie z rodu Judy, o którym mówi nieznany poeta starego Zakonu:
„Judo, ciebie wysławiają bracia twoi, a dłoń twoja na karku wrogów,
Tobie pokłon składają synowie ojca twego!“
— Tu panował i słynął na całym wschodzie syn Dawida i pięknej Bethsabei — Salomon, przezwany przez proroka Natana — „Jedidija“, czyli „umiłowany przez Jahwe-Boga.“ On to wzmocnił potęgę i urok władzy królewskiej, on miecze przekuł na pługi, a okrzyki bojowe przekształcił w rozgwar bazarów, gdzie sprzedawano obfite plony ziemi i towary, zwożone zewsząd. Kronikarz opowiadał, że „srebra w Jerozolimie było tyle, ile kamieni w mieście, a cedrów tyleż, ile sikomor w dolinach!“ Tu Salomon zbudował z cyprysowego i cedrowego drzewa, które dostarczał mu wraz z cieślami i kamieniarzami władca Tyru — król Hiram, wspaniałą świątynię Jahwe.
— Nad tem miastem przebrzmiał głos Salomona, wołającego przed świątynią:
„Jahwe rzekł, że miał przebywać we mgle;
Oto ja, budując, wzniosłem przybytek na mieszkanie Twoje,
Mocną stolicę Twoją na wieki!“
— To mówiąc, kazał przenieść „Aron“ — arkę przymierza do ciemnego „deir“, gdzie na straży, świętego świętych“ stało dwóch cherubów złoconych, z najdroższego drzewa oliwnego wyrzeźbionych. Jerozolima — to stolica wielkiego królestwa izraelskiego, to — nasz gród! I nasza to ziemia, przepojona krwią narodu Izraela, ziemia Chanaańska!
Pod wpływem tych słów, wypowiedzianych głosem namiętnym, jeszcze raz wybrałem się na górę Sion, czyli Mezudat Zion, gdzie stał przed 1000 lat do Nar. Chr. „Ir-Dawid,“ a obok w namiocie — święty „Aron.“
Poszukiwania archeologów wykryły tu pozostałe z czasów dawidowych i salomonowych fundamenty i mury twierdzy.
Benjamin Tudela, który w w. XVI spowodował wygnanie chrześcijan ze świątyni siońskiej, twierdził, iż znalazł na zboczach wzgórza grobowce Dawida i innych królów z dynastji Judy. Odkrycie to nie znalazło jednak potwierdzenia naukowego, ponieważ odkopane grobowce były niegdyś wykute w skałach przez dawnych Chanaańczyków, Jewusytów i Żydów z okresu, poprzedzającego powstanie królestwa izraelskiego.
Jednak na Sionie pozostała tradycja.
Burze dziejowe, szalejące tu, nie oszczędziły drewnianego pałacu syna mądrego Iszai z Betleemu — Dawida, pierwszego wielkiego króla izraelskiego, pogromcy Goliatha Filistyńczyka oraz zwycięzcy teścia swego Saula.
Cień psalmopiewcy natchnionego nie przemówił jednak do mnie w tem miejscu, poszedłem więc labiryntem uliczek do podnóża góry Moriah, na szczycie której syn Dawida — Salomon wzniósł niegdyś świątynię Panu, „zamieszkałemu we mgle“ Jahwe.
Na skrzyżowaniu dwóch wąskich i brudnych uliczek ujrzałem przechadzającego się policjanta.
— Czy dobrze idę ku „murowi płaczu?“ — zapytałem.
Nic nie odrzekł, tylko głową skinął na lewo.
Krótka, mająca może pięćdziesiąt kroków uliczka, ściśnięta ścianami domów bez okien, wyprowadza na inną, zatłoczoną sędziwemi niewiastami w strojach starodawnych, jakie spotykamy wśród Żydówek w Polsce w dni świąteczne.
Staruchy stały w pozach rozpaczy: podnosiły ręce nad głową, ruchem bezsilnym opierały się o mur, przyciskały się czołem do kamieni i łkały, zawodząc na głos.
Natychmiast zbliżył się do mnie młodzieniec o zaczerwienionych powiekach i rudej, kędzierzawej bródce.
Wątpliwości nie było, że jest Żydem.
— Guide... — szepnął, zaglądając mi w oczy.
— Mówi pan po polsku? — zapytałem.
Ucieszył się serdecznie i odparł już głośno:
— Czy ja mówię po polsku? Przecież jestem z Lublina!
I zaczął mi opowiadać, sypiąc słowami, sepleniąc i wymachując rękami:
— To jest prawdziwa, starożytna budowla, dokonana przez 30 000 robotników izraelskich i przez kamieniarzy króla Tyru — Hirama... Resztki tego muru, który otaczał świątynię Salomona i pałac, uważany za „cudoświata!“ Pozostało teraz tylko 50 metrów tego muru wzdłuż i 12 metrów wwyż... Widzi pan te znaki hebrajskie, wycięte w kamieniu? Jedne z nich są nowe, ale większość pozostała z VI wieku, gdy Żydom pozwolono było przychodzić tu i zanosić modły. Proszę spojrzeć, jak odpolerowane są te głazy rękami miljonów pobożnych Izraelitów? A te głębokie szczeliny pomiędzy potężnemi blokami, wykutemi ze skały? Niech pan patrzy! Niech pan patrzy!
Mój przewodnik szeptał znowu i ręką wskazywał na staruchy, stojące przed murem.
Spostrzegłem starą, zgrzybiałą żydówkę; przywarła całem ciałem do śliskich, wytartych, błyszczących kamieni i chudą, pomarszczoną dłoń zagłębiała coraz bardziej w szeroką, ciemną szparę muru.
Zdawało mi się, że usiłowała wślizgnąć się, wpełznąć do miejsca upragnionego, ukrytego za pancerzem kamiennym.
— Ta stara kobieta myśli w tej chwili, że dusza jej dotrze do skały, gdzie stała arka przymierza w ciemnym „deir“ świątyni... — odezwał się przewodnik. — Lecz próżne wysiłki! Tam teraz wznosi się meczet Omara, a Izraelita, który odważyłby się wejść tam, zostałby natychmiast zamordowany. Niedawno pewien adwokat, Żyd z Ameryki, chciał tam wejść, jako turysta... z trudem obronił go patrol angielski... A iluż już naszych zginęło tam śmiercią męczeńską za czasów tureckich?
Spojrzałem pytająco na rudego młodzieńca.
— Modlitwa i prośba do Jahwe — objaśnił. — Ludzie wierzą, że Bóg zawsze spełnia takie błagania...
Tymczasem modlące się kobiety otoczyły jakiegoś młodzieńca w długiem aksamitnem ubraniu i w zabawnie niskim kapeluszu o szerokich kresach.
Z pod nich zwisały skręcone w spiralę loczki jasnych włosów.
Młodzieniec siedział na ławie, kiwał się i, nie zwracając na nikogo uwagi, jękliwym głosem czytał pożółkłą księgę.
Mój przewodnik tłómaczył mi słowa jego.
— Z powodu pałacu, który jest spustoszony; z powodu świątyni, która jest zburzona; z powodu murów, które upadły; z powodu naszej świetności, która się rozwiała; z powodu naszych wielkich ludzi, którzy zginęli...
Kobiety, wzdychając i szlochając, odpowiadały:
— Siedzimy tu opuszczeni i płaczemy!
— Z powodu drogich głazów, które spalono... — czytał młodzieniec.
— Siedzimy tu opuszczeni i płaczemy!... — lamentowały staruchy.
— Z powodu naszych kapłanów, którzy nie wytrwali...
— Z powodu naszych królów, którzy wzgardzili przybytkiem Jahwe... — rozlegał się przyciszony, monotonny, smutny głos czytającego.
— Siedzimy tu opuszczeni i płaczemy! — szlochały i łamały ręce stare niewiasty izraelskie.
Wreszcie młodzieniec podniesionym głosem zawołał:
— Prosimy Cię, Jahwe, zmiłuj się nad Sionem, zbierz na nowo w jedno rozsypane ziarno izraelowe, złącz rozproszone dzieci Jerozolimy!
Żydówki zaczęły szlochać głośniej i dotykać drżącemi rękami trzęsących się, siwych głów swoich.
Przewodnik spojrzał na mnie i szepnął:
— Ostatnie są to już dnie rozproszenia i poniewierki! Jerozolima wkrótce stanie się znowu stolicą Izraela!
Przyjrzałem mu się uważnie. Miał wypieki na twarzy i oczy błysków.
Doszedłem z nim do ulicy Bab-es-Silseleh.
Rozstając się z przewodnikiem, chciałem mu wręczyć zapłatę, lecz on potrząsnął głową i rzekł:
— Nie! Chciałem przemówić do serca pana, aby zrozumiało ono pragnienia narodu żydowskiego! Niech pan spojrzy, czegośmy już tu dokonali! Zbudowaliśmy uniwersytet, piękną biblijotekę narodową, szkołę sztuk pięknych, pracujemy nad wychowaniem młodzieży, a specjalna instytucja Waad-Halaszon przystosowuje język hebrajski — mowę dalekich przodków naszych, do użytku współczesnego pokolenia...
Młody rudy Żydek, mało inteligentny, powtarzał to samo, co mówił mi inny — wykształcony, kulturalny i zajmujący urzędowe stanowisko.
— Czyżby, — myślałem, — Żydzi zamierzali założyć w Palestynie państwo Izraela? Przecież wymagałoby to przybycia do odzyskanej ojczyzny kilku miljonów ich. Szacują ich do 13 miljonów ludzi, rozproszonych po świecie, w Palestynie zaś na 700 000 głów muzułmańskiej ludności i 78 000 — chrześcijańskiej, sjonistom udało się do tego czasu ściągnąć z wielkim wysiłkiem zaledwie 157 000 swoich rodaków?
Podczas podróży, na statku, rozmawiałem o tempie kolonizacyjnem w Palestynie. Żydzi utyskiwali, że idzie to dość opornie, gdyż zamożniejsi nie chcą jechać do ziemi Jakóba i Judy, a odłamy żydostwa, nieprzychylne sjonizmowi z powodu, że zmniejsza on ilość placówek, zajętych przez Żydów w innych krajach, brużdżą jak mogą.
Przypływy zdarzają się rzadko. Są to tak zwane „alija“ — fale, wywołane przez zdarzenia tragiczne dla narodu izraelskiego. Przypadały one najczęściej na okresy „pogromów“ w Rosji. Sjonizm, o ile mogę sądzić z kilku powiedzeń ludzi, stojących blisko „egzekutywy“, pokłada nadzieję na nową, nieuniknioną „alija“, która dobiegnie do Palestyny po straszliwej rozgrywce komunizmu rosyjskiego.
W kilka dni później poznałem się z pewnym uczonym Arabem — politykiem i narodowcem.
Długo badał moje poglądy na sprawę mandatową, aż, zrozumiawszy, że jestem neutralnym europejczykiem, rzekł:
— My — Arabowie nacjonaliści nienawidzimy Anglji i Francji za to, że uważają oni Palestynę, Syrję i Mezopotamję za własne kolonje, nabyte po wojnie! Nienawidzimy też Żydów, którzy przybyli tu i zaczynają rządzić się na własną rękę, coraz częściej obrażając nasze uczucia narodowe i religijne i szkodząc naszym najżywotniejszym interesom! Anglicy pomagali im na początku do wzmożenia się sjonistycznej polityki... Rozumieliśmy, że widzieliby oni chętnie silne liczebnie i potężne finansowo państwo żydowskie, które zabezpieczyłoby Anglji wybrzeże morskie od góry Karmel aż do granicy Egiptu. Przysłali tu nawet, jako wysokiego komisarza, namiestnika cesarza Wielkiej Brytanji, Żyda — sira Herberta Samuela, co było rękawicą, rzuconą zuchwale w twarz świata arabsko-muzułmańskiego! Teraz w Londynie zrozumieli, że Sjonizm nie sprosta temu zadaniu. Palestyna w najlepszym razie stanie się dla Żydów ośrodkiem ich kultu, a dla tego celu Anglja nie zechce podburzać przeciwko sobie miljonów swoich poddanych w Azji i Afryce, wyznających religję Mahomeda!
Schwycił mnie za ramię i zaprowadził do kawiarni, gdzie z ożywieniem, zdradzając znaczne oczytanie, rozpoczął interesującą prelekcję:
— Jakiem prawem, — mówił, bijąc pięścią w stół, — jakiem prawem Żydzi uważają Palestynę za swoją ojcowiznę?! Proszę sobie przypomnieć dobrze, na obszarze ziem, położonych w basenie Śródziemnego morza, gdzie się łączą Azja i Afryka, na zaraniu historji ludzkości, pomiędzy Eufratesem a Nilem pędziły koczownicze życie ludy semickiej rasy. Palestyna zajmowała centrum tego obszaru. Najstarszy patrjarcha izraelski, Abraham, zjawił się nie na ziemi Chanaańskiej, zaludnionej wtedy przez innych semitów, lecz w mieście chaldejskiem — Ur Kasdim, które było starożytną stolicą Babilonji. Ten patrjarcha przywiódł swój szczep „Iwrim“ ku południowej granicy Chanaanu, skąd jednak wkrótce przybysze powędrowali dalej na zachód do Egiptu. Któryś z proroków żydowskich nazywał Izraelitów „synami ojca – Amoreja i matki – Chetytki.“ Pielgrzymi żydowscy, przybywający niegdyś do Jerozolimy, wołali w świątyni swojej:
— Arammi obed abi! Ojciec mój był koczownikiem z Aramu! To znaczy: z kraju, gdzie Abraham rozstał się z bratem swoim Lotem. I jeszcze, drogi przyjacielu! Nieprawy syn Abrahama, Izmael, stał się przodkiem koczujących, „bnekedem“, czyli beduinów arabskiej pustyni. Nawet Jahwe izraelski nie jest bogiem Żydów, lecz raczej bóstwem szczepu Kenitów, koczujących u stóp góry Synai. Mojżesz przecież miał za żonę córkę Jetro, kapłana Kenitów, a jeden z mężów tego szczepu prowadził Mojżesza i lud jego przez pustynię po wyjściu z Egiptu. Ten kenicki bóg przebywał w ciemnych chmurach na szczycie Synai i tam znalazł swego Jahwe Mojżesz; dlatego to Salomon, zbudowawszy świątynię, przechowywał arkę przymierza z tablicami przykazań Bożych w ciemnej komnacie i mówił do ludu:
— Jahwe rzekł, że miał przebywać we mgle...
— A prawo mojżeszowe „Sefer ha brith?“ — ciągnął dalej Arab. — Czyż nie jest ono zbieraniną przepisów, zapożyczonych z kodeksu króla babilońskiego — Hamurabiego i z egipskiej „Księgi Umarłych,“ ułożonej w formie odpowiedzi nieboszczyka na pytania najwyższego Sędziego — Ozyrysa? czyż Urusalimu — Jeruzalem w XV w. przed N. Chr. nie należał do króla Abdi-Cheba, Chanaańczyka, wassala egipskiego faraona Tut-anh-Amona? Dopiero później Izraelici pod dowództwem Joszua-ben-Numa[6] zaczęli podbijać ziemię Chanaańską, korzystając z niesnasek królów i książąt amorejskich, chetyckich, chanaańskich i innych? Dopiero Dawid odebrał Jerozolimę Jewusytom. Nie, panie! Chanaan nie jest ojczyzną Izraela! Tak samo, jak Palestyna nie jest ojczyzną Anglików, Francuzów, Niemców, Włochów, chociaż ich wojownicy niegdyś panowali tu i panują teraz!
Arab jednym haustem wypił filiżankę kawy, popił wodą i ciągnął dalej:
— Upłynęło już 19 wieków od czasu, gdy Izrael utracił te ziemię ostatecznie... 19 wieków! Żydzi porzucili dawne królestwo swoje. W XII stuleciu żydowski pielgrzym, Benjamin z Tudela, znalazł w Palestynie zaledwie 1440 swoich współwyznawców; Mojżesz Nachman Girondi w sto lat potem — tylko dwie rodziny żydowskich rzemieślników w Jerozolimie; w XV w. dopiero przybyli tu emigranci Żydzi z Niemiec, lecz dawniejsi mieszkańcy — Izraelici zburzyli ich dzielnicę; nagłe przybycie uciekających z Hiszpanji i Portugalji Żydów na początku XVI w. zwiększyło liczebnie ich kolonję w Palestynie. Zapytuję pana, jakie prawa dziedziczne mają Żydzi do tej ziemi? Podczas swego historycznego bytowania tyle razy byli oni pozbawieni jej przez Babilończyków, Egipcjan, Rzymian, aż utracili ją i opuścili na zawsze! Żydzi mogą przyjeżdżać tu i modlić się przy „murze płaczu“ i przy grobowcach Dawida, Racheli, Sary, lecz my nie dopuścimy, aby zagarniali oni ziemię, do której prawo utracili przed wiekami! Czyż nie mówię sprawiedliwie?
Nie mogłem odpowiedzieć na to zawiłe pytanie, więc milczałem.
Długo jeszcze coraz to nowe argumenty gromadził Arab, wzburzony i namiętny.
Powróciwszy do domu, otworzyłem książkę Kepplera i znalazłem w niej takie słowa:
„Płacz Żydów przed murem Salomona jest to Requiem starego zakonu, śpiewane przez resztki tego ludu, który tu niegdyś był panem, a któremu teraz nie wolno nawet wstąpić na plac świątyni, który, jak niewolnik żyje w najnędzniejszym zakątku swej stolicy i za pieniądze musi sobie kupować prawo, aby u stóp tego muru móc płakać. Jest to Requiem, śpiewane na grobie tego ludu, wobec trupa jego świątyni.“
— Mój Boże! — myślałem. — Tragedje dziejowe są straszliwe i nie znają litości! My — Polacy przeżyliśmy już swoją tragedję, a przecież nikt szczerze, w zgodzie z własnem sumieniem nie odmawia nam prawa do naszej ziemi, na Śląsku lub Pomorzu! Różnica okresów czasu? Żydzi są pozbawieni ojczyzny około dwudziestu wieków, Polacy zaś nie całe półtora... Nie wiem jakie artykuły kodeksu międzynarodowego mogą kwestje prawa Żydów do Palestyny odrzucić lub uznać, lecz myślę, że mój znajomy Arab, ten niezawodnie ben-kedem, beduin z „midbar“ — pustyni, nie może mieć w tej sprawie głosu decydującego.
W testamencie Jozuego czytamy, że przodkowie narodu izraelskiego przed Abrahamem przebywali „beeber hanahar haghdol“, czyli „z tamtej strony wielkiej rzeki“, co jak dowodzą księgi Genezis oraz piąte Mojżeszowe, powinno oznaczać — Eufrates. Nie może to być krainą zajordańską, bowiem księgi zakonu oznaczają ją innemi słowami: „eber hajarden.“
Z poza Eufratesu Żydzi przywędrowali drogą daleką, bo przez Egipt, do Palestyny, podbili ją i założyli królestwo izraelskie.
Arabowie znów przybyli do Afryki północnej z głębin swojej pustyni, zdobyli Egipt i zawładnęli Libją, Tunisją, Algerją i Marokiem, zakładając wspaniałe państwo, zjednoczone w rękach potężnych Almohadów. Stąd robili oni zwycięskie wyprawy do Hiszpanji, którą częściowo podbili. Nikt nie kwestjonował praw potomków krwawego Ali do północnej Afryki i tylko nieszczęśliwe wojny pozbawiły ich tych rozległych posiadłości.
Turcy władali Albanją, Macedonją, Bułgarją i Serbją, które podbili mieczem, a nikt nie ośmielał się na podstawie jakiegoś istniejącego prawa, protestować przeciwko temu.
Czyżby w chwili powrotu Turków i Arabów na dawne stanowisko polityczne rozlec się miały protesty, ustalające przedawnienie, które pozbawiło ich prawa władania zdobytemi obszarami?
Naturalnie — nikt nie podejmie się takiej obrony zagarniętych krajów!
Przecież sumienie ludzkości nawet z rozszarpaniem Polski pogodziło się znakomicie.
Rzymianie rozdarli państwa Bliskiego Wschodu; Rzym upadł, przyszli po nim inni zaborcy i najeźdźcy, a po wielkiej wojnie — obudzona na chwilę uczciwość Europy dała posłuch dowodzeniom i błaganiom idealistów i patrjotów sjonistycznych i zgodziła się na założenie w Palestynie ogniska narodowego dla Żydów na tej ziemi, gdzie przed wiekami udało im się stworzyć własne, potężne państwo.
Koczujący beduini nigdy nie chcieli wykorzystać urodzajnej gleby doliny Jezrael, Saronu i Akki, zaglądali tu tylko pastuchy i odchodzili dalej na wschód i na południe. W miastach od Aleksandretty do Gazy pozostali tylko handlarze, lecz od niepamiętnych czasów kupczyli tam także mieszańcy Fenicjan, Asyryjczyków, Babilończyków, Chetytów i cała mozaika przeróżnych semitów.
Dopiero za panowania Turków zaczął się proces osiedlenia Arabów pomiędzy Hauranem a morzem Martwem, lecz i w tym wypadku dla ścisłości należałoby dobrze zbadać, jaki procent zpośród tych „Arabów“ stanowią potomkowie aramejczyków, filistynów, chanaańczyków, mitanów, chetytów, amorejczyków, którzy przechowują w starych podaniach swoich wspomnienia o dawnych stolicach: Niniwie, Tyrze, Sydonie, Hebalu, Akko, Askalonie, Hezerze, Lachiszu i ... Urusalimie?
Odkładam Kepplera i przychodzę do przekonania, że...
Nie! Niech to pozostaje jeszcze w zawieszeniu i ukształtuje się ostatecznie wtedy, gdy zakończę swoją podróż po Ziemi Świętej, napatrzę się i nasłucham, zważę wszystko i wyrok swój, bezstronny, ani mnie, ani innych nieobowiązujący, ogłoszę.
Mój przyjaciel Arab był człowiekiem dowcipnym i przytem zawziętym agitatorem. Być może, reagując na moje uwagi, że nie godzi się muzułmanom piastować kluczy od Grobu Zbawiciela, przyszedł do mnie i z zagadkowym uśmiechem rzekł:
— Chciałbym zaproponować panu przechadzkę na Moriah...
Podziękowałem mu i po chwili wyszliśmy już na Via Dolorosa.
Wpobliżu Pretorji na Drogę Krzyżową zbiega wąska uliczka, pnąca się stromo ku bramie Heroda. Łuk jakiegoś gmachu zakonnego łączy obie jej strony. Na arce wycięty w kamieniu napis głosi:
Adamo Sienkiewicz Consule S. E. Ali-Bey, Judeae Praesidi gratitudo. Data — „17 września 1871 r.“
Ani mój Arab, ani też konsulat polski nie wiedzą nic o pochodzeniu tej dedykacji.
Przez boczne wejście Pretorji wchodzimy na obszerny plac, brukowany białemi płytami.
Potężna kopuła meczetu... Stare cyprysy... Wysmukła kolumnada... bliżej ponure mury Pretorji...
Ileż to razy, siedząc w swojej pracowni warszawskiej, wpatrywałem się w ilustracje, przedstawiające to wszystko, co w tej chwili ogarniał wzrok mój. Długie fjoletowe cienie kładą się na skrzące się, białe płyty; we mgle złocistej majaczy jakgdyby w omdleniu potężna budowla Omara... wszędzie jakieś ciosane kamienie, kapliczki, o wysmukłych kolumnach... basen, fontanny... jakieś resztki, odłamki czregoś, co dawno już minęło.
W Warszawie dobrze wystudjowałem Moriah, gdzie Salomon wzniósł świątynię Panu... Miałem w ręku nietylko dzieła nowych badaczy, lecz nawet tak rzadki już teraz „Dictionnaire historique, critique, chronologique, geographique et litteral de la Bible“, dopełniony i przejrzany z sumiennością iście benedyktyńską przez o. Augustyna Calmeta, a wydany „avec approbation et privilege du Roy“ w Paryżu w r. 1730, czyli dwieście lat temu!
Znam doskonale plan trzech głównych części świątyni: podwórce kapłanów, gdzie stał Dom Jahwe z tajemniczym przybytkiem arki przymierza, jedyny raz do roku odwiedzanym przez najwyższego kapłana; z kotarą, która została rozdarta w chwili śmierci Chrystusa, z ołtarzem dla całopalenia, podwórce mężczyzn i podwórce kobiet; galerję Sanhedryna.
Przypominam sobie wszystkie szczegóły i chcę wywołać w wyobraźni wspaniały twór Salomona, bo świątynia Herodowa mniej mnie interesuje, gdy nagle mój przyjaciel bierze mię pod ramię i szybko prowadzi na prawo.
Wchodzimy do olbrzymiej sali, przegrodzonej lasem kolumn.
Znam dobrze te charakterystyczne dla wschodu wnętrza meczetów, oglądam drewniane sklepienia i gołe ściany dość obojętnie, lecz mój przewodnik ciągnie mnie w głąb i pokazuje miejsce, otoczone złoconemi sztachetami.
Spostrzegam tam dwie nisze, ozdobione fryzem z napisów arabskich.
Kiwam głową porozumiewawczo i mówię:
— Mihrab?
Widziałem setki takich nisz, w których podczas nabożeństwa imam muzułmański składa świętą księgę — Koran.
Arab pochyla się ku mnie i szepce:
— Są to miejsca poświęcone jedno Mojżeszowi, drugie Aissa-Chrystusowi, którego ślad pozostał na kamieniu... Chodźmy teraz do Omara! Tu powrócimy jeszcze...
Ogarniam wejrzeniem cały plac „Haram esz Szerif.“
Dawid-król nabył go za 600 syklów złota od Jewusyta, Arawny, i zbudował tu ołtarz, aby przebłagać Jahwe, trapiącego lud izraelski dżumą.
Salomon po śmierci ojca wzniósł tu świątynię, przepychem zadziwiającą wszystkie narody, Nabuchodonozor spalił i zburzył dzieło syna Dawidowego, „umiłowanego przez Jahwe“.
Zorobabel, otrzymawszy od Cyrusa zrabowane niegdyś w Domu Adonai święte relikwje i sprzęt kapłański, wyprowadził część ludu swego z niewoli do ziemi ojców i odbudował skromną świątynię. W 500 lat później Herod Idumejczyk, chcąc się przypodobać Izraelitom, zaczął doprowadzać ją do stanu dawnej świetności. Roboty te zakończył dopiero Herod-Agryppa II w r. 63 naszej ery.
Rzymianie znowu obrócili w gruzy świątynię Izraela. Szczyt Moriah stał się miejscem ponurych rumowisk, siedzibą jaszczurek, skorpionów i szczurów. Cesarz Hadrjan rozkazał wznieść tu świątynię Jowiszowi, lecz chrześcijanie wkrótce zburzyli pogańskie ołtarze i posągi.
Znowu gruzy zaległy Moriah i tylko Żydzi ukradkiem przychodzili modlić się na miejscu, uświęconem przez Dawida i Salomona.
W r. 363 Juljusz Apostata pozwolił Żydom odbudować świątynię, urągając groźnej przepowiedni Chrystusa:
Zaprawdę powiadam wam, nie zostanie tu kamień na kamieniu, któryby nie był zepsowany. (Mat. XXIV, 2).
Historycy chrześcijańscy i pogańscy podają zgodne wiadomości o dalszych wypadkach. Pełni entuzjazmu Żydzi energicznie przystąpili do pracy, jednak ciągłe trzęsienia ziemi, wybuchy i wyrywające się z ziemi płomienie uniemożliwiły wszelkie wysiłki. Świątynia Salomona już nigdy nie powstała z gruzów, pozostawionych po Tytusie i Hadrjanie. W r. 638 drugi muzułmański kalif, Omar ibn-Hattab, który kierował czynami Mahomeda i właściwie stał się prawdziwym założycielem Islamu, po zdobyciu Jerozolimy, wjechał na szczyt Moriah, czyli podług suratu XVII Koranu, na „Mesdżiel el Aksa“, co znaczy, święte miejsce, oddalone od Mekki“.
Omar własnemi rękami zaczął oczyszczać Moriah, okrytą gruzami, za jego przykładem poszło całe jego wojsko, i wkrótce stało się ono miejscem sądu i modlitwy.
W kilka lat później następca Omara, Abd-el-Melek Ibn Meruan, uczynił z „Dżebel esz Szerif“ nowe „harizim“ muzułmanów, czyli główną świątynię, współzawodnicząc z Mekką z jej Kaabą, gdzie panowali kalifowie wrogiego odłamu.
Mistrzowie budownictwa bizantyńskiego wznieśli ośmiokątny meczet Omara czyli „Kubbet es Sakhra“, co znaczy „świątynia na skale.“
Ten zabytek architektoniczny VII w. przetrwał do naszych czasów. Przebudowa kopuły jego i drobne zmiany wewnętrzne, poczynione przez jerozolimskich królów chrześcijańskich, nie zniekształciły pierwotnego wyglądu tej świątyni Islamu, powstałej na trupie bożnicy Izraela, z której Chrystus wygnał handlarzy i bankierów.
Teraz przewodnik zwraca moją uwagę na potężne kolumny, podtrzymujące kopułę, która nie ulega najsilniejszym nawet wstrząsom ziemi; na piękne marmurowe „panneau“, siecią barwnych żył i plam tworzące misterne obrazy na ścianach; na przepych fryzów i kapiteli, na rzeźbione cyprysowe kazalnice i „mihraby“; na cudowną grę światła, sączącego się przez kolorowe szkła okien; na cały przepych, iście wschodni, zuchwały, dumny i potężny, wkońcu podprowadza mnie wysokiej, drewnianej balustrady, za którą znajduje się szara, naga skała — „es Sakhra.“ Niegdyś stał tu ołtarz dla ofiar całopalnych, wzniesiony przez Salomona i odrestaurowany przez Zorobabela i Heroda.
Jakiś mułła, poznawszy mego towarzysza, z ukłonem pozdrowił nas i wskazał na dość głębokie wklęśnięcie w skale.
— Jest to ślad stopy anioła Gabriela... szepnął duchowny muzułmański — a tam dalej — to ślad Mahomeda...
Pomyślałem w tej chwili, że tyle już śladów stóp twórców różnych religij widziałem w swojem życiu. Na Cejlonie — odbicie stopy Adama i Buddy, w Ta-kure — ślad palców Buddy i Paspy-lamaickiego; na Kizył-Kaja — ścieżkę, wydeptaną przez Ibn-Achmeda, apostoła Mahomedowego; w Pekinie — ślad boskiego Ju; tu, w Jerozolimie, — ślady Chrystusa, Aniołów i Mahomeda.
Lecz to nie wszystko! Muzułmański kapłan, towarzyszący nam, pokazuje srebrną urnę, ukrywającą dwa włosy z brody wielkiego Proroka wschodu; dalej — sztandary Mahomeda i Omara; w grocie, pod świętą skałą — kamień, podobny z kształtów do potwornego języka. Cała legenda jest związana z tym odłamkiem piaskowca!
— Es-Sakhra, essalam aleik! — Bądź pozdrowiona, święta skało!
Natychmiast z masywu góry wypadł wąski, długi odłam jej i odpowiedział:
— Aleik essalam! — Badź pozdrowiony!
Gdy oglądałem tę „cudowną“ relikwję po Omarze, kamienny ozór milczał.
Każdy zakątek, niemal kamień każdy, widziany na Moriah, ma swoje podanie, stanowi relikwję.
Powracamy do „es-Sakhra“, pożegnawszy uprzejmego mułłę.
Mój znajomy zatrzymuje się przy balustradzie i wskazuje na prawidłowe wyżłobienie w świętej skale.
— To zabawne! — mówi półgłosem i mruży oczy. — Żydzi, podczas najścia legjonów rzymskiego cesarza Tytusa, nie mieli czasu wywieźć ze świątyni najdroższych sprzętów, relikwij, szat i klejnotów kapłańskich. Wobec tego, jak głosi legenda, lewici wydrążyli świętą skałę i ukryli w niej skarby świątyni. Niedawno jakiś cudzoziemiec, zakradł się do meczetu i w nocy zaczął świdrować i przecinać skałę. Szukał świętości izraelskich tak, jak nafty lub węgla. Ha! Z tego powodu wynikł bunt muzułmanów i Żydów. Z trudem stłumiono go. Przedsiębiorczemu cudzoziemcowi udało się jednak umknąć!
Arab zaśmiał się.
— Zuchwałe świętokradztwo... — zauważyłem.
— Eh, nie bardzo! — odparł ze śmiechem, machnąwszy ręką. – Ta skała nie ma żadnego znaczenia... Opowiadają, że stał tu ołtarz całopalny Salomona. Cóż z tego? Mógł stać na każdej innej skale...
— Przecież tradycja twierdzi, że tu właśnie Abraham miał zamiar ofiarować Bogu syna swego?! — zaprotestowałem.
— Nie! — zaprzeczył. Stało się to w innem miejscu, nie tu! Tamtę skałę złożono w Mecce... W Jerozolimie niema żadnych prawdziwych relikwij...
— Chrześcijaństwo w każdym razie posiada tu Golgotę... — przerwałem mu.
Wzruszył ramionami i poważnym głosem odpowiedział mi:
— Muzułmanie nie dopuszczają myśli, aby Chrystus mógł być ukrzyżowany przez Żydów i Rzymian!
— To coś zupełnie nowego dla mnie! zawołałem.
— My uznajemy Aissa, waszego proroka, lecz nie wierzymy w jego ukrzyżowanie... Wiem, że historycy, co prawda, bardzo pobieżnie, wspominają coś o tem. Mamy jednak całkiem inne objaśnienie tego wypadku. Czy pamięta pan ten moment, kiedy Judasz zbliżył się do Jezusa i pocałował Go, oddając tem w ręce wrogów? Otóż w tej samej chwili Chrystus spojrzał w oczy zdrajcy. Judasz natychmiast przybrał postać i oblicze Mistrza... Rzymianie ukrzyżowali Judasza...
— Cóż się więc stało z Jezusem? — spytałem.
— Odleciał przed tron Ojca swego w niebie i zjawił się uczniom i Bogarodzicy dopiero po kilku dniach! — rzekł Arab z całą stanowczością i przekonaniem w głosie.
— A św. Tomasz, oglądający rany Zmartwychwstałego Chrystusa? — zadałem znowu pytanie.
Wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Cud! Taki-sam cud, jak zamiana wody na wino na uczcie w Kanie Galilejskiej... Chodźmy jednak do meczetu el-Aksa!
Weszliśmy do olbrzymiej hali meczetu, nasyconego miłą wonią żywicy cedrowej.
Arab opowiedział mi, że tu stała niegdyś bazylika Najświętszej Panny, później pałac króla Baldwina I i zbrojownia rycerska. Opierając się ramionami o dwie kolumny, złączone łańcuchem, mój przyjaciel rzekł ze śmiechem:
— A to są „kolumny próby!“ Człowiek, który w żaden sposób nie potrafi przecisnąć się pomiędzy niemi, nigdy nie ujrzy raju. Tak twierdzi podanie. Pewien możny, a opasły Tarek, ugrzązł tu i zmarł. Odtąd imamy przeciągnęli ten łańcuch...
Chwała Bogu! Nadarzyła mi się sposobność dowiedzieć się, czy będę wpuszczony do raju, czy też nie. Z pewnością spróbowałbym szczęścia. Ponieważ jednak nie posiadam kształtów Appolina, mógłby mię spotkać los owego niefortunnego Turka. Chociaż pozostałem w niepewności co do raju, lecz zato nie ugrzązłem na zawsze wśród kolumn „próby“ w el-Aksa.
Pod placem, gdzie wznoszą się oba meczety, znajdują się „stajnie Salomona“ — ogromne sale o sklepieniach, opartych na potężnych słupach. Historycy i archeologowie skłonni są twierdzić, że te olbrzymie hale, zamieszkałe obecnie przez szczury, łasice, gołębie i nietoperze, powstały za panowania cesarza Justynjana, poczem były odrestaurowane przez Arabów.
Tuż przy wejściu jakiś rozmarzony młodzieniec, leżący w cieniu, pokazał nam niszę z kopułką i marmurowemi kolumienkami, dodając, że jest to... „żłobek Jezusa.“
Twardy, niewygodny i skąd się tu wziął? Nie uwierzyłem...
Była to „relikwja“ tego samego rodzaju, co odbicie stóp świętych na skałach, co włosy z brody proroka, co siodło ulubionej kobylicy Mahomeda, przenoszącej go w jedną noc z Mekki do Jerozolimy i z Jerozolimy do Mekki.
Aeroplan a nie kobylica! Aeroplanów jednak wtedy nie znano jeszcze.
Nie wierzę; zresztą czuję się znużony. Żegnam mego Araba i powracam do domu.
Stanowczo za dużo naraz pokazano mi niezwykłych rzeczy!
Te ślady na kamieniach i broda Mahomeda zmusiły mnie do przelotnego tylko rzucenia okiem na miejsce posiedzeń wielkiego Sanhedryna, na Bir-el-Aruah, czyli studnię, do której dwa razy tygodniowo zlatują się na modlitwę dusze zmarłych. Muszą to być jednak bardzo małe dusze, bo studnia — ciasna! Nie zwróciłem też należytej uwagi ani na wklęśnięcie w skale, w uniesieniu modłów wybite głową Mahomeda, ani na marmurową płytę, z utworzonym przez splot żyłek kamienia rysunkiem dwóch srok. Podanie głosi, że ptaki te skamieniały, usiadłszy bez należytego pietyzmu na świątyni Salomona. Pobieżnie tylko obejrzałem piękną chrzcielnicę rycerzy krzyżowych i na cudo wschodniego budownictwa — kapliczkę „Kubbet es Silseleh“, która się łączy niewidzialnym łańcuchem z niebem.
Potwierdzam, że łańcuch ten jest zupełnie niewidzialny.
Powracam nareszcie do swego pokoju.
Pachnie tu rozmarynem i goździkami, które codziennie wstawiają do wazy gospodarne i nie pozbawione estetyki Marja i Luiza, miłe, stare Austrjaczki; na białej ścianie nad drzwiami wisi drewniany krucyfiks, nad sofą — duży oleodruk z wizerunkiem Chrystusa.
Chrystus ma jasne włosy i długa brodę. Podobny jest do mnicha rosyjskiego z jakiegoś dalekiego klasztoru północnego.
Dziwne to, bo tłoczyła ten obraz drukarnia wiedeńska.
Jak widać, bohomazy są kosmopolitami...
Widziałem już zresztą podobne oleodruki na bazarze jerozolimskim. Były to wyroby niemieckie, rosyjskie — przedwojenne i arabskie, drukowane w Kairze i Stambule.
Stałem też kiedyś przed posągami buddyjskiemi, odlanemi w Niemczech, i przyglądałem się z dumą patrjotyczną „świętym obrazom“ lamaickim, które okazały się niczem innem, jak tylko... barwnemi reklamami z perkalików łódzkich!
Ale ta góra Moriah z Omarem, el-Sakhra, ze stajniami i tronem Salomona i przedsiębiorczym europejczykiem, który z pomocą współczesnego perforatora i dłuta djamentowego poszukiwał ukrytych skarbów świątyni izraelskiej, zaprzątnęła moje myśli.
Świątynia Salomona — Przybytek Najwyższego... Opisał go szczegółowo prorok Ezechiel, odrestaurował dla potomności jezuita hiszpański, Jan Villalpande, z polecenia swego króla w końcu XVI wieku. Przeglądałem te trzy wspaniałe tomy in folio i, przypominając sobie rysunki uczonego księdza, nie mogłem wyjść z podziwu nad rozmachem i potęgą dzieła Salomonowego.
Świątynie, powstające na tem samem miejscu po zburzeniu domu Bożego, a odrestaurowane przez Zorobabela i Heroda, miały znacznie skromniejsze wymiary, a użyto na nie tańszych, przeważnie lokalnych materjałów.
Salomon, wielki budowniczy „Domu Pana“, wzniósł z biegiem czasu na górze Oliwnej, naprzeciwko świątyni jedynego Jahwe, wystawne ołtarze Chamosowi, bogowi Moabitów, i Molochowi.
Trzecie księgi królewskie objaśniają tę herezję mądrego króla w sposób niezwykle prosty i przekonywujący:
„A król Salomon rozmiłował się w niewiastach cudzego rodu mnogich i w córce faraonowej, i w Moabitkach, i w Ammonitkach, i w Idumeitkach, i Sydonitkach, i Chetejankach. I miał żon, jako królowych, siedemset, a nałożnic trzysta, i odwróciły niewiasty serce jego. A gdy był już stary, skażone jest serce jego przez niewiasty, że się puścił za bogi cudzymi i nie było serce jego zupełnie z Panem — Bogiem jego, jako serce Dawida, ojca jego.“
Salomon, uznawany za wynalazcę alfabetu arabskiego i syryjskiego, otoczony jest czcią wszystkich ludów Wschodu. W ich pojęciu „Soliman“ był najpotężniejszym magiem, któremu służyły rzesze „dżinnów“-duchów ziemi i nieba. Władzę nad niemi posiadł ten wspaniały, najbogatszy z władców świata, zawdzięczając czarownemu pierścieniowi z zielonym kamieniem, w którym wycięta była gwiazda (pentagramma), albo znak „swastyki“, jak twierdzą hindusi, godło „potężnych ludzi z zatopionego lądu“. Czyżby to echa Atlantydy?
Tu na Moriah — błąkają się cienie Omara i jego najbliższego przyjaciela Mahomeda, pozostawiającego ślady stóp swoich na skałach tej góry. Tu przeciągnięty został łańcuch pomiędzy niebem a ziemią — trudny szlak do raju; tu się zlatują duchy zmarłych na modlitwę; u podnóża tej góry leży dolina Josafatowa, gdzie Sędzia Sprawiedliwy ogłosi swój wyrok ostateczny przed końcem świata.
Na plac „Haram esz Szerif“, gdzie stała świątynia, odbudowana przez Heroda, wychodziły okna Pretorji Piłata, który skazał Chrystusa na hańbiącą śmierć na krzyżu...
Jakież to dziwne dzieje, nieobjaśnione losów koleje!
Naród izraelski dwa razy wznosił świątynię Jahwe i w mroku „deiru“ przechowywał tajemniczą arkę przymierza, w której zazdrośnie strzeżono złożonych przez Mojżesza „łuchot“ z prawem, pisanem boskiemi zgłoskami — „miktab Elochim.“
Po raz drugi padł w proch przybytek Boga chmurnego szczytu Synai pod ciosami Pompejusza, a Izrael już nie wystawił ołtarza swemu Jahwe.
Nie byłoby bowiem w nim tajemnicy, ukrytej przez Mojżesza w „świętem świętych.“
Zginęła ona wraz ze świątynią Herodową, poszła z dymem. A może nie było jej już od powrotu z niewoli babilońskiej?
Przypominam sobie pewne krótkie opowiadania nieznanego mi autora:
Kapłani uprzątali właśnie świątynię Jahwe... Jakiś chłopak, syn sługi lewitów, bawił się przed domem Bożym, goniąc przed sobą bąka. Nagle bak, kręcąc się, wpadł do świątyni.
Chłopak wbiegł tuż za nim. Zajęci pracą kapłani i słudzy ich nie spostrzegli go.
Bąk tymczasem, wirując, wślizgnął się poza kotarę, — poza świętą kotarę, za którą przebywało To, wielkie, tajemnicze, straszliwe...
Nie namyślając się wcale, chłopak odrzucił ciężką, haftowaną srebrem i złotem zasłonę i przestąpił próg najświętszego miejsca.
Podniósł zabawkę i, nagle przypomniawszy sobie gdzie się znajduje, z przerażeniem zaczął oglądać prawie ciemną komnatę...
Nikogo i nic tu nie ujrzał: ani wielkiego, ani straszliwego Jahwe, ani drogocennej skrzyni z „łuchot.“
W przybytku Tajemnicy — tajemnicy nie było...
Chłopak nie rozumiał jeszcze, że tęsknota za tajemnicą przeniosła się oddawna do dusz ludzkich.
Zbawiciel świata wiedział o tem i dlatego wygłosił wielką prawdę:
— Zburzę starą świątynię, a w trzy dni zbuduję nową.
Mówił o świątyni ducha, którą wzniósł na wieki w ciągu trzech dni oczekiwania tajemnicy Zmartwychwstania.
Lecz oto ten cichy boski Mędrzec, który ze świątyni dumnej wypędzał bezczelnych kupców i gromił podstępnych faryzeuszów, usłyszał żądanie złośliwe ludu swego, wołającego:
— Ukrzyżuj Go!
W kilka minut potem zapadł wyrok obłudny, nikczemny i tchórzliwy, a stłoczony, głowa przy głowie, tłum powtarzał sobie słowa Piłata — rzymskiego wielkorządcy; z uśmiechem tajemniczym szeptali je sobie do ucha kapłani, zebrani w galerji, gdzie się odbywały narady Synhedrynu.
Na tem samem miejscu wyrósł monumentalny meczet, wznoszący głowicę swoją przez 13 wieków i strzelający minaretami do nieba, które widziało bieg strasznych, zbrodniczych dziejów.
Świątynia Islamu... Świątynia, w której Arab, wyznawca Proroka, opowiadał mi z grymasem zwątpienia o świętej skale, śladach stopy Mahomeda, o siodle jego kobylicy i o włosach z brody, zamkniętych w srebrnej urnie...
Wszystko to jest owiane tajemnicą.
I jak każda tajemnica pozostaje do czasu niezbadaną, a pełną uroku.
Jakiś Europejczyk, jak ów chłopak z bąkiem, zamierzał zbadać ją, dziurawiąc świętą skałę...
Cofnął się jednak w obawie przed fanatyzmem tłumu.
Powstał bunt i ochronił tajemnicę.
Pozostała ona nienaruszoną na szczycie Moriah...
My — chrześcijanie nie mamy tam żadnej tajemnicy.
My wiemy, że Jezus z Nazarei rozpoczął stąd drogę krzyżową, w męce zakończywszy ją na Golgocie, za murami Jerozolimy, na miejscu stracenia.
Była to droga ciężka, lecz opromieniło ją zwycięstwo i nowa tajemnica Zmartwychwstania, nie potrzebująca dla swego ukrycia ani marmuru, porfiru i jaspisu murów, ani ołtarzy ze złota, ani przerażającego mroku niedostępnej głębi świątyń.
Serce i dusza ludzkości, niebieskie niebo, płonące słońce i ziemia, czy to gajami i łąkami wonnemi okryta, czy naga i jałowa, jak pustynia zajordańska, — stała się świątynią i ołtarzem tej największej, najczystszej Tajemnicy nieśmiertelnego Ducha.
Do tej olbrzymiej świątyni, której kopułą jest niebo, przęsłami promienie gwiazd, murami dalekie światy, a przyciesiami — ziemia cała — od oceanu do oceanu wiedzie wąska furta.
O niej zaś mówił Chrystus Pan:
— Usiłujcie, abyście weszli przez ciasną furtkę, albowiem powiadam wam, że ich wiele będą chcieli wejść, a nie będą mogli... (Łuk. XIII, 24).
Jest to prawdziwa świątynia Boża, a żaden mocarz świata nie zastąpi jej gmachem ołtarza Molocha.
„Zakon dany jest przez Mojżesza, łaska i prawda — przez Jezusa Chrystusa — powiedział Jan Ewangelista.
Dusza ludzkości coraz namiętniej i szczerzej pożąda prawdy i łaski.
W tem jest zwycięstwo Ducha.
Tymczasem jednak próżno wzdycha strapiona dusza, ponieważ nie minęły jeszcze czasy pogan. Posagi Molocha, zbrodni wszelkiej i złotego cielca rzucają ponury, krwawy cień na ziemię znękaną i strwożoną bezmiernie na widok straszliwy, przejmujący rozpaczą, bo oto ze świątyni bezwzględnego prawa pozostał tylko „mur płaczu“, a ołtarz Ducha dźwiga się z gruzów błędów i szaleństw ludzkich w znoju, w mękach niewysłowionych.
Prorok izraelski zapisał niegdyś, że w Jerozolimie Salomonowej srebra było tyle, ile kamieni na ulicach stolicy, a świątynia Jahwe i siedziba królewska zawierały w sobie niezliczone skarby w złocie.
Ze srebrem sprawa nie była zbyt trudna.
Salomon, zięć faraona egipskiego i sojusznik Hirama, króla Tyru, mógł mieć biały metal z tych krajów, lecz nadmiaru złota nie posiadały ani Egipt ani Fenicja.
Księgi królewskie opowiadają, że złączona flota fenicko-izraelska podtrzymywała regularną komunikację z kopalniami złota w Ofirze.
Dawni badacze Pisma św. szukali Ofiry w kilku miejscach naszego globu. Joseph dowodził, że kraina ta znajduje się w Indjach; Holstein wskazywał na wyspy Sundzkie; Lipenius — na obszary pomiędzy Gangesem a Hindem; Rusciat — na Sjam lub na Jawę; Arias Montan chciał widzieć Ofirę w Ameryce, na wykrytych dopiero w 2460 lat później wyspach, które sam Kolumb uważał za Ofirę Salomona, ponieważ znalazł tam ślady olbrzymich robót kopalnianych; Jezuita portugalski Rugnero dowodził w r. 1685, że Ofira była niegdyś stolicą Angoli. Inni również teoretyczni badacze znajdywali dla tajemniczej krainy złota inne punkty na mapie ziemi.
Dwóch angielskich inżynierów-górników, poszukując w r. 1927 pokładów złotej rudy w południowej Rodezji, napotkało trzy starożytne szyby, opuszczone i całkowicie wyeksploatowane. Podług ścisłych obliczeń, inżynierowie oszacowali dokonaną przez kogoś w mroku wieków produkcję, na półtora miljarda dolarów.
Szyby te wykryto w okolicach ruin miast Cimbabwe i Gedi, które leżą zaledwie o 200 mil angielskich od znanego starożytnym narodom portu Sofala. W miastach tych, obecnie zaginionych w podwzrotnikowej dżungli, wznoszą się jeszcze potężne mury i baszty, a na drodze do portu — obronne strażnice.
Badania ostatnich lat przekonały uczonych[7], że te kopalnie złota były eksploatowane przez Fenicjan i Chaldejczyków pod kierownictwem Żydów, rezydujących, prawdopodobnie, z polecenia króla Salomona — w Cimbabwe. Gigantyczne bloki fortec i starej świątyni, przypominającej budowle Elamitów i Asyro-Babilończyków, przechowały jeszcze charakterystyczne dla świątyń hebrajskich ozdoby architektoniczne i rzeźbiarskie, a Dr. A. Wilmot odkrył napisy hebrajskie, obyczaje starożydowskie oraz metysów semicko-izraelskich wśród okolicznego szczepu murzynów Makalange.
Najwyższy autorytet w dziedzinie badań Afryki przedchrystusowej, dr. A. H. Keane, prezydent królewskiego Antropologicznego Instytutu, w dziele swojem „Złoto Ofiry“, określając wiek ruin Cimbabwe, mówi o 3000 do 3500 lat i twierdzi, że chociaż niema dowodów niewątpliwych, aby identyfikować Cimbabwe i Ofirę, w każdym jednak razie stały one w związku z państwem światowem króla Salomona.
Większość innych badaczy trzyma się tego przekonania, że Cimbabwe jest oddawna poszukiwaną biblijną Ofirą.
A jeżeli twierdzenia te są uzasadnione, zrozumiałem się staje źródło bogactwa Salomona i niezwykłego przepychu pierwszej świątyni jerozolimskiej. Być może, że wysłańcy wielkiego króla oprócz złota przywozili mu do haremu hebanowe piękności, które łatwiej od Ammonitek i Chetytek odwróciły serce wspaniałego władcy od Boga jedynego. Wiemy przecież obecnie, że murzynki potrafią uczynić to samo ze współczesnymi europejczykami, którzy pod wpływem swoich czarnych kochanek zapominają niekiedy o cywilizacji, prawie i moralności.
Lecz są to tylko hipotezy, oparte na romantycznem i erotycznem usposobieniu „ukochanego przez Jahwe“ Salomona.
Hipotezy bywają jednak poprzednicami niezbitej prawdy.
Tak też jest z tą zagadkową Ofirą.
Angielscy archeologowie, zawdzięczając przypadkowemu wykryciu przez inżynierów-górników ruin Cimbabwe, mogą pisać teraz mądre traktaty na ten temat. Tymczasem biorę słownik biblijny o. A. Calmeta z r. 1730 (T. III, str. 92) i dowiaduję się, że Juan Dos Santos na początku wieku 18-go twierdził, iż mieszkańcy Melindy lub Sofali, posiadają podania, a nawet jakieś dowody, że król Salomon co trzy lata przysyłał tu swoją flotę po złoto. Kopalnie znajdowały się w głębi kraju, w pobliżu góry Fura, gdzie przechowały się ruiny starożytnego zamczyska, w którym, jak głosi legenda, mieszkała królowa Saba, władczyni Ofiry.[8]
Nic nowego pod słońcem!
Podczas, gdy właśnie studjowałem zagadnienia Ofiry, odwiedził mnie mój znajomy — inteligentny, prawdziwy, bo w trzeciem pokoleniu, Żyd palestyński, i zaproponował mi przechadzkę po Jerozolimie współczesnej, na co się chętnie zgodziłem.
Odrazu, ma się rozumieć, zaprowadził mnie do nowej dzielnicy izraelickiej. Ujrzałem szereg bardzo malowniczych will bogatych Żydów, ogrody, muzeum, szpital, obsługujący całą Palestynę, szczególnie w wypadkach zastosowania chirurgji.
Dzielnicę tę zamieszkali Żydzi, którzy przenieśli się do grodu Dawidowego, nie poto, aby we łzach i tęsknocie po zburzonej świątyni i utraconej wielkości królestwa gnieździć się w ciasnych, brudnych barłogach starej dzielnicy, marząc o śmierci w pobliżu Kotel-Maarawi (murze płaczu).
Mieszkańcy Nowej Jerozolimy chcą żyć nowem, pełnem życiem, dążą do panowania nad dawną stolicą Salomona i do rozpowszechnienia swych wpływów na cały kraj, a nawet kto wie, — na ościenne, „barbarzyńskie“ mrowie Arabów różnych szczepów, nieraz beznadziejnie poróżnionych pomiędzy sobą.
Żydzi zagospodarowali się już w nowych dzielnicach i głowią się nad sprawą dostarczenia miastu wody, urządzenia kanalizacji i ulepszonego oświetlenia ulic.
Tymczasem większość domów posiada cysterny, skupiające wodę deszczową lub sprowadzaną z okolic. Działa też stary wodociąg, dostarczający wodę ze „stawów Salomonowych“ oraz z krynicy Ain-Fara, lecz wszystkie te źródła nie są wystarczające dla ludności i zależą od opadów atmosferycznych. Kwestja zostanie załatwiona pomyślnie dopiero po uzyskaniu przez inż. Rutenberga, elektryfikującego kraj, koncesji na wodociąg jerozolimski.
Kanalizacja również szwankuje i jest zaledwie w projekcie. Trudność zadania polega na tem, że Jerozolima, znajdująca się daleko od morza i Jordanu, nie posiada terenu dla odprowadzenia wód użytkowych. Oświetlenie wszędzie jest słabe, za wyjątkiem głównych ulic. Latarnie naftowe i gazolinowe niedostatecznie oświetlają boczne ulice Jerozolimy, zasypiającej zresztą już o godz. 9-ej.
Żydzi przekształcają Jerozolimę w ognisko swojej kultury. Mają tu oni, oprócz obsadzonych licznym sztabem biurokratów centrali Keren-Kajemeth Leisrael i Keren-Hajessod, dwuch organizacyj, kierujących kolonizacją, — sejm żydów palestyńskich (Aosejtath Haniwcharim), naczelny rabinat, kierujący sprawami religijnemi, sądowemi i społecznemi w osobie rabina Kuka, otoczonego etykietą pełnomocnego posła, jak gdyby niezależnego mocarstwa; Mischpath Schalom, czyli sąd cywilny i kilka innych.
Uniwersytet z dwoma fakultetami: teologiczno-filozoficznym i przyrodniczo-matematycznym i budujący się wspaniały gmach bibljoteki narodowej na górze Cofim, bibljoteka ludowa, powstała z inicjatywy i fundacji Wolfsohna i d-ra Schachor-Sachera, stanowią szczyt oświatowego planu sjonizmu; za niemi idą gimnazjum, seminarjum ogólne i judaistyczne, szkoły handlowe, przemysłowe i instytut dla niewidomych; szkoły powszechne, ogródki dziecięce, czyli t. zw. „gan.“
Na osobnem miejscu należy postawić szkołę sztuk pięknych i sztuki stosowanej „Bezalel,“ pod dyrekcją znanego malarza i rzeźbiarza, Borysa Szatza, ucznia znakomitego Antokolskiego. Malarstwo, rzeźbę, grafikę, snycerstwo i artystyczną ceramikę wykładają wybitni artyści. „Bezalel“ przyłączono do muzeum narodowego ze stałą wystawą i ofiarowaną przez Józefa Schonthala galerją prac dyr. Szatza. Są to obrazy i rzeźby na biblijne i apokryficzne tematy: prorocy Eljasz, Jeremjasz, Judyta; sceny i typy z religijnego życia Izraelitów oraz portrety znakomitych działaczy świata żydowskiego: Wizego, Szechtera, Herzla, Deutscha, Warburga, Nordau, Trumpeldora itd. Dzieła te stoją na wysokim poziomie artystycznym.
Piękne są plansze Rabana, pracującego nad ilustracjami do Starego Testamentu, oraz obrazy i rzeźby S. Hirszenberga, Szura, Eisenberga, Izraelsa, Libermana, Antokolskiego, Lewitana, Pasternaka, Pilichowskiego i innych.
W muzeum wśród wykopaliskowych, bardzo nieraz rzadkich przedmiotów, jak naprzykład fenickich, żydowskich i rzymskich naczyń szklanych i terakotowych, monet, broni, sprzętu kościelnego, rzuca się w oczy ozdobna witrynka z artystyczno-sznycerskiemi wyrobami S. Ruchmowskiego.
Dyrektor muzeum i szkoły p. B. Szatz pokazał mi misterne „tory“, medale, różne przedmioty, wykonane przez tego wybitnego artystę.
Wreszcie zwrócił uwagę moją na filigranową tiarę.
Tiara? Ruchmowski?...
Ta asocjacja wywołała we mnie jakieś zatarte wspomnienia.
Zapytałem p. Szatza o Ruchmowskiego.
Roześmiał się chytrze i zawołał:
— Ach, to ten, któremu polecono wykonać starożytną tiarę Setifarnesa na podstawie wzorów!
Odrazu wszystko sobie przypomniałem!
Ruchmowski, żydowski jubiler z Rosji, na czyjeś zlecenie sfabrykował historyczną tiarę, a ktoś inny zakopał ją na kilka lat do ziemi, nadając jej patynę minionych wieków. Później sprzedano ją do Luwru, jako najprawdziwszą. Była ona ozdobą znakomitego muzeum do czasu, aż się zjawił jakiś archeolog i dowiódł fałszerstwa. Ruchmowski podobno wykonywał później dla tegoż Luwru kopje różnych innych starożytności. Niezawodnie, jest to wyjątkowo zdolny majster i artysta w swoim zawodzie, lecz nie myślę, żeby uczestnik fałszerstwa zasługiwał na poczesne miejsce w „narodowem muzeum“ Jerozolimskiem.
Ten drobny epizod miał taki skutek, że chciałem czemprędzej opuścić gmach Bezalel, na pożegnaniu wysłuchawszy skargi p. Szatza na obojętność Sjonistycznej Egzekutywy dla jego szkoły.
Obdarzył mnie przytem całą pliką wydawnictw, które przejrzałem dopiero w dwa miesiące później, już w Europie.
Znalazłem w nich parę przykrych dla Polaka nieścisłości.
Naprzykład, w wydanym w sierpniu r. 1927 liście otwartym p. Szatza do 15-go kongresu sjonistów autor wśród rynków importu dla wyrobów szkoły „Bezalel“ wskazuje Lemberg (Lwów) w Austrji oraz w Warszawie — „The Bezalel Association of Russia!“
Sjoniści powinni mieć nieco ściślejsze wiadomości o Polsce, chociażby dlatego tylko, że z tego kraju Keren-Kajemeth Leisrael czerpie najznaczniejsze po Ameryce sumy. Żeby ktoś nie oskarżył mnie o gołosłowne twierdzenie, wskażę na ostatni, najnowszy raport tej instytucji[9]. Na str. 63 i 64 przeglądam statystykę wpływów z dwuch ostatnich budżetowych lat:
Polska stoi na drugiem miejscu wśród protektorów Palestyny, z czego wnioskować należy, że moja ojczyzna, o której pewne odłamy prasy żydowskiej odzywają się bez należnego szacunku, a nawet zwykłej sumienności, daje żydowskiemu społeczeństwu możność tak znacznego zarobkowania, że ofiary jego przewyższają zbiórki żydów angielskich i niemieckich i idą tuż za potężnym kapitałem żydowskim, zaangażowanym w Ameryce Północnej.
Żydowski poeta Bialik, powróciwszy z Ameryki do Palestyny, z nieukrywanym żalem oświadczył:
— Pięciu amerykańskich Żydów mogłoby w ciągu 5 do 6 lat odbudować Erec Izrael!
Tymczasem miljonerzy nic nie odbudowali, a bez porównania biedniejsze społeczeństwo żydowskie czerpie tak znaczne sumy z Polski, że na potrzeby „ogniska Izraela“ posłało przez dwa lata 4 060 000 złotych.
W innych krajach wokoło sjonistycznej sprawy krzątają się potentaci finansjery; niemiecki bankier Oskar Wassermann, bankierzy włoscy Adler i Della Torre, James Rotschild, finansista angielsko-żydowski Natan Laski, Dreyfus i inni, a wszyscy razem dali mniej niż dały organizacje żydowskie w Polsce.
Zdaje mi się, że tych kilka informacyj wystarczy, aby jaknajdobitniej obalić twierdzenie nieprzychylnej i niewdzięcznej części prasy żydowskiej o prześladowaniu i uciemiężaniu Żydów w Rzeczypospolitej Polskiej; a tymczasem takie oskarżenia i fałszywe pogłoski, niestety, często są eksportowane zagranicę. Tym, którzy chcieliby sprawę tę zbadać w imię zasady „audiatur et altera pars“, radzę zasięgnąć języka u palestyńskich wychodźców z Polski współczesnej oraz u uczciwych działaczy Sjonizmu.
Opinja europejska zwykle bywa wprowadzona w błąd przez zasadniczo wrogą nam — Polakom prasę żargonową. Jeżeli policja polska wykryje i przyłapie organizację komunistyczną, a sąd wyda wyrok, skazujący uczestników jej na więzienie, za to, że wprowadzają rozkład w masach robotniczych lub wśród młodzieży, wtedy, jeżeli pomiędzy oskarżonymi okaże się przeważająca ilość Żydów, prasa żargonowa rozpoczyna lamenty na temat gnębienia Żydów w Polsce.
Co się tymczasem dzieje w Palestynie?
Mordercy Petlury, Szwartzbarta, sami Żydzi do Palestyny nie wpuścili, lecz spokojnie przyglądali się jak tenże zbrodniarz umieszczał w prasie napastliwe, ohydnie oszczercze artykuły przeciwko rządowi polskiemu.
Żydowska biurokracja postępuje bezwzględnie, wysiedlając z Palestyny osobniki komunistyczne, a nawet skrajnie socjalistyczne i wydając angielskiej policji zdecydowanych agitatorów, w przeświadczeniu, że ci przybysze będą poddani karze cielesnej. Tymczasem, jeżeli inny naród wypędzi ze swoich granic podobne typy lub jeśli tłum podczas manifestacji poturbuje Żydów agitatorów — natychmiast wybuchają krzyki o „pogromach.“
W swojej kartotece posiadam wycinek z gazety żydowskiej, w której dr. K. Schwarzbart z powodu niegościnnego przyjęcia rewizjonisty Wł. Żabotyńskiego w Palestynie, pisze z oburzeniem o niesumienności i stronniczości prasy żydowskiej.
„Oh! My umiemy się demokratycznie oburzać, w imię czystej zasady, jeśli się nie wpuszcza do Palestyny choćby tylko kilku notorycznych komunistów, którzy przyjeżdżają, aby pluć na język hebrajski, robić napady na gmach Egzekutywy sjonistycznej i niszczyć, zatruwać, podważać młode fundamenty odradzającej się żydowskiej Palestyny na rozkaz Moskwy. Wtedy, wtedy bryka nasze poczucie demokratyczne, choć jesteśmy ich przeciwnikami. Niechby tam wszystko djabli wzięli, ale niech żyje — zasada: nie wolno przed nimi zamykać bram kraju. A gdy w Palestynie grupki komunistycznych jidyszystów urządzają bez najmniejszych potrzeb, przez życie dyktowanych, demonstracyjne zgromadzenia przeciw językowi hebrajskiemu, a Liga szerzenia języka hebrajskiego występuje przeciw tym prowokacyjnym, wyłącznie politycznym demonstracjom, wówczas znowu jaśnieje w nas, nie we wszystkich na szczęście, czysty demokratyzm zasady: wolność słowa! Niechby tam nawet w Bolszewji szli nasi bracia do więzień za używanie języka hebrajskiego! Niech żyje wolność słowa!“[10]
Tymczasem w prasie palestyńskiej spotykałem bardzo przykre artykuły i korespondencje z powodu zajść lwowskich, które były tak proste i zrozumiałe, jak zrozumiałą jest odpowiedź ciosem na cios, przyczem wina spada, na zadającego pierwszy cios. Nie było tam powodu do zmobilizowania „światowej antypolskiej propagandy“, lecz powstał hałas nielada. Tymczasem, jakżeż cichutko i skromniutko zachowywali się czołowi publicyści żydowscy w Tel-Awiwie i Haifie, gdy władze angielskie zamierzały wysłać z Palestyny zbytnio radykalnego młodego współpracownika socjalistycznego „Dawaru“, redagowanego przez d-ra Rubaszowa, oraz Berla Kacenelzohna!
W Jerozolimie oglądałem model świątyni Salomona, roboty Schicka; jest to zadziwiający swemi szczegółami budynek drewniany, zawierający nietylko pierwotną synagogę, lecz i zmiany dokonane przez Zorobabela i Heroda.
Mój znajomy opowiedział mi, że oprócz największej świątyni, jaką jest „mur płaczu“, w Jerozolimie istnieje kilka bóżnic, należących do Żydów, przytrzymujących się różnych rytuałów.
Istnieje bóżnica Aszkenazimów, synagoga Sfardów, mających obyczaje wschodnie; bóżnice Żydów, stosownie do kraju pochodzenia, i dom modlitwy ekstatycznych kabalistów. Wszędzie odprawiane są nabożeństwa i tylko w małej synagodze Karaitów nie rozlegają się słowa modlitwy i pienia psalmów.
Nie mają oni przepisowego „minjan“, czyli minimum współwyznawców, określonego liczbą dziesięciu.
Karaici, jak głosi legenda, zostali wyklęci w Jerozolimie przez jakiegoś Ben Jehudę i od tego czasu nigdy nie mogą zebrać się tu w ilości dziesięciu mężczyzn.
Tegoż dnia przechodziłem w pobliżu „muru płaczu“ i chciałem raz jeszcze spojrzeć na te stare głazy, pozostałe od wspaniałego dzieła Syna Dawidowego.
Na zakręcie uliczki zatrzymał mnie policjant.
— Dziś dzień szabatu! Jedynie Żydzi mają wstęp wolny do „Kotel Maarawi“ w sobotę — rzekł, salutując grzecznie.
Stanąłem tuż przy nim i przyglądałem się tłumowi, zdążającemu na modlitwę w skupieniu, z gorącemi błyskami w oczach. Barwny był to tłum!
Aszkenazimy, jedni — w pstrych, pasiastych chałatach, drudzy — w białych, długich sukniach, z powiewającymi pejsami, spadającymi na ramiona; starcy w jedwabnych i aksamitnych szerokich sutannach, w sztramlach — lisich i sobolich czapkach na siwych głowach; Safardimy w eleganckich europejskich garniturach, lecz w nieodzownych czerwonych fezach; uczniowie szkół rabińskich w czarnych, długich paltach i w aksamitnych „melonikach“ z szerokiemi rondami; a ztyłu, o kilka kroków za mężczyznami — milczący, niby zgnębiony tłum starych i młodych kobiet w odświętnych strojach.
Przechodzi oddzielnie grupa Arabów w burnusach i białych turbanach.
Widząc moje zdumienie, policjant uśmiecha się i mówi:
— Są to Żydzi z Jemenu!
Później dowiedziałem się, że część Żydów po zburzeniu drugiej świątyni wyemigrowała do Arabji. Częściowo przyjęli oni Islam, częściowo pozostali wierni religji przodków i stanowią dotąd jeszcze pogardzany i uciśniony odłam ludności Hedżasu. Pogarda do Żydów sięga tak daleko, że Izraelita nie ma prawa podnosić głosu w obecności Araba i, spotykając się z nim, musi zejść z konia lub osła.
Uliczka przed murem płaczu i inna, prowadząca ku niemu, zostały wkrótce szczelnie zatłoczone. Dochodził śpiew rabina i zmieszany chór odpowiadających mu, lamentujących, żałosnych i szlochających głosów:
„Siedzimy tu samotni i płaczemy!“
Na płaskich dachach sąsiednich domów stali Arabowie, postawą swoją przypominając mi wartowników.
— Co robią ci ludzie? — spytałem.
— Śledzą, aby Żydzi nie wbijali gwoździ do muru i nic na nim nie wieszali! — odparł z powagą policjant.
— Dlaczego?
— Żydzi nie otrzymali na to zgody Arabów — objaśnił.
Wzruszył ramionami i rzucił stanowczym głosem:
— Tak było za Turków i tak musi zostać!
Aha! Sławetne „status quo“...
Jude i Nusebe — na straży w świątyni Grobu Zbawiciela, tu — przed resztkami świątyni Salomonowej dozorcy arabscy na tarasie domu wielkiego muftiego.
I jeszcze jedno podobieństwo.
W drodze do bazyliki pielgrzym chrześcijański zmuszony jest przeciskać się przez zgiełkliwy tłum bazaru arabsko-żydowskiego, to samo muszą znosić Izraelici, dążący do „muru płaczu.“ Przechodzą oni przez „szull“, czyli rynek arabski, cuchnący, brudny i zatłoczony.
Widocznie Żydzi też odczuwają niestosowność tego sąsiedztwa, bo oto inż. Borys Czaczkes pisze w „Chwili“ lwowskiej[11]:
„Przez ten czyściec trzeba przejść, by się dostać do muru płaczu.“
„Czyściec“?! Brzmi to zbyt słabo!
Należałoby powiedzieć raczej — piekło!
Na „szullu“ w pobliżu „muru płaczu“ spostrzegłem już sporo sklepów żydowskich.
Żaden europejczyk-chrześcijanin natomiast nie handluje na bazarze przy „drodze krzyżowej“...
Należy coś przedsięwziąć, aby wypędzić na zawsze kupczących z miejsc świętych.
Sporo się znajdzie dla nich miejsca w nowej Jerozolimie i wszędzie poza jej murami, byleby nie od strony doliny Josafatowej, Gethsemani i Góry Oliwnej!
Wyruszam od bramy Jaffskiej. Mam przed sobą 10 kilometrów drogi do Betleem. Asfaltowana szosa zbiega na dół w dolinę Hinnom. Setki ścieżek wiją się poprzez skaliste zbocza gór. Wszędzie tkwią słupki z napisami angielskiemi, hebrajskiemi i arabskiemi.
Odczytuję je uważnie i informuję się w swoich notatkach, porobionych z „Dictionary of the Bible“, w którym można znaleźć wyczerpujące szczegóły o każdym zakątku Ziemi Świętej.
A więc przechodzę w okolicę „stawu węży“, wykopanego przez Nehemję; dalej widzę, „Górę złej narady“, gdzie niegdyś stała willa Kaifasza, który zwołał do siebie starszyznę żydowską i swojem podstępnem proroctwem o konieczności śmierci Jezusa dla dobra narodu, skłonił ostatecznie wpływowych Izraelitów do bezwzględnej walki z groźnym dla nich przez swoją pokorę Mistrzem; inna ścieżka prowadzi pielgrzyma do drzewa, pod którem wypoczywała Bogarodzica, niosąca swego boskiego Syna do świątyni. Drzewo to w XVII wieku spalił pewien Arab, właściciel terenu, mszcząc się za to, iż chrześcijanie niszczyli mu pole, „durra“; dalej — Bir-el-Kadismu. Jest tam studnia, przy której wypoczywała Najświętsza Panna wraz z św. Józefem w drodze do Betleem; w pobliżu tego miejsca znajduje się inny „bir“, czyli studnia trzech króli, poprzedzanych przez gwiazdę, która przywiodła ich do Żłobka. O kilometr dalej widzę napis, głoszący, że pielgrzym znajduje się w pobliżu klasztoru św. Eljasza, zbudowanego przez Greków w V wieku na tem samem miejscu, gdzie Anioł żywił proroka, ukrywającego się przed zemstą Jezabela.
W parę minut później na droge wybiegają czarne, rozzuchwalone arabiątka. Chcą sprzedać mi garść drobnych, okrągłych kamyczków. Skaczą i wołają chórem:
— Tantur! Tantur! Mośje, achetez des pois chiches! Pois chiches! Pois chiches!
W Egipcie niegdyś takież urwisy chciały wycyganić ode mnie całego funta angielskiego za żywego żółwia.
Zdziwiony tak wygórowaną ceną za pospolitego żółwia, powiedziałem wtedy jednemu z łobuzów:
— Za zwyczajnego zwierzaka żądacie tak drogo, jak gdybyście sprzedawali mumję Ramzesa?
— Yes! — odparł z bezczelnym śmiechem. — Jest to starożytny żółw! It’s a genuine antiquity!
Po tej odpowiedzi pokazał mi język i uciekł.
Byłem więc nader ostrożny z temi „pois chiches“, sprzedawanemi mi na skręcie drogi do Tanturu.
Znowu zajrzałem do swoich wypisów z „Dictionary“, szukając tej miejscowości.
— Tantur... Stał tu niegdyś klasztor św. Sergjusza... szpital, ufundowany przez rycerzy maltańskich... Jest! Legenda, Chrystusem... Zbawiciel przechodził przez pole i, ujrzawszy siewcę, zapytał go, co rzuca do bruzdy? Wieśniak przez żart odpowiedział: „Sieję kamienie!“ Gdy nastał czas zbiórki, groch okazał się skamieniałym.
Te „autentyczne“ pois chiches arabiątka chciały sprzedać naiwnemu pielgrzymowi.
Skwar dolegał mi dotkliwie, więc, zamiast nabycia kamyków, kazałem chłopakom skoczyć do pobliskiej budki po wodę sodową. Ugasiwszy pragnienie, ruszyłem dalej.
Na ostrym wirażu szosy spostrzegłem turystów, którzy wysiedli z auta i oglądali dość strome urwisko, usiane skałami i osypami.
Jeden z cudzoziemców opowiadał głośno swoim towarzyszom o jakimś polskim inżynierze, który odbył długa podróż samochodem z Polski przez Egipt i tu, pomiędzy Jerozolimą i Betleem, zginął, stoczywszy się wraz z samochodem na dno najeżonego kamieniami wąwozu.
Tuż przy rozpalonej, tchnącej żarem i topniejącym asfaltem szosie ujrzałem wkrótce zwykłą, na każdym kroku spotykaną na muzułmańskim Wschodzie kopulastą „kubbę“ — kaplicę, czy grobowiec.
Tragiczna Rachela niczem nie przypominała „owcy,“ chociaż nadano jej nazwę tego zwierzęcia.
Piękna, młodsza córka Labana, spotkała przy studni za murami Haranu młodego Jakóba, swego kuzyna, który krył się był przed pościgiem i zemstą brata swego Ezawa. Rozkochany w niej Jakób siedem lat pracował dla Labana, aby pojąć Rachelę za żonę, albowiem była to niewiasta „oblicza pięknego i wejrzenia wdzięcznego.“
Stary, chytry Laban oszukał siostrzeńca i po umówionym terminie wprowadził do jego komnaty godowej — starszą córkę Liję, która „była ciekących oczu.“
Widać dobrze obmyślili całą tę bądź co bądź operetkową przygodę przebiegły Laban i podstarzała Lia, bo Jakób spostrzegł oszustwo dopiero nazajutrz rano.
Uparł się jednak Jakób i zażądał Racheli. Otrzymał ją po tygodniu, lecz za drogą cenę, zmuszony bowiem pozostać w domu świekra jeszcze lat siedem.
Małżonek był obojętnym dla Liji, lecz, mimo to przyniosła mu ona czterech synów, umiłowana zaś Rachela pozostawała bezpłodną, co wonczas uważane było za karę Bożą.
Żeby mieć dzieci, wołające do niej: „Matko!“ — Rachela uczyniła nałożnicą Jakóba otrzymaną w wianie od ojca niewolnicę swoją Belę, która w zastępstwie swojej pani zrodziła Dana i Neftalima... Wtedy zazdrosna Lia, która od pewnego czasu nie miała już dzieci, poszła za przykładem siostry i oddała Jakóbowi swoją niewolnicę Jelfe, z którą patrjarcha miał również dwóch synów.
W tym czasie Ruben, syn Liji, znalazł czarowny korzeń miłości i płodności — „dodaim“, czyli mandragorę. Za ustąpienie jednej nocy małżeńskiej, Rachela otrzymała od Liji część cudownej rośliny.
Potężny w skutki był „dodaim“, bo oto nietylko Lia została ponownie matką dwóch synów i córki, lecz i Rachela przyniosła mężowi tak dawno upragnione dziecię. Był to syn Józef, a po nim drugi, który urodził się w okolicy Betleem, gdy Jakób z rodziną, sługami i trzodą powracał do ziemi chanaańskiej. Rachela nazwała niemowlę „Ben-Oni“, co znaczy „syn boleści mojej“ i zmarła po połogu. Stroskany małżonek pochował przy drodze ciało umiłowanej żony i wzniósł grobowiec, a synowi nadał imię Ben-Jamin, czyli „syn mojej prawej.“
Grobowiec Racheli, wielokrotnie opisywany przez pielgrzymów XI—XIV wieku, o ile można sądzić z relacyj Jana Nikolai i Le-Bruna, podróżników końca XVII stulecia, podległ zmianie, jednak od XVI wieku pozostał w tej formie, w jakiej stoi obecnie na prawo od asfaltowanej szosy angielskiej, w połowie drogi pomiędzy Jerozolimą a Betleem.
Żydzi-kabbaliści twierdzą, że w pewne dnie słyszą na okolicznych górach łkanie, zawodzenie, jęki, i żałosne krzyki Racheli. To duch jej unosi się nad tem miejscem i niepocieszony opłakuje utraconych, rozproszonych po obliczu ziemi potomków synów tragicznej żony i matki. Ten przesąd powstał niezawodnie pod wpływem liryzmu proroka Jeremjasza.
Grobowiec Racheli stoi na skrzyżowaniu trzech dróg.
Ta, która biegnie na lewo, doprowadza mnie do Betleem.
Małe, przytulne, jakieś niezwykle radosne miasteczko roi się od Arabów i Arabek, noszących malownicze stroje, odrębne od używanych przez inne szczepy. Różnica taka nie wynika bynajmniej z etnicznych względów. Spowodowało ją chrześcijaństwo, którego wyznawcami są okoliczni mieszkańcy. Na rynku, zatłoczonym przez wielbłądy i osły, snują się czarne postacie brodatych mnichów greckich, czasem przewinie się brunatny habit Franciszkański lub zamajaczy skromna sylwetka Klaryski.
Dokoła rynku rozsiadły się sklepiki i stragany z obrazkami, książkami do nabożeństwa, krzyżykami, szkaplerzami i innemi pamiątkami z Betleem.
Z rynku wprost wychodzę na spory plac, otoczony zewsząd staremi, wysokiemi murami.
Pośrodku tego dziedzińca, brukowanego popękanemi płytami, spostrzegam studnie, w zmurszałem ocembrowaniu.
Przez niskie wejście, przebite w cyklopicznym murze, dostaję się do bazyliki Narodzenia Chrystusa. Znajduje się ona pośród murów trzech klasztorów — katolickiego, greckiego i ormiańskiego.
Wewnątrz świątyni, w nieznacznej tylko części należącej do katolików, panuje zmrok.
Z trudem można rozejrzeć kolumny z różowego kamienia, ozdobione marmurowemi kapitelami; podwoje, prowadzące do głównej nawy a przysłane przez armeńskiego króla Hajtuna w w. XIII; wspaniałe mozaiki, obrazy i przepych ołtarzy. Stromemi stopniami prowadzi mnie grecki mnich do Groty Narodzenia i do innej — gdzie Matka Chrystusowa złożyła dziecię w żłobku. Dziesiątki lamp srebrnych i złotych oświetlają te ciemne groty, wyłożone wewnątrz marmurowemi i selenitowemi płytami.
W pierwszej z nich na marmurowej posadzce bije w oczy szkarłatna gwiazda i dokoła niej krótki, a wymowny napis:
— Hic de Virgine Maria Jesus Christus natus est.[12]
Ta gwiazda, umieszczona podług tradycji na miejscu, gdzie przyszedł na świat Zbawiciel w grocie, należącej obecnie do kościoła katolickiego, w r. 1847 nagle znikła.
Była to intryga greckiego kleru, popieranego przez Rosję. Francja, po pięciu latach energicznej interwencji przed Sułtanem, zmusiła jednak Greków do odrestaurowania krypty Narodzenia.
W następnej grocie samego żłobka już niema. Został on przesłany w wieku XII do Rzymu.
Obie te krypty nieraz były świadkami świętokradczych i bluźnierczych wystąpień mnichów greckich. W r. 1873 ogromny tłum uzbrojonych Greków podczas nabożeństwa napadł na Franciszkanów, niszcząc ołtarz i rabując wszystkie znajdujące się w kaplicy przedmioty, a między niemi obrazy Murillo i Maello. W tej samej grocie w r. 1893 kawas rosyjskiego konsulatu zabił o. Franciszkanina i, strzelając do katolickiej procesji, śmiertelnie zranił jeszcze jednego mnicha. Turcy zmuszeni byli z tego powodu wystawić tam stały posterunek wojskowy.
W podziemiach bazyliki przewodnicy pokazują cały szereg kaplic i grobowców, a później prowadzą zwykle do nowego kościoła św. Katarzyny, wzniesionego przez OO. Franciszkanów. W tym kościele patrjarcha-kardynał corocznie celebruje Pasterkę w obecności całego korpusu dyplomatycznego i na czele procesji odnosi figurę Dzieciątka Jezus do kaplicy Narodzenia.
Wychodzę znowu na plac przed bazyliką i ogarniam wzrokiem pnące się po zboczach gór miasteczko. Widzę ponad domami dzwonnice i krzyże. Z planu wnioskuję, że są to gmachy szkoły sióstr św. Józefa, sierocińce OO. Salezjanów, szpital Szarytek, kościół niemieckich protestantów...
Jakiś czarny, niziutki, a nieustępliwy człeczyna, obojętny na mój opór, zaciągnął mnie do swego sklepu, poczęstował kawą, co chwila powtarzając:
— Nie potrzeba nic kupować, tylko spojrzeć!
Wydobywał z szaf, skrzyń, szuflad stosy religijnych przedmiotów, fotografij, albumów i powtarzał:
— Nic nie kupować, tylko patrzeć!
Kawa była jednak tak dobra i orzeźwiająca, mały, jak gnom, czarny kupiec tak się pocił, wychwalając swój towar, że skończyło się, jak zwykle w takich wypadkach, — na nabyciu sporej ilości fotografij, dwóch albumów i kilkunastu pocztówek.
Czarny człeczyna, dopiąwszy swego i widząc, że ruchem wymownym i energicznym schowałem pugilares, zapytał:
— Z jakiej ziemi przybywa mój drogi gość?
— Z ziemi polskiej — odparłem, oczekując szeregu pytań o tej nieznanej mu ziemi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy kupiec nagle zaczął wyliczać:
— Lwów, Kraków, Warszawa, Lublin, Wilno...
Znał geografję Polski znacznie lepiej od pana Lloyd-George’a i od niektórych oficjalnych wydawnictw zaprzyjaźnionej z nami Francji!
Omal nie wyściskałem betleemskiego kupca, on zaś prawił dalej w swej dziwacznej angielszczyźnie, lecz po chwili przeszedł na język polski.
Nie był to język godny Słowackiego lub Mickiewicza, lecz w każdym razie przypominał naszą mowę.
— Bywał ja we Lwów i Warszawa... Jeżdżałem do Kraków i Lublin... W Wilno pisał listy do druha... Woził różańce, krzyżyki, kropielnice... Dużo sprzedawał...
— A w Wilnie ma pan wspólnika? — spytałem.
— Tak, tak! — ucieszył się. — Dobrego Żyda, bardzo dużo sprzedaje mój towar... An excellent boy... Très bon garçon... Karosz czełowiek... Dobry człowiek!
Z trudem udało mi się rozstać z nowym przyjacielem, bez przerwy opowiadającym mi, jakich biskupów, prałatów i kanoników znał w Polsce, tej very christian country.
Słońce już znikało za górami.
Musiałem się spieszyć do domu, aby zdążyć na kolację, bo mój opiekun biskup Fellinger, nie lubił, gdy się goście spóźniali lub nie zjawiali przy stole w refektarzu z herbami Habsburgskiego imperjum.
Zresztą miał na mnie baczne oko jeszcze i ktoś inny: nasz miły wice-konsul, p. Jerzy Statkowski, który późnych eskapad moich nie pochwalał.
Gdy powracałem przylepił się do mnie jakiś chłopak.
Naturalnie — guide!
— Pokażę panu mauzoleum Dawida!... — rzekł z pewną miną.
— Nie! — odparłem krótko i stanowczo.
— Zaprowadzę do groty „Mogharet es Sitti Mariam!“ — ciągnął już znacznie skromniej.
— Co to jest? — spytałem.
— Grota, w której na kamienie upadło kilka kropel mleka z piersi Matki Jezusa! — zawołał głośno i radośnie.
— Nie!
— Pole Rut...
Pole Rut? Zaglądam do swoich notatek.
Boaz, bogaty obywatel Betleemu spotkał piękną i cnotliwą Rut, wdowę po Moabicie Cheljonie, która żęła jęczmień na jego polu i wkrótce poślubił ją. Starszyzna miasta, dając swoje zezwolenie na związek małżeński, przepowiedziała, że Rut będzie miała sławne imię w Betleem.
Istotnie, jak podają księgi Rut, imię jej zostało nazawsze w pamięci i czci ludzkiej, ponieważ od niej przyszedł na świat Obed, który był ojcem Izai, dziadem Dawida i przodkiem Emmanuela — Mesjasza.
Nic tedy nie pokaże mi ten młody Arab na polu Boaza i Rut. Rodzi się już tam inny jęczmień i inny właściciel dogląda pracujące na polu niewiasty.
Ktoś inny i zupełnie obojętny dla prastarej historji tnie lemieszem urodzajną glebę Boaza.
— Nie! — mówię, patrząc na przewodnika.
Opuszcza mnie bez słowa pożegnania.
Wychodzę znowu na szosę i w godzinę potem wypoczywam przy drodze, wpatrzony w tonącą w fjoletowym cieniu głęboką dolinę Hinnom.
Przypominam sobie przeczytane w Warszawie w słowniku o. Calmeta ciekawe debaty o Betleem i o proroctwie Micheasza, który przepowiedział, że w tem mieście, ojczyźnie Dawida, ma się zrodzić „Władca, który królować będzie nad całym narodem Izraelskim“...
To proroctwo, podług komentatorów chrześcijańskich, nie miało na widoku Dawida, który urodził się i panował o kilka stuleci przedtem, ale dotyczyło wyłącznie Jezusa Chrystusa.
Większa część komentatorów hebrajskich twierdzi, że Mesjasz istotnie zjawi się na świat w Betleem, zgodnie z przepowiednią Micheasza, lecz nie uznaje Jezusa za tego Mesjasza; inni protestują przeciwko temu, żeby stary prorok miał mówić o Jezusie lub wogóle o Mesjaszu, słowo „władca“ tłumacząc inaczej.
Rzymski cesarz Hadrian, rozpoczynając walkę z nauką „Nazareńczyka“, chciał ośmieszyć miejsce Jego narodzin i w tym celu kazał nad grotą zasadzić drzewo, poświęcone Tammuzowi lub Adonisowi, bóstwom pogańskim.
Drugiem bluźnierstwem Rzymianina było urządzenie w świętej grocie misterjum na cześć Venus i Adonisa. Gdy kapłanka, przedstawiająca boginię miłości, weszła wraz ze swym kochankiem do groty, rozległ się nagle lament i szloch obydwojga, poczem wylękły tłum w panice się rozproszył.
Św. Hieronim, Euzebjusz, Justyn Męczennik i inni znawcy Pisma Świętego ustalili miejsce, gdzie znajdowała się grota Narodzenia. Była to wydrążona sztucznie w skałach jaskinia, gdzie stawiano konie i wielbłądy gości karawan — seraju, w którym zatrzymał się św. Józef z Bogarodzicą. W tym wschodnim hotelu nie było wolnego miejsca, święci podróżnicy zmuszeni byli ulokować się w stajni, gdzie przyszedł na świat Jezus.
Starożytna historja Żydów wspomina o bohaterach z Betleemu.
Dawid król, wpobliżu tego miasta dwa razy odniósł zwycięstwo nad Filistynami; trzech synów siostry Dawidowej — Serwji byli bohaterami starego Testamentu: Joab pierwszy wszedł na mury Jerozolimy, gdy Dawid zdobywał to miasto, walcząc z Jewusytami; Abisai ocalił życie królowi, zabijając olbrzymiego Filistyńczyka Jesbibenota; pod murami Gabaona zginął niezrównany biegacz Azael; wreszcie Elehanan zabił w pojedynku koło miasta Gob olbrzyma filistyńskiego, brata Goljata.
Nic dziwnego, że prorok Micheasz wybrał Betleem, jako ojczyznę przepowiedzianego przez siebie potężnego władcy i króla narodu izraelskiego.
Zrozumiałem też, że miasto to musiało być ojczyzną władcy dusz i marzeń ludzkich, który połączył wszystkie narody pod znakiem krzyża świętego, na którym widniał napis:
„Jezus Nazareńczyk — król Judejski“.
Czy był to tylko żołdacki żart legjonistów rzymskich, lub bluźnierstwo sług arcykapłana Kaifasza?
A może był to podświadomy, intuicyjny powrót do przepowiedni proroka Micheasza?
Przecież — to chyba nie uczniowie Chrystusa umieścili ten napis tajemniczy na krzyżu męki?!...
Od grobowca Racheli jedna z trzech krzyżujących się tu dróg biegnie przez żyzny i malowniczy zakątek Palestyny do Hebronu.
Jest to miejscowość obfitująca oddawna w źródła wody, rozsławiona szeroko w starożytnym świecie, mlekiem i miodem płynąca ziemia chanaańska.
W każdym razie słyszał już o niej Abraham, koczujący w Mezopotamji, a król Salomon kazał tu wykopać trzy ogromne prostokątne baseny, otoczyć je murami z potężnemi kontrfosami i doprowadzić do nich wodę z okolic.
W ten sposób powstały „stawy Salomonowe“, do dnia dzisiejszego dostarczające wodę mieszkańcom Jerozolimy.
Samochód mknie asfaltowaną szosą, mijając miasteczka i wioski, a każda nazwa budzi wspomnienia, jakieś echa tego, co się czytało, lub słyszało niegdyś w młodości, gdy księża-prefekci uczyli nas w gimnazjach Starego Testamentu.
Etam... Rama... ojczyzna proroka Samuela, opiekuna młodocianego Dawida... Bethzachera, gdzie zakończyła się piękna w swym porywie patrjotycznym bohaterska epopeja powstania braci Machabeuszów... Tu na tych polach Judasz Mahabeusz z szaloną odwagą zaatakował olbrzymią armję Antiocha i został pobity na głowę. Tu gdzieś musiał zginąć Eleazar Machabeusz, zabijający słonia, na którym miał się znajdować znienawidzony król Antioch...
Teraz tu wszędzie zielenią się pola uprawne, winnice, ogrody i sady, pełne figowców, drzew pomarańczowych, a nawet plantacje bananów, osłonięte wysokiemi płotami z mat słomianych. Mnóstwo studni i drobnych ruczajów — pełnych wody, tego, „płynnego złota“ Ziemi Obiecanej, zapewnia dobrobyt mieszkańcom tego szczęśliwego kraju.
W oddali widać już minarety Hebronu, tonącego wśród gajów oliwnych, drzew granatowych, figowych i pomarańczowych, lecz szofer skręca nagle na marną drogę polną i staje w cieniu starych dębów.
Jesteśmy w miejscu, gdzie niegdyś Abraham po rozstaniu się z Lotem, założył obóz swego szczepu.
Szofer Arab — pokazuje nam gruby pion dębu o drobnych, twardych liściach. Drzewo otoczone żelaznem ogrodzeniem, nosi na sobie ślady ognia. To pastuchy, rozkładając pod nim swoje ogniska, kilka razy podpalali sędziwego starca, który podług podań, stoi na tem samem miejscu od stworzenia świata. Jednak dąb ten nie podlega zniszczeniu przez ogień ani przez żaden inny żywioł. Nic dziwnego! Przecież mieszkańcy Hebronu wierzą, że w tem miejscu starozakonny patrjarcha gościł trzech aniołów. Jeden z nich pozostawił tu zatknięty w ziemi swój kij pielgrzymi, który wypuścił korzenie i pozostał na wieki, jako ten nieśmiertelny i niezniszczalny „dąb Abrahama.“
W pobliżu gaju pozostały ruiny starożytnej, niemal cyklopicznej budowli. Arabowie dowodzą, że jest to „Khirbet Ramet el Khalil“ czyli ruiny ołtarza, „Przyjaciela.“
„Przyjaciel“ jest to pseudonim Abrahama, używany przez muzułmanów i spotykany w biblijnym tekście.
Hebron stał się ożywionem i bogatem miastem arabskiem.
Żydzi, nieliczni tu, uważani są za obywateli „trzeciego gatunku“ tak, jak to widzimy w Jemenie, Fezie, Marakeszu.
Nie mają oni wstępu do meczetu „Haram el Khalil“ i tylko do 7-ej rano mogą zanosić modły na schodach o 72 stopniach, prowadzących do świątyni, lecz nie wyżej od siódmego stopnia od dołu.
Inaczej śmiałkowi świętokradcy grozi śmierć nieunikniona.
Tuż przy siódmym stopniu w murze oglądam szeroką szczelinę pomiędzy kamieniami.
Szofer zapuszcza w nią rękę i wyjmuje kilka papierków z hebrajskiemi znakami.
Są to modlitwy Żydów, ich prośby, skargi i błagania pisemne, opuszczane tej „skrzynki pocztowej“.
W tej grocie znaleźli miejsce ostatniego spoczynku sam Abraham po powrocie z Egiptu, Izaak, Jakób, Sara i Lia...
Grobowce ich, okryte wspaniałemi makatami z zielonego jedwabiu, haftowanego złotem, stoją w różnych kaplicach meczetu i oznaczają miejsca, gdzie w ukrytej pod posadzką grocie spoczywają prochy wielkich patrjarchów.
Nikt, zdaje się, nigdy nie zaglądał do podziemi meczetu, prócz jednego z faraonów egipskich, który po zdobyciu Palestyny wszedł tam, lecz, jak twierdzi podanie, wyszedł ślepcem.
Władca opowiadał później, że zobaczył Sarę, która rozczesywała włosy i na widok intruza, skinęła w jego stronę ręką. Egipcjanin — najeźdźca natychmiast utracił wzrok.
Od tego czasu nikt już nie odważał się wchodzić do „Makfeli“ Abrahamowej. Jedyny okrągły otwór w posadzce, z opuszczoną weń lampą, pozwala dojrzeć dno groty, zaśmiecone papierkami modlitewnemi.
W pobliżu Hebronu Arabowie pokazują wzgórze, posiadające czerwoną ziemię, z której Twórca ulepił praojca Adama; trochę dalej znajduje się jaskinia, w której ukrywał się pierwszy człowiek wraz z Ewą, po wygnaniu z raju.
Cóż więc dziwnego, że Hebron uważany jest za najstarożytniejsze miasto na kuli ziemskiej?
Istniało ono jeszcze przed założeniem Tanisu, najdawniejszej stolicy dolnego Egiptu; twórcą Hebronu był olbrzym Arbe wkrótce potem, gdy, po zbudowaniu wieży Babel, ludzie rozproszyli się po obliczu matki-ziemi.
Tak głoszą legendy, a podłoże ich znaleźć można w księgach Jozuego.
W czasach królów imię Hebronu powtarzane było z przerażeniem i odrazą, ponieważ Absalom podniósł tu sztandar rewolucji, skierowanej przeciwko ojcu swemu Dawidowi.
Hebron jest miejscem krwawem i takiem pozostało.
W r. 1929 podczas powstania Arabów, zginęła tu największa ilość Żydów.
O pięć kilometrów od Hebronu Arabowie odwiedzają ruiny innego, nader starożytnego miasta Ha-Kain.
Wznosi się tam teraz mały meczet Nebi-Jokin.
Stoi on na miejscu, gdzie dokonana była pierwsza krwawa zbrodnia ludzka. Tu Kain zabił brata swego Abla. Arabowie kierowani niczem niewytłómaczonym pietyzmem odwiedzają to miejsce i czczą pamięć Kaina-mordercy.
Dlaczego to czynią?
Może dlatego, że ten pierwszy krwawy porachunek z czasów patrjarchalnych, pierwszy mord, dokonany przez Kaina, który był niejako wnukiem Twórcy, usprawiedliwiały wojowniczość Semitów-Arabów i ich żądzę przelewu krwi?
Czy nie tkwi w tym pietyzmie ten sam pierwiastek, który kierował szaloną myślą bolszewików, wystawiających w jednem ze swoich miast pomnik... Judaszowi Zdrajcy?...
Być może, kremlińscy macherzy widzieli w nim wcielenie zdrady, tej potężnej broni w ręku przewódców komunizmu.
Logika wymaga, aby na Czerwonym Placu, naprzeciwko mauzoleum Lenina, Stalin wystawił pomnik Kainowi, tak bliskiemu z ducha zmarłemu dyktatorowi.
Spoglądając na urocze okolice Hebronu, na jego bujną roślinność, bogactwo pól i sadów, na setki szczątków najstarszych na świecie budowli, ożywiających wspomnienia o pierwszych ludziach, zamyśliłem się nad obrazem świata prahistorycznego.
Większość uczonych przytrzymuje się obecnie tego zdania, że homo sapiens zjawił się na kuli ziemskiej, prawdopodobnie jednocześnie w różnych punktach ziemi.
Jednym z nich mogła być piękna i żyzna w te zamierzchłe czasy ziemia Chanaańska, która dopiero później, na skutek zmiany klimatu i głębokich kataklizmów, w przeważającej części stała się jałową i pustynną.
Być może, że pustynia Syryjsko-Arabska nie była dawniej tak niegościnną i niebezpieczną, jaką wydała mi się w parę tygodni po zwiedzeniu Hebronu i jego okolic.
Przemawia za tem okoliczność, że nieliczny, ubogi szczep nie mógłby przebyć jej, gdyby była taką, jaką jest obecnie. Żyzna dolina Międzyrzecza nie była wtedy otoczona jałowemi przestworami pustyni lecz szeregiem oaz łączyła się z obfitą w dary Nieba ziemią Chanaańską.
Z Biblji wiemy o potędze i bogactwie Babilonji, Asyrji, Akadu, a tymczasem teraz nie pozostało z tego ani śladu! Wprost wierzyć się nie chce, że tam, gdzie w nasze czasy panoszy się biała, martwa, rozpalona pustynia, stały kiedyś wspaniałe grody i kwitło bujne życie narodów pod berłem „synów Bela i Assura.“
Pustynia zwyciężyła i zdobywała szmat po szmacie ojczyznę pierwszych ludzi aż się zatrzymała nad Jordanem i Morzem Martwem, nie przerywając jednak odwiecznej walki i odnosząc coraz to nowe, chociaż nie tak już nagłe i widoczne zwycięstwa.
Może właśnie przed atakiem wojującej pustyni, nieliczne w one czasy szczepy ruszyły na zachód, docierając do Syrji, Palestyny, Egiptu — tego kotła olbrzymiego, w którym ręka dziejowa przemieszała i przetarła „bigos ludzki“, konglomerat przeróżnych szczepów, szukających znośnych warunków bytu i wynajdujących nowe sposoby walki z naturą.
W każdym razie jednym z głównych obozów lub schronisk dla pierwotnych ludów była ta Ziemia Obiecana, brzemienna w dobra doczesne, w bogactwa niezliczone, a tak bardzo pożądane przez przybyszów, uciekających przed ciosami pustyni i żywiołów, łagodna, urodzajna i gościnna, tylko od czasu do czasu nawiedzana przez trzęsienie ziemi, a być może, nawet przez erupcje wulkaniczne, jak o tem świadczy historja Sodomy i Gomorry. Potwierdzają tę hipotezę geologiczne prace, dokonane na płaskowyżu moabskiem, na brzegach Morza Martwego w okolicach Wadi Możeb, Wadi Zerka, koło Tyberjady, na Dżebel Dżisz i na Ghorze.
Uciekinierzy zatłoczyli to wąskie pasmo przedjordańskie i sprzeciwiali się napływowi nowych przybyszów, czemu przypisać można dalekie wędrówki różnych szczepów, a między niemi i Abrahama, prowadzącego swój szczep „Iwrim“, (Żydów) z Uru Chaldejskiego do Chanaanu i dalej aż do doliny Nilu.
W każdym jednak razie Hebron pozostał w centrum najdawniejszych osiedli ludzkich i najkrwawszych dziejów pierwotnych szczepów, z biegiem czasu dokonywujących podziału na grupy etniczne.
W stanie obecnym Hebron jest miastem wyraźnie muzułmańskiem, liczącem około 20 000 Arabów i zaledwie 600 Żydów. Panują tu całkiem odmienne od innych miast nastroje ludności. Jak już wspominałem, Żydzi są traktowani z pogardą, a na ulicach przyłapałem niejedno wrogie spojrzenie, rzucane w naszą stronę. Wszędzie do świątyń Islamu chrześcijanina dopuszczają z łatwością, a „bakszysz“ zazwyczaj otwiera zarówno podwoje jak i usta.
W Hebronie sprawa ta przedstawia się zgoła inaczej. Do meczetu Haram-el-Khalil nie wpuszczają nikogo bez oficjalnego upoważnienia wielkiego muftiego jerozolimskiego. Papier, wydany z Brytyjskiego Wysokiego Komisarjatu, nie zawsze wywiera pożądany wpływ na mułłów i dozorców świątyni hebrońskiej, która uważana jest za swego rodzaju „harazim“ — miejsce, szczególnie czczone przez wyznawców Proroka.
W parę dni po zwiedzeniu Hebronu, byłem w innem, bardzo starem osiedlu ludzkiem — Jeryho.
To miasteczko, położone w pobliżu Jordanu, zupełnie sprawiedliwie nazwane było przez Mojżesza „miastem palm“. Piękne gaje palmowe, sady owocowe i winnice otaczają je i dają cień malowniczym domkom, hotelom, kawiarniom, sklepikom, w których Arabowie sprzedają pielgrzymom „jabłka sodomskie“, „cytryny Lota“, który, jak wiadomo, miał swoje koczowisko za Jordanem; „róże jerychońskie“ i inne osobliwości, nieraz wzbudzające bardzo smutne wspomnienia, jak naprzykład najeżone kolcami gałązki krzewu „nebk“, z którego, zgodnie z tradycją, miał być spleciony wieniec cierniowy Chrystusa.
Stare to miasto, wzniesione w ośrodku równiny Jerychońskiej, którą przecinał niegdyś gorzko-słony potok. Jednak prorok Eljasz pewnego razu, uczynił cud, po którym woda stała się słodka i w obfitości poiła mieszkańców i wspaniałą roślinność całej równiny.
Tu posiadała swój dom zdradliwa niewiasta, Rahab, która ukrywała u siebie szpiegów, wysłanych przez Jozuego na zwiady do Ziemi Chanaańskiej.
Na siódmy dzień mury Jerycha runęły same. Miasto zostało zrównane z ziemią, wszyscy mieszkańcy, oprócz Rahaib z rodziną, wymordowani co do nogi, majętność ich spalona i tylko drogie metale i mosiądz Jozue ofiarował swemu okrutnemu Jahwe.
Po zwycięstwie Jozue rzucił przekleństwo na głowę śmiałka któryby się odważył odbudować zburzone Jeryho, grożąc za nieposłuszeństwo śmiercią pierworodnego dziecka — wnet po założeniu fundamentów miasta i najmłodszego — po zbudowaniu bram. Biblja potwierdza, że przekleństwo to ziściło się w 537 lat później. Zdarzyło się to wtedy, kiedy Hiel z Bethel przystąpił do odbudowy Jerycha, tracąc przytem dwóch synów starszego, — Abirama i młodszego — Seguba.
Z biegiem czasu istotnie powstało na równinie Jerychońskiej nowe „miasto palm“, w którem mieszkali Żydzi, nie obawiający się już straszliwej przepowiedzi Jozuego. Herod miał tu bardzo piękny pałac, jednocześnie inni bogaci Izraelici szli za przykładem króla.
Obecnie jest to małe miasteczko, otoczone malowniczemi górami, zielonem morzem drzew owocowych i pierzastych palm daktylowych.
Na jednej z ulic przedmieścia wznosi się czyściutki hotel arabski „Winter Palace“, w którym zwykle zatrzymują się turyści, zwiedzający Jeryho.
Pijemy tu herbatę i słuchamy, co opowiada nam stary „majordom“ hotelowy.
Dowiadujemy się, że „Winter Palace“ zbudowany jest już po raz drugi.
— Przed kilku laty, — mówi z ciężkiem westchnieniem Arab, — trzęsienie ziemi zburzyło hotel... Stało się wtedy wielkie nieszczęście! Mieszkały u nas trzy Amerykanki — bardzo miłe, dobre i zawsze wesołe. Pewnego razu oznajmiły, że chcą pojechać do Jerozolimy. Podano im samochód i panie już wyszły z hotelu, aby wsiąść, gdy nagle przypomniały sobie o jakichś zapomnianych przedmiotach. Powróciły do swoich pokoi. Właśnie w tej chwili całą równinę wstrząsnął straszliwy cios podziemny. Budynek runął i w jego gruzach znalazły śmierć amerykańskie panie.
Arab przyciskał ręce do piersi i wzdychał żałośnie. Wzdychała, wtórując mu pokornie, jakaś brzydka niewiasta, usługująca nam.
— Może przy nowem trzęsieniu ziemi „Winter Palace“ runie znowu? – zapytałem.
— O, nie! — zawołał z głębokiem przekonaniem. — Teraz nic mu nie grozi!
— Dlaczego? — rozległy się pytania.
— Dlatego, że przy budowie starego hotelu użyte były kamienie z ruin Jeryha... — odparł tajemniczym głosem.
Wierzył w skuteczność przekleństwa okrutnego Jozuego!
Prawdopodobnie wśród kapłanów izraelskich podczas oblężenia Jeryha znajdował się jakiś specjalista — sejsmolog, który przewidział zbliżający się kataklizm i doradził wodzowi, aby czekał na sposobny moment. Procesje, urządzane dokoła Jeryha, miały na celu uprosić Jahwe, aby przyśpieszył dzień gniewu swego. Przy trzęsieniu ziemi mury miasta runęły, otwierając drogę wojownikom Jozuego.
Być może wódz izraelski, obawiając się nowych katastrof, umyślnie rzucił przekleństwo, aby nikt nie odbudowywał miasta i nie narażał wybranego narodu na niechybne niebezpieczeństwo.
Marną drogą, pełną odłamków kamieni i wyrw, jedziemy z Jeryha pomiędzy sadami i zaroślami przeróżnych krzaków.
Tạ drogą dojeżdżamy do Jordanu.
Wychodzimy z powozu i zbliżamy się do małego przewiewnego budynku, stojącego w cieniu olbrzymich drzew.
Jest to kawiarnia, utrzymywana przez grecką rodzinę o nader drapieżnych i chciwych oczach.
Przyglądam się uważnie i spostrzegam dwa mosiężne samowary i kilka oleodruków z portretami Mikołaja II, Cesarzowej Aleksandry i Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza.
Z rozmów z Grekami wyjaśniam tę zagadkę.
Okazuje się, że ten skrawek brzegu Jordanu jest w szczególnej czci u prawosławnych, którzy posiadają kilką koncesyj na równinie Jerychońskiej.
Zbliżamy się do brzegu.
Błotnisty i stromy stale jest podmywany przez dość wartki prąd rzeki, pędzącej do Morza Martwego. Dość szeroki i głęboki w tem miejscu Jordan płynie mętną, żółto-brunatną strugą.
Być może, tu właśnie, gdzie gąszcz krzaków i chwastów zwisa nad prądem, przed wiekami „lew ryczący“, surowy, nieugięty prorok Jan Chrzciciel, raz jeden w życiu spotkał Chrystusa i, wszedłszy z nim do wody, swoim zwyczajem, udzielił Mu chrztu. Od tej chwili nigdy się już nie widzieli ci święci rówieśnicy. Jan pozostał „głosem wołającym na puszczy“, gromiącym nieprawości świata, Chrystus poszedł pomiędzy ludzi, aby pouczać ich, zbawić i pocieszać.
Dlaczego Chrystus przyszedł nad Jordan, gdzie działał Jan?
Dlaczego przyjął od niego chrzest w rzece?
Czy mówili coś do siebie?
Dlaczego Jezus nigdy więcej nie chciał widzieć grzmiącego nadjordańskiego proroka?
Jan też nie usiłował ani iść w orszaku uczniów chrystusowych, ani pracować wspólnie z Nim.
Czy może przeszedł do Mistrza z Nazaretu któryś z uczniów „lwa ryczącego?“
Tajemnica otacza spotkanie dwu tak różnych mężów, w pełni sił, natchnienia i poczucia prawdy dążących do jednego celu.
Jeden z nich musiał nie uznać drugiego.
Potajemnie, w głębi duszy, bez słowa zwątpienia i osądzenia...
Ta zagadkowa chwila nieraz zajmuje, i podbudza wyobraźnię moją!
Chrześcijanie wszystkich wyznań i muzułmanie czcią otaczają pamięć groźnego proroka, którego Żydzi mieli za odrodronego Eljasza, a nawet za Mesjasza.
Prawosławni pielgrzymi w tem miejscu wchodzą w nowych koszulach do Jordanu. Te koszule unoszą ze sobą, jako relikwje, z tem, żeby nałożono je na nich w godzinę śmierci.
Cisza panuje tu i żadnych objawów spekulacji na uczuciach religijnych i wyzysku pielgrzymów nie zauważyłem.
Nad prądem, muskając wodę skrzydłami, przeleciał zielono-niebieski zimorodek, dalej wpadła do rzeki żarłoczna rybitwa, porywając rybkę.
Szybowały w powietrzu jaskrawe motyle; cicho szemrały korony drzew i pluskały, wyrzucając się, na zamulony brzeg żółte fale Jordanu.
Płomienny Jan przychodził tu z tamtego brzegu rzeki, gdzie miał swój barłog wśród białych, jałowych wydm, żywiąc się szarańczą i dzikim miodem, za towarzyszy mając szakali, które posiadały czystsze sumienie, niż Herod, jego małżonka, stary Ananasz i arcy-kapłan Kaifasz, spełniający wolę wpływowych i bogatych Izraelitów.
Apokryfy arabskie przechowały opowieść o tem, że Salome, pasierbica Heroda, w tajemnicy przed matką odwiedziła natchnionego pustelnika i zapałała miłością do niego. Surowy Jan odtrącił ją i nazwał „nasieniem nierządnicy“. Za to w kilka miesięcy później Salome, oczarowawszy Heroda swemi tańcami, zażądała od króla głowy proroka, znajdującego się w więzieniu pałacowem. Gdy przyniesiono jej głowę męczennika, Salome oddała ją swej matce Herodjadzie, która przekłuła szpilką język Jana, oskarżającego ją o grzeszny związek z królem.
Historycy twierdzą, że Salome została poślubiona tetrarchowi Filipowi, a potem była żoną Arystobula. Mnie się jednak podoba więcej historja, opowiadana przez Nicefora i Metafrasta, że ciężka kara za morderstwo świętego Jana nie ominęła Salome. Stało się to wtedy, gdy na rozkaz z Rzymu Herod wraz z rodziną przebywał na wygnaniu w Hiszpanji. Tam, w dalekiej Iberji, gdy Salome przechodziła pewnego razu przez zamarzniętą rzekę, — lód się załamał. Salome tancerka już pogrążyła się do szyi, gdy lód nagle połączył się znowu i skrzepnął natychmiast, dusząc swoją ofiarę.
Tak zakończyła swój żywot Salome — tanecznica.
Pogrążony w myślach o dziwnym stosunku Jana i Chrystusa, którzy, jak gdyby unikali bliższego porozumienia się ze sobą; o miłości Salome do „lwa ryczącego“ i o jej zemście za poniżenie ambicji kobiety i królewny, — powracałem do Jerozolimy.
Droga biegła ku Morzu Martwemu.
Od wschodu podnosiły się nagie zbocza gór Moabskich, wybiegających daleko ostremi przylądkami. Na brzegach tego ogromnego jeziora znaleziono ślady prawie wszystkich tych miast, o których pozostały wspomnienia w księgach starego i nowego zakonu.
Martwe Morze, jak go nazywali Rzymianie, a właściwie „Sodomskie“ lub „Słone“ w nomenklaturze hebrajskiej, zajmuje obszary, na których znajdował się niemal „raj ziemski,“ a w nim miasto Sodoma, Gomorra, Adama i Seboim. Przepełnione ohydnemi grzesznikami zginęły one bez śladu. Muszą, z pewnością, leżeć gdzieś głęboko pod pokładami soli potasowych i magnezjowych, wyściełających dno jeziora.
Jednak, gdy chcę uprzytomnić sobie obraz tego dramatu, — nie mogę wywołać w wyobraźni swojej strasznych scen zniszczenia wspaniałych miast i śmierci tysięcy ludzi.
Zbyt piękny i łagodny widok przedstawia się oczom moim!
Niesłychanie przezroczysta, jakaś promienna atmosfera harmonizuje z niewypowiedzianie czystą, lazurową powierzchnią jeziora, na którem lśnią się i połyskują plamy i wężyki odbitych w toni promieni słońca.
Żadna żywa istota niema swej siedziby w głębi tej lazurowej wody. Ryby, które dostają się do niej z prądem Jordanu i mniejszych rzek, giną natychmiast w przesyconem solami jeziorze; żaden ptak nie szybuje nad gładkiem, lazurowem zwierciadłem jego.
Na brzegu spostrzegam kilka basenów, wykopanych dla celów przemysłowych. W nich odbywa się parowanie wody pod działaniem słońca. Białe jak śnieg plamy osadzonej soli widnieją wszędzie dokoła basenów, a na ich dnie gromadzi się gruba powłoka krystaliczna.
Na tem miejscu żydowski przedsiębiorca, p. Nowomiejski, dawny mieszkaniec Syberji, gdzie posiadał kopalnie węgla, zakłada eksploatację soli potasowych, któremi, podobno, Morze Martwe jest przesycone. Jeżeli tak jest w istocie, Palestyna zdobędzie wkrótce ważną placówkę w przemyśle chemicznym.
Dalej stoją lekkie pawiloniki, sklecone z cienkich desek. Mieszczą się w nich kawiarnia i zakład kąpielowy.
Jakiś amator kąpie się w jeziorze.
Woda tu jest tak gęsta, że człowiek siedzi na znacznej głębinie, trzyma w ręku rozwinięty parasol i czyta książkę!
Znam takie drugie jezioro.
Pływałem w nim jak korek!
Nazywało się po tatarsku Szunet, a znajdowało się w systemie gór Kizył-Kaja, w środkowej części rzeki Jenisej.
Rzucam raz jeszcze spojrzenie na Martwe Morze, czyli „morze Lota“, jak je nazywają Arabowie, i wsiadam do auta.
Szosa wije się głębokiemi wąwozami śród nagich gór, wspina się na ich krawędzie i stacza się gwałtownemi wirażami na dno dolin, pełnych drobnego, lotnego piasku, w którym się grzebią dróżnicy arabscy, naprawiający jezdnię.
W godzinę później wyłania się z mglistej dali góra Oliwna z dzwonnicą katedry prawosławnej, a wkrótce potem trafiamy w zaduch ubogiego przedmieścia Jerozolimskiego, gdzie Arabowie rżną bydło, pracują w ogródkach warzywnych i uprawiają różne rzemiosła.
Gnieżdżą się tu kowale, kamieniarze, cieśle, garbarze i grabarze.
Na zboczu góry — cmentarz muzułmański. Jakieś głębokie jaskinie w warstwach piaskowców, gaik oliwny... Grób Łazarza...
Przy studni siedzi młoda Arabka i szlocha, zawodząc żałośnie...
Słońce gaśnie za górami...
Zawdzięczając uprzejmości radcy handlowego Rzeczypospolitej Polskiej, d-ra Bernarda Hausnera, oraz jego pomocników — inż. Borysa Czaczkesa i p. Fisza, zostałem zaproszony do Tel-Awiwu, który jest nietylko jedynem żydowskiem, lecz jednocześnie i najmłodszem, poza naszą Gdynią, miastem na świecie.
Nie jest to zupełnie zwykłe miasto.
W roku 1909 na brzegu morza Śródziemnego, tuż obok Jaffy ciągnął się łańcuch wydm piasczystych — nagich lub porośniętych nędznym tamaryskiem.
Było to w r. 1909 — należy tę datę zapamiętać dokładnie! Przebiegałem ulice Tel-Awiwu (ta nazwa hebrajska oznacza — „wzgórze wiosny“) — w r. 1929, a więc — w dwadzieścia lat później.
Dwadzieścia lat przy szalonym pędzie życia współczesnego stanowi znaczny szmat czasu, lecz nie należy zapominać, że w tym okresie przeniósł się nad światem orkan wielkiej wojny.
Czery lata wykreślone z dziejów kultury ludzkości. Wykreślić je również należy z „biografji“ Tel-Awiwu, ponieważ i na terenie Palestyny wojna zbierała żniwo swoje.
A więc pozostaje zaledwie 16 lat.
Piasczyste wydmy zniknęły bez śladu. Na ich miejscu na 650 hektarach zjawiło się nowe współczesne miasto, z lekkiemi, co prawda, lecz malowniczemi i stylowemi budynkami, W r. 1909 na wydmach głowiło się 25 Izraelitów nad budową pierwszego żydowskiego miasta, marząc o „Tel-Awiwie.“ Do roboty stanęło zaledwie 550 Żydów, mieszkających w Jaffie.
W r. 1929 Tel-Awiw liczył ponad 40 000 obywateli.
W 46 szkołach pobiera nauki 7500 uczniów i uczennic.
Na przedmieściach działa 170 zakładów przemysłowych. Liczne sklepy, banki, przytułki dla starców, szpitale, sanatorjum, dwa teatry, wspaniały gmach budującej się synagogi — dowodzą energji i przedsiębiorczości obywateli oraz systematyczności rady miejskiej, kierowanej przez oddanego sprawie burmistrza, p. Dizenhoffa, oddawna przybyłego tu z Rosji.
Trzy zewnętrznie bardzo pokaźne hotele „Hertzlia“, „Ginosser“ i „Palatin“, wreszcie urocze, „Casino“, zbudowane na brzegu morza, tuż na plaży, z tłumem kąpiących się ludzi, kina, dancingi i, jak już wspominałem, teatry zaspakajają głód rozrywkowy i ułatwiają życie towarzyskie.
Muzeum i czytelnie służą celom poważniejszym i rozszerzają krąg swoich klientów, czemu dopomaga w znacznej części prasa, podzielona na dwa obozy: umiarkowany i socjalistyczny. Dziennikarstwo zasilane jest przez pióra miejscowe, należące przeważnie do Żydów rosyjskich i polskich.
Z d-rem Hausnerem zwiedziliśmy Tel-Awiw i jego najważniejsze instytucje, poczem pojechaliśmy za miasto na zwiedzenie szkoły rolniczej i winnic, leżących przy szosie jerozolimskiej.
W drodze mój szanowny guide informuje mnie, że Polska ma już dość rozległe i ciągle się rozwijające interesy handlowe z Palestyną. Importujemy tu rury drenażowe, które mają obieg w całym kraju, gumowe wyroby firmy PPG., tkaniny z fabryk łódzkich, żyrardowskich i białostockich, produkty przemysłu drzewnego oraz cukier polski, przybywający tu, zresztą, za pośrednictwem Anglji i Egiptu.
Samochód wjeżdża do bramy olbrzymiego terytorjum, ogrodzonego wysokim murem.
Jesteśmy w granicach słynnego „Riszon le Zion.“
Mieści się tu obszerna plantacja wina i słynne piwnice, należące do szeregu największych na świecie.
W piwnicach o stałej temperaturze przechowują się olbrzymie rezerwoary z winem. Setki tysięcy litrów najprzedniejszego wina! Konjak! Szampan!
Mimowoli myśl moja biegnie do Warszawy i Pragi.
Żałuję, że niema tu ze mną moich przyjaciół, a wprawnych, dobrze „wpitych“ amatorów wina: Makuszyńskiego, Nowaczyńskiego, Biernackiego, Chomiczewskiego, Kruszewskiego, Wondraczka, Mladka.
Oniby tu już zadali koncert symfoniczny!
Tymczasem, chociaż uprzejmy dyrektor postawił przede mną całą baterję butelek, skromniutko wypijam tylko dwie szklaneczki zimnego „Moût Mousseux“. Jest to czysty sok winogronowy, dobrze gazowany, lecz... bezalkoholowy!
O, wybaczcie mi zdradę, amici semper vinolenti! Zrozumiejcie, że musiałem reprezentować nolens-volens literaturę i udawać „dostojnego cudzoziemca!“
Źle mi się robiło i ckliwie pod sercem, lecz „reprezentowałem“ i „udawałem“, wyznać muszę, sine studio et sine ardore!
Z „Riszon“ wpadliśmy do szkoły rolniczej, kierowanej przez dyrektora, d-ra Krauzego, przybyłego tu z Francji.
Agronomja w pełnym zakresie tej nauki stosowanej wykładana tu jest podług dobrze opracowanego planu. Wśród uczniów Żydów szkoła posiada też jednego młodziutkiego Araba, który żyje z profesorami i kolegami swymi w jaknajlepszej komitywie.
Szkoła sprzedaje produkty rolne, mleko, masło i ser w tak znacznej ilości, że istnieje i rozwija się już prawie z własnego budżetu.
Językiem wykładowym jest język hebrajski. Innych języków w szkole nie uczą.
Podkreślając to, dr. Krauze powiedział mi:
— Taka jest nasza polityka! W ten sposób uczniowie mimowoli zmuszeni są pozostać na zawsze w Palestynie, albo też... umrzeć z głodu, znając się wyłącznie na gospodarce rolnej i nie władając językami cudzoziemskiemi!
Pomyślałem sobie, że polityka ta byłaby może bardzo okrutna i bezwzględna, gdyby nie jedna okoliczność, o której dyrektor, widocznie, zapomniał. Istnieje żargon, — międzynarodowe „esperanto“ Żydów. Z nim to można przejść cały świat od Londynu do Szanchaju i San-Francisko; od Oslö i Helsingforsu do Kapsztadtu i Singapuru. Zresztą Żydzi są bajecznie zdolnymi poliglotami.
Skończywszy szkołę „Mikwe-Izrael“, uczniowie jej ze swoją agronomją i hebrajszczyzną dadzą sobie radę nietylko w Palestynie, lecz w Sjamie, Kanadzie na wyspach Kanaryjskich i w Polsce.
Od czegoż jest żargon?! Słyszałem go w Nowym Jorku, w Kantonie, Makao, w Fezie, Kairze i w Kalkucie.
„Mikwe Izrael“ w przekładzie brzmi: „zbiornik Izraela“.
Uczniowie tej szkoły niezawodnie żywią pewne nadzieje na przyszłość, niewiadomo tylko, czy odpowiadają one planom dyrektora Krauzego i Sjonizmu? Pokaże to czas. Ze swej strony życzę, żeby drakońskie prawo: „pozostań z nami lub umrzyj!“ osiągnęło swój cel zasilenia rolnictwa palestyńskiego, potrzebującego wykwalifikowanych agronomów.
Powracamy do Tel-Awiwu.
W „Casino“ wydają na moją cześć mały bankiet. Spotykam wśród uczestników kilka interesujących osobistości: prezesa związku Żydów polskich w Palestynie p. Lernera z Łodzi, redaktora Wolmana, poetę Bialika, konsula litewskiego — Szymona Rozenbauma, byłego członka Dumy rosyjskiej — Lewina.
Trochę mów, zimny, „moût mousseux“, wspaniałe owoce palestyńskie, szmer fal, barwny tłum na plaży, ożywczy powiew morza stwarzają bardzo przyjemną atmosferę.
Informują mnie ze wszech stron o życiu w Palestynie i w Tel-Awiwie; jakaś dziennikarka, bardzo inteligentna i wprawna, robi mi wiwisekcję, którą ludziska nazywają grzecznie „wywiadem.“
Dowiaduję się, że w szkołach tutejszych stosują metodę koedukacyjną, która daje dobre wyniki; żadnych ekscesów pomiędzy wychowankami różnej płci nie spostrzeżono.
Istotnie, gdy zwiedzałem z p. Hausnerem gimnazjum, zwróciłem uwagę na fizycznie wybujałe panienki i wcześnie dojrzewających młodzieńców starszych klas, których najwidoczniej łączył dobry, prosty, koleżeński stosunek. Spostrzegłem też, że młodzież żydowska straciła tu pewną cechę zewnętrzną, która w Europie razi nas i drażni, a mianowicie ruchy ich są zupełnie spokojne, zrównoważone; Żydzi palestyńscy nie „mówią rękami“, a młodzież ucząca się, niczem się nie różni od dzieci i młodzieńców, spotykanych w szkołach francuskich lub angielskich.
Dowiedziałem się też, że w Tel-Awiwie nieznaną jest prostytucja, przynajmniej rejestrowana. A może właśnie dlatego nikt nie mógł mi o niej nic powiedzieć? A przecież miasto liczy 40 000 mieszkańców? Od czegoż to zależy? Może od pojęć o moralności osobistej, nieco odmiennych tutaj? Coś w tem jest, jeżeli przypomnimy sobie, jak znaczny procent rejestrowanych prostytutek stanowią wszędzie Żydówki, także to, że handel „żywym towarem“ uprawiany jest przeważnie przez Żydów, przynajmniej w zakresie jego wykonania.
Nie udało mi się kwestji tej wyjaśnić do końca.
Spostrzegłem, że sprawia ona przykrość moim nowym znajomym, słuchałem więc opowiadania o tem, że przyjeżdżali tu niedawno tak znakomici Żydzi, jak prof. Einstein, Szałom Asz, Pierre Benoit, Jasza Heifec (skrzypek), Huberman i Artur Rubinsztein.
Bardzo pouczającą historję słyszałem o poecie Bialiku.
Zbiegł on z Rosji, zupełnie zrujnowany przez bolszewików, lecz jakaś bogata Żydówka, dowiedziawszy się o ciężkich warunkach życia znakomitego poety, przysłała burmistrzowi znaczną sumę na zbudowanie domu dla Bielika.
Poeta posiada teraz malowniczą, bardzo piękną willę tuż obok gmachu magistratu; widziałem ją, idąc z wizytą do energicznego „ojca“ Tel-Awiwu, — p. Dizenhoffa.
Tak to się szanuje pisarzy i artystów, czcigodne panie i czcigodni panowie!
U nas jakoś sprawa ta przedstawia się inaczej!... Przypominam sobie trudności, które wynikły z powodu wyznaczenia emerytur wdowom po Żeromskim, Przybyszewskim i Barcewiczu.
Trudno: co kraj, to obyczaj!
Rozmawiając z uczestnikami bankietu, zwyczajem swoim poczyniłem szereg obserwacyj.
Podzieliłem wszystkich obecnych na dwa rodzaje ludzi.
Jedni — to entuzjaści idei sjonistycznej, płomienni jej szermierze, pełni zachwytu nad tem, co już zostało dokonane, niezłomni w swem przeświadczeniu, że ideologja ich powinna w najbliższym czasie ogarnąć całe żydowstwo.
Drudzy... Nie wiem, czy potrafię określić ściśle myśl swoją?
Wydało mi się, że są to ludzie, których zbieg okoliczności zmusił przypadkowo do przebywania w tem lub innem miejscu na nieokreślony przeciąg czasu.
Jedni z nich cierpliwie oczekują, kiedy uda im się wyruszyć dalej, drudzy, nie mając tej pewności, usiłują rozpocząć życie normalne, pracują, szukają rozrywek, wynajdują jakieś obowiązki społeczne, udają entuzjazm z powodu pięknych okolic, klimatu i otoczenia. Jednak, i ci i tamci przy pierwszej sposobności odjadą stąd na zawsze, bez żalu i może bez wspomnień nawet.
Nikt mi o tem nie mówił i nikt napewno nie przyznałby się do tych myśli, z punktu widzenia sjonizmu zbrodniczych może. Lecz ręczę, że myśl ta kiełkuje nie w jednej głowie obywateli telawiwskich.
Tu skoncentrowana została cała elita zawodowej inteligencji żydowskiej, obsługująca 150 000 emigrantów z różnych krajów tak samo, jak w Jerozolimie ma siedzibę elita duchowno-polityczna i ideowa, w Haifie — praktyczny i spekulacyjny mózg narodu, w dolinie Jezrael — odwieczny sentyment do ziemi praojców.
Inteligentne panie i poważni panowie, siedzący w „Casino“, ożywili w pamięci mojej postacie dalekich znajomych moich z innych miejsc kuli ziemskiej.
Kolonje angielskie w Tientsinie, francuskie — na wybrzeżu Kości Słoniowej lub w Gwinei, portugalska — w Makao, holenderska — na Jawie dostarczały mi nieraz zupełnie takich samych wrażeń, jakie odniosłem tu, w Tel-Awiwie.
Tam do tropikalnych posiadłości swoich biali ludzie przybywali na czas krótki. Jeżeli wytrzyma organizm — kolo nista z musu spędzi tam trzy lata i zemknie do ojczyzny odrestaurować zniszczoną wątrobę i przepłukać kiszki, nadwątlone od podzwrotnikowych bakteryj, uspokoić nadszarpnięte jadem słońca serce i nerwy. Oprócz najwyższych urzędników, robiących politykę kolonjalną, oraz rzadkich okazów ludzi, nagle przywiązujących się do tej rozpalonej ziemi i wiecznie zielonych drzew, reszta nie robi projektów na czas dłuższy niż 2—3 lata. Ich kalendarz zaczyna się od dnia wylądowania w najbliższym porcie i kończy się na dacie wyjazdu z kolonji na zawsze.
W oczach niektórych bankietowców widziałem wyraźnie znużenie lub sztuczne podniecenie, tak często spostrzegane w kolonjach podzwrotnikowych, gdzie ludzie zmuszeni są przebywać przez pewien czas, chociaż nie zapominają oni starannie wykreślać z kalendarza każdego dnia, przeżytego na ciężkiem, nużącem wygnaniu.
Istotnie, nie można było temu się dziwić.
Przy stole w „Casino“ siedzieli ludzie o europejskiej inteligencji i materjalnej kulturze: lekarze, adwokaci, inżynierowie, publicyści i politycy. Dla nich Palestyna jest sztandarem, ideją, dla której gotowi są na wielkie nawet ofiary, lecz, przyzwyczajeni do życia w dużych środowiskach z ich rozmachem i atmosferą czynnego bytu, mimowoli we wspomnieniach swoich powracają oni do porzuconych warunków pracy i przedsiębiorczości.
Szczególnie przedsiębiorczości! Bądź co bądź psychika żydowska doszła do szczytu pomysłowości, tymczasem w młodem, zaczynającem się rozwijać społeczeństwie palestyńsko żydowskiem nie mają te zdolności pola do popisu.
Kraj otoczony jest ludnością nader oporną przez swoją bierność, lub nagle wybuchającą nienawiść.
Od wschodu — koczujące plemiona zajordańskie o pierwotnej kulturze, pozbawione niemal wszelkich zapotrzebowań życiowych, najzupełniej samowystarczalne; to samo od południa, od pogranicza Arabji właściwej; od północy mieszanina dziedzicznych, historycznych handlarzy — fenicjan, asyryjczyków, greków, ormian, persów, lewantyńczyków, z którymi konkurencja jest prawie niemożliwa.
Pozostaje zachód — kraje, leżące poza pustynią Synajską, za kanałem Suezkim. Egipt, Trypolitanja, Tunis, Algerja, Marokko przedstawiają jedyny rynek dla przedsiębiorczych obywateli palestyńskich, którzy robią wysiłki, aby nawiązać tam stałe stosunki handlowe. Nie jest to jednak rzeczą łatwą, jak objaśniał mi pewien lekarz egipski — towarzysz podróży ze Wschodu do Europy.
Islam wogóle stoi Żydom na przeszkodzie, a wszelkie echa o zbyt energicznej i bezwzględnej ekspansji Żydów w Palestynie i oburzenie z tego powodu Arabów, wzmaga opór wyznawców Proroka w krajach afrykańskich. Jest też i inna przeszkoda, utrudniająca handlową politykę Żydów na północy Afryki, a mianowicie — ogromna liczba Syryjczyków, potomków kupców tyrskich i sydońskich, krok po kroku zagarniających handel nietylko na północy czarnego lądu, lecz także w Sudanie, Wysokiej Wolcie, w kolonjach Zatoki Gwinejskiej i w ziemi Somali.
Walka z nimi jest beznadziejna.
W rezultacie — trudne zadanie. Palestyna przed wiekami jeszcze była bramą otwartą ku Morzu Śródziemnemu, ku Azji wewnętrznej i Afryce. Mogłoby się zdawać, że tak znakomita sytuacja geograficzna sprzyja rozwojowi wielkiego handlu eksportowego, a nawet powstaniu miejscowego przemysłu.
Jednak pierwsza próba wybuchu przedsiębiorczości żydowskiej, która się wyraziła w szalonej spekulacji terenami miejskiemi, budowie domów mieszkalnych i zakładaniu fabryk, skończyła się klęską, zagrażającą w pewnym momencie istnieniu Tel-Awiwu.
Krach spekulantów gruntowych spowodował kryzys budowlany, który wywołany został przez konkurencję arabską w Jaffie. Zastój w handlu i przemyśle, brak gotówki, zawieszenie kredytów, bezrobocie, nędza stanu średniego, skargi i masowa ucieczka tych Żydów, którzy przybyli do Palestyny nie po co innego, jak tylko po nowe zarobki.
Przepych i dobrobyt początkowego okresu zrodziły gnuśność, ociężałość i upadek moralny.[13]
Jednak katastrofa została wstrzymana.
Nastąpiło otrzeźwienie i zrozumienie tego, że Tel-Awiw — to nie jakieś nowe, błyskawicznie powstające miasto na „Dalekim Zachodzie amerykańskim“, że warunki bytu, charakter działalności i celów życiowych powinny być inne. Elementy spekulatywne, skłonne do ażiotażu i paniki, nie mogły się z tem pogodzić i odpłynęły, uzdrawiając organizm społeczeństwa. „Hieny żerujące“, wprowadzające niezdrowe systemy handlu i wstrętnej spekulacji, opuściły na zawsze nieodpowiedni dla nich teren.[14]
Ustała wściekła konkurencja kupców. Handel przystosował się do realnych potrzeb rynku, reemigracja ustała, myśl praktyczna szuka dla siebie pola dla pewnej, nie ryzykownej pracy, licząc się starannie z konjunkturą ekonomiczną w kraju.
Nie szerokie są te horyzonty tymczasem!
Nie mogą się z nimi pogodzić ci, którzy nawykli już do zgiełku giełd europejskich, do wiru przemysłowych i handlowych dzielnic wielkich miast zatłoczonych miljonami mieszkańców Londynu, Berlina, Nowego Jorku, Paryża, Warszawy i Odesy.
Ciasno im w tem małem miasteczku na skraju doliny Saronu, nudno i beznadziejnie. Czyż poto zdobyli oni tę niezrównaną sztukę wywalczania sobie bytu, bogactwa i niezależności w najbardziej wrogich nawet społeczeństwach, aby gnuśnieć, marnieć i wzdychać do bujnego porywczego, pełnego pomysłów i walki życia?
Jeden po drugim najbardziej przedsiębiorczy ludzie przenoszą się do Haify, na tę „czołówkę“ ekspansji palestyńskiej, nie tak bardzo surowo, jak Tel-Awiw, kontrolowanej przez centralę sjonistyczną; próbują tam szczęścia, a później pakują manatki i przez Bejrut lub Aleksandrettę odpływają do krajów, gdzie, jak zwykle mówią, Żydzi stale cierpią od „uciemiężenia.“
Ci, którzy kochają Palestynę uczuciem synowskiem, sentymentem tradycyjnym i gorącym, cieszą się, że atmosfera się oczyściła i że praca wchodzi na tory właściwe.
Mają oni nawet nadzieję, że spekulanci i „hieny“ powrócą do opamiętania, że się dokona proroctwo Jezajaszowe: „Słowo Boże rozsądzi sprawy narodów i skruszy je, że miecze przetopią na pługi, a włócznie na lemiesze.“
Boć czemżeż innem jest, jak nie użyciem „miecza i włóczni“, ta nieustanna walka o złoto, do którego ludzie dochodzą, depcąc po trupach bliźnich i rozpętując najgorsze namiętności, przechodzące nieraz w krwawą zbrodnię wojny?
Jednak i ci panowie, którzy siedzieli razem ze mną przy szklance, „moût mousseux“ w przewiewnem „Casino“ telawiwskiem, mieli trochę nudy i wiele znużenia w oczach.
Znowu starałem się wejść w świat myślowy tych ludzi, oddanych sympatycznej dla nas i szczytnej dla nich idei sjonistycznej.
Ludzie ci, mimo najbardziej szczerych zamiarów swoich, nie mogą nie czuć braku wielu niezbędnych rzeczy, cierpieć z powodu skrępowania woli i inicjatywy.
Przecież ani ci adwokaci, ani lekarze i inżynierowie nie mają tu odpowiedniego środowiska. Sprawy, prowadzone przez prawników, ograniczone są do interesów i kłopotów „kwuc“ kolonistów rolnych, nielicznych obecnie fabrykantów, zresztą, bardzo drobnych, oraz kupców, obsługujących prawie wyłącznie rynek palestyński; inżynierowie mogą pracować tylko w zakresie bardzo ciasnym; lekarze nie mają dostatecznie bogatych w materjał i w środki medyczne szpitali i klinik.
Dużo się mówi o otwarciu fakultetu lekarskiego na uniwersytecie hebrajskim w Jerozolimie, lecz sami Żydzi przyznawali się do tego, że projekt ten napotyka wiele trudności, ponieważ prosektorja nie będą posiadały dostatecznej ilości trupów, których ani Arabowie, ani tembardziej Żydzi dostarczać nie chcą.
Amerykański uniwersytet z fakultetem medycznym w Bejrucie walczy z temi samemi trudnościami i zmuszony jest sprowadzać zamrożone trupy z Ameryki oraz ograniczać kadry studentów.
Rozumiem, że entuzjasta sjonizmu, poeta Bialik, czuje się tu doskonale, bo ma tuż obok niewyczerpane źródło natchnienia, lecz inni niezawodnie przeżywają nieraz bardzo ciężkie chwile rozgoryczenia, upadku energji i zwątpienia.
Muszą się oni czuć tu, jak na czasowym popasie, jak na stacji kolejowej, na której pociąg wyrzucił ich przypadkowo. Nie wrośli oni jeszcze korzeniami w prastarą glebę Judei i nie wiedzą dotąd, czy zechce ona przyjąć na zawsze — fundamenta nowych gmachów współczesnych, sieć kanalizacyjną, wodociągi, sztuczne nawozy i czy nie stanie się macochą nietylko dla wysiłku mięśni, lecz dla najświetniejszych marzeń i dążeń najlepszych synów narodu izraelskiego?
Przeżyli ci ludzie i od czasu do czasu przeżywają jeszcze okresy ciężkiej walki o sjonizm. Przeciwko idei tej spiskują bardzo szerokie warstwy Żydów zmodernizowanych, bundowców, komunistów, internacjonalistów, wolnomyślicieli i tych „hien“ bez ojczyzny, które doskonale się czują na substracie obcych dla nich społeczeństw i dla zagadnień sjonizmu mają zupełną obojętność, a nawet pogardliwe wzruszenie ramion:
— Jacyś tam zwarjowani Izraelici bawią się w Palestynę!... Romantycy żydowscy wymyślili sjonistyczny ruch!
Na takie jedynie uwagi zdobywają się ci panowie, a większość nieprzyjaznych odłamów wręcz oskarża sjonistyczną egzekutywę, że odciąga część sił żydowskich od walki wewnątrz innych narodów i odwołuje znaczną ilość Żydów ze zdobytych już i dobrze ufortyfikowanych placówek.
Sjoniści wierzą, że zwycięstwo zostanie po ich stronie, lecz jest to tylko wiara, jak dotąd na niczem realnem nieoparta.
Rozglądając się po świecie, nie mogą oni nie spostrzegać piętrzących się zewsząd przeszkód, nie wyczuwać zmobilizowanych nieprzyjaciół, nie ubolewać nad wielkiemi i trudnemi do naprawienia błędami.
Olbrzymi wysiłek sjonizmu dał dotychczas nikły wynik.
Cóż znaczą te 150 000 emigrantów, przybyłych do Palestyny?!
Czyż nie zakrada się trwoga do serc ideologów sjonistycznych, gdy widzą oni, że poza 52 000 osadników rolnych, nie wyczuwa się dążenia do dalszej kolonizacji cudem uzyskanego „Jewish home?“
Obudza też trwogę i zniechęca chwilami masowa, a zawsze bez przerwy odbywająca się reemigracja.
Sporo błędów popełniono, — błędów politycznych, a tak groźnych, że objektywny obserwator nie może wyjść z podziwu. Mimowoli przychodzi do głowy myśl, że w naturze żydowskiej (a może i wogóle semickiej?!) gnieżdżą się dwie sprzeczne ze sobą cechy.
Jedna z nich, — to wysoce rozwinięta zdolność do akomodacji, do zewnętrznej symbiozy z obcym narodem w najcięższych i najzawilszych stosunkach prawnych, umiejętność omijania wszelkich zasadzek i sideł reglamentacyjnych.
Objaśnię to na przykładzie. Żydzi doskonale przystosowali się do życia konserwatywnej i lojalnej Anglji, do intensywnego, twórczego i liberalnego bytu Francji, do podporządkowania interesów obywateli zadaniom państwa w Niemczech; do bezwzględnego regim’u Rosji carskiej i do jeszcze bardziej okrutnego systemu Rosji Sowieckiej.
Zdawałoby się więc, że, posiadłszy swoje „ognisko narodowe“ w Palestynie, Żydzi potrafią politykować z większością ludności, złożonej z Arabów.
Jednak wyszła tu na jaw druga cecha żydowska — absolutna pogarda dla psychologji narodu o wręcz innych ideałach i innym kulcie. Zjawiła się niesłychana bezwzględność dla tych tubylców, którzy zamieszkują ten opuszczony przez Żydów kraj w ciągu prawie 2000 lat. Te bezwzględność oparli Żydzi na swojem przeświadczeniu o potędze złota i na pogardzie, chwilami jawnej, chwilami dobrze zamaskowanej, do wyznawców innych kultów.
Sjoniści, posiadając na początku swej działalności ogromne kapitały z zagranicy, wykupili znaczne tereny od Arabów i zaczęli rządzić samodzielnie, nie licząc się bynajmniej z nastrojami i marzeniami politycznemi autochtonów. Pieniądz dodał Żydom pewności siebie, a nawet, jak twierdzą różni znawcy tej sprawy, — arogancji, z jaką żądali od wysokiego komisarza Wielkiej Brytanji i od Ligi Narodów oddania w rozporządzenie egzekutywy sjonistycznej nowych terenów, nawet takich, które znajdują się poza Jordanem, stanowiąc kompleks ziem, zawartych w planie tworzenia wielkiej niepodległej Arabji, o czem marzył Hussein, król Hedżasu, a co teraz krok po kroku wbija w gorące głowy arabskie król walecznych, niepokornych Wahabitów — Ibn-Sauda.
Gdy się widzi w miastach palestyńskich i na drogach, przecinających kraj, a strzeżonych przez patrole i policję angielską, samochody z pewnymi siebie, rozbijającymi się z przykrą butą Żydami, mimowoli szuka się wzrokiem idących pieszo lub jadących na osłach i wielbłądach Arabów, milczących, ponurych i tajemniczych.
Wtedy gdzieś głęboko w duszy podnosi się trwoga i rodzi niespokojne pytanie:
— Czyż mogą te 700 000 Arabów nieskończenie długo znosić to panoszenie się wsadzonych im na karki niemal siłą bagnetów — przybyszów, którzy w miastach muzułmańskich zmuszeni są przebywać w pogardzanych „mellah“, pozbawieni prawa wstępu do dzielnic, zamieszkałych przez prawowiernych?
Gdy mówiono mi o intrygach, prowadzonych przez niektórych sjonistycznych polityków w wysokim komisarjacie przeciwko najżywotniejszym interesom ludności arabskiej, dziwiłem się tej ślepocie i zanikowi taktu politycznego u Żydów!
Wyobrażam sobie, jak trudnem było zadanie pierwszego wysokiego komisarza Anglji — Żyda, sira Herberta Samuela, który rychło zrzekł się tego zaszczytu i w aktywnem życiu Sjonizmu nie zajmuje obecnie wybitnego stanowiska!
Przyzwyczajony do tradycyjnej lojalności angielskiej, do głębokiej rozwagi w posunięciach politycznych, do poszanowania praw człowieka i obywatela, nietylko w stosunku do Żydów, był on, z pewnością, nieraz dotknięty nietaktem niektórych działaczy z Egzekutywy, upojonych pierwszem powodzeniem idei, chociaż o zrealizowaniu jej w tak prędkim czasie nie marzył nawet sam Teodor Herzl, twórca Sjonizmu.
O ile mogę sądzić, najbardziej odpowiedzialni kierownicy tego ruchu oceniają dokładnie wytwarzającą się sytuację. Mandatarjusze angielscy w tak zwanej „deklaracji Balfoura“ dali zgodę na utworzenie żydowskiego „ogniska narodowego“, coś napół realnego, napół idealistycznego.
Powiedziałbym, że miała tu powstać szkoła religijnej i narodowej propagandy, coś w rodzaju świątyni i muzeum dawnego Izraela, wyprowadzającego historję z przed 5690 lat.
Tymczasem Żydów porwał ich nieokiełzany temperament i wkrótce rozległy się nowe hasła stworzenia „ojczyzny“ i „państwa“ izraelskiego, wykupienia całej Palestyny, uprzemysłowienia kraju za pomocą elektryfikacji, budowy nowych miast, portów i nawet floty.
Być może, że kierownicy Egzekutywy przelękli się tego, lecz przedsiębiorczy duch narodu podszepnął im, aby spróbować, bo, być może, ani Anglicy, ani Arabowie nie poznają się narazie na ich prawdziwych zamiarach, a gdy spostrzegą, w co się zamieniło owo „idealistyczne“ home, będą musieli liczyć się z „fait accompli“, ze „status quo“.
Może też i Anglicy, widząc niezwykły zapał Żydów, w głębi duszy pragnęli, aby nowym kolonistom udało się zagarnąć Palestynę droga prywatną i pokojową, zakładając bogate, zaprzyjaźnione z Anglją i liczebnie mocne państwo na brzegach Morza Śródziemnego i na pograniczu Egiptu.
Jednak, gdy nadzieje Sjonistów na ściągnięcie do Palestyny znacznych kadrów swoich współwyznawców spełzły na niczem i poza 150 000 głów nic większego stworzyć się nie udało, Anglja, wiedziona zdrowym instynktem politycznym, oczy swoje skierowała w stronę 700 000 dawnych mieszkańców — Arabów.
Żydzi odczuli to odrazu i zaczęli żądać ścisłego wykonania „deklaracji Balfoura“, poruszając wszystkie sprężyny, działając przez organizacje sjonistyczne lokalne w Anglji, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, wreszcie przez Ligę Narodów.
Wytworzyła się bardzo ciężka sytuacja, bo w Wielkiej Brytanji podnosiły się coraz energiczniejsze głosy, krytykujące politykę palestyńską.
Nowy wysoki komisarz, sir John Chancellor, musiał jechać do Anglji z wyjaśnieniami wielu spornych kwestyj i w końcu podał się do dymisji.
Arabowie, którzy byli narazie całkowicie po stronie Anglji, zaczęli z podejrzliwością śledzić wszystkie posunięcia władz mandatowych i wkrótce przyszli do wniosku, że Palestyna uważana jest w Londynie za „zwykłą kolonję“, co wywołało wielkie wzburzenie umysłów, przechodzące w końcu roku 1929 w wybuch antyżydowskich rozruchów i utarczek z wojskami angielskiemi.
Anglja stanęła przed dylematem, albo podtrzymywać nadal plany Żydów, dążących do zagarnięcia całej Palestyny, i narazić się przezto 40 miljonom muzułmańskich poddanych swoich, albo też prowadzić arabofilską politykę, ograniczając zapędy nieodpowiedzialnych Sjonistów do działania w granicach planu, przewidzianego w deklaracji Balfoura i w oświadczeniu Ligi Narodów z dnia 24. lipca 1922 r. przy nadaniu mandatu palestyńskiego na rzecz Wielkiej Brytanji.
I jedno i drugie wyjście z sytuacji wymaga ogromnego taktu i dużej sprężytości dyplomatycznej, jaką w swoim czasie wykazał słynny pułkownik Lawrence, osobistość niemal legendarna.
Sjoniści-teoretycy, niezawodnie rozumieją błędy, dokonane przez agentów organizacji, i chcieliby naprawić je. Zdaje mi się jednak, że sprawa ta poszła już za daleko. Zostały bowiem puszczone w ruch tak wielkie i pochłaniające ogromne kapitały przedsiębiorstwa, jak elektryfikacja kraju, rozbudowa miast i eksploatacja Martwego Morza.
Ta polityka przemysłowej ekspansji żydowskiej, popieranej przez Anglję, w wysokim stopniu drażni Arabów-nacjonalistów, zgrupowanych, w stronnictwie „Watan“, nabierającem coraz większych wpływów na całym Bliskim Wschodzie.
Przypominam sobie rozmowę, którą miałem z Arabem-szoferem w drodze z Haify do Damaszku.
Nic jeszcze wtedy nie słyszałem o inż. Ruthenbergu i jego planie zelektryfikowania Palestyny. Zwróciły na siebie moją uwagę potężne słupy dla zawieszania kablów elektrycznych, ciągnące się przez całą dolinę Jezrael aż do Tyberjady.
Zapytałem o nie szofera.
Ten spojrzał na mnie badawczo i po chwili namysłu odparł:
— Żydzi są przekonani, że zostaną panami naszej ojczyzny i budują te „wieże“; myślą oni, że Anglicy im w tem dopomogą... cha! cha! cha! wkrótce zburzymy wszystko, co zrobione zostało przez Żydów!
Więcej nic już nie powiedział, ja zaś wtedy dopiero dowiedziałem się od swego towarzysza podróży — młodego oficera angielskiego, o planie elektryfikacji Palestyny.
Przykro mi było, że na Jordanie, opiewanym w psalmach i księgach świętych, staną tamy, pompy i turbiny, a po nich — fabryki, które zanieczyszczą wartki prąd rzeki, w której niedaleko od Jeryha odbyło się misterjum spotkania dwóch Proroków: jednego o duszy boskiej, ogarniającej doczesne i przyszłe życie całej ludzkości, drugiego — o duszy człowieczej, miotanej przez burzę rozpaczy i lęku o losy swego narodu.
Jestem przekonany, że uczucia moje były w chwili oglądania słupów Ruthenberga podobne do tych, które przeżywają Żydzi, gdy Arabowie urządzają tańce i zabawy na placu El-Aksa, tuż nad „murem płaczu.“
Wielki mufti palestyński, Emin-al-Husseini, niejednokrotnie wskazywał administracji angielskiej na pogorszenie położenia ludności arabskiej i na stopniową proletaryzację jej, lecz realnych skutków takie wystąpienia najwyższego kapłana muzułmańskiego nie miały. Stąd zrodziło się ogólne przekonanie Arabów, że rząd Wielkiej Brytanji uważa Palestynę za kolonję, którą można rządzić, nie licząc się z interesami większości obywateli tubylczych.
O tem wszystkiem nie mogli nie wiedzieć poważni, inteligentni żydowscy działacze, siedzący przy jednym ze mną stole w „Casino“ na plaży Tel-Awiwu. A jeżeli wiedzieli o tem, to musieli nieraz zamyślać się nad dalszemi losami przedsiębiorstwa sjonistycznego i rozumieli, że, wobec zachłannej ekonomicznej polityki, która, jak dotychczas, zwyciężyła „idealizm“ sjonizmu, — na horyzoncie gromadzić się zaczęły ciemne, groźne chmury.
Istotnie, tu w Palestynie musiałyby być zastosowane jakieś inne metody współżycia z ludnością miejscową, jeżeli chodziło o istnienie podarowanego Żydom „ogniska narodowego“ i o dobre stosunki z Arabami.
Jeden z Żydów — człowiek śmiały i nie lubiący ukrywać prawdy, powiedział mi:
— Zagadnienie palestyńskie dla nas jest ważne z punktu widzenia tradycji narodowej. Podbiliśmy niegdyś Ziemię Obiecaną, lecz nigdy nie łączyliśmy się z jej ludnością. Podczas naszych wędrówek i niewoli utraciliśmy wszystko: język hebrajski, zastępując go bardziej powszechnie znanem narzeczem chaldejsko-aramejskiem; utraciliśmy umiłowanie ziemi, samowiedzę i samopoczucie narodowe, czyli patrjotyzm. Staliśmy się raczej jakiemś całkiem odosobnionem stowarzyszeniem, związanem tradycją Zakonu Mojżeszowego, „Miszną“ albo komentarzami do niego, napisanemi przez rabi Jehudę-Hanasy i wreszcie Talmudem Jerozolimskim i Babilońskim. Nie mamy poco ukrywać, że Talmud ustanowił dwie etyki — jedną w stosunku do Żydów, drugą — do nie-Żydów. Była w tem wielka mądrość, potężna siła i niezliczone możliwości walki o nasz byt! Przecież do tej zasady zbliżyły się w najnowszych czasach i chrześcijańskie narody. Tak! Przypomnę panu prawo Delbrücka o podwójnem poddaństwie, no, i całą historję pierwszych okresów kolonizacji hiszpańskiej, portugalskiej i angielskiej. Ta podwójna etyka istnieje też i w Koranie... Otóż obawiam się, że ta nasza tradycyjna etyka stanie na przeszkodzie sjonizmowi, który posiada czyste ręce i czyste zamiary!
Przypominając sobie to wszystko, patrzyłem z niepokojem na uprzejmych gospodarzy bankietu.
Tyle wysiłku, energji, ofiar skład ogniska, prowadzą takie ciężkie i niezwykłe dla swej natury życie, dokonali już tak wiele, a tymczasem, czy będzie to wszystko trwałe, czy sjonizm potrafi ożywić zgrzybiałą duszę najstarszego narodu na ziemi nowemi, odradzającemi sokami i tak, jak udało mu się przekształcić zewnętrzny wygląd młodego pokolenia, wypalić niektóre stygmaty moralne, wyciśnięte przez długą niewolę?
Elita inteligencji żydowskiej w Tel-Awiwie wie dobrze, że z propagandą sjonizmu nie idzie gładko. Oprócz sprzeciwów ideologicznych, na drodze stają odwieczne praktyczne pomysły żydowskiego społeczeństwa.
Dyrektor Borys Szatz w Bezalel skarżył mi się, że Egzekutywa nie ma już pieniędzy na jego piękną szkołę, że ledwie może zaspokoić najżywotniejsze potrzeby rolników — tej ostoi całej sprawy. Pieniędzy napływa obecnie tak mało, że dotychczasowi osadnicy nie dostali zapomóg na budowę domów. Gospodarstwa ich są urządzone wzorowo, lecz domy, wzniesione prowizorycznie, w 90% są nader liche, nieraz wprost nędzne.
Nie znaczy to, żeby ofiarność społeczeństwa żydowskiego się wyczerpała. Nie! Na cele dobroczynne wpływają ogromne kapitały, lecz nie wszystkie one docierają do „Keren Kayemeth Leisrael.“ Największa część ich została skierowana na filantropję, która mogłaby się rentować znakomicie, na filantropję spekulatywną.
Stała się rzecz niepojęta, dowodząca raz jeszcze nietaktu i niezręczności Żydów w samodzielnej, niczem nie skrępowanej polityce.
Żydzi zaczęli rzucać ogromne kapitały na rzecz wykupu ziemi na Krymie i na zakładanie tam kolonij żydowskich. Zagarnąć tak bogaty, piękny, urodzajny nadmorski kraj — był to pomysł nielada! Ileż to miljonów można byłoby wypompować z tej rosyjskiej Rivièr’y?
Nikt, zdaje mi się, nie pomyślał o tem, że Żydzi dążą tą drogą do samobójstwa.
Korzystając z absurdalności polityki sowieckiej, Żydzi, zagarniając ziemię na Krymie, wzbudzili przeciwko sobie nienawiść tubylców — Tatarów krymskich, ortodoksyjnych muzułmanów, oraz rosyjskiej arystokracji, która z cesarską rodziną na czele posiadała tam ogromne i najpiękniejsze tereny.
Tatarzy już nieraz rozpoczynali serję pogromów w osadach żydowskich, o czem wieść rozbiegła się szybko po świecie muzułmańskim; rosyjska szlachta, przebywając na emigracji, marzy o takim odwecie.
Sjonistyczni kierownicy, spodziewający się czwartej „aliji“ która wyrzuci w Jaffie i Haifie tysiące uciekinierów z Rosji, ogarniętej szałem antysemityzmu, niezawodnie liczy na pogromy Żydów na Krymie.
Jest to straszna „budżetowa pozycja“ i jeszcze bardziej ponura „kombinacja polityczna“, tragicznie wchodzące do programu sjonistycznego!
Żegnając moich nowych znajomych, życzyłem im w duchu, aby doczekali się tego czasu i takich warunków, w których spotkałaby ich zasłużona nagroda, za pracę, dobrą wolę, poświęcenie dla sprawy „narodowego ogniska“ i spędzone na tym skrawku brzegu morskiego dni, pełne trwogi i zwątpienia.
Odjechałem z Tel-Awiwu przed zachodem słońca.
Na szosie spotykałem ponurych, milczących Arabów, powracających do swoich nędznych „duarów“; osypujące ich kurzem samochody żydowskie i konne patrole angielskie...
Żydzi i wystrojone żydowskie panie, mknące w samochodach, miały na twarzach wyraz zwycięskiej pewności siebie.
Ci zaś, do których od wieków należała ta ziemia, i ci, którzy mieli uszczęśliwić mieszkańców jej, nie mogli ukryć nienawiści, troski i niepokoju w swoich oczach — to ponurych, to badawczych, o przykrem, ostrem wejrzeniu.
Fjoletowe, mamiące mgiełki sączyły się z głębokich, skalistych wąwozów.
Coś szeptały wysmukłe, słabiutkie cyprysy „lasku Balfoura.“
Jękliwie wzdychał na pastwisku samotny wielbłąd.
Zapadał zmrok...
Jadę do Haify.
Stąd mam rozpocząć podróż do Damaszku i do Bagdadu.
Część tej drogi ma przejść przez najbardziej urodzajne ziemie Palestyny: dolinę Akry i dolinę Jezrael.
Jest to teren sjonistycznej kolonizacji żydowskiej.
Mam już wyznaczonych sobie przewodników, którzy pokażą mi w drodze powrotnej wszystko, co jest godne widzenia.
Wyruszam od bramy Jaffskiej samochodem, kierowanym przez gadatliwego młodego Araba, mówiącego po angielsku.
Siedzę przy nim, więc przewodnika mam pod bokiem.
Oprócz mnie są inni pasażerowie; wszyscy trzej Arabowie.
Z nich jednak nie mam żadnej pociechy. Mówią tylko po — arabsku, moja zaś wiedza w tym języku jest ograniczona do niezbędnych tylko frazesów, które na nic mi się tu nie przydadzą; nie potrzebuję bowiem ani pytać o drogę, ani kupować prowiantów, ani też prosić o przepustkę do meczetu.
In cha Allah! Mogę rozmawiać tylko z szoferem, chociaż bardzo mi się podoba jeden z pasażerów — niemłody już Arab, z siwiejącą brodą i nieprzychylnym wyrazem oczu, co chwila świdrujących mnie badawczo.
Pytam szofera, kto są ci pasażerowie?
— O, dwaj kupcy i jeden bardzo „noble man!“ — odpowiada.
— Cóż to za „noble man?“
— Pochodzi ze świętego rodu szeryfów, a należy do „Watan“ i rady muzułmańskiej — szepce szofer, pochylając mi się do ucha! — Noble, very honorable man!
Odrazu staje się dla mnie zrozumiałem to jakgdyby natarczywe pytanie czarnych, przenikliwych oczu Araba.
Szofer powtarza słowa moje milczącemu pasażerowi.
Ten wzrusza ramionami i szepce:
— Poland? Poland?
— Lechist’an! dodaję.
— Allah Kerem! Lechistan! — wykrzykuje i kiwa głową, uśmiechając się do mnie życzliwie. O, Lechistan! Murad Pasza... Sadyk-Pasza... Muzafer-Pasza... Emir Tadż el Faher Abd el Niszaan! O, Lechistan!
Potomek Szeryfa Husseina wyliczał dostojników tureckich i arabskich pochodzenia polskiego, a więc generała Bema, Czajkowskich i emira Wacława Rzewuskiego!
Przekonał mnie, że sława Lechistanu żyje jeszcze w pamięci wojowniczych ludzi muzułmańskiego Wschodu.
Od tej chwili spoglądaliśmy na siebie przyjaźnie i porozumiewawczo.
Niestety, wkrótce już wysiadł: jechał, bowiem, tylko do el-Bireh, miasta, niegdyś po hebrajsku zwanego Beroth, a przekazanego szczepowi Benjamina przez Jozuego. Tu przyszli na świat Baana i Rechab, których Dawid, zabiwszy, kazał powiesić w Hebronie za zamordowanie Yzbozeta, syna Saulowego.
Wyga i nicpoń-szofer po drodze załatwia dziesiątki interesów, ciągle się zatrzymuje, porzuca samochód i urządza całe wiece z Arabami, otaczającymi go ze wszystkich stron.
Jakieś to nieczyste sprawy, bo ludzie ci rozmawiają szeptem, a twarze mają ponure.
Pomyślałem sobie, że taki szofer może narobić kramu nielada, bo przecież jest to szybko przerzucający się z miejsca na miejsce i przez nikogo nie kontrolowany agitator i kolporter przeróżnych wiadomości — prawdziwych i nieprawdziwych, uspokajających lub podburzających.
Zawdzięczając jednak tym ciemnym sprawkom szoferskim, zdołałem zwiedzić nad program kilka miejscowości, do których rzadko docierają pielgrzymi i turyści w Palestynie.
Samochód mknie szybko szosą, wijącą się, jak wąż, wśród nagich, czerwonawych, niby rozpalonych i topniejących gór; staje w białym kurzu i czeka na szofera, co kilka kilometrów porzucającego kierownicę i biegnącego do okolicznych wiosek.
Odwiedziłem patrjarchalne Bethel, gdzie po przybyciu do ziemi chanaańskiej Abraham po raz pierwszy postawił namioty swoje i zbudował ołtarz Panu; tu pożegnał on brata swego, Lota; tu miał swoje koczowisko Jakób, który w tem właśnie miejscu widział schody, prowadzące do nieba i kroczących niemi aniołów. On to nadał nazwę Bethel — co znaczy „dom Boży.“
Wkrótce przebyliśmy niewidzialną granicę biblijnej Samarji, która po śmierci Salomona odpadła, tworząc niezależne państwo Izraelskie ze stolicą w Sichemie, a później w Samarji. Mieszkańcy tej krainy zostali uprowadzeni do niewoli assyryjskiej przez Sargona II. Później osadzono tu babilończyków i inne szczepy z Międzyrzecza, a te przyniosły ze sobą swoje kulty i swoje bóstwa. Nastąpiła asymilacja z napływającymi tu z innych części Palestyny Izraelitami, poczem wytworzył się konglomerat etniczny i religijny, o ile przesiąknięty starym Zakonem, o tyle też resztkami kultów chaldejskich. Przez czas dłuższy przechowały się tu orgjastyczne święta Sekot-Benot, w ciągu których wystawiano wzorzyste, pięknie przybrane „namioty młodych dziewic.“ Oddawały się one prostytucji religijnej przez jeden dzień w życiu w imię bogini Mylitty, a otrzymane za to pieniądze ofiarowywały na świątynię jej. Samarytanie nienawidzili Żydów, a ci pogardzali nimi i nie podtrzymywali z „bezbożnikami“ żadnych nawet, handlowych stosunków, uważając za schyzmatyków. Stosunki Chrystusa z Samarytanami i nauczanie ich przez Niego zostały inkryminowane Zbawicielowi wyrokiem Synhedrynu.
Aż do Napluzy i Sebasty przejeżdżamy ziemie, gdzie stały niegdyż ołtarze bóstw, czczonych na Wschodzie: Thartaka z oślą głową, świętego pawia Andramelecha, gwiazdy Kion, kwoki Sekot-Benot, Nebahasa z pyskiem psa i innych, nieraz przypominających bogów Egiptu i Hellady.
Mijamy Galgalę, gdzie przebywał prorok Eljasz przed wstąpieniem na Niebo; Silo, gdzie po podboju Chanaańskiej ziemi długo przechowywano arkę przymierza i skąd werbowano najlepsze tancerki dla procesyj religijnych, bardzo poszukiwane przez prawowiernych Izraelitów w celach matrymonjalnych, ponieważ słynęły z płodności; z El Lubban, małej, nędznej wioski, dotarłem przez góry do Kariothu ojczyzny zdrajcy Judasza, bo i tu jakieś ciemne sprawki miał do załatwienia nasz szofer.
Kilkanaście ubogich lepianek, zwykły „duar“ arabski, nędzny i brudny — to cały Karioth.
Z pomocą szofera wypytuję o Judasza, który był apostołem i skarbnikiem Chrystusa, a później wydał Mistrza w ręce kapłanów i sędziów.
Nikt nic o nim tu nie słyszał.
Jakaś kobieta stara i garbata rzekła:
— Nie pamiętam! Czy to dawno było?
— Prawie 2000 lat temu — odparł ze śmiechem szofer.
— Ho! To nas wtedy tu nie było! — zawołała.
Jednak przysłuchujący się rozmowie młody, poważny człowiek mruknął:
— Aissa był wielkim prorokiem i wiedział wszystko, co było, jest i będzie. On nie mógł mieć takiego zdradliwego ucznia. W tem podaniu ukryta została inna prawda...
Gdy szofer powtórzył mi słowa jego, zapytałem, o jakiej prawdzie myśli?
Nie odpowiedział jednak i tylko wzruszył ramionami.
Jedno tylko wyniosłem stąd wrażenie. Jeżeli Karioth zawsze był taką nędzną osadą, to Judasz musiał być wielkim nędzarzem, a więc człowiekiem zdolnym do marzeń wybujałych i do nienawiści zimnej, okrutnej, niczem nie skrępowanej.
Szosa pnie się coraz wyżej.
W dolinie pomiędzy górami Garizim i Hebal zwiedzam Grób Józefa, zwykłą „Kubbę“ muzułmańską, do której dążą pielgrzymi chrześcijańscy, żydowscy, wyznawcy Islamu i Samarytanie. Zwiedziłem klasztor, gdzie się znajduje „Beer-Jakub“, studnia Jakóbowa, przy której Chrystus rozmawiał z Samarytanką z Sichar i głosił naukę wśród okolicznych mieszkańców. Wody w studni nie znalazłem, bo trzęsienie ziemi otworzyło głęboką szczelinę, przez którą źródło wypływa teraz innem ujściem.
W Napluzie opuścił samochód jeden z Arabów, podróżujących ze mną.
Stajemy wkrótce w Samarji, ostatniej stolicy dawnego państwa. Wznosi się tam teraz nowe miasteczko Sebasta, które poważnie ucierpiało od trzęsienia ziemi. Ruiny starego miasta pozostały jednak. Zwiedziłem tu meczet Nebi Jahia, przebudowany z dawnej bazyliki św. Jana Chrzciciela, oraz wykutą w skałach kryptę, która ma być grobowcem nieustępliwego proroka zajordańskiego, „lwa ryczącego“, wroga rozpustnych, zmysłowych niewiast króla Heroda.
Za Betulją zatrzymujemy się na dłuższy popas w Dżeninie.
Szofer ma zamiar zmienić oponę, zaopatrzyć samochód w benzynę i radzi mi napić się kawy.
Ja jednak, zamiast do kawiarni, poszedłem rozejrzeć się po okolicy, bardzo malowniczej.
Droga, otoczona kaktusami, nazywanemi „figami berberyjskiemi“, tak dobrze mi znanemi z podróży po północnej Afryce, biegnie wśród ogrodów owocowych z figowcami, drzewami pomarańczowemi, palmami daktylowemi i winem.
Przechadzka zabrała mi dobre pół godziny.
Powracam do samochodu. Stoi na tem samem miejscu. Ani szofera, ani pasażera — Araba nie spostrzegam. Wypytuję właściciela kawiarni, czy szofer opatrzył już maszynę.
— Nie! — odpowiada. — Poszedł z pasażerem na miasto.
Upał dokucza straszliwie. Niema rady — wypijam filiżankę mocnej kawy. Dobry trunek na pragnienie i znużenie!
Mija jeszcze pół godziny. Zjawia się szofer, wesoły, jak szczygieł, bezczelny, jak prawdziwy Arab, już nieco cywilizowany.
— Jeszcze kwadransik! — mówi. — Pasażer nasz zaraz powróci. Załatwia na mieście parę sprawunków!
Uśmiecha się chytrze i żąda kawy.
Po kwadransie mówię dość zjadliwie:
— Jeszcze trochę! odpowiada i wypija piątą filiżankę kawy, czarnej, jak noc.
Czekamy znowu pół godziny.
Wreszcie wstaje i stanowczym głosem mówię:
— Ruszamy! Ani chwili więcej nie pozostaną w Dżeninie!
Na poparcie swego żądania pokazuję pewien, mocno działający dokument angielski.
Szofer w milczeniu siada do kierownicy i wkrótce wyjeżdżamy za miasto.
Tu drab staje i jeszcze przez kilka minut trąbi wściekle. Nic nie pomaga! Nasz pasażer ulotnił się, jak kamfora.
— Może oszukał was i umknął, żeby nie płacić za przejazd? — robię domysł.
— Eh, nie! — odpowiada. Ma tu sprawunki do załatwienia... różne interesy.
Umilkł, a po chwili dodał:
— Kupuje tu trzy osły, muła i nową, młodą żonę...
— Ach, tak! — wołam ze wściekłością. — Natychmiast ruszamy dalej!
Skoro ten przeklęty Arab puścił się w konkury małżeńskie, możemy w Dżeninie czekać na niego do rana. Skąd ja mogę wiedzieć, czy nie urządzi on na poczekaniu uczty weselnej, a ja będę stał w kurzu na drodze?
Pędzimy dalej.
— Dokąd miał jechać ten pasażer? — pytam.
— Do Nazaretu.
— To może tam dojechać z nową żoną na osłach i mule. Zresztą kursują tu autobusy! — mówię, aby uspokoić szofera.
— Ten sidi — to bogaty kupiec, on autobusem nie pojedzie! — wzdycha wyga i zdejmuje swój czerwony fez.
— A zatem niech maszeruje na piechotę! — krzyczę ze wściekłością. — A z wami porozmawiam po powrocie do Jerozolimy...
Wiem doskonale, że nie będę z nim już nigdy rozmawiał, ale chcę go nastraszyć.
Zerknął na mnie czarnemi oczami podejrzliwie.
Widzę liczne, nowe osady, rozrzucone na zielonej, uprawnej równinie.
— Żydzi... — mruczy szofer.
W Afulie, małem miasteczku żydowskiem, którego z braku kredytów, Egzekutywa Sjonistyczna nie zdążyła rozbudować do końca, do naszego samochodu wsiada stary Żyd.
Znam jego nazwisko i imię, lecz nie będę go wymieniał, gdyż obawiam się, że przysporzyłbym mu tem przykrości i kłopotów.
Będę go nazywał Natanem.
Natan pokazał mi górę Tabor, południowe uskoki Karmelu i grzbiet małego Hermonu.
Miejsca, budzące wspomnienia rzewne, może, nie tyle z powodów religijnych, ile dlatego, że po raz pierwszy słyszałem te nazwy w dzieciństwie, gdy moja matka czytała mi na głos wspomnienia z pielgrzymki ks. Hołowińskiego, zakładając bezwiednie podwaliny mego romantyzmu i zamiłowania do podróży. Ona też czytała mi, gdy byłem chory na tyfus „Voyage autour du monde“ Arago, „L’expédition du capitaine Cook“ i opowieści przyrodnicze, „podług pana Buffona ułożone.“
W Nazarecie spędzam godzinę.
Pamiętam, że jestem w Galilei, gdzie rozpoczął głoszenie swej nauki Jezus Chrystus, ścigany przez współobywateli. Odwiedzam domek Bogarodzicy, grotę, gdzie Anioł oznajmił Dziewicy Marji, iż zostanie Matką Zbawiciela Świata, dom św. Józefa-cieśli, źródło Marji, gdzie mnisi i przewodnicy wskazują na różne pamiątki po świętej Rodzinie, a co już jest tak ozdobione i przybrane, że nie wzbudza nastroju religijnego.
Patrzyłem na szczyt góry, z której Żydzi nazareńscy chcieli zrzucić młodego Mistrza, Chrystusa, lecz On zniknął im z przed oczu, i na Tabor, gdzie w obecności Piotra, Jakuba i Jana „wstąpił na górę, aby się modlił. A gdy się modlił, stał się inny kształt oblicza Jego i odzienie Jego białe i świetne. A oto dwoje mężowie rozmawiali z nim, a byli Mojżesz i Eljasz, widziani w majestacie, i opowiadali Jego zejście, które wykonać miał w Jeruzalem“ (Łuk. IX, 28-31).
Nazaret — różowo-złocisty wspinał się po pagórkach, uwieńczonych tu i ówdzie gajami drzew owocowych i szeregiem czarnych cyprysów. Hoteliki, zajazdy, gospody dla pielgrzymów, sklepy, bazar, mknące autobusy i samochody, długie sznury naładowanych trzciną wielbłądów — wszystko ogarniało spojrzenie pytające, dlaczego właśnie tu miała stać się tajemnica przemienienia Syna Bożego w Syna Człowieczego w łonie Dziewicy Marji, a później przemienienie Syna człowieczego w Syna Bożego na nagim szczycie Tabor?
Dolino Jezrael — El-Zer — „ziarno Boga“, tyś jedna ukryła tę tajemnicę, której rąbek zaledwie odsłaniasz w nazwie swojej, chociaż szczycisz się nią od niepamiętnych, przed-chrystusowych wieków!
Jedziemy dalej. Samochód z rykiem zbiega z gór okolicznych i przecina dolinę Akry... W oddali ciemna chmura dymu wisząca już nad Haifą.
Stanąłem w małym, lecz bardzo przytulnym i czystym angielskim hoteliku, niedaleko od morza.
Oprócz mnie, zaledwie kilku gości mieszka w „Windsorze.“
Na wstępie odrazu oczekiwała mnie niespodzianka, która wyjaśniła się w parę tygodni później na przeprawie przez Eufrates.
Gdy w swoim pokoju zmywałem z siebie biały i drobny jak puder kurz i piasek palestyński, doszła mnie rozmowa telefoniczna.
Jakiś dźwięczny głos pytał po rosyjsku:
— To pan, panie doktorze? Dzień dobry! Bardzo się cieszę, że pojedziemy razem! Otrzymałem wiadomość, że jego cesarska mość, następca tronu czuje się zupełnie dobrze. Wielki książę przybył do Bagdadu przed tygodniem. Tak!
Rozmowa trwała dalej, lecz potem nie była już interesująca, a miejscami całkiem niejasna dla mnie.
Ponieważ telefon znajdował się w korytarzu, a rozmówca nie miał widocznie zamiaru ukrywać się z czemkolwiek, stałemı się mimowolnym świadkiem tej rozmowy.
Jakaż to „cesarska mość“ przebywa w Bagdadzie?... Hm, ja też będę w tem mieście wspaniałych kalifów, więc może się czegoś dowiem o „jego cesarskiej mości“?... Zaczekajmy!
Przebrawszy się, wyszedłem obejrzeć miasto, częściowo leżące na brzegu morza, częściowo pnące się na wschodnie zbocza góry Karmel.
Niegdyś na miejscu, zajmowanem obecnie przez Haifę, istniały drobne miasteczka nadmorskie: Sikaminopolis, Bukolopolis i Krokodilopolis, o których można znaleźć wzmianki u Strabona i Plinjusza, jak zapewniał mnie archeolog angielski, pracujący w muzeum bejruckiem.
Za czasów krzyżaków, Haifa stanowiła północną, a Tyberjada — południową twierdzę Galileji, gdzie królował Tankred z ramienia Gotfryda de Bouillon. Tu stoczyły zwycięską walkę z flotą angielską wojska Napoleona Bonapartego.
Na peryferji miasta, od strony zatoki św. Jana przechowały się ruiny murów i baszt ochronnych, nad wzniesieniem których pracowali liczni wojownicy, wzywający pomocy różnych bóstw.
Nadmorska część miasta, wyciągniętego wzdłuż brzegu, stanowi ośrodek handlowy i administracyjny. Tu się też wznosi duży meczet, zresztą zupełnie nieciekawy. Wyżej na zboczach Karmelu widzę rezydencję OO. Franciszkanów, klasztor i hotel Karmelitów, kilka kościołów, a wśród nich świątynię Maronitów.
Idę właśnie jakąś dzielnicą o czyściutkich domkach i równych, dobrze utrzymanych ulicach i bulwarach.
Spoglądam na plan miasta. Jestem w kolonji niemieckiej.
Mam mało czasu na zwiedzenie Haify, więc muszę dziś jeszcze być na górze Karmel, Carmelus maris.
Arabowie nazywają Karmel inaczej, a mianowicie Dżebel Mar Elias — góra świętego Eljasza, ponieważ na jej szczycie istotnie przebywał prorok Eljasz i uczynił tu kilka cudów, a największym z nich było sprowadzenie z nieba ognia, który pochłonął ofiary, złożone na ołtarzu jedynego Boga, poczem lud zburzył świątynię i posąg Baala, a kapłanów jego zawlókł na brzeg Kiszonu i zamordował.
Wznosiły się tu posągi różnych innych bóstw: Izydy, Jowisza i Ma.
W jaskiniach góry przebywali od pierwszych wieków chrześcijaństwa aż do panowania Seldżuków liczni pustelnicy, a wielu z nich oddało tu swe życie za wiarę. Z tego powodu jeden z wąwozów nosi nazwę „doliny męczenników“.
Krętemi wirażami jadę samochodem na Karmel i zatrzymuję się przy klasztorze Karmelitów, otoczonym pięknym ogrodem. Na tarasie stoję w zachwycie przed olbrzymią panoramą zatoki św. Jana aż do St. Jean d’Acre i dalej, gdzie wężową linją tonie we mgle wybrzeże fenickie.
W ogrodzie przyglądam się pomnikowi nad zbiorową mogiłą żołnierzy Bonapartego, na obszernym dziedzińcu — granitowej kolumnie z figurą Niepokalanej Panny Marji dar pielgrzymów z Chili, trochę dalej wznosi się, „Pallazzo“ — letnia siedziba dawnych tureckich gubernatorów, obok — latarnia morska.
W pobliżu klasztoru zwiedzam grotę Eljasza.
Na każdym kroku spotykają się tu pamiątki po tym proroku, którego czczą zarówno Żydzi, jak chrześcijanie i muzułmani.
Haifa to nawpół żydowskie, nawpół arabskie miasto. Jednak Żydzi zaczęli już wypierać Arabów z handlu i uważają Haifę za swoje miasto i swój port. Z każdym rokiem wykupują coraz to nowe tereny i budują domy w szalonem tempie. Jest to też ważna placówka oświatowa, ponieważ została tu założono politechnika żydowska i kilka szkół zawodowych, nie licząc ogólnokształcących.
Na przeszkodzie ekspansji żydowskiej stoją europejskie dzielnice oraz koncesje, należące do OO. Franciszkanów, Karmelitów i innych zakonników i zakonnic.
Po obiedzie poszedłem wzdłuż brzegu morskiego płaskiego i piasczystego, porośniętego tamaryskami i nikłemi wierzbami.
Spostrzegłem wkrótce, że krok w krok za mną szedł olbrzymi Arab. Miał na sobie malowniczy strój „piratów“: szerokie, białe szarawary, pas czerwony, granatową krótką kurtkę z haftowanego srebrem aksamitu i purpurowy „tarbusz“ z długą, czarną kitą, spadającą na szerokie bary.
Brzeg był pustynny, więc towarzystwo tego draba nie było zupełnie bezpieczne.
Nieznacznie przełożyłem rewolwer do prawej kieszeni i zatrzymałem się nagle.
Arab podszedł do mnie ze zwykłem pozdrowieniem.
Przemówił po francusku:
— Sidi może zechce zwiedzić moje łodzie? — spytał.
— Łodzie? A cóż ciekawego znalazłbym na nich? — odparłem pytaniem.
— To są moje feluki! — rzekł, wskazując ręką na sześć łodzi ze zwiniętemi żaglami, kołyszące się o pół kilometra od brzegu. — Dobre feluki, które pływają do Hedżasu i Egiptu...
— Bardzo dobre, ale cóż mi do tego? — spytałem.
— Na felukach zawsze można nabyć różne rzeczy taniej, niż na bazarach lub w żydowskich sklepach: kobierce, mozaikowe meble, naczynia z bronzu, tytoń, haszysz...
— Nie potrzebuję tego!...
— Piękne kobiety, za 200, 150, a nawet za 100 funtów... — ciągnął już szeptem.
Chciałem powiedzieć temu drapieżnikowi, przemytnikowi i handlarzowi żywym towarem parę dobitnych słów do rozumu, lecz powstrzymałem się.
Nie dobrzeby było, gdybym dostał od niego pchnięcie nożem, a nie mało przykrości spadłoby na moją głowę, gdybym umieścił kulę rewolwerową w tem olbrzymiem cielsku pirata, trudniącego się handlem zakazanym.
Nic więc nie powiedziałem Arabowi i powróciłem do miasta, w którem, jak się okazuje, mógłbym sobie sprawić cały harem, a dla rozrywki poszukać dobrego towarzystwa jakiejś tajemniczej „jego cesarskiej mości“ — następcy nieznanego tronu.
Ten ostatni fakt był wprost ironją losu.
Brałem udział w śledztwie z powodu zamordowania rodziny Romanowych, pisałem o tem w swojej powieści „Lenin“, a tu nagle, „nieboszczyki“ stają na mojej drodze i gdzie? Pomiędzy Palestyną i Irakiem! Czyż nie ironja?!
Opuszczałem nazajutrz Haifę z dziwnem uczuciem.
Przypomniałem sobie wszystko, com widział w tym porcie Palestyny i com wchłonął instynktem obserwatora, wyrobioną, zaostrzoną zdolnością podświadomego widzenia i słyszenia.
Haifa, nazywana inaczej Kaifa, Hefa, Cheleda, albo Szidia, od czasów Saladyna w wieku XII pozostawała w rękach muzułmanów za wyjątkiem stuletniego panowania w niej rycerzy krzyżowych.
Teraz gospodarzami są tu bezsprzecznie Żydzi, opanowujący całe życie starożytnego miasta. Chrześcjanie pozostają w swoich „oazach“ na zboczach i na szczycie Karmelu, który już od południa podkopują żydowscy robotnicy z cementowni braci Polaków.
Muzułmanie przyczaili się w swoich przedmieściach i na bazarach, coraz bardziej wypierani przez żydowski handel i żydowską ekspansję zaborczą i bezwzględną.
Na każdym kroku spotykałem placówki, zdobyte przez cywilizację zachodnią rękami narodu wschodniego, przez Żydów — naród o całkiem odmiennej psychologji i ideologji, nic wspólnego z duszą żadnego z ludów zachodnich nie mający.
Dusza Zachodu?
W całej tragicznej nagości swojej stanęła przede mną ta dusza zbłąkana...
Nie miała nic na sobie, ani skrawka jakiejkolwiek szmatki, ani nawet listka figowego.
Wszystko to zdarło się, zszargało, opadło w straszliwem szamotaniu się zachodniej ludzkości o materjalne, doczesne dobro, o kulturę zewnętrzną i o środki podniesienia jej i obrony.
Dusza ta była pusta, jak opróżniona blaszanka od sardynek. Pozostał w niej tylko zapach dawnej zawartości.
Ideały, ideje, poczucie godności i przeznaczenia człowieczego zostały oddawna zużyte do ostatniej kropli. Potrzebne były jako klej, cement, jako metal do spojenia, zlutowania różnych części wielkiego mechanizmu kultury materjalnej, jako gwoździe i liny, jako słupy i belki, podtrzymujące olbrzymi gmach, jako żelazny szkielet dla betonowych łuków i murów...
W całym dorobku cywilizacji zachód nie przechował ducha ani na tablicach pamiątkowych, gdzie świecą się złotem wypisane imiona architektów, fundatorów, właścicieli i ilości zużytych materjałów, ani na herbach, zdobiących frontony wspaniałych budowli, ani w świadomości ich mieszkańców.
Możemy oglądać w muzeach zabytki cywilizacji Maya, Inków, Chetytów, Babilonu i Egiptu, lecz nigdzie nie znajdziemy śladów wpływu ducha na najlepszą część istoty ludzkiej, nie przechowano nawet popiołów od pałającego niegdyś w człowieku ognia Bożego, który prowadził ludzkość ku wielkim wynalazkom, zmianie warunków życia i współżycia, do wielkich tworów wyobraźni i polotu myśli.
Przecież nikt, podziwiając katedrę w Reims, nie myślał o zachwycie i przejęciu, z jakiem kamieniarze i snycerze odrabiali i cyzelowali każdy blok granitu, lub piaskowca, każdą sztukę spiżu podwoi, każde wiązanie łuku gotyckiego, każdy trzon kolumny, każdy liść głowicy. Nie myślał o tem nikt i dlatego artylerzysta niemiecki mierzył do tego arcydzieła z takim samym spokojem i obojętnością, jak gdyby to był z ziemi usypany okop nieprzyjacielski, lub nic nie warty, a sławny w dziejach wojny światowej „domek stróża przy promie“.
Zachód nie wyczuwał nigdy wspólnoty ducha, wspólnoty jego nakazów, wymogów i celów. Uznawano tyle „duchów“, ile państw widniało na mapie geograficznej, a w miarę nowych podbojów znikały podbite, uciemiężone duchy lub tworzyły jednolity stop z duchem zwycięzców.
Rozumiały to w spokoju myślące ludy wschodu i zacierały ręce.
Wiedziały już, że duch, łączący niegdyś cały Zachód, nigdy nie powstanie z amorfnej masy przypadkowego amalgamatu, z odłamków luźnie scementowanego konglomeratu, że wszystko to, co zagrażało ekspansją zachodnią — „białą“, rozpaść się musi i przybrać kształty płynne, chaotyczne.
Rozumieli to i Żydzi, a częściowo kapitałem swoim dopomagali temu szalonemu wyczerpaniu zasobów ducha.
Oni, ogarnięci żywą ideją odbudowy swego państwa, odrodzenia narodu i narzucenia innym swojej władzy, przyjęli kwintesencję materjalnej twórczości zachodu, lecz nie była ona dla nich celem, lecz środkiem, który może teraz stać się narzędziem zwalczania wschodu, środków tych nie posiadającego, a nawet wyczuwającego odrazę dla nich, niemal strach paniczny, tylko zewnętrznie umiejętnie maskowany zupełnie tak, jak pogromca, wchodzący do klatki z drapieżnemi zwierzętami, udaje obojętność i odwagę, widząc, że tylko to może ochronić go przed napadem i ciosem śmiertelnym.
Wschód, być może, chętnie przyjąłby dorobek zachodniej cywilizacji, gdyby nie ta okoliczność, że przynosi ją człowiek biały.
Widzimy przecież, że najbardziej energiczny naród Wschodu — Japończycy, przyjrzawszy się bacznie i spenetrowawszy, zważywszy wszystkie „pro“ i „contra“, jednym skokiem zbliżyli się do cywilizacji europejskiej, porwali ją, niby jakąś roślinę z doniczki, i przeplantowali na swój grunt, doprawadzając do niebywałych rozmiarów rozwój jej.
Jednak Japonja zdobyła tę cywilizację sposobem, chwytem rabusia, w jednej chwili, zapuszczając rękę do kieszeni wszystkich innych narodów i porywając najlepsze okazy.
Od 150 lat Holendrzy, Anglicy, Niemcy, Rosjanie usiłowali obdarzyć Japonję dobrodziejstwem cywilizacji europejskiej. Nie chciała dotknąć jej.
Obawiała się, że jest ona zarażoną rękami białych ludzi. Wzięła cywilizacją sama i sama rozwija ją dalej, nadając jej formy właściwe, przeznaczając dla niej miejsce, bynajmniej nie naczelne w grupie idej, kierujących życiem państwa.
Widzimy, że Chiny, odwieczne, zamarłe w kamiennych, konwencjonalnych kanonach, zerwały się nagle i też dążą do europejskiej cywilizacji. Musimy stwierdzić, że Chiny płacą drogo za cywilizację zachodnią, lecz bronią się przed masowym importem jej przez białych dostawców, biorąc tylko to, co na razie jest niezbędne i co pozwoli z czasem wziąć resztę ręką zbrojną, lub też wybiegiem dyplomatycznym, pięścią energicznie popartym.
Dowiadujemy się z pism, że młodzież Indo-Chin, Jawy, Maroka, Tunisji i Algerji, łyknąwszy z czary cywilizacji, odczuła nagłą potrzebę niezależności państwowej, co znaczy, że nie życzy sobie ani opieki, ani uciemiężenia przez białych konkwistadorów, którzy nazywają siebie w wieku XX — „kolonizatorami“.
Żydzi z pomocą współczesnej cywilizacji, żądającej coraz większych kapitałów, wyzwolili się z pod jarzma państw obcych, a teraz marzą o stworzeniu własnego państwa.
„Home“ palestyński stał się, poza istotnym idealizmem Sjonistów, zarodkiem uplanowanej ekspansji i wzmożenia się na siłach narodu żydowskiego.
Stąd ma płynąć polityka jego na wschód.
Doprawdy, nikt lepiej od Żydów nie potrafi wyeksploatować ukrytej, potencjalnej potęgi wschodnich ludów i zmienić ją w kinetykę.
Z pewnością w żydowskich głowach Trockiego, Rakowskiego, Radka, Joffego zrodziła się ta myśl w sferze polityki Sowieckiej Rosji i natychmiast przypadła do serca Lenina — półmongoła, półrosjanina, którego oczy zawsze zwrócone były ku Azji. Tam bowiem w dalekich tumanach snują się nietylko cienie krwawego Tamerlana i Batyja, lecz anachoretów i jogów buddyjskich, ogarniętych ascezą pustelników bizantyńskich, mglistych proroków, fanatycznych derwiszów i wiele innych majaków, drogich Rosjaninowi, bo z nich ukształtowała się jego dusza bezkresna i bezładna, jak bezkresną i bezładną pozostaje od wieków płaszczyzna serca Azji.
Bolszewizm nie potrafił jednak ogarnąć duszy azjatackiej, może potrafią uczynić to Żydzi, pobratymcy Semitów, tradycjonaliści, fanatycy, sami ludzie Azji?...
Nie utracili oni nic z przewagi idei nad namacalną korzyścią chwili obecnej, nie stali się oportunistami i nigdy nie zapominali o tem, co przykazał Jahwe ze szczytu Synai, straszliwy Bóg, wspólny większości wschodnich ludów.
Po chrześcijańskiem królestwie Jerozolimskiem nic, oprócz ruin, nie pozostało po narodzie izraelskim, który musiał opuścić swoją ojczyznę, tradycje zaś, wskrzeszone teraz na Emek Jezrael przetrwałe wieki.
Idea dała temu prastaremu szczepowi „Iwrim“ nieśmiertelność, chociaż inni semici, nie znający jej, jak Asyryjczycy, Babilończycy, Elamici, Sumeryjczycy, Chaldeje, Chetyci, Feniejanie wygaśli oddawna, jak płomień nie podsycany, a ci którzy pozostali, pędzą marne życie bez wyraźnej przyszłości.
Takie to myśli opanowały mnie w chwili, gdy samochód, który miał mnie wieść do Damaszku, przemykał się wąskiemi uliczkami Haify i biegł wzdłuż wschodnich uskoków Karmelu.
Nie spostrzegłem nawet, jak dojechaliśmy do Nazaretu i dopiero, gdy z przełęczy górskiej ujrzałem zielone, łagodne oazy kolonij doliny Jezrael, powróciłem do spraw realnych, po które tu przybyłem, a więc do obserwowania, zrozumienia lub wyczucia tego, co kryją w sobie góry, gleba, drzewa i nawet niebo Palestyny.
Przecinamy Galileję...
Samochód pędzi szybko, bo szosa — wspaniała, lecz mój szofer ma obiecany funt sterlingów, jeżeli zatrzyma się we wskazanem przeze mnie miejscu.
Pierwszy postój wypadł w pobliżu wioski Er-Reineh.
Zwykła wioska arabska, brudna i uboga, nie pociąga mnie, lecz wiem, że w pobliżu ujrzę „studnię krzyżaków“.
Istotnie stanąłem przed nią wkrótce. Rozglądając się po okolicy, zamyśliłem się o tem, co się tu w 1187 r. działo.
A zaszły tu wypadki cudowne i wspaniałe!
W tym bowiem roku syn Saladyna z 7000 wyborowych jeźdźców wtargnął do Galilei.
Na spotkanie mu pośpieszył marszałek Ziemi Świętej, Jacquelin de Maille, z oddziałem, liczącym zaledwie 600 rycerzy krzyżowych wraz z ich pachołkami.
Tu, koło tej studni spotkał się Zachód ze Wschodem.
Rozgorzała wielka bitwa. Jeden po drugim padali rycerze, giermkowie i pachoły służebne i oto przyszła chwila, gdy na polu pozostał sam Jacquelin, otoczony wałem posiekanych nieprzyjaciół.
W strachu, podziwie cofały się szeregi Afdala, syna Saladynowego, podając sobie z ust do ust wieść, że przeciwko nim walczy sam święty Jerzy.
Lecz jakaś zbłąkana strzała pierzasta zabiła konia pod bohaterem.
Upadł on wraz z rumakiem i już się nie podniósł, bo urok prysnął nagle, a zaciętość i mściwość walczących wybuchnęły z nową siłą.
Wschód odniósł zwycięstwo nad Zachodem...
Jadę dalej!...
Staję w małem, dość czystem miasteczku, chociaż na rynku odbywa się jarmark, a setki baranów i owiec zatłoczyły mały placyk.
Jestem w Kanie Galilejskiej, gdzie Chrystus uczynił cud na uczcie weselnej.
Na miejscu dawnej bazyliki, oo. Franciszkanie zbudowali kaplicę, w której przechowują stare mozaiki i napisy hebrajskie, cysterny, amfory i inne zabytki przeszłości.
Widzę jeszcze kilka kaplic, a przygodny przewodnik wskazuje na kawał roli, twierdząc, że tam właśnie w dzień sabatu apostołowie zerwali kilka kłosów pszenicy, o co faryzeusze oskarżali Chrystusa, który dał im odpowiedź, zapisaną w ewangeliji Mateusza:
— Albowiem Syn człowieczy jest panem i szabbatu.
Żyzną równiną mkniemy ku niewysokim pagórkom.
Wszędzie widnieją ścierniska pól uprawnych, należących przeważnie do żydowskich osad i poczęści tylko do tych rolników arabskich, którzy ocaleli, nie chcąc poddać się pokusie proponowanego im złota wzamian za skibę przodków.
Nędznie wyglądają ich legowiska i pola obok kwitnących kolonij żydowskich, lecz trwają na swojej ziemi Arabowie i pracują, zacisnąwszy zęby i ponuro spoglądając na traktory sąsiadów, od niedawna tu osiadłych.
Szosa przecina pagórki i nagle wyłania się przed oczami memi — turkusowa otchłań.
Mknę teraz wysokim brzegiem „morza galilejskiego“, czyli jeziora Tyberjady lub Genezareckiego.
Jakiż to piękny, kojący, radujący widok!
Gładka, niebieska tafla jeziora, łagodnego i ciepłego, bo ciepły oddech jego już dochodzi tu, pieści i wita jakimś dobrotliwym poszumem.
Kilka śnieżno-białych żagli tonie w dalekiej mgle niebiesko-płomiennej, gdzie się skrzyżowały miraże wody i nieba ze złotemi grotami słońca.
Na różowych brzegach lepią się do skał i stromych urwisk minjaturowe miasteczka, wioski i drobne osiedla ludzkie, do ciemnych, posępnych plam podobne. Zbudowane są z czarnego bazaltu, którego tu wszędzie poddostatkiem.
Samochód wjeżdża w gwarną ulicę i staje przed hotelem.
Jestem w Tyberjadzie.
Korzystając z tego, że bufetowy, zaskoczony niespodziewanem przybyciem gościa, krząta się koło śniadania, wychodzę obejrzeć miasto.
Przeważną część ludności stanowią Żydzi.
Jest to zrozumiałe, jeżeli przypomnieć sobie dzieje tego miasta.
Założył je Herod Antypas na cześć cesarza Tyberjusza, w r. 21 po N. Chr, nadał miastu imię władcy i uczynił z niego stolicę tetrarchji swojej.
Podczas wojny żydowskiej Tyberjada dobrowolnie poddała się Wespazjanowi, za co Żydzi otrzymali prawo zamieszkania w mieście. Aż do IV stulecia po Chrystusie pozostawały tu resztki Żydów palestyńskich i Sanhedryn, uważający Tyberjadę za drugą Jerozolimę. Tu zrodziła się Miszna, czyli drugi zakon i Talmud palestyński. Obecnie jest to uprzywilejowana siedziba ortodoksalistów żydowskich i uczonej instytucji, studjującej Talmud podług metody słynnej szkoły Żamaia, z której wyszedł uczony „ha Kodesz“ — rabin Juda I-szy.
W okolicach Tyberjady znajdują się grobowce sławnych talmudystów — rabinów Meira i Ben-Akiby oraz filozofa Majmonidesa.
Tyberjada częściowo zamknięta jest pierścieniem murów, zbudowanych przez Omara al Dahera.
Za czasów Krzyżaków panował tu Tankred, a pod murami Tyberjady wśród rycerzy krzyżowych walczył jeden z Piastowiczów naszych, Henryk książę Sandomierski, wraz z innymi komesami lechickimi i drużyną zbrojną.
Po śniadaniu zwiedziłem ruiny rzymskie: bloki granitowe, resztki murów, kolumny, termy.
OO. Franciszkanie posiadają tu kościół św. Piotra na pamiątkę głowy kościoła Chrystusowego i cudownego połowu ryb w jeziorze Galilejskiem.
W odległości 4—5 kilometrów od Tyberjady u podnóża góry zwiedziłem nędzną wioskę arabską, el-Medżdel, przy której pozostał kawałek starożytnego muru i dwie baszty.
El-Medżdel brzmi dla ucha całkiem obco, a tymczasem jest to starożytna Magdala, skąd poszła za Chrystusem jawnogrzesznica Marja.
Marja z Magdali...
Zbawiciel świata wypędził z niej siedmiu demonów i nie pogardził jej życiem grzesznem.
Rabbini w Tyberjadzie twierdzą, że Marja z Magdali ściągnęła na siebie ogólne oburzenie mieszkańców z całego wybrzeża jeziora za swoje „grzeszne“ życie.
Chcąc zadość uczynić sprawiedliwości należy, przyznać, że od takich jawnogrzesznic roi się w miastach współczesnych — i małych, jak Magdala, i większych nawet od samej Tyberjady.
Marja miała męża. Był nim żyd — kupiec i faryzeusz Papus ben Juda. Porzuciwszy go, Marja wstąpiła bez pozwolenia Sanhendryna w nowy związek małżeński z Panterem, oficerem przybocznej straży Heroda.
Faryzeusze potępili ją za to, ale Chrystus rzekł do niej:
— Odpuszczają się tobie grzechy. Wiara twoja zbawiła cię, idź w pokoju!
Jezus spostrzegł, że Marją była chora, lecz uzdrowił ją „wypędzając z niej czartów“, a może coś złego słyszał o jej mężu — faryzeuszu i kupcu ben Judzie?
Od Tyberjady do Jordanu na każdym kroku myśl biegnie ku Chrystusowi.
Tu nad tem pięknem, błękitno-złocistem jeziorem kroczył Zbawiciel świata, nauczał, mówił przypowieści, pływał łodzią z rybakami — Apostołami, uśmierzył burzę i stąpał po wodzie „jako po ziemi.“
Cisza tu panuje i tylko lekki, dźwięczny plusk turkusowej fali, wybiegającej na brzeg, szemrze rzewnie.
Słyszę, jak gdyby szept przejmujący:
— Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!
Jak wielka kropla lazurowa lśni się jezioro, wchłania w siebie złoty deszcz słońca; zielenieją dokoła drzewa i pola; cicho dogorywają kamienne szkielety dawnych dziejów, jak gdyby pogodzone z losem, spokojne o przyszłość, bo tu nigdy nie przebrzmi imię Jezusa z Galilei.
Wszyscy, którzy wypuścili z rąk ster swej łodzi, a burza miota nią i zalewa falami, niech przyjdą tu!
Niech usiądą na brzegu pomiędzy Tyberjadą a Magdalą, niech się wpatrzą we mgłę, która przysłania syryjski brzeg jeziora, a ujrzą słodkie oblicze Syna Człowieczego.
Drgną wargi Jego łagodne, a z nich spadną słowa kojące:
— Małowierni! Czyż nie czujecie w duszy swojej, że na wszystko spogląda oko Ojca mego z Nieba, wszystkiem rządzi i w pieczy swej ma każdego, który spojrzenie swoje z wiarą ku Niemu zwraca?!
Posłyszawszy ten głos nieznany, niech nie szukają ludzie objaśnień przyziemnych, prostych, a nieraz tak bardzo fałszywych, niech nie myślą, że to plusknęły fale na żwirze, że to zaszeleścił liśćmi podmuch wiatru, że to śmignęła, potrącając suche łodygi lub kupkę piargów, jaszczurka chyża...
Cuda dzieją się na ziemi... Cuda piękne, niczem nie wytłumaczone...
W trzy godziny później przejechałem most na Jordanie i wkrótce pokazywałem Arabowi, urzędnikowi francuskiemu, swój paszport.
Przekroczyłem granice palestyńsko-syryjską.
Czarne równiny, zwały czarnych kamieni, czarne skały, czarne domy wiosek i miasteczek, czarny kurz na drodze.
Wśród skał żałobnych błąkają się owce, barany i kozy.
Sępy kwilą żałośnie, jękliwie.
Na ostrych odłamkach skał tkwią pasterze, oparci na wysokich trzcinach.
Tu i owdzie spostrzegam czworokąty, otoczone murami, uwieńczonemi wieżyczkami, z których kulomioty wystawiają drapieżne żądła swoje.
Są to strażnice, forty Francuzów, którzy piastują mandat nad Syrją.
Skwar straszny.
Gorący, lepki kurz grubą warstwą okrywa mnie, oczy bolą, na zębach chrzęści miał bazaltowy.
Koło El Kuneitry — małego miasteczka arabskiego, posiadającego wszelkie urzędy francuskie, poczułem świeży, prawie zimny podmuch.
Podniosłem oczy, zdumiony i uradowany.
Wprost przede mną wznosiła się wysoka góra, a na niej tu i ówdzie bielały duże płachty śniegu.
Był to Hermon, szczyt wysoki na 7180 stóp, ojciec wszystkich niemal rzek i potoków syryjskich we wschodniej połaci kraju.
Ma się złudzenie, że olbrzym wznosi się tuż — tuż.
Daleko jest jednak do niego!...
Stoi on, ni to straż przed skwarnym podmuchem pustyni, ni to niemy świadek wszystkiego, co przeminęło tu dawno, co się dzieje teraz i co zdarzy się na tej ziemi wtedy, gdy człowiek, patrzący na zaśnieżone wąwozy jego, dawno już w proch się obróci.
Po zachodzie słońca, znikającego za masywem Hermonu, ujrzałem w oddali czuby pierzastych palm i minarety zarumienione ostatniemi błyskami zorzy.
Gdzieniegdzie zapalały się już ogniki w domach.
Wjeżdżamy do pięknej oazy Damaszku.
Z pluskiem pędzi ujęta w kamienne łożysko rzeka. Zatłoczone ulice. Jakieś duże, europejskie gmachy.
Samochód staje przed biurem Nairn Company, która ma przerzucić mnie przez pustynię i wysadzić szczęśliwie i bez szwanku na brzegu Tygrysu, w Bagdadzie.
Gdy w Jerozolimie dowiedzieli się moi przyjaciele, że zamierzam w lipcu jechać do Bagdadu, wszyscy odradzali mi, twierdząc że nie jest to sezon dla eskapady tego rodzaju z powodu zupełnie nieznośnych upałów, od których w ubiegłym roku poważnie rozchorował się jeden z konsulów.
Odpowiedziałem im, że (widocznie, zapomnieli o tem moi druhowie!) niespełna trzy lata minęło od chwili, gdy w swoim namiocie na Wybrzeżu Kości Słoniowej z podziwem przyglądałem się termometrowi, wskazującemu nie mniej nie więcej, jak +60° C w cieniu! Czułem się tam wcale niezgorzej, bo przecież tygodniami całemi błąkałem się po dżungli w poszukiwaniu hipopotamów, słoni, bawołów i lampartów.
Wtedy spróbowano nastraszyć mnie tem, że przejazd przez pustynię szlakiem Damaszek — Bagdad jest niebezpieczny i, że kilka miesięcy temu Beduini zamordowali żonę konsula francuskiego.
— Panowie — odpowiedziałem, — przebiłem się przecież przez całą Syberję i Mongolję!!
Wtedy przyjaciele moi machnęli ręką i powiedzieli:
— Jak tak, to jedź na zdrowie!...
Przez grzeczność nie dodali:
— Na złamanie karku...
Co do mnie, to radbym był spotkać się w pustyni z Beduinami, a nawet dostać się do niewoli.
Na Allaha! Potrafiłbym porozumieć się z tymi rycerzami pustyni i dojść z nimi do ładu. Może być, udałoby mi się nawet przeciąć z nimi pustynię w kierunku południowym, na co obecnie władze angielskie nie dają zezwolenia.
Wchodzę do biura Nairn Company.
Zamówiono dla mnie pokój w hotelu „Victoria.“ Wyjazd jutro, o 7-ej rano.
— All right! — odpowiadam i idę za tragarzem, niosącym dwie moje walizki.
Po kąpieli i kolacji wychodzę na miasto.
Na każdym kroku — kawiarnia, a w niej Arabowie, Syryjczycy, Lewantyńczycy, Żydzi i trochę francuskich piechurów — murzynów sudańskich.
Szerokie, rozpłaszczone nosy afrykańskie rażą w otoczeniu orlich, drapieżnych dziobów arabskich, ale sudańczycy czują się doskonale i mruczą coś, przyglądając się przechodzącym niewiastom, okrytym „czarczafami“.
Śmieją się murzyni, błyskając kłami ludożerców.
Odróżniam wśród tych czarnych ludzi — afrykańskich znajomych-murzynów szczepów Bambara, Malinke i Sussu.
Dobrze im tu! Gorąco, sytno, pracy żadnej, a na wypadek powstania w Dżebel Druz można pokazać, co umieją czarni wojownicy dawnego imperjum Gana.
Wiedzą oni o tem i czują się rozkosznie na syryjskich wywczasach.
Zatrzymuję się przed sklepikiem z tytoniem.
Czasem dobrze jest być palaczem! Ten nałóg, jak żaden inny, dopomaga do zawarcia nieraz bardzo pożytecznej znajomości.
Rozmawiam ze sklepikarzem — opasłym, czerwonym, jak burak, Francuzem.
Pokazuje mi przeróżne papierosy i zaleca miejscowe syryjskie ze złotemi ustnikami.
Zapalam... Tytoń słaby, aromat przypalonego oleju, ale — ujdzie.
Rozmawiamy o różnych rzeczach. Dowiaduję się, że dyrektorem monopolu w Syrji jest mój rodak, p. Tadeusz Gutowski.
Postanawiam odwiedzić go na powrotnej drodze, gdy dłuższy czas zabawię w Damaszku.
Mój znajomy pod sekretem zwierza mi się, że w „cette maudite Syrie“ nie jest tak spokojnie, jakby należało. Oskarża o to Anglików, intrygujących przeciwko Francji, z nienawiścią mówi o Druzach, którzy, ani rusz nie chcą uważać trójkolorowej flagi Francji za swój sztandar narodowy.
— Bandits! – mruczy papierosiarz i zaczyna wychwalać generała Sarrail’a za stanowczość, z którą zbombardował Damaszek.
Do okienka podchodzi dwóch poważnych Arabów, a mój sklepikarz zachwyty swoje nagle przerywa, witając klientów wschodnim „Salamem.“
Śpię marnie w dusznym, gorącym pokoju, bez najlżejszego chociażby przewiewu. Zasypiam dopiero o świcie, lecz o 5-ej budzi mnie jakiś brudny, natrętny Arab.
Okazuje się, że przyszedł po bagaże, aby załadować je na autobus, który odchodzi o godzinę wcześniej.
Pakuję rzeczy, ubieram się na łeb, na szyję, łykam szklankę marnej kawy i wypadam z hotelu.
Otoczony tłumem gapiów tuż przed wejściem stoi „autocar“, należący do „Nairn Eastern Transporting Company“, związanej z Th. Cook’iem, jak bliźniaczki sjamskie.
Bagaże złożono już na dachu autobusu, okryto płótnem i omotano sznurami. Jakiś agent Nairn’a prosi pasażerów, aby zajęli miejsca.
W autobusie stoi 18 foteli numerowanych, a nad każdym dość obszernym i wygodnym, — siatka ze stojącem na niej tekturowem pudełkiem.
Napis na niem głosi:
„Sniadanie Nairn’a.“
Na przodzie wozu siedzi dwóch szoferów, którzy będą co 4 godziny się zmieniać, ponieważ od Damaszku do Bagdadu mamy 34 godziny drogi.
Auto-car posiada komplet pasażerów.
Przeważnie są to powracający z urlopów angielscy oficerowie, poza tem dwie młode syryjki, bardzo sympatyczny Belg, inżynier p. de Vos, który jedzie do Persji, i ja.
Autobus ryknął i ruszył na swoich sześciu kołach odrazu z wielką szybkością.
Długo trzymają nas na komorze celnej, gdzie szoferzy przyjmują pocztę do Iraku, Persji i Afganistanu, mam więc dość czasu aby nabyć na drogę bardzo potrzebną rzecz — dość sporą sakwę, napełnioną pomarańczami, bananami i świeżemi figami.
Zdążam nawet wyprawić dwie pocztówki do Warszawy.
Bądź co bądź przed zanurzeniem się w pustyni pozostanie po mnie ostatni ślad!
Kto wie, może Beduini napadną na auto-car, ograbią nas i zamordują?
— Niechże mkną do żony te słowa pożegnania przed wyjściem mojem na prastare szlaki tułaczki Abrahama i Lota! — myślałem, co prawda, ani na chwilę nie wierząc w grożące mi niebezpieczeństwo na pustyni...
Oaza Damaszku rozpostarła się szeroko.
Pojona obficie potokami, mknącemi z grzbietu Libanu, rozrasta się coraz dalej i pyszniej.
Bezpośrednio na wschodniem przedmieściu palmy coprawda, znikają, lecz zato droga długo biegnie wśród gajów oliwnych i figowych, gdzieniegdzie nawet podnoszą szerokie liście jaskrawo-zielone bukiety drzew bananowych, a wszędzie uwijają się białe burnusy arabów i ciemne płachty ich kobiet o twarzach zasłoniętych czarczafami.
Tu i ówdzie spostrzegam ogrodzenia z drutu kolczastego.
Ach — prawda! Zapomniałem, że przecież i tu biali ludzie rzucili zarzewie wojny, a ono szkarłatną łuną zalało to niebo rozpalone, które już nieraz widziało przelew krwi i mord straszliwy.
Nie chce mi się wierzyć, że w tych cienistych gajach oliwnych tak niedawno jeszcze ryczały działa angielskie i turkotały dychawiczne kulomioty, ziejąc śmiercią! A jednak spostrzegam w różnych miejscach dawne, zarastające już chwastami transze, a wczoraj, przebiegając miasto, widziałem pomnik, wystawiony przez generała Allenby na cześć braterstwa broni Wielkiej Brytanji i... Arabji.
Gdzieś tu, zapewne, mieści się również cmentarz poległych bohaterów.
Rozumiem Anglików, że chcieli ginąć, bo właśnie potrzebną jest linja kolejowa od brzegu Morza Śródziemnego do zatoki Perskiej, którą Niemcy chciały sprzątnąć im z przed nosa. Krótka i szybka komunikacja, tani przewóz towarów, możliwość błyskawicznego przerzucania wojsk do Indji — rozumiem to wszystko.
No, ale w imię czego umierali Arabowie?
W imię wolnej Arabji? Gdzież jest ta szczęśliwa kraina?
W Syrji powiewa trójkolorowa flaga Francji z dodanym przez kurtuazje zielonym cedrem pośrodku — herbem Libanu, a przy okazji i całej Syrji; w Palestynie trzepocze się nad zamkiem sira Johna Chancellora flaga Wielkiej Brytanji; w Mezopotamji łopoce, igrając z „hamsinem“, takaż flaga, nic wspólnego z wolną Arabją nie mająca, bo zaimprowizowana flaga anemicznego królestwa Iraku nie posiada znaczenia arabskiego godła!
Cóż robić? Taki jest los ludów, wzdragających się przed przyjęciem zachodniej cywilizacji. Trudna rada — muszą one swemi rękami „wyciągać z ognia gorące kasztany“ dla białych, tak bardzo miłujących ich braci... starszych, silniejszych, no, i nie zawsze przyjemnych, jak to zresztą zawsze bywa w rodzinie, gdy starszy brat rozdaje młodszym szczutki w nos, pociąga za uszy, a nawet, zdybawszy w ustronnym kąciku, daje porządnego łupnia i sprawia lanie aż się kurzy.
Za cichemi, malowniczemi gajami, gdzie Arabowie pod dowództwem angielskich oficerów mordowali innych Arabów, dowodzonych przez niemieckich i tureckich oficerów, zaczynają się ogrody warzywne i pola uprawne.
Urodzajna ta ziemia damasceńska, z czego słynęła ona od zamierzchłych czasów, gdy miasto nosiło hebrajską nazwę Aram-Dammasek, jak to czytamy w Biblji.
Do dnia dzisiejszego na weselach arabskich, niezależnie, czy to w Azji, czy w Afryce, goście wypowiadają nowożeńcom życzenia, aby „młoda para płodną była, jak czerwona gleba Dimaszk es Szam.“
Po minionych aramejskich i asyryjskich czasach ziemia w okolicach Damaszku stała się jeszcze bardziej urodzajną, bo liczne studnie i kanały zaopatrują ją w wodę.
Każdy ogród, każdy, najmniejszy nawet zagon roli posiada swoją studnię. Chodzi tu około ocembrowania osioł, muł, lub wiełbłąd z zawiązanemi oczyma i za pomocą czerpaków, umocowanych do koła, napełnia kanały i drobne rowki życiodajną wodą.
Na lewo od drogi ciągną się jeszcze mil kilka coraz bardziej zniżające się północno-wschodnie odnogi grzbietu Dżebel Esz Szeich, aż urywają się nagle, i wtedy widzę przed sobą tylko równinę bezbrzeżną, zlewającą się z horyzontem.
Narazie auto pędzi bez żadnej drogi przez step, twardy, kamienisty, przerywany zrzadka tylko pasmami i niskiemi wydmami przyniesionego zdaleka piasku.
Jakieś twarde, pełne kolców i ostów, suche krzaki wyrastają z ziemi.
Myśl moja odtwarza nagle podobne krajobrazy zachodniej Gobi, północnej części Sahary, okolice oazy Figuig, a także pustynne miejscowości „brussy“ Sudanu.
Autobus nasz biegnie całym pędem naprzełaj, bez dróg i wiech.
Jest podobny do okrętu w morzu, bo przewala się z boku na bok, zanurza się w piasczystych wykrotach i znowu wybiega na równinę, ścigany przez gęste chmury białego i czerwonego kurzu, piasku, drobnych kamyków i odłamków krzaczków porwanych na strzępy, zgniecionych.
Szofer prowadzi wóz, trzymając się śladów kół autobusu, który przechodził tu przed trzema dniami.
Po godzinnej jeździe spotykamy takiż autobus Nairn’a, zdążający z Bagdadu do Damaszku. Stajemy. Szoferzy dzielą się wrażeniami i nowinami.
Dowiaduję się od nich, że w pustyni panuje cisza i spokój.
Gdzieś, co prawda, widziano ślady ognisk jakiejś małej bandy Beduinów i słyszano dalekie strzały. Niezawodnie synowie pustyni załatwiali, jakieś osobiste porachunki koczowników pustyni, co nie może obchodzić ani Anglików, ani Francuzów. Tolerancja przedewszystkiem, jeżeli nic to nie kosztuje białych opiekunów i wychowawców!
Ruszyliśmy dalej i wkrótce ogarnęła nas kamienista, piargowa, naga i jałowa pustynia; posiadła ona nas z jakimś złośliwie radosnym skwirem swego piasczystego, ognistego oddechu.
Autobus przecina pas, gdzie się łączą ze sobą pustynie El-Harra i Badiet esz-Szam, która rozpostarła się aż do Ard-el-Udian, urywającej się na prawym brzegu Eufratesu.
Siedzący naprzeciwko mnie oficer angielski pokazuje swoim kolegom wyrastające nagle poza horyzontem małe pagórki, nieraz pojedyńcze skały i sypie, jak z rękawa, arabskiemi nazwami:
Pustynia nie zdradza śladów żadnej żywej istoty.
Nawet pospolity, czarnoskrzydły skowronek pustyni nie gnieździ się tu, nawet szaro-żółte jaszczurki nie śmigają wśród martwych kamieni.
Czasami tylko jakieś białe plamy pociągają ku sobie wzrok podróżnika.
Są to szkielety wielbłądów... rzadziej — ludzka czaszka strzaskana lub odłamek podudzia...
Omijamy jakiś skalisty pagórek i stajemy nagle.
Na zboczach skał tkwią żałosne ruiny fortecy tureckiej, a u jej stóp przytulił się dobrze obwarowany posterunek wojskowy francuski i biuro urzędu celnego.
Urzędnicy szybko przeglądają nasze paszporty i stawiają swoje pieczęcie.
Z pustyni przybiega Ford, uzbrojony w kulomiot, a wiozący oficera i trzech żołnierzy.
Powracają z wywiadu. Na pustyni wszędzie cicho.
Nie jest to czas dla dalekich i hazardowych wypraw Beduinów. Koczują oni bardziej na południu i na wschodzie, gdzie znajdują paszę dla swoich stad.
Do granicznego posterunku podjeżdżają prywatne samochody, wiozące Arabów do Bagdadu, Mossulu, Kerbeli i Persów — do Teheranu, Szirazu...
Wozy najlepszych marek francuskich i amerykańskich, maszyny pewne, niezawodne, bo tu wiedzą dobrze, co to znaczy zaryzykować przecięcie pustyni byle jakim autem.
Ileż to leży ich w El-Harra i w całej Syryjsko-Arabskiej pustyni? Ileż spłonęło? Ileż stanęło nazawsze?
Zdarza się nieraz, że szofer-ryzykant w zamiarze skrócenia sobie drogi puści się nowym szlakiem, zbłądzi w pustyni, przerażająco jednostajnej, monotonnej, a zwodniczej, zużyje cały zapas benzyny i wody i pozostanie wraz z pasażerami koło maszyny na pastwę śmierci z głodu i pragnienia.
O tem też krążą dziesiątki opowieści ponurych, tchnących prawdziwym tragizmem, a wśród zwietrzałych i rozsypujących się skał różnych „dżebelów“ snują się, łkają i zgrzytają zębami upiorne duchy zaginionych, umęczonych przez pustynię ludzi — białych i bronzowych, jednako nieszczęśliwych, jednako zrozpaczonych i ciskających w ostatniej chwili życia swego przekleństwo bluźniercze.
Teraz Arabowie wożą pasażerów najlepszemi maszynami, a puszczają się w daleką i niebezpieczną drogę dopiero wtedy, gdy benzynowy, ciężki „okręt“ Nairn’a opuszcza Damaszek lub Bagdad.
Wiezie on bowiem ze sobą cały warsztat mechaniczny, duże cysterny z benzyną i wodą, zapas smarów i poza tem dwu wprawnych mechaników, którzy dopomogą w wypadku awarji prywatnej maszyny.
Oprócz tego nasz „autocar“ gwarantuje bezpieczeństwo jaknajwiększe, bo w południe, gdy będziemy już daleko za granicą syryjsko-mezopotamską, czyli na terenie Iraku, spotkają nas Fordy policyjne i będą konwojowały aż do Nowego Babilonu, gdzie już żadne niebezpieczeństwo zagrażać nam nie może.
Istotnie po paru godzinach drogi spostrzegamy na horyzoncie dwa samochody. Zbliżają się szybko ku nam.
Na każdym tkwi kulomiot ustawiony przy szoferze.
Pięciu czarnych, spalonych na węgiel Beduinów stanowi załogę każdego strażniczego automobilu. Dowodzi niemi sierżant w angielskim mundurze „chaki“ z jakiemiś literami na ramionach.
Dziwny wygląd mają ci policjanci pustyni! Są to Beduini, chudzi, wysmukli, jak gdyby ich z suchych rzemieni spleciono.
Z pod białych, czarnych i czerwonych zawojów, ozdobionych złotemi sznurami i takiemiż gwiazdami „Królestwa Iraku“, spadają im na ramiona krucze loki. Ponurym ogniem błyszczą czarne, przenikliwe i nieprzeniknione oczy.
Obwieszeni pasami z ładunkami, stróże pustyni mają ciężkie karabiny angielskie, głownie noży wyglądają z poza rozwiewających się poł burnusów.
Witają nas milczącym „salamem“, przykładając sobie palce do czoła, warg i piersi, poczem odjeżdżają, to pedząc zdala po obu stronach naszego autobusu, to wybiegając daleko naprzód i czarnemi oczami oglądając horyzont.
Myślałem nad tem, dlaczego tak ponure spojrzenia rzucają ci ludzie zbrojni?
Przecież to są ci Beduini, których biali ludzie używają przeciwko Beduinom? Nad nimi ciąży prawo krwawej zemsty i nie mają oni już żadnego wyjścia — muszą nosić na swoich turbanach tę złotą gwiazdę przekleństwa i wyroku i nieść jarzmo służby cudzoziemskiej aż do śmierci.
Opowiadali mi Anglicy, że policja pustyni odznacza się niezrównaną odwagą i okrucieństwem.
Cóż innego pozostaje jej do wyboru?
Wiedzą przecież ci ujarzmieni synowie pustyni, że stali się brytanami białych, że muszą zwyciężyć lub zginąć w straszliwych mękach, obmyślonych dla zdrajców przez mściwych rodaków, którzy za żołd i złotą gwiazdę Iraku nie sprzedali wolności swojej i życia dumnych nomadów.
Być może, dlatego w czarnych oczach policjantów beduińskich płonie takie ponure, męczeńskie roznamiętnienie.
Jest to roznamiętnienie rozpaczy... lecz tego nie rozumieją jadące z nami syryjskie kobiety i pożerają zamglonemi oczami wiotkie, rycerskie postacie Beduinów milczących, nieruchomych i drapieżnych.
Zaraz po południu stajemy pod osłoną jakichś wystrzępionych skał.
Jest to godzina śniadania.
Z pudełek naszych wyjmujemy doskonałe sandwicze z szynką, pasztetem, serem, owoce, rodzynki i migdały.
Szoferzy z wprawą pastuchów mongolskich w oka mgnieniu rozpalają ognisko, używając, jako paliwa, desek ze skrzynki od benzyny, gotują herbatę, otwierają puszki z mlekiem kondensowanem i biszkoptami angielskiemi.
Spożywamy śniadanie, pijemy herbatę, rozprostowujemy zdrętwiałe członki, chodzimy, a nawet biegamy.
Zawieram przy tej sposobności bliższą znajomość z p. de Vos.
Wkrótce ruszamy dalej.
Pustynia staje się bardziej piasczysta i jeszcze więcej rozpalona. Nasz 6-kołowy okręt raz po raz przebija się przez wydmy, rozrzucając piasek, który długo kłębi się i biegnie za nami, niby fala ścigająca nas. Pędzimy w obłokach tego drobnego, jak puder, kurzu.
Nie chronią przed nim ani okulary, ani rękawiczki, ani szczelnie zapięty tużurek „chaki.“
Z jakąś beznadzieją wpatrujemy się przez nasze żółte szkła w horyzont, przysłonięty kurzawą. Nie odczuwany przez nas, błąka się bowiem stale po pustyni słabszy lub silniejszy podmuch „hamsinu“ i to ciśnie w powietrze i osypie nas miljardami drobnych pocisków, to nagle porwie i wyrzuci pod sklepienie bladego nieba tonny piasku, zakręci je, zwinie w wirze trąby powietrznej w olbrzymi słup i popędzi go, smagając i wichrząc jego czub rozmiotany.
Coraz częściej mkną przed autobusem te słupy wędrowne, a biegną w jednym z nami kierunku.
Niegdyś prowadziły one przez niezmierzone przestworza pustyni naród wybrany, dążący do Ziemi Obiecanej, teraz nikt już nie potrzebuje takich niesamowitych przewodników.
Szoferzy wiedzą, dokąd mają prowadzić „autocar“ Nairn’a, a za nim pędzą inne, wciąż na wschód i na wschód.
Nie potrzebują też pomocy żywiołu karawany, kroczące starym szlakiem, który biegnie bardziej na północ, przez Palmirę, gdzie już nigdy nie bywa napadów koczujących Beduinów. Niezależne, niepokorne szczepy nie zapuszczają się tak daleko, bo tam spotkałyby one opór zbrojny nietylko ze strony władz, lecz i od uzbrojonych kupców z Syrji i Iraku, prowadzących za sobą sznury ładowanych towarami wielbłądów.
Tu, na naszym szlaku — inaczej. Panuje tu stosunkowo mały ruch i siły policji są nieznaczne. Tu śmiałe głowy mogą zaryzykować napad i daleką zuchwałą wyprawę w nadziei, że kogoś znaczniejszego lub bogatszego uda im się przełapać i później zażądać za jeńca sowitego okupu.
A oto i świadek takiej imprezy!
Napół przywalony kupą kamieni leży młody Beduin.
Widocznie zginął dawno już, bo zdążył wyschnąć jak mumja egipska.
Nad lewem okiem jego czerni się rana od kuli.
Postrzał był niezawodnie śmiertelny. Towarzysze zaczęli byli grzebać zabitego, przywalając go kamieniami lecz coś przeszkodziło im, bo nie dokończyli i zostawili młodego wojownika na pastwę palącego słońca i „hamsinu.“
Pierwsze zabalsamuje i zmumifikuje zwłoki, drugie, nie zwlekając, usypie nad nim kurhan szeleszczącego, zgrzytliwego piasku.
Spotykamy kilka świeżych jeszcze trupów wielbłądów, a o kilometr dalej — nieruchomy kadłub automobilu.
Obok, jak gdyby na straży, siedzi Arab siwobrody.
Zatrzymujemy się przy nim, a jeden z oficerów, biegle mówiący po arabsku, wypytuje go i powtarza nam:
— Jest to derwisz, podróżujący ze świętego grodu Nedżef do Damaszku... Czeka na tym szlaku, aby ktoś miłosierny dał mu wody i chleba, bo znużył go żar słońca i daleka, ciężka droga.
Szofer przynosi pielgrzymowi bochenek chleba, kilka pomarańcz i wodę w blaszance.
— Niech Allah, król królów, Allah — Sędzia, Allah — Dobrotliwy... — zaczyna ustawowe podziękowanie derwisz, lecz „autocar“ nie czeka, wyrzuca z pod kół chmurę piasku, a po chwili, skrzypiąc i dzwoniąc, mknie na wschód.
Tam pływa i drga na horyzoncie mamidło zwodnicze — fata morgana, miraż cudowny: jezioro lazurowe, las palm daktylowych, kopuła kapliczki nieznanego „uali“ i lekkie, falujące strugi powietrza ponad wszystkiem...
Tak blisko od nas ta urocza oaza, lecz dojechać do niej nie możemy, chociaż szofer pędzi, jak szalony.
Za chwilę obraz znika bez śladu, rozpryska się jak bańka mydlana, rozwiewa się, jak mgła...
Na tem samem miejscu, gdzie przed chwilą połyskiwało jezioro i kiwały pierzastemi koronami palmy, leniwie, ociężale podnosić się zaczyna słup piasku i, wirując, biegnie naprzód, a z kurzawy skotłowanej, postrzępionej i potarganej wynurza się jeden ze strażniczych Fordów.
Żołnierze coś krzyczą w naszą stronę, Ford robi gwałtowny zwrot, wyprzedza nas i po chwili znowu znika w oddali.
Wjeżdżamy w wąwozy Dżebel et Tenef, a, wywinąwszy się z nich na równinę, spostrzegamy fortecę, otoczoną murami i bronioną przez działa szybkostrzelne i kulomioty. Mała osada przytuliła się do ciemnych murów zębatych z wieżyczkami narożników.
Słońce, które już zapada za horyzontem, nagle gaśnie.
Noc odrazu ogarnia świat, jak przeogromna, miękka, nie mająca wagi płachta czarna, narzucona w okamgnieniu niewidzialną ręką.
Szybko pędzimy w stronę zabudowań.
Mijamy osadę. Jakieś nędzne nory, szałasy, namioty, beduińskie, sklecona ze skrzyń i blaszanek kantyna żołnierska, wielbłądy i całe góry worów z wełną i jedwabiem.
Zatrzymujemy się przed bramą fortecy.
Nad nią widnieje napis: „Kasr el Rutba“.
Jesteśmy na połowie drogi pomiędzy Damaszkiem a Bagdadem.
Szoferzy oznajmiają, że będziemy tu stali dwie godziny i dostaniemy obiad, — dobry, angielski obiad.
Biegniemy z p. de Vos na poszukiwanie miejsca, gdzie można się porządnie umyć. Na szczęście wszystko już przygotowała przewidująca Nairn Company.
Wymyci i wyświeżeni śpieszymy do pokoi gościnnych.
Duża sala, bibljoteka, a obok restauracja.
Obiad doskonały, szczególnie po ciężkiej jeździe i znużeniu.
Z przyjemnością wypiłem butelkę dobrego burgunda, znakomicie dodającego sił i animuszu. I jedno i drugie jest dziś bardzo potrzebne, ponieważ przed nami cała noc jazdy po pustyni i do tego — przez jej najgorszą część.
Istotnie noc była męczeńska.
Ani rusz nie mogłem znaleźć w Nairn’owskim fotelu mniej lub więcej dogodnej pozycji. Wszystko mi zawadzało! Oparcie ztyłu było zbyt pionowe i śliskie, bo obite twardą skórą; poręcze — za niskie i za wąskie, a na przestrzeni, nie przewyższającej jednego metra kwadratowego, moje nogi co chwila spotykały się z trzema parami innych. Jak się to działo — nie wiem! Z pewnością Anglicy mają zbyt długie nogi, a dwóch siedzących za mną gentlemanów przemycało je na należący do mnie teren; to samo robił oficer, śpiący w fotelu naprzeciwko mnie.
Wreszcie machnąłem ręką na spanie, i, gryząc niezjedzone podczas śniadania migdały, patrzyłem w okno.
Po czarnem niebie płynął dziwnie blady i jakiś błędny księżyc.
Gwiazdy zwisały tuż — tuż nad ziemią i ciągle pląsały w miarę tego, jak skakał po wykrotach nasz ciężki wóz.
Na horyzoncie, świecąc projektorami, biegły policyjne Fordy, a za nami pędziło kilka prywatnych maszyn, oblewając autobus potokiem białych, oślepiających promieni, chwilami przygasających w kurzawie, podnoszonej naszemi kołami.
Zbolały, jakgdyby potłuczony, znużony śmiertelnie z radością opuściłem swoje miejsce i sześć wrogich mi nóg, gdy autobus zatrzymał się w Ramadi przed hotelem „Nowy Babilon.“
Szybko załatwiła się z nami angielska komora celna i biuro paszportowe, wkrótce więc piliśmy już kawę i zajadali sandwicze i owoce w obszernej, dobrze zacienionej sali hotelowej, której „Nairn Company“ nie zdążyła jeszcze wykończyć i umeblować.
Poznałem się tu przy papierosie z jakimś dzielnym sierżantem i namówiłem go, aby pozwolił mi pójść do umywalni koszarowej, gdzie był prysznic.
Wspaniale poczułem się po tym zabiegu, bo zapomniałem o nocy bezsennej i rześki i wypoczęty wkrótce byłem gotów do dalszej drogi.
W Ramadi zmieniliśmy nasz przeciężki, ogromny autobus na mniejszy i ruszyliśmy dalej.
Droga od Ramadi do przeprawy przez Eufrates — okropna!
Kurz biały i gryzący, upał straszliwy, droga, przecięta głębokiemi korytami potoków zimowych i kupami piasku, istotnie może przyprawić o chorobę. Na szczęście mamy ze sobą w obfitości wodę mrożoną. Pijemy ją z papierowych kubków, płuczemy sobie wysychające gardło, przemywamy oczy i zwilżamy włosy.
Nagie, czerwone góry, pocięte w labirynt wawozów i głębokich szczelin, dochodzą do prawego brzegu Eufratesu. Do rzeki zbiegają nędzne pola durra, kukurydzy i prosa zwykłego. Wśród nikłych zarośli przechadzają się dropie i zrywają się stadka „salg“, kuropatew pustyni, moich starych przyjaciółek z Gobi.
Eufrates — szeroka, mętna i głęboka rzeka.
Przeprawiamy się przez nią promem, zwykłym promem, jakim posługiwał się z pewnością wspaniały Kserkses podczas swej wyprawy na zachód.
Za Eufratesem, w Międzyrzeczu, ogarnia nas znowu pustynia ze słupami piasku, mirażami, skwarem i kurzem nie do zniesienia.
Napotykamy tu zaledwie jedną drobną osadę, otoczoną działkami roli. Dalej widzę ogromne jezioro z wilgotnemi pastwiskami dokoła, gdzie, zamiast bydła, baraszkują bekasy i stepowe kuliki o długich, zakrzywionych dziobach.
Jednak zewsząd ciągną w jednym kierunku nieskończone łańcuchy ładowanych wielbłądów.
Około godziny 1-ej wyłoniła się olbrzymia oaza, a z pod piasku i kurzu wychynęła nagle szosa asfaltowa.
Na lewo od niej, na pagórku — jakieś wspaniałe i starożytne ruiny, z pewnością, pamiętające czasy potężnych królów Babilonu, most żelazny przez dopływ Tygrysu, komora celna i stacja kolejowa. Autobus staje.
Jesteśmy w Bagdadzie!
Na wstępie miła niespodzianka! W sali komory celnej wisi kilka plakatów Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu!
I to w Bagdadzie?! W Rzymie, podobno, trudno było znaleźć te plakaty, a tu, proszę! w Bagdadzie i to nie jeden, lecz trzy lub cztery!
To rozumiem!
Później dowiedziałem się, że zawdzięczamy tę przyjemną reklamę naszemu agentowi handlowemu w Tel-Awiwie, d-rowi Hausnerowi, posiadającemu korespondenta w stolicy Iraku.
Jest nim kupiec syryjski p. Mikołaj Khayat.
Bagdad spotkał mnie echem z Polski.
Było to nad wyraz miłe pozdrowienie!
Od chwili wjazdu do Bagdadu nie opuszcza mię myśl, że jestem w mieście, w którem się odbywała akcja znacznej części bajek z „Tysiąca i jednej nocy“.
To stanowi narazie tło moich pierwszych wrażeń...
Przez czerwony kurz uliczny majaczą sylwetki genjalnej Szecherezady i jej znudzonego małżonka perskiego króla Schechrjara, typowego neurastenika, który nagle wpadł na pomysł zamordowania swoich żon. Szecherezada była osóbką wygadaną i sprytną, zaczęła się układać z małżonkiem, że o świcie każdego dnia opowie mu coraz to inną i piękniejszą bajkę. Nieopatrzny król przystał na to, więc babina przez 1001 noc prawiła mu przeróżne historje, aż machnął ręką, cofnął wyrok, kazawszy jej odtąd milczeć.
Neurastenik — król nie był zbytnio mądry i wykształcony, to też filuterna Szecherezada bez obawy popełniała plagjat, czerpiąc tematy z „Księgi Sindbada o przewrotności niewieściej“.
W każdym razie przegadywać każdy świt w ciągu 2 lat i 9 miesięcy nie każda, najbardziej wykształcona i światowa kobieta potrafi, zwłaszcza należy podkreślić — wcale logicznie i zajmująco! Nie mówić ani razu o własnych strojach i sprawach domowych, lecz o takich bohaterach, jak Hasan z Basry, królewicz Badr, królowa Dżauhar z Samandali i Ardeszir!
Nie jest to zgoła łatwa rzecz!
W wieku XIX Francuz Petit de la Croix spróbował był pobić rekord Szecherezady, napisał „1001 dzień“ i przysięgał, że jest to przekład dzieła derwisza Mochlisa z Isfagani, który ułożył te bajki w drugiej połowie w. XVII, — lecz wybuchnął skandal. Francuzowi dowiedzionem zostało czarne na białem, że żaden derwisz tego imienia nic nie pisał, a więc nikt słyszeć nie chce o „1001 dniu“ i, że wogóle cała książka jest śmiertelnie nudna.
Krytycy szukali w bajkach Szecherezady wpływów Indji, Egiptu, Chin, ba, nawet żydowskich pierwiastków, i taki, naprzykład Chauvin twierdził, że ostatecznym redaktorem tego tajemniczego, zgrozą śmierci natchnionego, a mimo to pogodnego utworu niewieściego był Majmonides, Żyd, autor książki „Przysięga“, wydanej w Konstantynopolu w r. 1518.
Ale tak mówią krytycy, którzy po to pochłaniają tlen naszej atmosfery, aby usprawiedliwić swoje istnienie wynajdywaniem w utworach literackich rzeczy nieprawdopodobnych, nigdy w głowach autorów nie powstających.
Niech będzie wdzięczna Allahowi sprytna i natchniona Szecherezada, że o jej tworze nie pisali wielcy polscy krytycy — panowie Skiwski, Grzybowski, Czekalski i Brończyk. Pierwszy napisałby, że wątpi wogóle, aby starożytni Arabowie i Persowie mogli odczuwać radość i cierpienie; drugi zarzuciłby babinie błędy geograficzne; trzeci mamrotałby cieniutkim głosikiem o tem, że lepiejby zrobiła, napisawszy Bajki Andersena; czwarty zaś prosto z mostu lunąłby potokiem oskarżeń, że to nie proletarjuszka, ino jakaś tam królowa rozpisuje się o życiu ludzkiem, którego poznać nie mogła, zwyczajnie jak królowa, co to ma koronę na głowie, a w ręku berło i jabłko, co uniemożliwia jej pisanie.
Wobec tego, nic nie chcę wiedzieć o tem, co mówili o Szecherezadzie pp. Hammer, de Sassi, Laine, Chr. Torrens, B. Spiegelberg, M. Henning i inni, bo w Bagdadzie w cieniu palm daktylowych, w wąskich uliczkach, ściśniętych czerwonemi murami z ubitej gliny, widziałem baśniarkę perską z oczami, pełnemi lęku o życie, a zarazem zjadliwej ironji; tam też spotykałem w przelocie neurastenicznego bladego króla Szechrjara i, nie wiem dlaczego, zawsze z monoklem w prawem oku; mignął mi również cień szlachetnego i wspaniałego Haruna al Raszida, kalifa Bagdadu, poznałem go po czarnej brodzie jedwabistej i dobrotliwie pogardliwym uśmiechu na dostojnej twarzy.
Dla ścisłości dodać muszę, że spotkałem te osobistości, bądź co bądź niepospolite, zaraz pierwszego dnia i to wyłącznie na przestrzeni od komory celnej do hotelu, potem już jednak ani razu szlaki nasze nie skrzyżowały się. Może te cienie chadzają wyłącznie w małym obwodzie starego miasta, leżącego na prawym brzegu Tygrysu?
Kryją się zaś, z pewnością, w ciemnych, chłodnych „serdabach“ — suterenach starych, upadających już siedzib arabskich biedaków z wymierającego szczepu Agheil; tu przebywają cienie w dzień upalny, a w nocy siadają na płaskich dachach i smętnie spoglądają w stronę północnej dzielnicy, skąd płyną dźwięki orkiestry wojskowej, a na koronach palm igrają błyski latarni, palących się przed pałacem wysokiego komisarza Wielkiej Brytanji...
Wchodzę do biura hotelu Maude, przekonywam się stante pede, że o romantyzmie mowy tu niema.
A zdawałoby się wszystko przemawiać za tem!
Imię angielskiego generała sira Frederyka Stanleya Maude owiewa swemi skrzydłami tęgi romantyzm wojenny. Zwycięzca, zdobywca Kut-el-Amary i Bagdadu, później fikator, współczesny Hammurabi — prawodawca, znawca końskiego eksterjeru i „duszy“ czyli interjeru wschodu — może być słusznie uważany, za figurę, doprawdy, nader imponującą.
Zresztą i sam „Hotel Maude“ posiada patent na romantyzm „made in England“. Iluż to romansistów uwieczniło go w swoich żółtych i białych tomikach „written for the largest public“.
Na wstępie clerk Jakób, Żydek, zdaje się, turecki, dowiedziawszy się, że byłem profesorem, rozpoczął ze mną rozmowę... o teorji Einsteina i wymagał, żebym tuż, nieumyty jeszcze i głodny, poświadczył, że jego uczony rodak „zburzył całą naukę“, tworząc nową teorję.
Mój przyjaciel, belgijski inżynier, Edward de Vos, dał Jakóbowi porządną odprawę, lecz ten uczepił się mnie, jak „rzep psiego ogona“, i żądał stanowczej odpowiedzi.
Żeby mieć święty spokój raz na zawsze i raz na zawsze być przez Jakóba pogardzanym, powiedziałem mu, że nic o Einsteinie-„burzycielu“ i jego teorji nie słyszałem.
Nie lubię burzycieli, ponieważ burzenie łatwo staje się nałogiem, pozbawiającym chęci i umiejętności tworzenia. Nie potrafiłbym przekonać zacietrzewionego clerka hotelowego, że, jak dotąd, Einstein nic nie zburzył; Jakób wierzył, że fizyk niemiecki, żydowskiego pochodzenia, musiał wszystko zburzyć, skoro coś o tem słyszał, czego pragnął i z czego był dumny skromny rodak jego z biura bagdadzkiego hotelu.
Mam już swój pokój nareszcie. Ciemna, zasypana drobnym czerwonym pudrem piachu i gliny nora z wściekle obracającym się pod sufitem śmigłem elektrycznem. Obok — łazienka w przybudówce drewnianej, ociekającej, soplami żywicy, płynącej ze złocistych desek cedrowych.
Godzina 2-ga po południu. Upał szatański, piekielny, powiedziałbym, nie do zniesienia, gdybym go nie znosił jak najpomyślniej w ciągu dość długiego pobytu w Iraku.
W rozpalonej, rozżarzonej łazience czuję się, jak gdyby w kraterze wielkiego pieca metalurgicznego.
Na nieheblowanych ścianach w bezruchu zamarły szarożółte jaszczurki z rozwartemi pyszczkami, i dwa czarne karaluchy.
Z jednego kranu spuszczam wodę do wanny.
Leje się „café au lait“, brunatna, mętna ciecz.
Pocieszam się, że kąpiel w wodzie żelazistej dobra jest nawet dla niemowląt anemicznych, a zatem nie może szkodzić dorosłemu i mocno zakurzonemu człowiekowi.
Niestety nic z kąpieli!
„Zimna“ woda, jak głosi napis na kranie, ma co najmniej... 40 stopni! Stosowna to temperatura do golenia się, lecz nie dla wanny chociażby w Bagdadzie.
Amatorzy najbardziej gorących kąpieli — Japończycy nie wchodzą do wody powyżej 33° C.
Zmuszony byłem zrezygnować z kąpieli. W Bagdadzie można się kąpać tylko do 7-ej rano i po 8-ej wieczór, kiedy woda w rurach jest zimniejsza, to znaczy, że w lipcu ma 27 do 29 stopni.
Wymyłem się w pokoju i przebrałem się. Bielizna i białe ubranie w jednej chwili poróżowiały. Ten różowy kolor jest barwą Bagdadu i prawie całej Mezopotamji — od Mossulu do Basry.
„Hotel Maude“ jest przyjemnem miejscem pobytu. Jeżeli okna są dobrze osłonięte, wentylator wiruje z szybkością 500 obrotów na minutę, to wytrzymać jako-tako można. Co do mnie, to pisałem tu nawet sporo, czego dowodem są moje „Listy z włóczęgi“, drukowane w „Kurjerze Warszawskim“. Prawda, że pot strugami spływał mi na papier, lecz wysychał w okamgnieniu, również jak i atrament w kałamarzu, a i w „Waterman’s pen’ie“ też, co uważałem za okoliczność mniej dogodną.
Kuchnia doskonała; służba, poza chorobliwą manją „bakszyszu“, wcale porządna i uczciwa. Gdyby nie clerk Jakób, wciąż czyhający na mnie z Einsteinem, czułbym się tu wcale all right.
Mieszkam w starej dzielnicy Karchiaka, gdzie ze starego Bagdadu nic, oprócz zmurszałych trzonów palm, no, i skrawku ruin nie pozostało. Jedni powiadają, że są to mury dawnej twierdzy, drudzy, że to wał, broniący miasta od zachodu i północy, inni, że to dawne więzienie tureckie, ale najpewniej są to resztki ubogich, z gliny ubitej wzniesionych domków dawnej ludności, która, albo wyemigrowała na drugi brzeg rzeki do dzielnicy Szat, albo wogóle wyniosła się na cztery wiatry, jaknajdalej od wszystkiego tego, co się rozpanoszyło obecnie w stolicy kalifów.
Stara dzielnica ogarnia małą przestrzeń, ale zato mam tu dwie ogromne arabskie kawiarnie, zbudowane na pomostach, wiszących nad mętnym Tygrysem, z obydwóch stron pływającego „mostu Maude“, rynek spożywczy; plac, gdzie można wymacać tysiąc baranów i owiec o wypchanych tłuszczem ogonach nim się kupi jedną sztukę, być oplutym przez setki zrozpaczonych, chudych wielbłądów, ogłuszonym przez niesforny i niezgrany chór przekupniów, dostać mdłości od zapachu i widoku ociekającego krwią mięsiwa, nacieszyć wzrok całą gamą barwnych jarzyn i owoców przeznakomitych i tanich; można stać bezkarnie przed spiżowym posągiem sira Fryderyka Stanleya Maude, siedzącego na pięknym koniu w postawie arcy-konwencjonalnej and very — very all right; przyglądać się strzelcom angielskim w szerokich sombreros z piórkami, tkwiącym przed rezydencją Wysokiego Komisarza, którego pałac tonie w pięknym parku; można znaleźć w mojej dzielnicy parę meczecików, żal się Boże, zupełnie nędznych; kawiarnie i jadłodajnie, w których setki poganiaczy osłów i wielbłądów, kupców i drobnych pośredników pije kawę, oranżadę, orszadę, pali nargile, haszysz i opjum, zajada pławiącą się w gorącej, syczącej oliwie baraninę, omawia swoje sprawy, plotkuje, roznosi prawdziwe i fałszywe wieści, smuci się, oburza, lecz natychmiast o wszystkiem zapomina, z chwilą, kiedy rozlegną się magiczne słowa, talizmany współczesności: funt angielski, rupja, anna,[15] dolar... Tu już nikt nie liczy na piastry, bo to nie jest waluta „moderne“, gdyż podlega nieobliczalnym wahaniom na giełdzie, lub raczej na giełdach, które mieszczą się w każdej kawiarni, w każdym sklepiku, na każdym rogu ulicy, przy każdym sprzedawanym baranie.
W dzielnicy, na prawym brzegu Tygrysu, gdzie się mieści hotel Maude, można spotkać przedziwne typy. Przybywają one chyba z całej Azji przedniej — od Kurdystanu i Szirazu aż po brzegi „krainy zachodzącego słońca“, czyli Syrji i Małej Azji.
W dzielnicy Szat giną one i znikają wśród stałej gawiedzi kupczącej, w masie dość wstrętnego tłumu „negocjantów“, jak kupcy Iraku dumnie nazywają siebie.
Tu zaś, nic nie robiąc sobie z tego, że o 300 metrów przechadzają się szyldwachy przed bramą wysokiego komisarza Anglji, przeróżni ludzie zalegają zabłocone placyki, kręte, niebrukowane uliczki, kawiarnie, karawan-seraje, jadłodajnie, domy zajezdne i ohydne jaskinie, skąd wyrywa się zgiełkliwy wicher dzikiej, tęsknej muzyki, ochrypłe wrzaski gramofonu, jazgotliwy śpiew, piski i wyuzdany śmiech kobiet — umalowanych straszliwie, nawpół, lub zupełnie nagich, nacechowanych tą bezczelnością, której matką jest rozpacz ostatecznego upadku, a ojcem — wstręt do życia w upodleniu bezmiernem.
W lekkich, przezroczystych burnusach, w śnieżno-białych turbanach przechadzają się poważni mężowie, o dziwnie białych twarzach, kruczych brodach, czarnych, przymkniętych oczach. Palcami, okrytemi pierścieniami, niżą ci „efendi“ paciorki różańców z onyksu, turkusu, nefrytu lub drogiego, wonnego drzewa.
Pers w czarnej czapeczce szepce coś do ucha wysokiemu i milczącemu, jak posąg Beduinowi, właścicielowi karawany, z trzystu wielbłądów złożonej.
Kurd, o okrutnej, niby z drzewa wyciosanej twarzy, targuje się ze smętnym, żółtym, jak cytryna, zatrutym opjum i gruźlicą Syryjczykiem — handlarzem tkanin i pasów, i co chwila klnie wściekle, sięgając dłonią pasa, za którym nie znajduje jataganu; musiał go zostawić u znajomych przed wjazdem do Bagdadu, albowiem policja Iraku dąży do uspokojenia namiętności wschodnich i lubi pokój, chociażby miał on stać się ciszą wielkiego cmentarzyska.
Jacyś żebracy, półnadzy, brudni, obrośnięci kudłami zwichrzonemi; trędowaci, okryci ranami, krzyczący bluzganiem zżartych chorobą warg i warkotem głodnych gardzieli; poganiacze osłów, pastuchy, wieśniacy z okolicznych „duarów“; ciżba ludów Akadu, Elamu, Assyrji, Babilonu, Persji, Turcji, wilajetu Wan, Izraela, a nawet Kaukazu, bo, spotkać tu można Czerkiesów, którzy wywędrowali aż do Mezopotamji i Syrji po wojnie rosyjsko-tureckiej.
Hindusi, to w malowniczych strojach „sipajów“, a więc w mundurach chaki ze złotemi guzikami i w czerwonych zawojach, to w europejskich tużurkach lub w białych kitlach i hełmach tropikalnych; Arabowie w eleganckich czerwonych fezach z czarnemi kitami; posępni, milczący Turcy, przebiegli Ormianie, a w tem morzu ludzkiem, jak rekiny, nurzają się biali dżentelmeni o czerwonych, sposoconych, drapieżnych i brutalnych obliczach, albowiem są to — „negocjanci“ z Anglji, Ameryki i Niemiec...
Przedsiębiorcy w wielkim stylu, na szeroką skalę o bezgranicznej chciwości... Są to ci, którzy robią „kokosy“ na nafcie mossulskiej, na oliwie, na orzechach gallusowych, na wełnie, no i na spekulacjach giełdowych.
Gdym się przyglądał uważnie ludności „mojej“ dzielnicy, mogłem się poddać złudzeniu, że wszyscy ci „azjaci“ przybyli do Bagdadu, jako pielgrzymi, boć tu przecież leży w grobowcu swoim szeich Abd-el-Kader-Gilani — święty „uali“ muzułmański, a niedaleko od niego — prorok, który niegdyś mówił:
„Synu człowieczy, w pośrodku domu drażniącego ty mieszkasz, którzy oczy mają do widzenia, a nie widzą, i uszy do słuchania, a nie słyszą, bo dom drażniący jest.“
Istotnie, w Bagdadzie znajdują się prochy starozakonnego proroka, Ezechjela.
Lecz złudzenie to szybko minęło, gdyż drugiego już dnia pobytu w grodzie Haruna-al Raszida dowiedziałem się, że założona w XIII w. przez uczonego kalifa Mustanzyra wyższa szkoła koraniczna — medrese oddawna została przekształcona na... karawan — seraj, hotel i targowisko.
Gdy zaś przyjrzałem się uważnie rudym i płowym „negocjantom“ i nasłuchałem się wrzasków na „czarnych giełdach“, zrozumiałem, że nikogo teraz nie obchodzi „uali“ ani starozakonny prorok, bo nad wszystkiem góruje funt angielski, który równy jest 13 rupjom i 208 annom indyjskim, pięknej walucie, zagwarantowanej solidnie przez Bank Angielski!
— Vae victis! — pomyślałem wtedy, patrząc na różnobarwny, feeryczny tłum z lewego brzegu Tygrysu, i zrozumiałem, dlaczego w tym tłoku nie spotykam ani genjalnej Szechrezady, ani kalifa Haruna z jedwabistą, długą brodą myśliciela i władcy wschodniego.
Nie zwalczyły Wschodu, ani zastępy rycerzy krzyżowych, ani armja Napoleona, ani cywilizacja zachodnia, lecz podbiła, ujarzmiła, nałożyła kajdany „teorja obrotu pieniężnego.“
Funt... dolar... rupja... I znowu, po tysiąc razy — rupja, funt, dolar!...
Przechodzę zatłoczony setkami wschodnich ludzi most Maude; w oddali widzę inny — na lewo ode mnie, a na prawo — szereg pięknych nadbrzeżnych will bogaczy bagdadskich i europejskich rezydentów. Przeglądają się ich malownicze siedziby w strugach Tygrysu, toną w cieniu palm, biją w oczy jaskrawością i barwnością klombów i krzewów kwitnących.
Może, tam też przebywają Szechrezada, cienie Haruna al Reszida i jego umiłowanej żony Sobeidy, której grobowiec zrównał z ziemią najeźdźca z nad Toły i Orchonu, chan Gułagu, wnuk Dżengiza...
Bywałem na brzegach tych rzek i siedziałem przy ogniskach potomków dżengizchanowych, więc mogę, jak nikt inny, zrozumieć wysiłek wodzów mongolskich, którzy umieli doprowadzić swoje hordy nad Tygrys, a nawet, dążąc innemi szlakami, — nad Wisłę i Dunaj.
Daleko chadzali książęta mongolscy, niezliczone hordy wojowników prowadząc za sobą w poszukiwaniu lepszego bytu, nieznanego, wymarzonego światła nowego, które miało płonąć na tajemniczym, wspaniałym i bogatym Zachodzie! Szły te dzikie zastępy, pławiąc się we krwi i pozostawiając po sobie trupy i zgliszcza, topniały, jak tocząca się z gór lawina, zanikały, jak rozszalały bałwan morski, gdy runie na zdziar nizinny; drobnemi strumykami i upływami powracały zdziesiątkowane hordy do stepów swoich smętnych, okiem nieogarniętych, unosząc w pamięci cudne bajki o zachodzie i tęsknotę niczem nie ukojoną, budzącą w nich żądze nowych podbojów i dalekich, opętańczych wypraw ku słońcu, które rodzi się w ich ojczyźnie, a umiera w powodzi szkarłatu i złota na przeciwnym krańcu ziemi.
My — europejczycy i amerykanie marzymy o wschodzie, oni — ci ludzie z krainy wschodzącego słońca śnią o zachodzie.
Włoski myśliciel G. Ferrero twierdzi, że my szukamy na wschodzie resztek „kwalitatywnych“ cywilizacyj, czyli duchowego pierwiastku w bytowaniu i rozwoju ludzkości... my — ludzie, znużeni szalonym wyścigiem kultury materjalnej, my — niemal już automaty na kółkach, kołach i skrzydłach, my — ślepcy, otoczeni mrokiem nędzy duchowej.
Czegóż szukają „azjaci“ na zachodzie?
Dążą vice versa do „kwantytatywnej“ cywilizacji, ponieważ znużyła ich i w otchłań rozpaczy rzuciła nędza ich bytu, nędza, o której wyobrażenia nawet mieć nie mogą najnędzniejsi z nędzarzy Europy i Ameryki; szukają oni nowych motorów, aby poruszyły z posad życie, od wieków zamarłe w bezwładzie i gnuśności, tego dziedzictwa sławetnej „kwalitatywnej“ cywilizacji wschodu.
Poza snobizmem, tai się w niej jakieś tragi-komiczne nieporozumienie.
Słyszę często w Polsce, we Francji, Anglji, Ameryce z pietyzmem wymawiane imiona: Budda, Konfucjusz, Zoroaster, Mencjusz, Mahomed...
Dlaczego nie dodają Mojżesz, Prorocy Starego Testamentu, dla czegoż nie wzdychają wreszcie do najjaśniejszej, najprostszej, najpogodniejszej, a najbliższej nam w granicach czasu Nauki Miłości, zrodzonej w Galilei, a głoszonej ustami Jezusa, Syna Człowieczego? Któż bowiem głębiej i goręcej od Niego rozumiał bóle i grzechy padołu ziemskiego i słyszał prawa Logosu, brzmiącego we wszechświecie, rządzonym przez Jego Ojca Niebieskiego?
Przecież zawiera się w tej nauce treść wszystkich mądrości, nieraz mglistych i dla wybrańców tylko jasnych; przecież wskazuje ona drogę, prowadzącą na wyżyny nadczłowieka — nie zwierza i potwora apokaliptycznego, lecz równego wśród równych, najlepszego pomiędzy najlepszymi i najszczęśliwszego w gronie szczęśliwców, o duszy czystej, o sercu bez burz i trosk poziomych.
Dlaczego?
Pytam teraz znowu: czy nie wyczuwa człowiek wschodni, że poza błędami ideologicznemi, Zachód kryje w sobie pierwiastek boski, a ten rozkwitnie i roztoczy blaski niebywałe... kiedyż... kiedyż?
Może wtedy, gdy ludzkość po miljonach lat swego istnienia, po pierwszem ciężkiem doświadczeniu zbadania „drzewa poznania złego i dobrego“, zrozumie wkońcu różnicę istotną pomiędzy dobrem a złem i myśl swoją, uczucia i czyny skieruje na szlak, gdzie już nie można odróżnić śladów Ormuzda i Arimana, Abla i Kaina, Chrystusa i Judasza, albowiem ślady te powikłają się w jedną sieć nierozerwalną, wytworzą ścieżkę dla człowieka, rzuconego w nurt bytowania na obraz i podobieństwo Boga, a kierowanego kategorycznym imperatywem Słowa?
Jak widzę, wyprawy wnuków dżengizchanowych są zaraźliwe, bo sam zabrnąłem dalej od Gułagu i Tamerlana!
Zatrzymam się więc razem z nimi w Bagdadzie.
Przeszedłszy most, znalazłem się na europeizowanej arterji stolicy króla Iraku-Feisala.
Właściwie jest to „anglizowana“ ulica, bo setki podobnych „road“ i „street“ widziałem w Szanchaju, Tientsinie, Kalkucie, Kolombo, Signapoore, Adenie, a ostatnio — w Jerozolimie nawet.
Zwykła „wielka“ ulica angielskiej kolonji; kupcy lokalni posiadają tu prawo handlu, płacąc podatki „białym ludziom.“
Płacą dość chętnie, chociaż są oni obarczeni innemi, religijno-tradycyjnemi ciężarami płatniczemi, a Koran nic nie wspomina o pieniężnych zobowiązaniach wiernych względem niewiernych.
Prawda, że w zakonie Mahomeda można znaleźć dający wielką swobodę działania oportunizm, ponieważ Prorok zezwala na bezgraniczną uległość względem bardziej silnych nieprzyjaciół, służalczość, pokorę niewolniczą, z tem jednak, aby przygotować rewanż bezwzględny, cios niezawodny.
W Bagdadzie muzułmańskim liczą pół na pół sunnitów i szyitów.
Sunnici są ortodoksyjnymi wyznawcami nauki Proroka i za swoje „święte księgi“ uważają Koran i „El-dżami essaszuh“, czyli księge tradycyj „Hadis“, napisaną w IX w. po Nar. Chr. przez El-Buchari. Przeważną liczbę prawowiernych muzułmanów stanowią na świecie Sunnici. Natomiast dysydentami są Szyici, którzy nie uznają pierwszych trzech Kalifów, następców Mahomeda, zato przypisują boską potęgę czwartemu z kolei, Ali-ben-Abu-Talebowi, zięciowi proroka a także synowi jego Husseinowi, poległemu w bitwie pod Kerbelą w r. 682.
W Bagdadzie, położonym blisko od ośrodka szyizmu — Persji, rej wodzą Szyici, jak zresztą i w całym Iraku, gdzie się znajdują największe świątynie tego odłamu muzułmaństwa — złoty meczet Alego w Nedżefie i meczet z grobowcem Husseina w Kerbeli.
Kler obarcza Szyitów licznemi podatkami tradycyjnemi, a więc „zakat“ czyli podatkiem jałmużnianym na ubogich, „khums“, czyli ofiarą na oświetlenie świątyń; „hissatimam“, który jest składką na rzecz przyszłego Mesjasza — Mahdi, miecza Allaha, zatwierdzającego panowanie Islamu na ziemi; wreszcie „radd mazalim“ czyli zapomogą dla zubożałych „Syed“, którymi są potomkowie Proroka Mahomeda, co prawda, tylko po kądzieli.
Jednak dość chętnie płacą szyici podatek także i Anglikom, bo rozumieją swoją korzyść: kredyt w bankach, obronę karawan, ściganie rabusiów przez władze, korzystanie z organizacji handlowej angielskiej, urządzenie dróg komunikacyjnych itd.
Koran — Koranem, Hussein — Husseinem, lecz business też coś znaczy, bo daje dużo funtów, a jeszcze więcej rupij!
— In cha Allah! Wallahi wa billahi wa tillahi! — Jak Bóg chce! Na Boga, dla Boga i przez Boga! Business is business!
Szyita wcale nie dąży do tego, aby być uznanym za „masum“ — bezgrzesznego. Poco? Islam obiecuje wszystkim bez różnicy niebo rozkoszne, pełne uciech zmysłowych, nie wymagając od wiernych niczego innego, oprócz formalnej wiary w suraty Koranu, poczucia wyższości nad niewiernymi, pogardy i nienawiści dla nich. Resztę dorobi za wszystkich „Mahomed — rassul Allah“ (prorok Allaha).
Islam to nie chrześcijaństwo, które obiecuje duchowe Niebo, lecz wymaga zań wysiłku nad grzeszną naturą ludzką i zachowania szeregu nieraz trudnych do wykonania przepisów Nowego Zakonu.
To też szyita płaci, nie sarkając, podatki „ulemom“, dwa lub trzy razy dziennie mruczy 99 tytułów Allaha, czyni obmycia rytualne, unika wieprzowiny i tylko w tajemnicy popija whisky, gin i wino, jak to na własne oczy widziałem w pewnej restauracji w pobliżu „Hotelu Maude“ i w kabarecie na Szat, gdzie nie dwuznacznie „podgazowany“ wyznawca boskiego Alego i jego Syna Abbasa-Husseina prał po pysku innego takiegoż dżentelmana, bluzgając ohydnemi wyzwiskami.
Pewien kupiec arabski — sunnita, z którym poznałem się w kawiarni przy szklance mrożonej orszady, opowiadał mi zabawną, lecz bardzo charakterystyczną historję.
— Szyita to — pies niewierny, gorszy od chrześcijan... Ach! Najmocniej przepraszam dżentelmana! Wyrwało mi się to z przyzwyczajenia, bo tak źle o chrześcijanach nie myślę, doprawdy!
— Nic nie szkodzi, lubię szczerość! odpowiadam z uśmiechem pojednawczym.
— I am so sorry, indeed! — usprawiedliwia się mój znajomy i po chwili kłopotliwego milczenia ciągnie dalej: — Pan się spotka w naszym kraju z szyitami. Należy być z nimi bardzo ostrożnym! Pan wie, że dla muzułmanina przysięga imieniem Boga wyklucza oszukaństwo?
— Wiem coś o tem, — potwierdzam.
— Otóż, jeżeli posłyszy pan taką przysięgę szyity, proszę mieć się na baczności... bo inaczej ocygani!...
— Nie rozumiem? — przerywam gorącą mowę sunnity.
Ten długo cmoka sinemi wargami, wreszcie odpowiada:
— Jeżeli szyita, ten pies, powie: „Wallah!“...
— Co to znaczy? — pytam.
— Jest to skrót: Wallahi wa billahi wa tillahi. Jeżeli wypowie ją, lub jedno tylko słowo „wallah“ — łże, łże, jak pies bezdomny!... — błyskając oczyma i białemi kłami, syczy prawowierny czciciel „Hadisu.“
— Na to już niema rady! — decyduję z rezygnacją iście wschodnią. — In cza Allah!
— O nie! — woła Arab i uderza pięścią w stół. — O nie! Niech dżentelman żąda szyickiej przysięgi! Niech ten pies mówi: Wa l’Nabi“, albo jeszcze lepiej: „wa Abbas!“ Wtedy już nie nabierze...
— Cóż to znowu ma znaczyć? — zapytuję zdumiony.
— To przysięga na imię Alego lub Husseina... Dla tych heretyków Allah Stary — prawie nic nie znaczy, lecz zato Kalif Ali lub buntownik Hussein — to dla nich — bóg! — szeptem dokończył mój „orszadowy“ znajomy, spostrzegłszy, że arabski policjant, widząc jego zażyłość z nieznanym w mieście europejczykiem, przygląda mu się zbyt natarczywie.
— Sidi, — rzekłem, — nie bardzo pamiętam historję Husseina. Wiem tylko, że ktoś kogoś zabił...
Arab wzruszył ramionami pogardliwie i odpowiedział natychmiast:
— Po zamordowaniu Alego w Kufie, syn jego Hussein zmuszony był walczyć o tytuł Kalifa z Moawią i jego synem Jazydem. W bitwie pod murami Kerbeli Hussein i jego syn zginęli, a ich odrąbane głowy zostały posłane Moawji... Miesiąc Muharram i, „Ramadhan“ są poświęcone Husseinowi, a wtedy szyici urządzają procesje, podczas których zadają sobie rany w głowę na pamiątkę cierpień swego kalifa i krzyczą wniebogłosy: „Hasan, Hussein Ali! Ali, Hasan, Hussein!“
Policjant, widocznie, posłyszał te słowa, bo nagle pochylił naprzód głowę i jął nadsłuchiwać jeszcze uważniej.
Mój sunnita spostrzegł zachowanie się stróża bezpieczeństwa publicznego i w jednej chwili ulotnił się, znikając w tłumie jednakowych burnusów, zawojów, ciemnych twarzy i białych kłów, wspaniałomyślnie pozostawiając mi spuściznę po sobie, w postaci zapłacenia za jego szklankę orszady 8 ann indyjskich.
Wallah! Podobał mi się ten sunnicki sidi!
W dzielnicy Szat widziałem piękny meczet o kopule z drogocennej emalji niebieskiej, minarety kilku innych górują nad miastem. Nie zwiedziłem ich, bo znam to wszystko, jak własną kieszeń. Rytualna strona — wszędzie jednakowa, zimna, formalna, bezduszna; indywidualizm polega na tym lub owym zabobonie, nieprawdopodobnej relikwji, w rodzaju odciśniętego na kamieniu śladu stopy proroka lub któregoś z „uali“, tej lub innej historji, najczęściej apokryficznej, związanej z miejscem modlitwy dla przyciągania pobożnych.
Gdy stałem przed niebiesko-kopulastym meczetem, zbliżył się do mnie drobny, o pomarszczonej twarzy Syryjczyk i wcale poprawną francuszczyzną zaprosił mnie do swego sklepu, zapewniając, że lepszych kobierców nie znajdę na całym Wschodzie.
Wstąpiłem chętnie, bo mury i chodnik, na którym ciągle potrącały mnie osły, niosące na grzbietach wory z cegłą i kamieniami, buchały żarem.
Ponieważ dość roztargnionym wzrokiem spoglądałem na rozłożone przede mną kobierce, Syryjczyk mrugnął na chłopaka, usługującego w sklepie, a, gdy ten przyniósł dwie szklanki lodów i karafkę zamrożonej wody, rozpoczął ze mną rozmowę.
Dowiedziawszy się, że podróżowałem po Środkowej Afryce, ucieszył się niewymownie.
Okazało się, że był on w Sudanie i Sierra-Leone, skąd eksportował orzechy „kola“, kość słoniową i kły hipopotamów; handlował wschodniemi towarami w Kwebeku i Nowym Jorku, trudnił się czemś niewyraźnem w Buenos Ayresie; przemieszkał dwa lata w Makao i Schanchaju, a potem kupował na Jawie szwarcowane z Karang-Bolongu jadalne gniazda jaskółcze (collocolia esculenta), które stanowiły monopol rządu holenderskiego, i znowu per fas et nefas przemycał je do Chin, gdzie istnieje stały popyt na nie, bo jest to przysmak najwyszukańszy. Teraz wysyła statkiem wyroby bagdadzkie Tygrysem do Basry, a stamtąd do Koradżi i Bombaju. Z Indji jego plenipotenci przywożą inne towary, lecz jakie — tego mi nie objaśniał. Ale ja wiem, czem handluje oprócz dywanów i inkrustowanych kością słoniową i perłową masą mebelków mały Syryjczyk — globtrotter. Nie powiem, jednak, gdyż za tranzakcje z opjum i haszyszem miałby ten „negocjant“ sporo kłopotów z policją angielską i komorą celną.
Lecz czegoż można żądać od potomka kupców tyrskich i sydońskich?
W ciągu kilku dni mego pobytu w Bagdadzie parę razy odwiedziłem Syryjczyka, słuchałem skarg jego na rządy francuskie w Syrji, skąd kupcy uciekają masowo, ponieważ frank stoi nisko i ciągle skacze, a nowi gospodarze, chociaż są bardzo liberalni i tolerancyjni, dla handlu ustalili przepisy zbyt bezwzględne i kategoryczne, czego nie znosi znowu dusza fenicyjska.
W sklepie mego „globtrottera“ poznałem kilku innych kupców syryjskich, ormiańskich i żydowskich. Miałem z nimi długie rozmowy, bo uprzejmie chodzili ze mną po mieście, pokazywali i opowiadali o życiu i obyczajach tego miasta, które założył kalif El-Mansur, a do wspaniałości doprowadził Harun-al-Rashid.
W towarzystwie tych kupców zwiedziłem jedyny w swoim rodzaju na całym wschodzie bazar bagdadzki, w mowie potocznej nazwany „złotym rogiem obfitości.“
Ogromne hale zbudował gubernator turecki Dawid-basza. Mieści się w nich 1500 sklepów i zakładów rzemieślniczych. Cały przemysł wschodu posyła tu swoje wyroby: safjan czerwony i żółty; jedwabne, wełniane i bawełniane tkaniny; przedmioty kunsztu snycerskiego; drogie kamienie, filigranowe cacka i klejnoty ze srebra i złota roboty niezrównanych jubilerów miejscowych; czarczafy z czarnej tafty lub gazy dla muzułmanek i z liljowej lub różowej dla Żydówek; kobierce, szale, obuwie, meble; statki domowe, siodła, czapraki i inny sprzęt masztalarski, fezy, turbany, guzy mosiężne i srebrne agrafy...
Wszystkiego, co zawiera w sobie przeogromne łono bazaru, wymienić nie potrafię.
Hałas, gruchot młotów kowali; dzwonienie instrumentów blacharskich i ślusarskich, okrzyki krawców i szewców, zalecających swoje towary, sapanie miechów, dmuchających na węgle, jarzące się w „mangale“, warkot maszyn Singera, zgiełk, nieprzerwany potok tłumów, zapełniających galerje hal — ogłusza, oślepia i nuży.
Uciekamy do jakiejś przestronnej kawiarni. Jest to raczej kabaret, bo na estradzie popisuje się trupa artystów arabskich.
Dwóch muzyków — na skrzypcach i bębenku gra monotonną melodję, którą znam dobrze, bo wykrzykują ją wszystkie gramofony po kawiarniach pomiędzy moim hotelem a mostem.
Przy tym ponurym akompanjamencie dwie, dość podstarzałe już Arabki śpiewają piskliwemi i ochrypłemi głosami piosenki, zdaje się, frywolne, bo słuchacze śmieją się głośno i klaszczą, niczem melomani z Frankfurtu — Kiepurze.
Śpiewaczki mają na sobie tanie, on second hand, nabyte suknie „paryskie“, przykrótkie od góry i od dołu. Szminki nie żałowały sobie te „diwy“ arabskie, ani „henny“, ani „haloth“ dla warg, powiek i rzęs.
Śpiewają, stojąc sztywno, i, jak manekiny mechaniczne, poruszają tylko rękami i głową. Od czasu do czasu wykonują powolne ruchy taneczne, bynajmniej nie baletowe i pozbawione wszelkiego wyrazu.
Po skończonym „numerze“ programu, artystki siadają i zastygają w nieruchomej postawie, milczące, poważne, a przecież drapieżne, bo, podobno, kupcy i bogaci rolnicy rujnują się dla nich, porzucają swoje rodziny i nawet haremy, a niektórzy stają się prawdziwymi „złodziejami z Bagdadu“, zakradając się do „serdabów“ sąsiadów i porywając im pieniądze lub klejnoty, złożone w skrytkach.
W kabarecie spotykają się na gruncie neutralnym sunnici z szyitami, okrutni Kurdowie z tchórzliwymi Persami, dumni „wogsy“ z Beduinami, od których zanosi potem ich własnym i końskim, nawozem bydlęcym i czosnkiem; nienawidzący się wzajemnie przeróżni sekciarze Islamu; Syryjczycy, Żydzi, Ormianie i niższy personel administracji angielskiej; goście przyglądają się tym dość okazale rozrosłym „artystkom“, pożądają tych kobiet, które zrzuciły na zawsze niewolniczy „czarczaf“[16] i okazują mężczyznom swoje oblicze nieruchome, pozornie obojętne, naszminkowane i groźne, bo za upadek swój, za wyklęcie ich przez „ulemów“ żądają one hojnej rekompensaty w rupjach, funtach, drogich kamieniach, złotych obręczach na ręce...
Wyliczając gości kabaretu, wspomniałem o „Wogsach.“ W żadnym słowniku etnograficznym nie można znaleźć tego szczepu, bo też taki wcale nie istnieje w Międzyrzeczu.
Jest to nowotwór, zaszczepiony przez angielską politykę w Mezopotamji.
„Wogsy“ są Hindusami — buddystami. Jako tacy muszą pogardzać muzułmanami, a, że przeszli początkową szkołę angielską, mówią po angielsku i są na służbie angielskiej — pogardzają w trójnasób.
Są bardzo dumni, pewni siebie i pyszni.
O sobie inaczej nie mówią, jak „we oriental gentelmen!“ Trzy początkowe litery tych słów tworzą nowy wyraz „wog“ stąd w liczbie mnogiej „wogs“, jak poza plecami wschodnich dżentelmenów nazywają ich Anglicy.
Władze posługują się tymi Hindusami, bo też oni prześcigają się wzajemnie, aby być bardziej Anglikami niż sam książę Walji.
Arabowie, Syryjczycy, Wahabici, Ormianie, Turcy, Kurdowie, Żydzi, zgodnym chórem nienawidzą „wogsów.“
Ci zaś pogardzają całą tą powodzią „dziczy.“
Bez wątpienia, żaden z nich nigdy nie będzie sekretarzem mahatmy Ghandiego, a nawet „daktylo“ lub stenografem Tagore’go.
Co do stosunków, panujących pomiędzy Żydami mezopotamskimi, wśród których nazywano mi kilka rodzin patrycjuszowskich, a Arabami, to muszę skonstatować, że są one jaknajlepsze i jaknajzażylsze.
Przy Turkach osiedlano wyznawców Mojżesza w osobnem „ghetto“, dzielnicy żydowskiej, lecz z chwilą przyjścia Anglików do władzy nad Irakiem granice „ghetta“ rozszerzyły się znacznie, a od roku 1920 zatarły się bez śladu.
Żydzi osiedli tu od wieku XV, a częściowo nawet jeszcze wcześniej.
Niektórzy z nich, jak naprzykład Samuel ben Juda, słynący ze swej sprawiedliwości, piastował nawet godność szeicha szczepu Samua, koczującego w okolicach starożytnego Uru. Prawda, że skończyło się to fatalnie.
Opowiadano mi tę historję w Kasr el Rutba.
Szeich Samuel dał przytułek w swoim domu Beduinowi szczepu Abaad, ukrywającemu się przed rodakami. Ścigający go Beduini wytropili zbiega i, wpadłszy do domu szeicha Żyda, przez pomyłkę zamordowali zamiast swojej ofiary, syna ben Judy. Wtedy oburzeni Samua wycięli w pień szczep Abaad, nikogo nie żywiąc. Władze tureckie wobec tego kazały Samuelowi wyjechać do Jemenu, a wojowniczym Samua wyznaczyli szeicha, nie należącego do ich szczepu.
W radzie miejskiej Bagdadu obok rodowitych Arabów zasiadają Żydzi na równych prawach, które były uznane jeszcze przez Turków; Anglicy zaś potwierdzili ten ustalony już „status quo.“
Spotykają się oni też, jako równi z równymi na giełdach, w sklepach, na bazarze i po kawiarniach, na co bez oburzenia nie mogą patrzeć ani Arabowie z Hedżasu, ani wojowniczy Wahabici, ta zmora rządów angielskich w Mezopotamji.
W kawiarni poznałem kilku Żydów bagdadskich, spokojnych, trochę ironicznych, zresztą zupełnie pogodnych.
Z rozmów z nimi wyniosłem wrażenie, że mają oni ustalony sąd o wartości moralnej i socjalnej Arabów, zaludniających Irak współczesny, a wydało mi się, że byli lepszego, niźli europejczycy, przekonania o tych swoich współobywatelach, którzy w swoim czasie zamykali ich w wyznaczonej dla Żydów dzielnicy miasta. Nie zdziwiło mnie to, bo niezawodnie bezpieczniej jest i pewniej wiedzieć ściśle, z kim się ma do czynienia, na czem można polegać i czego się spodziewać i trzymać.
W naszych czasach, muzułmańska ludność Iraku — to masa płynna, pozbawiona żagli i steru, poważnie uszkodzona krypa, którą nikt nie chce kierować i nikt nie naprawia, bo wszyscy są zajęci nabijaniem jej jaknajwiększą ilością towarów, odpędzając od siebie myśl o niebezpiecznych nurtach i wirach, mieliznach i kamieniach podwodnych.
Na wschodzie muzułmańskim, za wyjątkiem Tatarów rosyjskich i Kirgizów, religja stała się formą obowiązującą, a tyraniczny Islam zazdrosny jest o tę forme, nie zwracając żadnej uwagi, że w gruncie rzeczy wyznawcy Koranu utracili religijność. Są oni co prawda zdolni do fanatyzmu, ale to tylko w tym wypadku, jeżeli chodzi o wyzyskanie tego sentymentu dla celów politycznych lub do wykonania krwawej zemsty bez ciężkiej odpowiedzialności na ciele (więzienie, lub kara śmierci) i na mieniu (wypłata odszkodowania za zabitego, tak zwanych „krwawych pieniędzy“).
Szczególnie daje się spostrzec ten brak religijności, która zamieniła się w rytualny, pozbawiony nawet cech afektacji formalizm, na Bliskim Wschodzie, a najwyraźniej w Iraku, gdzie nad wszystkiem góruje zawód „negocjanta“ — kupca na wielką skalę bez specjalizacji handlu.
Mówiąc o handlu, muszę tu wspomnieć pana Mikołaja Khayata, kupca lewantyńskiego, który ma ekspozyturę naszego oficjalnego przedstawicielstwa handlowego w Tel-Awiwie i działa z ramienia p. d-ra Hausnera.
Na składach p. Khayata widziałem wyroby łódzkiego przemysłu tkackiego, próbki naszych rur kanalizacyjnych, polskich wyrobów szklanych i porcelanowych itp.
Żydzi miejscowi opowiadali mi pewnego razu o panującej w mieście korupcji obyczajów, a tak dosadnie i obrazowo, że, powróciwszy do domu i usiadłszy pod palmami w ogrodzie hotelu Maude, mimowoli ułożyłem to wszystko w pewną całość, a gdy przybrała już zupełnie określone kształty, zdziwiłem się, spostrzegłszy, że w takiej właśnie formie opowiedziałaby o tem wszystkiem czarująca Szechrezada.
Oddaję więc głos słynnej baśniarce perskiej.
Votre jeu, madame!
W Bagdadzie nikt już nie pamięta imienia wspaniałego Haruna al-Raszida, zato wszyscy wiedzą, że nad Irakiem szczęśliwie panuje król Feisal, którego pocichu nazywają pachołkiem sira Arnolda Wilsona, wszechpotężnego rezydenta Wielkiej Brytanji...
Księżyc jednak nic sobie z tego nie robi, świeci jak przed wiekami nad Bagdadem i przegląda się w Tygrysie.
Ktoś, niewidzialny w mroku, płynie przez rzekę i głośno, radośnie pokrzykuje.
Dzwoni pod mostem wartki, mętny prąd i pluska wiosło, poruszając spóźnioną felukę rybacką.
Z wąskich, zwykle gwarnych uliczek leniwie wypływają stłumione głosy kupców i mdła woń oliwy, warzonej z pieprzem, imbirem i szafranem.
Wszystko, co żyje, o tej godzinie posila się obficie po znojnym, nieznośnie upalnym dniu.
Niedaleko od „medrese“, gdzie niegdyś mądry Harun-Al-Raszid nawoływał wiernych do nauki, cnót i czystości obyczajów, wznosi się mała, kopulasta „kubba“[17], ukrywająca we wnętrzu grobowiec świętego i mądrego „alema“[18].
Jakiś żebrak, skomlący o jałmużnę i bez wytchnienia powtarzający wszystkie tytuły Allaha, wyciąga pomarszczoną rękę i, zaglądając w oczy przechodnia, szepce przenikliwie:
— Na świętego Abd-Gilani! Cudzoziemcze, daj mi rupję, a pokażę ci coś, czego nikt w Bagdadzie od dnia jego założenia przez potężnego kalifa Almanzara nie widział! Na Allaha! Mówię prawdę i wiem, że dostanę drugą rupję...
Srebrna moneta znika w szerokim rękawie brudnego burnusa. Żebrak prowadzi. Przez rozwalony mur dochodzi do szczeliny w ścianie starej, kubby“ i wskazuje ciemne przejście do „serdabu,“ gdzie panuje chłód przyjemny.
W dalekim kącie błyska światełko — migotliwe, niepewne...
Pali się, kopcąc, kaganek z łojem baranim.
Niby miraż, otoczony mgłą drgającą, na łożu, okrytem kobiercem, spoczywa mąż w zawoju pysznym, o obliczu dostojnem i dumnem. Zastygłym wzrokiem patrzy na siedzącą przed nim niewiastę o oczach rozmarzonych i ustach purpurowych — od namiętnych pożądań, a może... od świeżej henny[19] z Ladaku.
Szeleści cichy, przejmujący szept:
— Panie mój, władco i królu Szechriar! Oto ja — najbardziej niegodna z grona twoich żon, mknęłam tu cieniem zwodniczym i chybkim, aby rozchmurzyć twe czoło królewskie w tę tysiąc drugą noc!... Szechrezada opowie ci nową bajkę, przed którą zblednie księga Sindbada o przewrotności niewieściej...
Dłonią bladą skinęło leniwie widmo Szechriara, a niewiasta wnet mówić zaczęła. Głos jej był ni to cichy szmer suchych liści figowych i oliwnych na płytach popękanej posadzki „serdabu.“
— Władco! Niewidzialna sunęłam dziś ulicą Dżiljad... Wiesz przecież, że tam się wznoszą ślepe, wysokie mury, ukrywające domy najstarszych rodów arabskich tych, które walczyły w szeregach abbasydów i kalifa Husseina, wnuka wielkiego Proroka... Wślizgnęłam się, jak mgiełka nieuchwytna, do siedziby Masudi-ben-Salchani, lecz nie zastałam mężów, chociaż była to właśnie godzina południowa, albowiem „muezzin“[20] już nawoływał z minaretu do modlitwy..
— Gdzież byli? — jęknęło, niby westchnienie, pytanie króla.
— Siedzieli w kawiarni „Britannia,“ z giaurami pili kawę i palili „nargile“[21], ponieważ dobili targu na wysłanie z Mossulu karawany, ładowanej wełną, — odparła Szechrezada. — Wtedy powróciłam do domu szlachetnego ben-Salchani, aby przyjrzeć się życiu w haremie...
Westchnęła i dalej ciągnęła coraz ciszej i smutniej:
— Eunuch już nie stróżuje przy drzwiach seralu... niewiasty nie doglądają domu swego małżonka i pana... Siedziały i śmiały się radośnie, przymierzając błyskotliwe, krótkie suknie białych kobiet, tak krótkie, że mogłam ujrzeć część uda..., królu!
— Cóż robiła „etar-chanum“ — pierwsza żona? — zapytał Szechriar.
— Szlachetny Masudi ben Salchani jest już starcem, więc jego „etar-chanum“... ma zaledwie 17 wiosen... Nie znalazłam jej w domu... Odleciałam, kierując się śladami Dżilaat-Hur... — takie imię bowiem posiada ta niewiasta... Na zbiegu ulicy Sulmit i El-Sanussi, spostrzegłam młodego Anglika. Przechadzał się w cieniu i oczekiwał kogoś... Zbliżyła się do niego wkrótce kobieta, szczelnie osłonięta czarnym „czarczafem,“ a, uniosłszy tkaninę, szepnęła:
— To ja – Dżilaat-Hur! Bedę dziś o trzeciej u dentysty Selima przy ulicy Adilije, przychodź! Stamtąd pojedziemy do ciebie, bo pod „czarczafem“ i w nowym płaszczu paryskim nikt mnie nie pozna, nawet małżonek mój — nudny, stary Masudi ben-Salchani!
— Rozstali się, a ja czekałam przed domem Selima — Syryjczyka. Za chwilę giaur i małżonka czcigodnego Masudi wyszli stamtąd razem, wsiedli do wozu, mknącego bez koni, i, dojechawszy do pięknego pałacyku nad Tygrysem, zniknęli w nim na długo... Nie wiem, co robiła tam „etar chanum“ sędziwego Salchani, panie mój i królu...
Cicho klasnął w dłonie Szechriar i szepnął:
— Niegodziwa niewiasta zdradzała męża, Szechrezado! Czyż to możliwe?!
— Przecież biały człowiek, królu, jest giaurem, wrogiem Islamu!
— Ona zdradzała męża! — z naciskiem powtórzył Szechriar.
Szechrezada umilkła, lecz po chwili uniosła zachwyconą twarz, błysnęła zamglonemi oczyma i zawołała:
— No, to bardzo źle!... Suraty Koranu śmiercią grożą niewiernej... ale... ale biały kochanek podarował „etar-chanum“ dwie nowe, piękne szaty z zielonego jedwabiu, cienkiego i przezroczystego, jak pajęczyna, ciężkie, złote obręcze na smagłe ramiona, a potem... potem wcisnął jej do torebki trzy duże, złote monety!...
Kaganek, syknąwszy, zagasł nagle.
Przy wyjściu z „kubby“ stał żebrak i skamłał:
— Cudzoziemcze! Jeżeli widziałeś w swojem życiu coś podobnego, nie dawaj mi więcej rupji srebrnej, jeżeli nie — rzuć mi jeszcze jedną, albo dwie... Bakszysz! Bakszysz![22]
Srebrna moneta z podobizną króla Wielkiej Brytanji i cesarza Indji, znowu zniknęła w rękawie burnusa.
Cudzoziemiec dał ją za zręczną mistyfikację tajemniczości, za sprytną reklamę domu sędziwego Masudi-ben-Salchani przy ulicy Dżiljad i jego młodej „etar-chanum“, uczęszczającej do lokalu dentysty — Syryjczyka...
Z minaretu sąsiedniego meczetu muezzin zapiał jękliwie:
— La Illa Illah Allah u Mahomet rassul Allah — Allah Akbar!...
Stojący na rogu policjant angielski zaklął i krzyknął na poganiacza osłów:
— Damn beast! It’s not allowed, curse you![23]
Z pustyni zaleciał gorący podmuch...
Z pustyni zaleciał gorący podmuch...
Zalatuje on ciągle, przerażający, groźny, nielitościwy, a zawsze zły, niemal wściekły, chociaż znika w okamgnieniu i hula po pustyni, podnosząc błąkające się na horyzoncie słupy zgrzytliwego, niemal do białości rozpalonego piasku i czerwonej ziemi, — suchej, lotnej i gryzącej.
Może dlatego „królowie czterech stron świata“ — władcy Asyrji i Babilonu nie bardzo się troszczyli o to miasto, stojące nad Tygrysem. Za nich Bagdad nigdy nie był wielkiem odśrodkiem i rzadko o niem wspominają napisy Neniwy, Babilonu, Uru, Borsippy i Kiszu.
W pobliżu Bagdadu wznoszą się ruiny „pałacu Nimruda“. Są to pozostałości chaldejskie, jak twierdzą archeologowie, lecz w ostatnich latach, podobno, rozlegają się głosy, że raczej Persowie, jak naprzykład Cyrus, wznieśli te mury i pilastry cyklopiczne.
Muzeum bagdadzkie, które zwiedziłem, w towarzystwie dowcipnego, dziwnie pogodnego i rozumnego p. de Vos’a, posiada sporo przedmiotów, należących do przedhistorycznych czasów, lecz są to zgromadzone tu resztki, znalezione w różnych miejscach Mezopotamji, przytem wyłącznie takie, które nie interesowały British Muzeum lub Louvr’u, zawierających większość zabytków asyro-babilońskich.
Muzeum w Bagdadzie, urządzone z wzruszającym pietyzmem, zawdzięcza swój byt pannie Gertrudzie Bell, znanej szeroko i zaszczytnie w kołach archeologów i orjentalistów. Ona to, narazie w jednej salce dawnego Seralu założyła to muzeum, które obecnie posiada własny, bardzo stylowy i obszerny gmach.
Wszystkie przedmioty pochodzą przeważnie z wykopalisk w Kiszu, Urze i Babilonie.
Cegiełki i inne przedmioty, znalezione w samym Bagdadzie, dowodzą, że był on podrzędnem miastem, wchodzącem w skład asyro-babilońskiego imperjum, lecz stale zagrożonem od strony pustyni, zarówno przez „hamsin,“ niosący piasek i żar, jak też przez dzikich i okrutnych koczowników aramejskich.
Dopiero od VIII wieku, kalifowie abbasydzi zaczynają rozbudowywać i podnosić Bagdad do szczytu wspaniałości, doprowadzając ludność jego do 2 miljonów mieszkańców i koncentrując tu cały handel oraz uczoność Wschodu.
Tu kwitła literatura, nauki, filozofja i wszelkie nowatorstwo w zakresie religji.
Ta ostatnia cecha pozostała na zawsze związana z Bagdadem.
W hotelu poznałem jednego z kapłanów sekty „Babi“, kierowanej z Persji przez prawdziwego Bab, w którym inkarnowały się dusze wszystkich poprzednich proroków i wtajemniczonych całego świata.
Jest to bardzo sympatyczna sekta, wierząca, że jedyny Bóg jest hai, czyli „źródło życia,“ a wszystko, co przez niego zostało stworzone, jest dobrem; zło nie jest wieczne i zjawia się, jako wynik pomyłki w obliczeniach, w których podstawie powinna być zawsze mistyczna liczba 19, utajona w pojęciu „hai.“
„Babi“ marzyli w połowie zeszłego wieku o teokratyczno-socjalno-demokratycznem państwie, rządzonem przez monarchę i 19 kapłanów. Kobietom przyznano równe z mężczyznami prawa, poligamję poddano ograniczeniu, rozwody, tak łatwe w Islamie, utrudniono.
Ta sekta jednak stała się wkrótce przedmiotem nienawiści klas rządzących, które rozpoczęły prześladowania „Babi.“ Jeden z ich przewódców — mułła Hussein został stracony przez szacha perskiego; piękna, odważna, a wykształcona prorokini, Kuret el Ain, zmuszoną była ukryć się w Mezopotamji. Inni kapłani zbiegli do Turcji, Indji i Afganistanu, zakładając wszędzie swoje filje.
W Bagdadzie istnieje jedna z takich filji; cieszy się ona ogólnym szacunkiem i podziwem, a dąży do ożywienia skamieniałego Islamu, opromienienia go duchem, zastąpionym obecnie przez tyraniczny, bezduszny i zimny formalizm.[24]
Najpotężniejszem jednak i najbardziej wpływowem rozgałęzieniem Islamu pozostaje niezawodnie „tasawof,“ znany bardziej pod nazwą sufizmu. Na terenie Mezopotamji i Indji sufizm przybrał kierunek panteistycznej teozofji, zbliżonej do buddyzmu i częściowo do neoplatonizmu. Sufici uprawiają „zohd,“ czyli ascetyzm, chociaż przeciwko niemu energicznie występował Mahomed[25].
Jednak Koran posiada w sobie tyle pesymizmu, że jeszcze założyciel islamicznych klasztorów i derwiszyzmu, Hassan z Basry, mawiał: „Kto czyta Koran i wierzy w niego, ten będzie żył w ciągłym strachu i często we łzach,“ zalecając, jako obronę przed tak ciężkiemi przeżyciami — ascetyzm, umartwienie ducha i ubóstwo.
Niezawodnie, że na szerzenie i rozwój ascetyzmu mieli wpływ chrześcijanie syryjscy oraz krwawa polityka kalifów Omajadów, ścigających sunnitów i zmuszających zrozumieć nietrwałość szybko mijającej doczesności. Z biegiem czasu do sufizmu zakradł się mistycyzm i fanatyczne obrządki, które zostały wprowadzone przez kobiety.
Wszystkie te odłamy muzułmaństwa stykają się ze sobą dość obojętnie w Bagdadzie, od czasu, gdy na każdym rogu ulicy stoi pod parasolem policjant angielski, a różne przekupione typy z płomiennookimi wogs’ami na czele myszkują po kawiarniach, meczetach, spelunkach rozpusty i bazarach, wyławiając niezadowolonych z panujących w kraju porządków i przepisów, narzuconych przez Wielką Brytanję.
Powiedziałem: przekupione typy.
Tego drażliwego twierdzenia obalić nie można, albowiem w „The Times Parliamentary Report“ 29 listopada 1922 można znaleźć informacje bądź co bądź autorytatywne, że nawet nieprzychylny dla Anglji król Wahabitów Ibn-Sauda otrzymywał od Anglji, zapomogę“ od 2000—5000 funt. miesięcznie; w literaturze, poświęconej sprawie arabskiej, jak naprzykład w dziele Thomasa Lyella, wspomina się o subsydjach dla Szeryfa Mekki, króla Hedżasu, Husseina, w kwocie 5000 funtów miesięcznie, wypłacanych mu rzetelnie przez słynnego pułkownika Lawrenca, autora książki p. t. „Bunt Arabów.“ Anglicy pozatem płacą wcale pokaźne pensje królom Transjordanji — Abdullahowi i Iraku — Feisalowi. A iluż-to arystokratów arabskich zajmuje rentowne posady i synekury w administracji angielskiej?...
Bynajmniej nie mam zamiaru oskarżać o to Anglików. Wiem, że w celach politycznych, nawet ściśle pacyfistycznych, każdy rząd postąpiłby w ten sam sposób. Chciałem atoli wskazać na upadek i upodlenie tej „duszy wschodu“, do której tak tęsknią i wzdychają europejscy snobi i egzotycy, z lubością cytujący imiona wschodnich filozofów i wtajemniczonych, przepadający za mokką po turecku i dość chaotycznie rozwodzący się na temat fatalizmu.
Niezawodnie nie wiedzą ci nudzący się panowie i histeryczne panie, że wschód przeżył samego siebie, podupadł moralnie i fizycznie i odrodzić się może, zrzuciwszy z siebie jarzmo Koranu, Buddyzmu i innych systemów religijnych, osłabiających indywidualność i wolę.
Nie wiedzą oni również tego, że podczas pokojowej konferencji w Wersalu omawiano sprawę pozostawienia Bliskiego Wschodu własnym siłom i własnemu rozumowi. Wtedy to wynikła następująca rozmowa pomiędzy trzema bardzo wysoko sytuowanymi dyplomatami, o których wspomina Thomas Lyell w swoich „The ins and outs of Mesopotamia.“
Pierwszy dyplomata oznajmił:
„Obawiam się, że kraj ten może być źle rządzony.“
Drugi mruknął:
„Kraj będzie rządzony źle!“
Trzeci zakończył rozmowę słowami:
„Kraj powinien być źle rządzony!!“
Na ulicach jednak i bazarach panuje tymczasem zupełny spokój, bo czuwa nad nim przenikliwe oko dumnego z angielskiego munduru policjanta, który zna swoje obowiązki i prawa dozorowanego przezeń społeczeństwa.
Prawda, że czasami spostrzec się daje niepokój wśród policjantów i eleganckich „wogs’ów“, gdy zaglądają oni do wszystkich dziur i szczelin, szukają czegoś, nadsłuchują, węszą.
Wtedy w Karchiaka ciemne, zaciśnięte wargi Arabów wykrzywiają się złowrogo i szepcą:
— Na Allaha! Ibn-Saud przysłał znowu swoich Wahabitów na zwiady i na agitację przeciwko Feisalowi i Anglikom!
Cóż to za groźne upiory ci Wahabici?
Czego pragnie król ich — Ibn Saud?
Jest to bardzo ciekawy rozdział z historji Arabji!
Wahabici są naśladowcami twórcy ortodoksyjnej sekty — Mohammeda-Ibn-Abd-el-Wahabi, król zaś Ibn Saud jest potomkiem pierwszego protektora sekty, szeicha Sauda-benabd-el Azisa.
W połowie XVIII w. Mohammed Wahabi począł nawoływać Arabów do odrodzenia Islamu, chcąc go zwolnić od naleciałości, modernizmu i ustalić prawo Koranu w pierwotnej formie jego. Wahabi żądał zwiększenia podatków jałmużnianych, ustalenia surowego, lecz sprawiedliwego sądu, wstrzemięźliwości od wina, tytoniu, rozpusty, wystawnego życia, nałożenia „haramu,“ czyli zakazu na handel niektóremi towarami i, jako główny dezyderat, — domagał się nieustającej walki z „kafirami,“ czyli niewiernymi.
Przeciwko sekcie podnieśli się najprzód szyici, lecz następca szeicha, Sauda-Abdallah, rozpoczął z nimi wojnę i zburzył Meszed z grobowcem Husseina, a, gdy podnieśli się przeciwko niemu sunnici, — zdobył Mekkę i Medynę, ograbił Kaabę, nie oszczędził grobu samego Mahomeda i pierwszych Kalifów, a szeryfów dziedzicznych rozpędził na cztery wiatry.
Dopiero interwencja Turcji i Egiptu wstrzymała furje szeicha Wahabitów. Został on schwytany i stracony w Konstantynopolu.
Te krótkie dzieje Wahabitów objaśniają wszystko.
Wahabici nie chcą widzieć „niewiernych“ na ziemiach Islamu, nie chcą ani tych, którzy przybywają z armatami, ani też tych, którzy nazywają siebie kupcami, wychowawcami, protektorami i doradcami.
Timeo Danaos...
Król Ibn-Sauda na czele swoich jeźdźców z pustyni Nedżdu walczy, jak może, o wolność Arabji i Islamu i, mimo, że pobierał swoje 5000 funtów miesięcznie, nie uznaje opieki, dokonywanej przez „tommy“ angielskich, przez indyjskich strzelców i przez wszędzie szperających wogs’ów.
Na domiar złego, na ten buntowniczy i nieugięty naród zwrócił baczne oko Kreml moskiewski, bo przecież podaje się za „prawowitego opiekuna uciemiężonych azjatów,“ a w tym celu dopomaga prawdziwemi i fałszywemi banknotami, karabinami, pyroksyliną i bibułą agitacyjną Indjom, Sjamowi, Chinom, Turcji Kemala-baszy i wodzowi Wahabitów — Ibn Saudowi.
Ręka nieoczekiwanej pomocy ciągnie się, co prawda, zdaleka, lecz w każdym razie dodaje ona bodźca i zuchwałości królowi, koczującemu pomiędzy zatoką Perską, a wschodnią połacią Arabji właściwej.
Ponieważ mrowisko różnorodnych ludów wschodnich pozostaje zawsze nieufnem, wrogiem dla poczynań Zachodu, te eskapady Ibn-Sauda budzą i ożywiają nadzieje, żądze i fanatyzm, co w wysokim stopniu niepokoi, drażni i nic dobrego, wobec zaburzeń indyjskich, Anglikom nie wróży.
Opowiadano mi o tem wszystkiem pod sekretem, w głebokiej tajemnicy, bo słowa „wahabi“ w Bagdadzie wymawiać na głos nie wolno.
Słuchałem tej historji w pewnej księgarni, ogromnej, za cienionej, dobrze zaopatrzonej w książki i pisma.
Już samo to opowiadanie, obfitujące w liczne dramatyczne, ożywione romantyzmem szczegóły, działało na wyobraźnię pisarską, jak smagnięcie bata, lecz na tem nie koniec, ponieważ był to dzień niezwykłych rewelacyj!
Przy ladzie stało dwóch europejczyków, przeglądających świeżo nadesłane miesięczniki angielskie i niemieckie. Nagle posłyszałem takie zdanie, wypowiedziane w języku rosyjskim:
— Jego Cesarska Mość, następca tronu przybył szczęśliwie i czuje się wyśmienicie...
Drugi z nich w milczeniu skinął głową i — rozmowa się urwała.
Ibn-Saud, Wahabici, jego cesarska mość, — doprawdy, — Bagdad jest miejscem z „1001 nocy“!
Bardzo niechętnie opuściłem zaciszną księgarnię, lecz musiałem iść do biura p. Khayata, bo miał tam przyjść właściciel samochodów; zgadza się on zawieźć nas do Babilonu, a w dwa dni potem p. de Vosa do Teheranu. Pozostanę sam i będę czekał na najbliższy autobus Nairn’a, na który mam już powrotny bilet na przejazd do Damaszku.
Pozostało mi zaledwie dwa tygodnie pobytu na Bliskim Wschodzie.
Mam już zamówione miejsce na statku.
Czy uda mi się wchłonąć w siebie wszystko, czem oddycha i żyje ten kraj? Czy los będzie łaskawy dla mnie i czy pozwoli mi oświetlić niektóre podniecające moją wyobraźnię zagadki?
In cha Allah!
Poddajmy się swemu losowi i czekajmy cierpliwie!
Na Wschodzie niewolno bowiem spieszyć się nadmiernie.
Od Bagdadu do ruin Babilonu — 54 mile angielskie nikczemnej drogi. Tak twierdzi w swoim przewodniku miss Dorothy Mackay.
Po wyjeździe z miasta samochód nasz...
Nie! Nie tak należy pisać o mieście, które nosiło w starożytności nazwy „bramy bogów“, „siedziby życia“ i „ręki nieba“!
Stanowczo — nie tak!
Niechże opowiadają o Babilonie jego królowie, kapłani, wojownicy, cudzoziemscy goście, niewolnicy, świątynie Bela-Marduka i Isztary, lwy, smoki, mury pałaców, tarasy ogrodów wiszących, — wszystko to, co nagle odżyło i nabrało barwy i ruchu, co zawładnęło mną — polskim pisarzem, kiedy wzruszony kroczyłem „świętą drogą“ ku Esagili!...
Niech opowiadają, niech świadczą te cienie, wynurzające się z otchłani przeszłości, i te mury, nagle prężące się z piasków, niby przysięga niema, w kamień zakuta...
Niech mówią tak wyraźnie i rzewnie, jak szeptały do mnie lękliwym szmerem palmy tuż obok arabskiej wioski Kwerisz, bluźnierczo przytulonej do ostatnich ruin przedmieścia stolicy „władców królów“.
∗ ∗
∗ |
Działo się to w dzień Nabu miesiąca Szamasz.
Słońce po długiej ulewie, którą zesłał miłosierny Tammuz zapładniający, jeszcze nie dyszało żarem.
Na brukowanym płytami czarnego kamienia wybrzeżu Puratu (Eufratesu) tłoczył się tłum, głowa przy głowie, ciżba różnorodna, mieszanina typów, języków, strojów i nakryć głowy.
Zebrała się tu gawiedź wielkomiejska, kupcy i przekupnie, niewolnicy, poganiacze osłów i wielbłądów, żołnierze, przewoźnicy i wioślarze z promów, przybyli z okolicznych osad wieśniacy, mularze, cieśle i liczna delegacja starszyzny miejskiej i kapłanów z Nippur.
Z pośród tych ludzi z krainy Szinear i Akkad można było od pierwszego rzutu oka poznać rozmarzonych Egipcjan, ruchliwych Izraelitów, wojowników Elamu, Madaju, Armenji, Parsu, Syrji, Fenicji i setek innych, bo okrutni „królowie czterech stron świata“ — asyryjscy tyrani od czasów Sanheryba aż do ostatniego boskiego władcy — Aszurbanipala nietylko uprowadzali do niewoli jeńców wojennych, lecz przesiedlali całe narody podbite w granice swego olbrzymiego państwa.
Po upadku Aszurbanipala, Neniwa, rabowana, palona, burzona przez nienawidzących, mściwych jeńców, w zadziwiająco krótkim czasie znikła już była z powierzchni ziemi, zasypywana chmurami czerwonego piasku ze zboczy i spychów górskich.
Ludy, przymusowo przebywające w Szinear, przesiedliły się do Akkadu, szukając w Babilonie zarobku i uciech życiowych.
Teraz cały ten różnoplemienny i różnojęzyczny tłum zaległ wybrzeża Puratu i, zadzierając głowy, patrzył w północną stronę, tam, gdzie rzeka robiła nagły skręt.
Ten i ów — zniecierpliwiony zaczynał kląć głośno, że władze zmuszają ludzi tak długo czekać na zabawne widowisko.
Wtedy zbliżał się strażnik miejski i długim biczem o trzech rzemieniach walił krzykaczy, nie wybierając miejsca.
Tłum cofał się, tłocząc się jeszcze bardziej, a z dalszych szeregów rozlegały się głosy ochrypłe, złe:
— Na Nergala! Wasz mądry Nabunaid utonął w nauce i, jak Nabukadnezar nas, tak on przenosi bogów z miasta do miasta, ze świątyni do świątyni, wróży z wątroby i jelit czarnej kozy, a jego synalek, Baltazar, podatkami obdziera nas ze skóry, jak gdybyśmy byli bydlętami ofiarnemi przed ołtarzem Marduka, syna Anu!...
— Cha—cha—cha! — śmiała się gawiedź i znowu wszystkie spojrzenia kierowały się ku rzece.
Wreszcie nastała tak niecierpliwie wyglądana chwila.
Z poza zakrętu rzeki wypływały jedna po drugiej duże łodzie, barwnie przystrojone i pomalowane królewską czerwoną farbą.
Na każdej stał piękny namiot z pasiastej szkarłatno-zielonej tkaniny. Z obydwóch boków łodzi podnosiły się rytmicznie i pieniły mętną, brunatną wodę, osiem par wioseł.
Zdaleka dochodziło skrzypienie drzewa w otworach burt, głośne okrzyki i klaskanie biczy dozorców, popędzających schylonych nad wiosłami niewolników elamskich, przykutych do ław.
Wreszcie łodzie stanęły przy wysokiem nadbrzeżu. Tłum spotykał przybywających radosnym rykiem.
Wspaniały, siwobrody „tukkulum“ — tajny radca królewski, opierając się na białej lasce, witał gości.
Było ich dwunastu, otoczonych świtą, wysłaną na ich spotkanie przez Belszarusura, który imieniem ojca swego, króla Nabunaida, sprawiał rządy w Babilonie oraz w całym Akkadzie, Sumerze i Bit-Jakin.
Tukkułum, pochylając głowę, rzekł głośno:
— Niech Ramman, nasz bóg burzy, ozdobiony pióropuszem Bela-Marduka, a trzymający w dłoniach gromy, płomień i potwory skrzydlate, na linach uwięzione, miłościwy będzie dla gości dostojnych! Witam was sercem w imieniu pana mego Belszarusura, syna boskiego Nabunaida, władcy tego potężnego grodu, którego miano — dumny Babilon — młot ziemi! Kraje Akkadu, Sumeru pozdrawiają was, niech Anu, Marduk, Isztar roztoczą nad wami opiekę swoją!
Na czoło przybyłych cudzoziemców wystąpił mąż ogromny, o ciemnem, snadź oddawna palonem przez słońce obliczu, z którego przez otwór w żelaznym hełmie wyglądały tylko nos, wystające policzki i czarne oczy pod łukiem zrośniętych, szerokich brwi.
Postąpił krok naprzód i stanął oparty na długim, ciężkim mieczu.
Za nim stał pachołek, trzymający włócznię, łuk i dwusieczny topór bojowy.
Zbrojny mąż skinął ręką a z szeregów cudzoziemców wyszedł i zatrzymał się przy nim starzec w szerokich szatach i kołpaku wysokim na głowie.
Starzec ten spojrzał na sędziwego „tukkułuma“ i rzekł:
— Nasz władca — waleczny i sławny Cyrus, syn Kambiza i Mandany, latorośl boskich Achemenidów, poselstwo wysłał w osobie szlachetnego Ugbaru-Gobrjasza, nie do pana jednak twego, mężu dostojny, — Belszarusura, ino do króla tej krainy Nabunaida!
„Tukkułum“ odparł natychmiast:
— Syn Enlila, Nabunaid, przyjmie znakomitych posłów sławnego króla w pałacu swoim dziś jeszcze po ofiarach w świątyni Emah!
To rzekłszy, ruszył naprzód, a za nim — posłowie, oddział łuczników i praszczników babilońskich, dwanaście wozów bojowych i stu niewolników, niosących skrzynie i wory, wyładowane z łodzi.
Strażnicy i kilkunastu uzbrojonych jeźdźców wstrzymywało tłum, porywający się podążyć za poselstwem.
— Patrzcie, jak wyglądają Persowie i Medowie! — wołano. — Waleczne to ludy i sprawiedliwe! Nie są ciemiężcami, jak babilońscy tyrani, te szczenięta asyryjskiej wilczycy!... Precz z Nabunaidem!... Do rzeki wrzucić ścierwo rozpustnego Belszarusura, na pożarcie krokodylom oddać go!
Zaczęły śmigać w powietrzu laski strażników, długie rzemienie batów i spadać ciosy, zadawane płazem mieczy, więc tłum z wyciem i krzykiem, w zgiełku i popłochu jął się cofać na północ, ku warownemu zamkowi, zbudowanemu dla obrony Babilonu przez Nebukadnezara.
Tymczasem „tukkułum“, do którego przyłączyli się wyżsi dowódcy i kapłani, poprowadził posłów przez całe miasto, a tak mądrze, że musieli oni, chcąc — nie chcąc, poznać i zrozumieć potęgę stolicy królów babilońskich.
Posłowie z podziwem przyglądali się mocarnym, wysokim murom, po których całym pędem mknęły kwadrygi — wozy bitewne, zaprzężone w czwórki koni; wspaniałym bramom z bronzu, zdolnym oprzeć się ciosom najmocniejszych taranów, szerokiemu zwodzonemu mostowi na rzece. Ten most wprawił w zdumienie i zachwyt Gobrjasza.
— Na Ahuramazdę! Ta drogą nadwodną mógłbym od świtu do południa przeprowadzić całe wojsko!
Tłumacz powtórzył te słowa Babilończykowi.
Ten uśmiechnął się i rzekł, mrużąc oczy:
— Mój pan mógłby przeprowadzić w tym samym czasie dwa razy tyle — drogą nadwodną i podwodną...
— Podwodną?! — zawołał perski wódz.
„Tukkułum“ skinął ręką, a, gdy podano kwadryge, kazał zawieźć Gobrjasza do tunelu szerokiego na 15 stóp, a biegnącego pod łożyskiem Puratu.
Gdy Gobrjasz powrócił, ruszono dalej ulicami, otoczonemi czteropiętrowemi kamienicami mieszkańców, długiemi budynkami handlowemi, składami towarów i warsztatami, aż doszli do olbrzymiego gmachu, który nagle się wyłonił z poza wysokich domów i parków palmowych.
Przed gmachem tym stał tłum kapłanów — półnagich, mających na sobie tylko szerokie pasy wzorzyste, krótkie tuniki białe, obramowane żółtą lub zieloną taśmą i dwa sznury z kitami na końcu, spadające do kolan. Na czele kapłanów stał arcykapłan — „patessi“, książę Kiszu, strojny w niebieską szatę, obszytą czerwoną frendzlą, i przepasaną białą szarfą; dostojny mąż miał długą, czarną brodę, starannie zaplecioną w drobne warkoczyki, a na głowie — biały kołpak ze złotemi ozdobami i dwiema szkarłatnemi wstęgami, spływającemi na ramiona.
Poprzedzani przez kapłanów goście weszli do olbrzymiego gmachu, przechodząc przez bramę, strzeżoną przez dwa srebrne smoki, i obszerny dziedziniec, brukowany białym kamieniem, układanym na smole ziemnej.
Tłumacz pochylił się do ucha Gobrjasza i szepnął:
— Jesteśmy w największej świątyni niewiernego, osądzonego na zagładę narodu. Jest to Esagila!
Tymczasem mrok otoczył posłów, gdyż wchodzili już pod sklepienia świątyni.
Trzy nawy łączyły się ze sobą. W pierwszej stał Bóg Ea — cały złoty, o oczach z drogich lazurowych kamieni, wysoki na 12 łokci; w drugiej — posągi Anu i Bela, a w trzeciej — największej — złoty, ozdobiony szatą z połyskliwych kamieni i pereł Marduk, na którego wzniesienie Nabukadnezar wydał ze swojego skarbca 800 talentów złota.
Kapłani zabili na ołtarzu białe jagnię, odśpiewali krótki hymn, poczem poselstwo ruszyło dalej.
Wyszedłszy przez północną bramę, Gobrjasz i inni Persowie i Medowie wydali okrzyk zdumienia i zachwytu.
Przed nimi głowicą swoją strzeliła pod obłoki dumnie, niemal dotykając nieba, wysoka, potężna wieża.
Gobrjasz obliczył, że u swej podstawy czworokątnej wieża musiała mieć ze 700 kroków.
Pomylił się jednak, bo to nie była jeszcze sama wieża, tylko mur, otaczający ją i ukrywający trzy obszerne dziedzińce. Tam dopiero wznosiła się niebotyczna budowla, mająca osiem pięter ze świątynią na cześć Anu, Belity, Bela, Ea i Damkiny.
— Co to jest? — zapytał wojownik, dotykając ręką ramienia tłumacza.
— Wieża i świątynia Etemenanki — wysoka na 500 stóp... — objaśnił z ukłonem.
— Cudo świata! — szepnął Gobrjasz. — Musimy zawładnąć tem miastem!
— Rzekłeś, panie! — odparł tłumacz i brwi krzaczaste namarszczył. — Stanie się, jako przepowiedzieli prorocy nasi...
Wojownik spojrzał uważnie na mówiącego i szepnął:
— Tak! Ale wasi hebrajscy prorocy marzą o zburzeniu Babilonu, a ja — o panowaniu w nim króla mego i druha wojennego!
Starzec milczał.
Wreszcie wstąpili na „świętą drogę,“ wykładaną białemi płytami kamiennemi, otoczoną murami o 120 lwach, kroczących na północ, rytych w drogocennej, lśniącej emalji i upiększoną ponadto bogatym fryzem z rozet różnobarwnych.
Pośrodku drogi stała brama Isztary na 80 kroków szeroka, z kilkoma portalami i dziedzińcami, pilastrami, krużgankami i wieżycami. Wszędzie widniały byki i „sirrusu“, czyli smoki z zielonego bronzu; połyskiwały bareljefy z barwnej, świecącej się cudnie polewy, wyobrażające byki, lwy i potwory, łączące w sobie kształty lwa, byka, węża i ptaka — tych zwierząt Isztary, Bela i Rammana.
Od początku „świętej drogi“, która zaczynała się od południowego muru i biegła do „grodu królewskiego“, stały tłumy mieszkańców, witających cudzoziemskich posłów przyjaznemi okrzykami i wymachujących liśćmi palmowemi.
Wojowniczy Gobrjasz nie mógł wyjść z podziwu.
Już otrząsnął się był z zachwytu nad wspaniałością, bogactwem i potęgą miasta, które tak rozbudowała i ozdobiła mądra Nitokryzis, a syn jej Nabukadnezar uczynił ze stolicy ojców — bramę bogów, siedzibę nieba i zrobiłby z niego „rękę nieba i młot ziemi,“ gdyby nie śmierć, przerywająca obszerne, gigantyczne zamysły monarchy.
Wódz i ulubieniec Cyrusa przyglądał się tłumowi, stojącemu wzdłuż drogi królewskiej, koło świątyń i po obydwu stronach „świętej drogi,“ którą dwa razy do roku kroczyła procesja, obnosząc po mieście złoty posąg patrona miasta — Marduka.
Przecież musieli ci ludzie uświadamiać sobie, że władza Medów i Persów niesie miecz i pożogę podbitym miastom, tymczasem słyszał rwące się zewsząd radosne okrzyki, widział przyjazne spojrzenia, spotykające posłów i odprowadzające ich...
Chociaż Gobrjasz wiedział, nad czem naradzali się przybywający tajnie do Cyrusa Izraelici babilońscy i słyszał nieraz od nich, że nietylko podbite ludy — szczepy Izrael, Juda, Moab, Elamici, Kaldi, mieszkający za Eufratesem, Aramejczycy, Egipcjanie i Chetyci pogardzali obłąkanym Nabunaidem, który nie lubił Babilonu i bezcześcił jego świątynie; że cały kraj nienawidził rozpustnego, okrutnego i zawsze pijanego królewicza — Belszarusura, nazywanego przez Żydów Baltazarem, jednak nigdy nie spodziewał się poseł Cyrusa, że nienawiść zaszła tak daleko, iż pozwala ludności witać Persów, jak zbawicieli. Niezawodnie wszyscy wiedzieli, że Cyrus, dążąc od granicy Armenji, zdobył już był Ana, Hit, i zbliżał się do Siparry.
— Jeżeli tak jest — myślał Gobrjasz — Ugbaru, — to król niepotrzebnie obawia się niepowodzenia! Nic nie wstrzyma jego wojska: ani „mury Medów“, zbudowane przez Nabukadnezara za Eufratesem dla obrony od wschodu i północy, ani twierdze Babilonu, ani tamy, pozwalające zalać olbrzymią połać kraju i wstrzymać zbliżającego się nieprzyjaciela. Nienawiść ludu do niemądrych władców i złoto ze skarbca starego Astjaga otworzą naoścież mosiężne bramy Babilonu!
Szedł więc zbrojny, zakuty w mosiądz i żelazo wódz, z dumnie podniesioną głową i w duchu postanawiał, że będzie mówił z Nabunaidem ostro, śmiało i stanowczo, jak zwycięzca.
Z temi myślami przekroczył bramę Isztar.
Za nią rozpoczynała się „Aiburszabu“ — ta część, „świętej drogi,“ która prowadziła wprost do królewskiego grodu, gdzie za pierścieniem kanału i potrójnego muru wznosiły się połyskujące ściany i wieżyczki nowego pałacu, wzniesionego przez Nabukadnezara, i innego jeszcze zamku, pozostałego po królu Nabopalassarze.
Na Aiburszabu nie było już gawiedzi ulicznej, wiwatującej na cześć gości. Stały tu w surowem milczeniu sprawne szeregi wojowników, przecięte w równych odstępach przez oddziały ciężkiej jazdy.
Przy przejściu posłów wojownicy uderzali mieczami w tarcze, a znaki bojowe, stosownie do chorągwi zakończone posążkami Marduka, Hadada, ryby, byka lub sępa, pochylały się przed nimi.
Przed bramą pałacową spotkał przybywających „tartan“ najwyższy urzędnik królestwa, w otoczeniu „rabsarysa“ i „rabsaka.“
Pierwszy z nich był „wielkim eunuchem“ i ministrem dworu, drugi — podczaszym królewicza, lubującego się w winie, sprowadzanem dla niego zewsząd, a nawet z Cypru.
Z tymi dostojnikami stanęli w dwa szeregi wyżsi wojskowi dowódcy, eunuchy i niżsi urzędnicy pałacowi.
„Tartan“ ruchem ręki wskazał posłowi wejście do wnętrza i razem z nim przeszedł obszerny dziedziniec, wyłożony cegłami. Tu Gobrjasz ujrzał wznoszący się w końcu podwórza wysoki, oślepiająco biały, lśniący gmach. Jaskrawa emalja, złocone i posrebrzane oddrzwia, czworokątne wieżyczki, wejście ze lwami i smokami, zamykane podwojami z błyszczącego mosiądzu i bronzu.
Dwóch olbrzymów z włóczniami i tarczami stało przed „bramą królewską,“ nad którą widniał napis:
„Pałac Nebukadnezara, króla Babilonu, Syna Nabupalassara, króla babilońskiego.“
Na skinienie „tartana“ rozwarły się przed wchodzącymi rzeźbione, potężne podwoje.
Wódz perski, a wraz z nim inni posłowie stanęli na progu, albowiem wydało im się, że niebo roztoczyło dokoła nich swe błyski i swój błękit.
Wprowadzono ich właśnie do sali tronowej.
Miała ona sto kroków długości i 30 szerokości.
Cała — od posadzki z białych i czarnych płyt, do pułapu — z wonnych belek cedru libańskiego — lśniła się od lazurowych, szklistych cegiełek; od tego tła zuchwale odcinały się żółte kolumny — potężne o podwójnych misternych głowicach koloru turkusów parsyjskich; pod jasno-żółtym pułapem ciągnął się pas z podwójnych białych dłoniatek. Powódź żywych, radujących oko barw — niebieskiej, szafirowej, białej, czerwonej i żółtej płynęła zewsząd, szalała i niemal olśniewała.
Z trudem oderwał wojownik wzrok swój od tego przepychu ścian, kolumn, stołów, ław, posągów srebrnych, złotych i czarnych, wśród których poznał skrzydlatych ludzi i byków asyryjskich, i podniósł głowę, patrząc wprost przed siebie.
Na tronie, ozdobionym skrzącemi się kamykami, kością słoniową i perłową masą, siedział mąż, o czerwonej twarzy i bezczelnie zmrużonych oczach.
Gobrjasz drgnął, gdy uważnie przyjrzał się siedzącemu na tronie Babilończykowi.
Miał on na sobie wspaniałą mantję fjoletową ze złotem obszyciem dokoła, — niezawodną odznakę panującej osoby, lecz ten płaszcz królewski nie mógł ukryć zbroicy ze skóry i łusek mosiężnych, oraz głowni krótkiego miecza i wysokich czerwonych trzewików, nad któremi widniały nakolenniki z dwóch ruchomych blach kutych.
Gobrjasz zrozumiał, że była w tem wyraźna pogróżka, więc skłonił się hardo przed tronem i wyprostował się, czekając na rozpoczęcie ceremonji.
Wreszcie zbrojny mąż powstał i mówić zaczął:
— Ja — syn mego królewskiego i boskiego ojca — Nabunaida — jego najwyższy „tartan“ i naczelny wódz walecznego wojska, Belszarusur, rządca Babilu, zamierzam miłościwie wysłuchać cię, dostojny pośle brata naszego, króla Cyrusa, niech Isztar, Marduk i Szamasz ześlą mu długie lata szczęśliwego i sławnego panowania. Mów! Ucho moje zwróciłem ku tobie, a drogę do rozumu i serce otwarłem naoścież dla słów twoich!
Wysłuchawszy objaśnienia tłumacza, powtarzającego słowa Belszarusura, Gobrjasz podniósł głowę jeszcze wyżej i, zlekka stukając mieczem w posadzkę, rzekł dobitnym, twardym głosem:
— Mój władca, waleczny Cyrus Achemenides, nie zwykł posyłać posłów do mężów, których głów nie zdobi korona! Chcę widzieć Nabunaida i do niego będą zwrócone słowa moje, młodzieńcze!...
Pomruk zdumienia przeszedł w stojącym dokoła tronu tłumie dostojników, kapłanów, eunuchów i wojowników.
— Ten Pars nazwał królewicza młodzieńcem. Mówił do niego, jak do poganiacza osłów!..
Tymczasem „tartan“ powtórzył Belszarusurowi z wielką oględnością słowa posła.
Uśmiechając się, rzekł wielkorządca:
— Ojciec mój, boski Nabunaid — król, wróżby czyni w świątyni Emah i polecił mi przyjąć i wysłuchać posła.
Na to nic nie odrzekł Gobrjasz i stał twardy, jak skała, wyprostowany i milczący.
Długo naradzał się Belszarusur ze swoimi dworakami, lecz zmuszony był prowadzić posła do króla.
Mówił prawdę.
Nabunaid znajdował się w świątyni Isztary.
Był to dziwny król — ten Nabunaid babilończyk, któremu partja dworska, pozbawiwszy tronu Labaszi-Marduka, oddała berło Babilu.
Jedni twierdzili, że jest on obłąkańcem, który radzi się odkopywanych z ziemi kamieni najstarszych świątyń, pamiętających czasy Sargona, Lik-Baga i Hammurabi, i szuka na nich dawnych napisów sumeryjskich, które zawierają dobre wskazówki dla królów; drudzy — dowodzili, że jest on uczonym, gromadzącym i zapisującym wszystko to, do czego doszła wiedza Babilonu i Assyru, aby ją przekazać dalekim, przyszłym pokoleniom; inni znowu rozpowiadali, że Nabunaid cierpi na bezsenność i straszne przywidzenia nocne, przepowiadające prędką zagładę królestwa Nabukadnezara, więc miota się pomiędzy licznymi bogami i, to wywyższa jednych, to poniża drugich, próbując, który z nich jest potężniejszy i miłosierniejszy?
Tego dnia przyszła kolej na Isztar.
Całe poselstwo z Belszarusurem udało się do świątyni Emah, wznoszącej się przy bramie Isztary.
Król stał w ciemnej celi, przed tajemniczem schroniskiem złotego posągu bogini i wróżył z dymiącej się jeszcze wątroby i jelit białego baranka.
Stał przed kotarą, ukrywającą posąg, i mówił śpiewnym głosem:
— Nie masz wyższego nad ciebie bóstwa, rządzącego światem i królami, o wielka matko Ninmah, potężna Isztar! Bądź miłościwa dla mnie — króla, usłysz szloch mój i jęki rozpaczliwe, odpuść mi grzechy moje wielorakie i ciężkie, naucz i poratuj, gdy gniew twój ukryje się w ciemności, jako srogi lew w swem legowisku!
Kapłani i kapłanki Isztary i młode tancerki, żyjące w ohydnej rozpuście na chwałę bogini miłości i płodności, — wszyscy słuchali modłów Nabunaida i oczekiwali cudu, że oto rozsunie się kotara, ukaże się ciemne oblicze bogini, zabłysną jej zielone oczy i przemówi Isztar, być może, temiż słowy, jakiemi wołała niegdyś do Gilgamesza:
— Nuże, Nabunaidzie, bądź moim kochankiem,
Twoją miłość mi daruj, o podaruj mi ją.
Bądź moim małżonkiem, a ja twoją żoną![26]
Król zmarszczył brwi, gdy syn jego zbliżył się i oznajmił, że poseł Cyrusa żąda natychmiastowego posłuchania.
Gobrjasz już nie czekał na zezwolenie i przemówił sam, utkwiwszy czarne oczy w bladem, znękanem obliczu Nabunaida.
— Królu! — zaczął. — Mój władca wie, żeś zawarł przeciwko niemu sojusz z Egiptem, z królem Lidji — Krezusem i z księciem Pakcjuszem. Cyrus Achemenides, król Medów, Persów i Anszanu, żąda od Ciebie poddania się mu i pomocy w wojnie z krajami zachodniego morza. Pod tym warunkiem pozostawi on ciebie, królu, panem nad Akkadem i Sumerem, inaczej — biada ci, biada potomkom twoim, miastu temu i krainie twojej od kresu do kresu. Rzekłem!
Tłumacz na głos powtórzył słowa Gobrjasza.
Zapanowało ciężkie milczenie. Zmora straszliwego niebezpieczeństwa zawisła pod sklepieniem wspaniałej, tajemniczej świątyni Emah.
Nabunaid nagle uśmiechnął się uprzejmie i odparł swobodnie:
— Zaprawdę powiadam tobie, dostojny pośle, że nie jest w obyczaju moim rozmawiać z gośćmi, przybywającymi zdaleka, przed tem, niż uraczę ich ucztą wspaniałą. Wydaję ją dziś wieczorem, a po niej otrzymasz odpowiedź Nabunaida, króla babilońskiego.
Posłuchanie było skończone i posłów odprowadzono do komnat gościnnych w pałacu środkowym, gdzie przy wejściu stały olbrzymie, wykute z czarnego bazaltu lwy, pożerające obalonego człowieka.
W obszernej komnacie siedział Gobrjasz i w zamyśleniu patrzał na tłumacza — Izraelitę, który stanął przed oknem i ogarniał wzrokiem wspaniałe gmachy „grodu królewskiego“, mrucząc monotonnie i groźnie:
— „Popamiętaj, Jahwe, Synom Edomitów dzień zagłady Jeruzalemu!
— Wszak oni to wołali: obnażcie a zburzcie to miasto do samych podwalin!
— Córo Babelu! Ty — pustoszycielko!
— Nazwę tego szczęśliwym, który ci zapłaci za czyny, na nas dokonane!
— Szczęść Boże, temu, który porwie i strzaska twe, niemowlęta o skałę przydrożną![27]
— Nienawidzisz Babilończyków? — spytał Gobrjasz.
— Rzekłeś, panie!
Czy jesteś pewien Izraelitów, Joszue?
— O tak, panie! I braci moich, i Elamitów, i Kaldi, i Arabi, i nawet wszystkich biedaków, od tej wielkiej nierządnicy zrodzonych! — zawołał. — Ludzie nasi działają wszędzie... od morza — do Sipary, od wschodu — do zachodu...
— Musimy sporządzić się do uczty, — rzekł, wstając i przeciągając się, Pers.
— Czas już, panie! — kiwnął głową stary Joszue.
Wieczorem odbyła się uczta w pałacu, a gdy wszyscy, oprócz króla i posłów, idąc za przykładem Belszarasura, byli już pijani, Nabunaid ujął Gobrjasza pod ramię i razem opuścili salę.
Król prowadził Persa po wspaniałych ogrodach, tarasami podnoszących się coraz wyżej, gdzie stały piękne, oplecione winem altany w gaju palm, cyprysów, cedrów i fig. Cicho szemrały fontanny i dzwoniły strumyki, biegnące w kamiennych łożyskach.
Gobrjasz domyślił się, że widzi słynne na cały świat, wiszące ogrody.
Założył je na potężnych sklepieniach, piramidalnych pilastrach i murach o nieskruszonych arkadach, wspaniały Nabukadnezar dla swojej żony. Pochodziła ona z książęcej rodziny z krainy Medów i tęskniła do gór swej ojczyzny. Rozkochany małżonek rozkazał architektom babilońskim i greckim wznieść sztuczne góry, gaje, łąki zielone, pełne cudnych kwiatów i przedziwnych ptaków.
Król zatrzymał się przy fontannie i rzekł do posła:
— Postanowiłem być wasalem twego pana, niech tylko uszanuje miasta, osiedla i rolę ludu mego i niech nie targnie się ani na Esagilę i Etemenanki, ani na Emah, ani na żadne inne dzieło wielkiego Nabukadnezara, albowiem wtedy spotkałaby Cyrusa zemsta bogów nieba i ziemi! Powtórz te słowa moje władcy twemu, a od tej chwili — memu!
Powrócili do gości. Nabunaid jednak wkrótce wyszedł, udając się do wróżbitów, którzy przybyli tego wieczora z Nippuru.
Uradowany z udanego posłowania Gobrjasz pił na umór.
Nagle zbliżył się do niego Belszarusur i, zaglądając mu w oczy z pijaną bezczelnością, zawołał ze śmiechem:
— Parsie, synu niewolnicy naszych niewolników! Oddaj Cyrusowi ten miecz i powiedz, że jest to odpowiedź króla babilońskiego!
Odrazu otrzeźwiał Gobrjasz i, nic nie mówiąc, ponieważ rozumiał że słowo babilończyka równem jest szczekaniu psa, opuścił salę.
O tej godzinie przedświtu, gdy noc Akkadu wytęża cały mrok swój, aby złe demony mogły niepostrzeżenie zaczaić się i porwać gwiazdę Szamasza, wyłaniającą się z nieznanej wschodniej krainy, ten sam siwobrody „tukkułum“, milczący i zatroskany, żegnał posła perskiego na pokładzie dużej łodzi, mającej płynąć do Siparry.
Nie spostrzegł tajny radca królewski, że do starego tłumacza, ocierając się o niego ramionami, przychodzili niewolnicy judejscy, znosili skrzynie i toboły, należące do poselstwa, i szeptali:
— Wszystko, wszystko jest w pogotowiu... Wrota wielkich tam na rzece zatarasowane, pozostawiona tylko jedna, z pomocą której można zmienić prąd Eufratu i pozbawić Babil wody... W wylotach kanałów Arachtu i Borsippy wyłamaliśmy kraty granitowe... Dostęp do miasta będzie wolny, a wojska tam nie znajdziecie... Obrońca północnego zamku, asyryjczyk Kadasz, podda się ze swoją załogą... Zginie wielka nierządnica, okrutna, trędowata!...
Stary Joszue rękę podniósł i, grożąc oczami, odpowiedział półgłosem:
— Prorok Jeremjasz przepowiedział miastu temu, że osiądą w niem zwierzęta pustynne i szakale, strusie przebywać w nim będą i nie zamieszka Babilonu żadne pokolenie po wieki wieków!...
Gorące, namiętne westchnienia odpowiedziały tym słowom złowróżbnym, a gdy „tukkułum“ z urzędnikami pałacowymi i ładownicy zeszli na wybrzeże, plusnęły wiosła, i łódź szybko sunąć zaczęła przeciwko prądowi.
Wysłuchawszy raportu radcy tajnego o odpłynięciu posła Cyrusa, Belszarusur klasnął w dłonie i krzyknął:
— Na Sina, opiekuna nocy, na Isztar — bogini płodności! Niech spróbują Persowie zdobyć twierdzę Babilu! Połamią o nią kły te wieprze nieczyste, a wtedy wyruszymy w pogoń i wytępimy wojsko ich, otoczywszy w pustyni Rhama-Hit! Weselmy się, albowiem Bel-Marduk był mi doradcą, gdym zmienił wolę króla Nabunaida... Patessi Ninmah, rozraduj oczy nasze i rozpal serca!... Niech wejdą najpiękniejsze kapłanki boskiej Isztary!
Z okrzykami, brzękiem tympanów i śpiewkami sprośnemi wbiegły nagie kapłanki „wielkiej matki,“ kochanki Tammuza.
Zaczęły tańczyć w obłędnych skokach i w rozpustnych przegięciach i skrętach, lecz na dany przez „patessiego“ znak rzuciły się do ucztujących i padły na ich posłania, zdyszane, szepcąc słowa namiętne, obejmując ramionami i wpijając się ustami w wargi mężów i młodzieńców.
Do wielkorządcy zbliżyła się główna kapłanka Isztary. Ona to w święto wiosny, po wylewie Tygrysu i Eufratesu, publicznie na oczach stotysięcznego tłumu wchodziła na szczyt bramy swej bogini i oddawała się wyuzdanemu szałowi miłosnemu w objęciach obranego przez naród najpiękniejszego młodzieńca.
Podszedłszy do łoża Belszarusura, szepnęła:
— Wyjdźmy do ogrodu, królewiczu...
Belszarusur z trudem uniósł się z łoża i skierował się ku wyjściu, trzymając nad głową złotą paterę z wonnem winem cypryjskiem.
Nagle drgnął, a czara z brzękiem potoczyła się po kamiennej posadzce.
Rozległ się krzyk gości i wnet zapadło głuche milczenie.
Na ścianie tuż przed królewiczem raptownie poruszyła się z miejsca głowa byka, wyrzeźbionego w kamieniu, i upadła, rozpryskując się na drobne kawałki.
Z otworu w murze zjawiła się długa, blada dłoń, trzymająca cienką laskę.
Powolnym ruchem ślizgała się ona po niebieskiej emalji, jak gdyby kreśląc jakieś znaki.
Nikt nie spostrzegł, kiedy cofnęła się straszna ręka, bo spojrzenia wszystkich zostały przykute do ściany, na której dymić się zaczęły, a później płonąć zielonym ogniem trzy niezrozumiałe, tajemnicze słowa:
— Mane — Tekel — Fares...
Po chwili Balszarusur w lęku obłędnym wybiegał już z sali, a za nim z wyciem, szlochem i krzykiem przeraźliwym pędził cały tłum gości, nagich kapłanek Isztary, dostojników w bogatych szatach, wyższych dowódców wojennych, eunuchów, patessi Emah, Uru, Kiszu i Borsippy, sług i niewolników, tłocząc się, popychając i walcząc ze sobą.
Po chwili sala opustoszała.
Dwóch niewolników tylko pozostało w niej.
Jeden z nich podbiegł do otworu w ścianie i szybko umocował w nim nową głowę byka, leżącą w ukryciu za kolumnami; drugi starannie zgarnął z posadzki odłamki potrzaskanych cegiełek.
— Udało się Nachumowi! — syknął pierwszy i zaśmiał się złośliwie.
— Teraz dopiero kapłani i wieszczbiarze będą łamali sobie głowy nad tem, co znaczą te słowa! — mruknął drugi.
— Nikt ich nie odczyta, bo zapomniał Babil starej mowy Sumerów! — odpowiedział towarzysz. — Będą szukali tajemniczego znaczenia, a tymczasem Nachum napisał trzy proste słowa: „Strzeż się złota Persów!“
Zaśmiali się obaj i chyłkiem wysunęli się z sali...
W dwa miesiące później Cyrus, przeszedłszy Tygrys, rozproszył wojsko Nabunaida i ruszył ku Babilonowi. Król ukrył się w Borsippie, gdzie, otoczony wróżbiarzami i czarownikami, pytał bogów o losy wspaniałego państwa, zagrożonego śmiertelnie.
Belszarusur zamknął się w stolicy i przygotował się do oblężenia, jednak Cyrus niemal bez bitwy, zdobył miasto, w którem podniósł bunt obrońca północnego zamku, a cała ludność przyłączyła się do wybuchu przeciwko znienawidzonym Nabunaidom, witając Cyrusa, jako zbawcę uciemiężonych. Surowy Ugbaru zamordował królewicza, a gdy zbuntowana ludność Borsippy przywiodła Nabunaida przed oblicze Cyrusa, rozradowany i wspaniałomyślny król zwolnił go od więzów i wkrótce oddał mu zarząd nad Kormanją.
Z bramy Isztary heroldowie perscy oznajmili ludowi babilońskiemu, że król Medów, Persów i Elamitów, Asyrji i Babilonji darowuje mu wolność, a tym, których przemocą przesiedlono do doliny dwóch rzek, pozwala wrócić do ojczyzny.
Pociągnęli więc rzeką i lądem do rodzinnej ziemi Elamici, Kaldi południowi, Aribi z Nedżdu, Bit-Jakin, Aramu, z gór Biszri, Chetyci, Fenicjanie i — tylko możni Izraelici, którzy wzbogacili się w Babilonie i zagarnęli w nim cały handel, obdarzeni przez Persów przywilejami, długo jeszcze pozostawali w obrębie murów znienawidzonej przez nich „wielkiej nierządnicy“ i innych miast — od Siparry północnej do południowego Uruku.
A później...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A później szedłem odkopanemi przez B. Koldeweya i jego niemieckich towarzyszy ulicami Babilonu.
Otacza go, znikając w górach piasku mur, — Nemitti-bel, a dalej — pagórki z piasku, usypane ręką czasu: Babil, el-Kasr, Merkez, Isan-el-Aswad, el-Ehmere...
Pagórki te są, niby wystające z grobu kości ogromnego nieboszczyka...
W nich to archeologowie odnaleźli Babilon Nabukadnezara, który wzniósł dzieło wieczyste i na tablicy, wyryć kazał dumne słowa:
— Jam jest Nabukadnezar, król Babilonu, opiekun Esagili i Ezidy, syn Nabupalassara, króla Babilońskiego. Ten pałac na mieszkanie mego majestatu wzniosłem na „irsit Babil“ w Babilonie. O pierś podziemia wsparłem silnie jego podwaliny, które wysoko, niby góry, zbudowałem z asfaltu i kamieni wypalanych. Oby na twój rozkaz, Marduku, mędrcu między bogami, napełniła mnie i potomstwo moje obfitość tego domu, który wzniosłem! Niechaj moi potomkowie panują w nim przez wieki nad czarnemi głowami![28]
Lecz Parka Atropa przecięła nić życia rodu Nabukadnezara, padł po nim krótkotrwały ród Nabunida, a Przedwieczny Sędzia w gniewie swym na nieprawość okrutnych, pysznych władców Babilonu skazał go na zagładę.
Ileż to ludów różnych burzyło i rabowało Babilon, ileż pokoleń siedliło się na ruinach grodu Marduka i Isztary, że oto okryła je gruba skorupa ziemi, resztek nędznych domostw i te kurhany mogilne, podnoszące się coraz wyżej i wyżej, usypywane podmuchami „hamsinu“?!
Kroczę płytami „świętej drogi,“ staję w podziwie przed potęgą bramy „wielkiej matki,“ patrzę na rzeźbione w niej smoki dziwne; oglądam zwaliska świątyni Emah, gdzie stał za kotarą tajemniczy posąg Isztary i gdzie w otoczeniu roznamiętnionych kapłanek wróżby czynił ni to obłąkany, ni to uczony Nabunaid, ostatni król babiloński; ze wzruszeniem patrzę na mury sali, gdzie przerażonym oczom Belszarusura zjawił się płonący, złowieszczy napis; dotykam cokołu olbrzymiego lwa bazaltowego, zdobiącego niegdyś wejście do środkowego pałacu na „irsit Babil“; zagłębiam się do kanałów podziemnych; wyobraźnią swoją usiłuję ogarnąć cały ogrom pracy cywilizacyjnej i twórczej królów Babilonu, Akkadu i Sumeru i dociec prawdy, w jaki sposób i dlaczego tak szybko zniknął ten wspaniały gród — cudo świata starożytnego, „młot ziemi“ i „siedziba bogów?“
Z tą myślą nurtującą mnie, okrążam kilkakrotnie potężne ruiny Esagili, z przejęciem wpatruję się w mocarne głazy Etemenanki, ogarniam wzrokiem niezliczone arkady i pilastry, na których zieleniły się i wołały do życia i radości barwnością klombów i kwitnących krzewów, zadziwiające, czarowne ogrody wiszące...
Pogwizduje w szczelinach i labiryntach ruin nadbiegający z pustyni „hamsin“, szeleści, zgrzyta piasek ruchomy, wiecznie niespokojny i mściwy...
Cywilizacja murów, pałaców, świątyń wspaniałych, mostów, maszyn, dróg i tunelów — wątła jest i marna, niby piękna, lecz słaba roślina egzotyczna, przeniesiona na obcą glebę. Bez pieczy i pokarmu więdnie i zanika szybko, zamienia się w chwast, który butwieje, próchnieje i znika bez śladu, pozostawiając w ziemi tylko korzenie swe, martwe i na kamień stężałe...
Jedynie lot ducha trwa wiecznie i nigdy nie ustaje... Może kreśli swój szlak zgłoskami nieznanemi w sferach wyższych i szlachetnych sił, w jakimś olbrzymim „myślozbiorze“, z którego pokolenia bezwiednie czerpią genjalne pomysły i porywy przepotężne, może przekształca i wzbogaca nowemi klejnotami skarbnicę kosmosu, uwieńczoną znakiem przedwiecznego i nieśmiertelnego „Słowa.“
Ten duch Babilonu przetrwał jego Emah, Etemenanki i wspaniałego Nabukadnezara.
20 000 glinianych tabliczek, skatalogowanych w bibljotece Aszurbanipala, przemawiają do nas żywym głosem wspaniałych „królów czterech stron świata,“ wielkich uczonych, mędrców, prawodawców, tęgich budowniczych i kierowników życia społecznego.
To nie umarło i nigdy nie umrze.
Zamknięte w skorupie piasków Nedżdu wyrwało się ono po wiekach, zdumieniem i zachwytem ogarnęło ludzkość pary i elektryczności i woła do wiecznych form i praw życia, nie mieszczącego się tylko w potężnych murach Imgur-bel, nie skrępowanego bramą z bronzu na drodze królewskiej, nie onieśmielonego tajemniczym mrokiem świątyni Isztary.
A nad Babilonem przenoszą się po dawnemu chmury piasku.
W zwaliskach czają się szakale, a pod kamieniami gnieżdżą się skorpiony.
Arabscy przewodnicy szukają skarbów w postaci szklanych klejnotów, cegiełek ze znakami Nabukadnezara, a, nie znajdując ich, wypalają sami, podrabiają, aby sprzedać turystom.
Martwa cisza zalega ulice i place zburzonego grodu Marduka.
Czasami tylko głośniej odezwie się wiatr, wpadając do skrytek w murach, do szczelin w portalach bram, a wtedy słyszę wyraźnie:
— Jam Nabukadnezar, syn Nabupalassara, król babiloński, gród ten potężnym i wspaniałym uczyniłem i sławą opromieniłem po wszystkie krańce ziemi...
Westchnąłem... Gród leży w gruzach przede mną, a sława — w muzeach Londynu, Paryża, Berlina.
Rozszarpali go ludzie i roznieśli jego strzępy po świecie, niby wilki żarłoczne, porywające ochłapy ścierwa...
Śmierć śmiertelnej doczesności, ziemskiej niedoli i ludzkiego szczęścia panuje tu wszechwładnie.
— „O kraju bez powrotu, o kraju oddalonym pomyślała Isztar.
Ninmah pomyślała o ciemnym domu, siedzibie Irkalli,
O domu, z którego wyjść nie może wchodzący doń;
O ścieżce, która jest bez powrotu, pomyślała córa boga...
Na ruinach Etemenanki usiadł sęp...
Kwilił długo, coraz jękliwiej, coraz żałośniej.
Ciskał złe wróżby, czy może łkał?“
Powracaliśmy z Babilonu, ogarnięci dziwnem wrażeniem i uczuciem smętnej goryczy wobec podkreślonej tu z niezwykłą siłą owej „Vanitas vanitatum.“
Do tego przyczynił się jeszcze opuszczony dom mieszkalny i gościnny niemieckiej komisji archeologicznej, od wybuchu wojny zapomniany, brudny, nikomu niepotrzebny.
Horda natrętnych przewodników — Arabów z Kweriszu, z których każdy pretendował do tyłułu official guide’a i nazywał się Ibrahim, literalnie obsiadła nas. Przy wypłacaniu honorarjum nie mogliśmy ani rusz się połapać, z miłym de Vos’em któremu z dziesięciu „Ibrahimów“ mamy zapłacić dwie rupje. Wszyscy ci „Ibrahimowie“ byli tak szalenie do siebie podobni! Możliwe, że są braćmi lub nawet bliźniętami te „czarne głowy,“ o panowanie nad któremi błagał bogów pyszny Nabukadnezar.
Podczas naszego błąkania się wśród ruin Babilonu, na szczęście mieliśmy tylko jednego dorosłego „Ibrahima“ i jakieś roześmiane, zwinne „Ibrahimiątko,“ co chwila znajdujące w rumowiskach to pierścień, to kolczyk, to cegiełkę lub ułamek amfory, a wszystkie autentyczne, bo ze znakami starożytnego pisma. Obfitość tych przedmiotów zmusiła mnie do obserwacji z pod oka. Niebawem przekonałem się, że to Ibrahim nosi w zwojach swego brudnego burnusa całe muzeum, nieznacznie oddaje to i owo Ibrahimiątkowi, a ten nicpoń z okrzykiem udanej radości schyla się i wydobywa „a real antiquity“ z pomiędzy kamieni lub ze stosu gruzów.
Gdy jednak wynurzyliśmy się z ruin, cała wieś obstąpiła nas, a każdy jej obywatel gotów był cośkolwiek nam sprzedać. Doprawdy, można tu było zaopatrzyć w starożytności babilońskie drugie British Museum, a nawet nabyć tak rzadkie przedmioty, jak... weksel Nabupalassara. Kto wie? Może znalazłby się amator do dyskonta tego nieco przedawnionego wekselku?
Jakiś wyrostek udawał ślepca i skamłał o jałmużnę, zawodząc żałośnie.
Opuściłem na ziemię skromną „anna“, a „niewidomy żebrak“, niby drapieżny krogulec, rzucił się na nią, porwał i wpakował sobie pod język. Jak wiadomo, jest to najpewniejszy „safe“...
Wreszcie, posiliwszy się przywiezionemi ze sobą zapasami i zaspokoiwszy pragnienie melonem i soczystym arbuzem, ruszyliśmy w powrotną drogę.
W pobliżu Babilonu spostrzegliśmy teraz głębokie, na kilka kilometrów ciągnące się transze, zardzewiałe i poniszczone zagrody z drutu kolczastego, parę kurhanów mogilnych... a dalej, gdy już minęliśmy sąsiadujące z Babilonem wioski, w jakiejś wyrwie z białego, lotnego piasku wyjrzała pustemi oczodołami biała czaszka ludzka...
Szofer opowiedział nam, że tu przez długi czas rozgrywała się niezdecydowana bitwa anglo-arabskich wojsk z turecko-niemiecką dywizją, broniącą Bagdadu.
Ślady wielkiej wojny... tu, w pustyni, w obliczu wspaniałego i tragicznego grobowca!
Czy w momencie tej orgji huku, ognia i krwi na starych murach pałacu Balszarusura nie zapłonęły po raz drugi (ale czy ostatni?) złowrogie słowa:
„Mane, Tekel, Fares?“
Jakby jednak należało odczytać je teraz?
Niech pomyślą nad tem „mędrcy“ Berlina, Londynu, Paryża, Washingtonu, bo gra warta jest świecy!
Przyjechaliśmy... zziębnięci do Bagdadu.
W połowie drogi zerwał się silny, chłodny wiatr. Słońce z trudem przebijało się przez chmury białego piasku, a w jednem miejscu ponury półmrok zgęścił się jeszcze bardziej z powodu lecącej chmary szarańczy. Spotkaliśmy ją o 10 kilom. dalej, gdy się już opuszczała i usadawiała na plantacjach wina. Straszna to plaga! Miljony trzepocących w powietrzu szklistych skrzydeł, niby przez mgłę pozwalały widzieć mieszkańców, płachtami i zapalonemi, dymiącemi żagwiami usiłujących odstraszyć i odpędzić napastników.
Nazajutrz odpoczywaliśmy, prawie nie wychodząc z hotelu i przygotowując się do dalekiej drogi. Zajrzałem tylko na lotnisko, gdzie tragicznie zginął nasz polski lotnik — Szałas podczas lotu do Indji.
Wieczorem odprowadziłem p. de Vos na kolej, która miała dowieść go do jakiegoś miasta, skąd dalej szła dobra droga samochodowa aż do Teheranu.
Czułem się samotny i smutny. Bardzo polubiłem de Vos’a. Jest to człowiek wszechstronnie wykształcony, a pozbawiony doktrynerstwa, tak nieznośnego i nudnego. Umysł jego — ostry i jasny wibruje. Pogodne, pozbawione rozgoryczenia i zawiści usposobienie czyni z niego najprzyjemniejszego towarzysza dalekiej i niełatwej podróży. Nie wiem gdzie się on obraca w tej chwili, bo jest to śmiały żeglarz na oceanie życia.
Niechże słowa te dojdą do niego, jako dalekie pozdrowienie przyjacielskie!
Miałem przed sobą jeszcze dwa dni pobytu w Bagdadzie.
Wykorzystałem je znakomicie, chociaż trochę niespodziewanie.
Zjawił się u mnie nieznany mi Arab i rozpoczął długą wstępną rozmowę, wskazując na to, że są w Iraku miejsca bardziej interesujące niż Babilon, Kisz, Siparra i Neniwa, a tymczasem nikt ich nie zwiedza.
— Prawda, — mówił, — że władze angielskie niechętnie udzielają pozwolenia na wjazd do tych miast, lecz...
— Co pan ma na myśli? — przerwałem mu, czując, że jest w tem coś, obok czego przejść obojętnie nie mogę.
Spojrzał na mnie badawczo i odparł:
— Słyszał pan o Kerbeli?
— Kerbela uważana jest za Mekkę szyitów. Pogrzebany tam jest kalif Abbas Hussein — wyrecytowałem wszystko, co wiedziałem.
— No, tak! — odparł mój gość. — Nie wie pan tylko, że Kerbela jest świętym cmentarzem, a każdy zamożny szyita-Pers marzy, aby go pogrzebano na nim. Zwożą tu zabalsamowane i wysuszone zwłoki z całego świata: z Teheranu, Londynu, Paryża, Wankuweru, Nowego Jorku, Melburnu, Szanchaju i Capetown’u...
To ciekawe! — zawołałem.
— Proponuję panu podróż do Kerbeli, tylko...
— Niech pan mówi!
— Tylko... musi pan się zgodzić na jednego jeszcze pasażera w samochodzie — mruknął.
— Dobrze, byle nie był on trędowaty lub zadżumiony! — zaśmiałem się.
— Naturalnie! — odparł poważnie. – Nie będzie to pana drogo kosztowało: trzy funty tam i zpowrotem.
— Dlaczego pan nie przyszedł do mnie przedwczoraj, gdy wybierałem się do Babilonu, bo przecież chyba tylko 30 kilometrów dzieli go od Kerbeli? — zawołałem. — Teraz będę musiał trząść się znowu po podłej drodze 120 kilometrów!
— To pan wie, gdzie jest Kerbela? — zdumionym głosem przeciągnął Arab. — Zawiozę pana za dwa funty...
Myślałem, że opuści coś, gdy mu powiem, że za Kerbelą zaczyna się kamienista pustynia Ard el-Udian, przechodząca w Nedżd, jednak nie opuścił.
Nie nalegałem, bo 87 złotych nie było ceną wygórowaną, raczej zupełnie niską.
Dlaczego ten Arab jest tak niewymagający?
Może ten drugi pasażer?...
— Kto ze mną pojedzie? — spytałem, podejrzliwie patrząc w oczy mego gościa.
— Jest to Pers, bogaty Pers, kupiec... jedzie z Florencji... — odparł niechętnie.
— Cóż wiezie ze sobą ten kupiec? Może kontrabandę? — pytałem znowu.
Arab uśmiechnął się wesoło i odpowiedział:
— Żadnej kontrabandy — trochę jabłek i szafranu... na drogę.
Skoro ten Pers jedzie z zagranicy, musi władać językami obcemi.
— Nie, Pers nie mówi żadnym językiem.
— A zatem będziemy milczeli! — zauważyłem.
— O tak, panie! Pers nie odezwie się ani słowem... — zapewniał mnie Arab.
— Więc all right! Dwa funty tam i zpowrotem. Odjazd jutro o 7-ej rano. Oto funt zaliczki! — zakończyłem nasz układ.
— A gdzie Pers? — zapytałem.
— Wsiądzie po drodze — odparł swobodnie.
Ułożywszy bagaż: skrzynkę z owocami, sandwiczami i biszkoptami, oraz pięciolitrową emaljowaną butlę z wodą, ruszyliśmy.
Jedziemy znaną mi już rozbitą, okropną drogą do Babilonu, ale w połowie jej Arab skręca na zachód i wkrótce staje przy małej karawanie z trzech wielbłądów złożonej.
Mój szofer i poganiacze wstawiają do samochodu dość ciężką i długą skrzynię, owiniętą kobiercami i omotaną rzemieniami.
— To widzę, że Pers usiądzie obok was? — pytam.
Odpowiada mi wykrętnie:
— Wolałbym, żeby pan tu usiadł...
Przenoszę się na przednie siedzenie, gdzie stopy praży mi gorąca blacha.
Nic nie mówię, bo tymczasem jakieś niejasne podejrzenia wkradają mi się do duszy.
Czekam jeszcze i obserwuję.
Koło Mussedżibu przeprawiamy się przez Eufrates i jedziemy dalej.
Zanosi skądś jabłkami i mdłym aromatem szafranu.
Mój szofer nagle ogląda się i węszy, głośno parskając. Wreszcie uśmiecha się i mruczy sobie pod nosem, ale tak, żebym go słyszał:
— On jest suchy i dobrze dojrzały...
— Kto? pytam nieco zdumiony.
— On! — kiwa Arab głową wtył. — Pers...
Eureka! Wszystko zrozumiałem. Wieziemy nieboszczyka Persa, prawowiernego szyitę, aby mułłowie pogrzebali prochy jego w ziemi Husseina.
— A te jabłka i szafran? — pytam.
— Nieboszczyk został zabalsamowany, lecz długo płynął statkiem i jechał koleją jak zwykły „towar“. Na wypadek, gdyby się popsuł w drodze, obsypano ciało szafranem i codziennie obkładano świeżemi jabłkami... dla dobrego zapachu...
Mówiąc to, Arab śmiał się bezczelnie. Po chwili ciągnął dalej:
— Słyszałem, że taka „martwa kontrabanda“ kosztuje rodzinę bardzo drogo, bo władze, kolej i okręty nie dają pozwolenia na przewóz jej... Trzeba więc komuś płacić hojnie... Anglicy też nie lubią tych transportów, obawiając się chorób zakaźnych. Zwykle więc nieboszczyk wyjeżdża z Bagdadu lub Mossulu na wielbłądach, a w drodze zabiera go samochód. Tak też zrobiłem, aby uniknąć kłopotów z policją i nie stracić zarobku, bo krewni Persa płacą mi za martwego pasażera daleko drożej niż ja zażądałem od żywego pasażera...
Znowu się zaśmiał. Mimowoli uśmiechnąłem się, patrząc na jego bezczelną, ciemną twarz.
— A jeżeli wieziemy ze sobą dżumę lub cholerę? — zapytałem po chwili.
Machnął ręką i odparł wesoło:
— Rzadko się to zdarza! Był to bogaty Pers, więc musiał umrzeć na chorobę bogaczy: na serce, wątrobę lub...
Puknął się w czoło i dodał:
— Bach! Udar krwi tu i... zapraszam się do ciebie, Abbas Hussein!
Wkrótce zaczęły się pola uprawne, sady owocowe, z jabłoniami, drzewami oliwnemi i migdałowemi, a w godzinę później ujrzałem miasto, skupione, zbite w jedno szaro-żółte zbiegowisko domów o płaskich dachach; nad miastem górował meczet Husseina i dwa wysmukłe, z barwnych cegieł zbudowane minarety.
Czekają już na nas przed bramą odbiorcy, bo kilku Persów w czarnych czapeczkach, ujrzawszy „Minerwę“, przegradza nam drogę. Z płaczem i głośnemi okrzykami zabierają nasz bagaż i odchodzą, rzuciwszy kilka słów szoferowi.
Arab pozostawia maszynę przy bramie pod opieką nagiego żebraka, który natychmiast gramoli się do środka, uciesznie szczerząc zgniłe, żółte zęby.
— Odprowadzę pana do dobrej jadłodajni i przyjdę, gdy załatwię swoje interesy! — mówi szofer.
Ulice Kerbeli są dość równe, szerokie i czyste, co jest zasługą Anglików, mających baczne oko nad „świętem miastem“, do którego ze wszystkich stron dążą kondukty z nieboszczykami i większe lub mniejsze tłumy i karawany piegrzymów.
Nieraz przychodzą tu zdaleka, z Persji środkowej i południowej, samotni pielgrzymi, dźwigając na barkach ciała zmarłych krewnych. Istnieje w Iraku i Persji specjalna klasa „tragarzy śmierci“, którzy podejmują się dostarczenia nieboszczyków na cmentarz w Kerbeli. Ustanowiono przeróżne taksy za taką eksportację zwłok. Zależy ona od środków komunikacji. Najtańsza — gdy przedsiębiorca wynajmuje żebraków, a ci biedacy za utrzymanie dzienne i drobne wynagrodzenie niosą na sobie nieraz rozkładającego się trupa, dla „zapachu“ obłożonego jabłkami. Głodni, źle odżywiani, w drodze tragarze wykradają z trumny jabłka i zjadają je.
Inni wiozą nieboszczyków na wielbłądach po dwie trumny na każdym; łodziami i statkami, wreszcie samochodami, — jako najlepszy i najdroższy sposób.
Co do jabłek „dla zapachu“ podróżnik Hermann Norden opowiada, że jabłka te po przybyciu nieboszczyka do Kerbeli chętnie kupują przekupnie i natychmiast rozkładają je na swoich straganach.
Spotykałem nieraz zadziwiającą obojętność ludzi wschodnich do śmierci i jej „atrybutów“, więc osobiście nie uważam tego opowiadania za przesadę lub blagę.
Tenże Norden twierdzi, że przedsiębiorcy, przewożący nieboszczyków drogą wodną, nieraz wrzucają zwłoki do rzeki, lecz w Kerbeli, zapłaciwszy łapówkę kapłanom, otrzymują poświadczenie, że ich „klient“ został dostarczony do grodu Husseina i pogrzebany pocześnie w miejscu świętem.
W tłumie ulicznym spotykałem przeważnie Persów, a pomiędzy nimi dziwnych ludzi — brodatych, wąsatych, noszących jakieś mundury, z pod których wyziera długa, brudna koszula, na nogach zaś mocno zniszczone trzewiki, niegdyś należące niezawodnie do „tommy“ angielskich.
Obwieszeni przeróżnemi monetami, świecidełkami i amuletami, kroczą ci ludzie poważnie i tajemniczo, opierając się na długich laskach, zakończonych mosiężną siekierką. Barankowy, stożkowaty kołpak z amuletami i dzwoneczkami i bębenek lub trzystrunne skrzypce stanowią najważniejsze oznaki tej klasy ludzi Islamu. Są to derwisze, najczęściej półobłąkani lub epileptycy, lecz zawsze niepoczytalni i nieobliczalni fanatycy.
Przy sklepiku z jarzynami golarz „urabia“ oblicze młodego Araba, ciągle kłaniając się przed nim.
Zrozumiałem przyczynę tego poszanowania. Klient ma zielony turban na głowie. Oznacza to, że jest on syed’em potomkiem Mahomeda, prawdopodobnie żyjącym z jałmużny, którą mu wypłaca z datków publicznych wszechwładny pan Kerbeli, wielki „mużdahid“ — biskup muzułmański, najwyższy sędzia i prawodawca.
Kler Kerbeli posiada ogromne kapitały, bo szmat ziemi, potrzebnej do grobu nieboszczyka, kosztuje tu bardzo drogo. Podobno mułłowie od czasu do czasu zamykają swój cmentarz i robią porządek, wyrzucając stare kości i przygotowując „świeże“ tereny dla kolejnych pogrzebów.
W sklepikach, które widziałem w pobliżu meczetu Husseina, kupcy sprzedają różne przedmioty kultu: czworokątne kawałki gliny z napisami koranicznemi i widelce mosiężne, wyobrażające dłoń córki Mahomeda, żony Alego, matki Husseina — błogosławionej po trzykroć Fatmy; szkaplerze, napełnione ziemią z grobu Husseina; amulety ze świętemi znakami Alego z Nedżefu i Husseina z Kerbeli; kamyczki z modlitwami; różańce i inne pamiątki. Te kawałki ziemi roznoszą pielgrzymi po całym świecie i podczas modłów dotykają ich czołem. Widelce o pięciu zębach służą do zadawania ran w głowę podczas nabożeństw w miesiącu „muharram“ i „rammadan“, poświęconych wspomnieniom o kalifie Alim i synie jego Husseinie.
Zacząłem przemyśliwać nad tem, w jaki sposób i z czyją pomocą mógłbym zajrzeć na cmentarz, to prawdziwe „Campo Santo“ szyitów.
Udało mi się tylko zdaleka ujrzeć białe i szare grobowce, tłumy ludzi, snujących się pomiędzy rozpalonemi kamieniami, które, niby ponure krzewy, wyrastają z jałowej, martwej ziemi, z trudem zwalczanej codziennie setkami kilofów i rydli, przygotowujących coraz to nowe i nowe groby.
Mój Arab załatwił swoje sprawy szybko. Powrócił zadowolony i, zacierając ręce, rzekł wesołym głosem:
— Jestem gotów! Jedziemy! Przed 11-tą zdążymy do Bagdadu. Dobrze się stało, bo obawiałem się, że wypadnie zanocować w świętem mieście.
Jednak przed odjazdem poczęstował mnie kawą. Dopiero po trzeciej filiżance usadowił mnie w „Minerwie“ i ruszył całym pędem.
Wyczerpany i rozbity powróciłem do Bagdadu przed północą. Trzymano nas długo na przeprawie, gdzie zgromadził się tłum „tragarzy śmierci“ i wynikły jakieś spory co do kolejności wstępu na prom.
Myślałem o „Campo Santo“ muzułmańskiem.
Cmentarz ten istnieje bez przerwy 1300 lat.
Czy ktoś, choć w przybliżeniu wie, ile miljonów ludzi zamknęła w sobie ziemia Kerbeli? Kto ze znakomitych ludzi Islamu znalazł tam miejsce ostatniego spoczynku? Czyje łzy wżarły się w tę ziemię rozpaloną, okrytą odłamkami kości ludzkich, może należących niegdyś do wspaniałych szachów teherańskich, do różnych kalifów bagdadzkich, do nędznicy z wertepów dżamijskich, do trędowatego derwisza, lub do nieznanego poety, tworzącego dla piękna, nie dla sławy zawsze prawie ukrywanego imienia?
Któż teraz wskrzesi wspomnienia o ludziach, leżących pod szaremi, bezimiennemi kamieniami?...
Znowu prażę się w autobusie Nairn Eastern Transporting Company.
Wśród pasażerów nie mam nikogo znajomego.
Kilku dziarskich żołnierzy angielskich, jadących na urlop do Anglji, a pośród nich sporo chorych na malarję; dwóch kupców angielskich i jeden Arab.
Ten pasażer jeszcze w Bagdadzie, w garażu autobusowym zwrócił na siebie moją uwagę. Wysoki, przystojny, w nowym, cywilnym, szarym garniturze trzymał się z wielką godnością, stanowiącą przyrodzoną cechę ludzi Wschodu.
Tego, więcej, niż sławetnej ideologji, należałoby się Europie nauczyć od Wschodu. Piękna to cecha i bardzo miło jest obcować z ludźmi, posiadającymi ją.
Spory tłum odprowadzał Araba, a gdy żegnano odjeżdżającego, każdy z obecnych całował go w rękę, lub w ramię.
Myślałem, że jest to jakiś „mużdahid“ lub inna osoba duchowna i uspokoiłem się.
Autobus z rykiem przebiegł most Maude; jeszcze raz ujrzałem płaski dach hotelu swego, wąskie uliczki starej dzielnicy i komorę celną. Dalej niewielki skrawek szosy, a za pierwszą i ostatnią wioską — pustynia.
Mieszkając w Bagdadzie, wyczuwałem tylko oddech jej i domyślałem się jej sąsiedztwa z przyćmionych zórz wieczornych, zamglonych piaskiem, wiszącym w powietrzu.
Teraz odrazu, bez uprzedzenia rzygnęła ona białym osypem, opaliła płomiennem westchnieniem dzikiej radości, porwała, otoczyła ze wszystkich stron, mamić jęła drganiem mirażów i niepokoić drażniącym biegiem wirujących trąb kurzu.
Znam Sacharę; ślady moich ognisk pozostawiłem w Gobi, w Głodnym stepie, na równinie Abakańskiej i na okrytych staremi cmentarzyskami przestworach Kirgizkiej Alasz Hordy, więc rozumiem, że to „dżinny i szejtany“ pędzą przed nami te słupy wirujące, smagają piach lotny długiemi biczami, zgrzytają, syczą, gwiżdżą, wyją głośno i przenikliwie...
Od czasu do czasu zrywają się stadka salg, do ogromnych jaskółek podobnych; niezgrabnie pełzną i czają się za wydmami duże, biało-szare jaszczurki, które „tommy“ — mój sąsiad nazywa „iguanami“; połyskują, do bólu rażąc oczy, porzucone blaszanki Standard Oil-Company od nafty, czasami puste butelki; dalej — bieleją kości wielbłądów.
Wprawne oko myśliwego tu i ówdzie spostrzega trop szakali płochliwych...
W miejscu, gdzie ślady autobusów biegną przez wąwóz, przecinający szereg piasczystych, nagich pagórków, kilku Arabów coś majstruje przy ciężarowym samochodzie, który ugrzązł w głębokim wykrocie.
Taki olbrzymi kraj, jałowy, pustynny, straszny, nikomu niepotrzebny i dla nikogo niedrogi!.. Od osiedla do osiedla — dziesiątki kilometrów... Roli uprawnej — odsetek znikomy, zależny od wielkiego wysiłku ludzkiego... I nagle przyszli tu biali ludzie i jakgdyby o skarb największy rozpoczęli walkę o te piachy, iguany, wydmy, szkielety gór, te ubogie nędzne „duary“ czarnogłowych, posępnych, nieufnych i zdradliwych ludzi, o tę malarję, dżumę, cholerę, trąd i krwawą, dyzenterję tropikalną...
Czego oni szukają tutaj?
Nafty mossulskiej? Nie, nie jest to dostatecznie potężna przynęta!
Jedni z nich chcieli usadowić się na granicy Indji i zagrozić Wielkiej Brytanji.
Drudzy zamierzali zabezpieczyć sobie brzegi morza Czarnego i Śródziemnego, aby panować na nich...
Inni znów pragną mieć oko nad uprawianą tu polityką, więc ugrzęźli w Syrji, nie bardzo wiedząc, co mają dalej z tym mandatem robić, bo to zabawka kosztowna i kłopotliwa.
A ile pieniędzy rzuca się na te zabawki? Ile trudów, ile żyć ludzkich, ile wysiłku myśli i daru przewidywania?
Czy nie świta już w głowach polityków myśl, że gra nie jest warta zachodów?
Czy nie wyczuwa się jeszcze w powietrzu burzy, jako plonu zasiewu wiatru?
Lecz oto i przeprawa przez Eufrates...
Znam już ten prom, tych przewoźników i ich ubogie szałasy.
Musimy czekać, bo prom uczepił się przeciwległego brzegu.
Wychodzę z autobusu, żeby zrobić kilka zdjęć fotograficznych.
Od strony Bagdadu nadbiegają dwa samochody, piękne Packardy. W każdym z nich znajduje się po czterech pasażerów i sporo bagaże, umieszczone na stopniach wozów.
Stają tuż za autobusem Nairna, przegradzającym im drogę.
Wdrapuję się na wysoką wydmę, aby ogarnąć aparatem większą przestrzeń.
Z jednego z samochodów wyskakuje dwóch pasażerów i podbiega do drugiej maszyny.
Zdejmują hełmy i pytają zniżonemi, pełnemi służalczej troski głosami:
— Jak się czuje wasza cesarska mość...
— Dziękuję, panowie, zupełnie dobrze! — brzmi odpowiedź.
Uważnie przyglądam się mówiącemu.
Nie mogę ochłonąć ze zdumienia! Przecież ja znam tego młodzieńca?
Prawda, że zapuścił on teraz wąsy i bródkę i stał się jeszcze bardziej podobny do popularnych portretów tragicznego cara Mikołaja II.
Przypominam sobie czasy syberyjskich rządów admirała Kołczaka, gdy to pewnego razu gruchnęła wieść, że w stanicy kozackiej nad Irtyszem ukrywa się uratowany cesarzewicz Aleksy, który uniknął strasznego losu całej rodziny, zamordowanej w Jekaterynburgu. Powstało wtedy wielkie poruszenie — radość i konsternacja. „Następcę tronu“ potajemnie wywieziono do Omska i tu wszyscy byli przekonani, że widzą przed sobą „cudowne ocalenie“ spadkobiercy tronu Romanowych. Dopiero sprowadzona jakaś dama dworu cesarskiego rozpoznała „ersatz“, falsyfikat i mistyfikację, podobno, zgoła mistrzowską. „Następca tronu“ zwiał bez śladu a wkrótce też zniknął bezpowrotnie i sam rząd syberyjski.
„Cesarzewicz“ jednak wynurzył się niespodziewanie i oto widzę go i poznaję tu na brzegu Eufratesu. Nieśmiertelna mistyfikacja podróżuje „Packardem“ w „nieokreślonym kierunku“ i ku nieznanemu celowi.
Po przeprawie Packardy „Jego Cesarskiej Mości“ przegoniły nasz autobus i utonęły w obłokach piasku.
— Bon voyage, sire! — pomyślałem wtedy. — A bacz, aby twoi dworacy nowego typu nie doprowadzili cię do lochu „czeki“ lub, jeśli wolisz do g. p. u.!
Nie miałem czasu dłużej rozmyślać nad tem dziwnem spotkaniem, bo posłyszałem jęki i ciężkie westchnienia.
To nagle jęczał gruby kupiec angielski, co chwila dotykając karku i marszcząc się boleśnie.
Wzdychał ciężko Arab w szarym garniturze.
Niezawodnie cierpieli obaj, a że jestem podróżnikiem, podobno „doświadczonym“, więc i tym razem byłem dobrze zaopatrzony w niezbędny inwentarz, w którym apteczka zajmuje poczesne miejsce.
Zacząłem więc wybadywać obydwóch chorych i oglądać ich.
Anglik miał olbrzymi wrzód na szyi, coś w rodzaju karbunkułu, bo nawet trochę gorączkował.
Przyłożyłem mu okład z „antivirus mixtus“, doskonałą surowicę na przypadłości tego rodzaju. I w tym wypadku środek ten nie zawiódł. Bóle wkrótce ustały, a nazajutrz wrzód zmiękł; chory, jak przypuszczam, był na dobrej drodze. O dalszym losie jego jednak nic nie wiem, bo zostałem w Damaszku, a kupiec jechał do Aleksandretty, gdzie miał wsiąść na statek.
Arab zaś cierpiał na biegunkę.
Dwa proszki, zawierające salol, taninę, opjum i węgiel, receptę których dał mi niegdyś pewien lekarz wojskowy, praktykujący w Indjach, poskutkowały piorunująco. Mój pacjent poczuł się znacznie lepiej i, co najważniejsza przy jeździe samochodem, — spokojniej.
W Azji, zawdzięczając aspirynie, salicyli, jodynie i tymże proszkom, słynęłem wśród Sojotów, Mongołów i Tybetańczyków za „ta-lama“ — wielkiego lekarza, ale i tu w zakurzonym, rozpalonym angielskim autobusie moje zdolności lekarskie wzbudziły poszanowanie.
„Tommy“ uśmiechali się do mnie życzliwie i częstowali tytoniem mocnym, jak czarny proch; ukojony Anglik nalał mi pół szklanki whisky, która zmieszana z wodą mrożoną bardzo mi smakowała, a Arab uśmiechnął się do mnie obiecująco.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie, zapytałem więc, czy istotnie jest osobą duchowną.
Parsknął śmiechem i odparł:
— Nic podobnego! Jestem szefem policji w Bagdadzie.
— Ależ nie dlatego chyba Arabowie całowali pana po rękach?! — zawołałem zdumiony.
— Oczywiście, że nie! Pochodzę z rodziny, spokrewnionej z kalifem Husseinem — odpowiedział policmajster bagdadski.
— Seyd?...
— Yes, I am! — potwierdził z dumą. — Tak!
Z trudem powstrzymałem się od pytania: czy nie myśli on, że biedak Hussein na widok jego anglo-irakskiego munduru policyjnego codziennie trzy razy przewraca się w swoim grobowcu?
W Rahmadi zajęliśmy miejsce w dużym autobusie, który dojeżdża tylko do tej osady, gdyż przez piasczystą część pustyni przed i za Eufratesem nie mógłby przejść ten ciężki olbrzym sześciokołowy.
Znowu kamienista pustynia, znowu ten sam szlak, wytknięty oponami wozów Nairna, znowu te same Fordy strażnicze i znajome, czarne, ponure oblicza zbrojnych Beduinów.
Skwar i kurz, huk, turkot, brzęk i wstrząsy autobusu, przytłaczająca cisza, która się rozparła na piersi pustyni, jak zmora ciężka i złowieszcza, zmęczyły mię w końcu.
Zacząłem drzemać w fotelu. Jednak hełm nie pozwalał mi wygodnie oprzeć się plecami, więc zdjąłem go i położyłem na pokrywie lodowni, gdzie się przechowuje mrożona woda do picia.
Zasnąłem i przespałem prawie dwie godziny. Po przebudzeniu spostrzegłem, że mój hełm zniknął.
Nie znalazłem go ani na siatce, ani na podłodze. Prawdopodobnie silniejszy podmuch wiatru porwał go i wyrzucił przez okno.
Byłem ucieszony. Stał mi się już niepotrzebnym ten przyciężki i mocno zniszczony hełm. Nie wiedziałem co robić z tak ogromnym „meblem“, bo go do żadnej walizki nie można wpakować. Miałem ze sobą miękki kapelusz filcowy, który już od Damaszku będzie wystarczający.
Pasażerowie wyrażają mi ubolewanie z powodu „dotkliwej zguby“.
Staram się przekonać ich, że bynajmniej nie jestem zrozpaczony.
Przypominam sobie nagle i opowiadam zabawną historję, opisaną, zdaje mi się, przez Marka Twaina.
Jakiś Amerykanin, podróżujący koleją, a później tramwajem, miał wiele wstydu, przykrości i kłopotu z paczką, w której znajdował się mocno niearomatyczny ser. Chciał się go wreszcie pozbyć, więc umyślnie zapominał paczkę w wagonach. Nic z tego! Uczciwi pasażerowie niezmiennie zwracali mu zatruwający powietrze bagaż, doprowadzając do rozpaczy nieszczęśliwego posiadacza sera.
Moi towarzysze, słuchając tego opowiadania, śmiali się głośno.
W złą godzinę opowiedziałem tę przygodę amerykańską, bo w kwadrans potem, jakiś prywatny samochód dogonił nas, a szofer krzyczał i wymachiwał w naszą stronę... moim hełmem.
„Tommy“ ryczeli ze śmiechu, chory kupiec, trzymając się za omotany bandażami kark, podskakiwał wesoło, szoferzy dowcipkowali na wyścigi.
Hełm powrócił do mnie.
Musiałem „zapomnieć“ go w kilka dni potem w szafie „Gospody św. Rodziny“ w Jerozolimie. Miłe Marja i Luiza, z pewnością, miały z nim sporo kłopotu. A może, oczekuje on na mój następny przyjazd do Ziemi Świętej?
Wieczorem stanęliśmy w Kasr el Rutba.
Posilałem się przy jednym stole z moim pacjentem Arabem, który czuł się już znacznie lepiej.
Po kolacji zaprosił mnie do koszar swoich beduińskich policjantów.
Tu, jak wszędzie, synowie pustyni spotkali go, przyklękając przed „syedem“ i całując go po rękach.
Usadowiono nas na miękkiem posłaniu, okrytem kobiercem i poduszkami, a sierżant z niskim ukłonem podał nam drobne filiżaneczki mocnej, czarnej i gorzkiej kawy, trzymając naczynka w obu dłoniach.
Arab przemówił do policjantów, stojących przy ścianach, niby nieruchome, ciemne karjatydy.
Natychmiast usiedli. Jeden z Beduinów wyciągnął z za pasa małe skrzypce, przypominające kaukaską „zurnę“, i zaczął brzdąkać.
Po kilku taktach rozległ się śpiew — ponury, monotonny, jakgdyby wicher wył poza murami Kasr el Rutba...
Po każdej zwrotce śpiewaka, chór powtarzał ostatnie słowa jego.
Arab, pochylając się ku mnie, tłumaczył mi sens tej pieśni dzikiej, niemal groźnej.
Beduini przypominali sobie dawne dzieje i zamierzchłą sławę koczowniczych szczepów, wyliczali szeichów plemienia Aneza, Heddina, Beni-Chaled, Mauali, Ibn-Rustar, Ibn-Dżebur; imiona Ben Abdallah, Abd-el-Saud, Dżafar ben Hassan i dziesiątki innych, niby litanja nieskończona, padały w półzmroku koszar, wznoszących się w sercu zaczajonej, znękanej i nigdy nie ukojonej pustyni.
Nagle podniosłem głowę. Przebrzmiało i utonęło w potoku innych znajome imię...
— Tadż-el-Fahr-abd-el Niszaan? — zapytałem Araba. — Czy dobrze słyszałem?
Policjant przerwał śpiew i powtórzył sierżantowi moje pytanie.
— Tak! — odparł Beduin. — Tadż el-Fahr-abd-el-Niszaan był szeichem szczepu Fedaan... Było to dawno... może tysiąc lat temu, a, może, jeszcze dawniej...
— Proszę powiedzieć tym ludziom, że szeich Tadż el-Fahr był moim rodakiem, bo pochodził z Lechistanu, a pustynię tę przecinał zaledwie sto lat temu! — zawołałem. — Być może w któremé z koczowisk Nedżdu pozostał jeszcze starzec, który w dzieciństwie widział białego szeicha...
Beduini, wysłuchawszy objaśnień mego towarzysza, zaczęli się naradzać. Wreszcie sierżant rzekł:
— Tadż el-Fahr abd-el Niszaan był białym wojownikiem — o tem opowiadają baśniarze przy ogniskach. Był dzielny, waleczny i wspaniały, lubował się w jeźdźcach zuchwałych, w pieśniarzach, w koniach naszych, za które płacił złotem...
— Proszę powiedzieć Beduinom — zwróciłem się do Araba, — że biały szeich do śmierci wspominał wojowników Nedżdu, a wielcy pieśniarze Lechistanu uwiecznili w opowieściach swoich imię jego i umiłowanych przez Tadż-el-Fahra jeźdźców pustyni.
Posłyszawszy to, policjanci pustyni zaczęli cmokać ustami i kiwać głowami na znak przyjemnego zdumienia.
— Boże wielki! — myślałem. — Byłeś łaskaw dla nas Polaków nawet w dobie wielkiej męki i niedoli naszego narodu! Oto rzuciłeś jego dzielnych, tęgich, walecznych i uduchowionych synów do wszystkich zakątków tego padołu łez i zgrzytania zębów. Mroźna Syberja i Kamczatka dzika; walcząca o wolność i prawa człowieka Ameryka, San-Domingo, Madagaskar, Brazylja, Afryka, i nawet ta jałowa, strasząca martwotą swoją pustynia, widziały Polaków, a imiona ich powtarzają w pieśniach swoich lub w modlitwach synowie tej ziemi...
Opowiedziałem wszystko, co przypomnieć sobie mogłem o „Farysie“, Wacławie Rzewuskim, potomku hetmanów, emirze Beduinów Nedżdu, człowieku tragicznym, nie układającym się w konwencjonalnych, standartowych ramkach współczesności i szukającym na Wschodzie nie tyle wrażeń i przygód niepowszednich, ile, jakiejś trwałej, z granitu wykutej prawdy, którą przeczuwała ta dusza burzliwa i czego łaknęła w swych wzlotach i upadkach.
Arab, szef policji, słuchał uważnie i uśmiechał się trochę ironicznie.
On chyba dobrze wiedział, że na tym Wschodzie, gdzie w policji służą Beduini Nedżdu, a po miastach panuje ponad wszystkiem giełda, — Prawda leży jeszcze głębiej niż ruiny Neniwy i Babilonu.
Może już nawet umarła ona, a resztki jej wyrzucili mułłowie, ci, którzy za dobrą zapłatę kojarzą ohydne małżeństwa „mutta“ — na godzinę, na miesiąc lub na rok, pobierając za to połowę wiana, wypłacanego oblubienicy przez przygodnego małżonka bronzowego, czarnego lub białego...
Jednak powtórzył słowa moje Beduinom, a ci znowu cmokali ciemnemi wargami i kiwali głowami.
Autobus zaryczał ochryple.
Pożegnaliśmy Beduinów i wyszliśmy z bramy Kasr el Rutba.
Ciemna noc wisiała nad pustynią. Na horyzoncie strażnicze Fordy snopami projektorów lizały niewidzialne wydmy, wąwozy i zbocza okolicznych gór; za niemi kilka prywatnych maszyn zdążało ku Damaszkowi.
Za mknącemi smugami świateł popędził natychmiast autobus Nairna.
Znowu męczeńska noc bezsenna.
Chrapią „tommy,“ od czasu do czasu jęczy kupiec z karbunkułem, wzdycha Arab — policjant i mruczy przez zęby:
— La Illa Illah Allah u Mahomed rassul Allah-Allah Akbar!
Byłem zdumiony, że „syed“ nie zapomniał jeszcze nagminnej modlitwy do swego „świętego“ przodka.
Z radością powitałem zaraz po wschodzie słońca zjawiające się na prawo uskoki Dżebel Kalamun, a wkrótce potem ciemną plamę oazy Damaszku na horyzoncie.
Stanąwszy w hotelu arabskim, poleconym mi jeszcze w Bagdadzie, czułem się bardzo szczęśliwy po rzeczywiście nużącej podróży w autobusie.
Nie mogłem poświęcić zbyt dużo czasu Damaszkowi, najpierw dlatego, że nie było tu już nigdzie sławnych szabel i handżarów ze stali damasceńskiej, a potem, że miałem jeszcze w projekcie spory szmat drogi, zanim ujrzy mnie pokład statku francuskiego.
Przebrany, wykapany i wyświeżony wychodzę na zwiedzenie miasta.
Znam już Damaszek, poznałem go już w Warszawie.
Mam pod tym względem niezawodny system. Przed podróżą studjuję odnośną literaturę i biorę z sobą na drogę najstarsze dzieło i najnowsze.
Pierwsze zwykle daje dużo materjału romantycznego i legendarnego, drugie — ścisłość najnowszych badań. Konieczną jest ta „ścisłość“ nawet dla pisarza, którego pożrą z flakami uczeni — specjaliści, jeżeli on o jeden dzień omyli się w dacie założenia miasta, i krytycy, gdy się o tem dowiedzą od uczonych — specjalistów.
— A to blagier — ten autor! — powiedzą. — Pisze, że Damaszek leży o 240 kilometrów od Palmiry, a tymczasem „sam“ profesor Mouton, znany specjalista, oblicza tę przestrzeń zaledwie na 238...!
To też w Damaszku miałem ze sobą starego Portera, „Five years in Damask“, z r. 1870; i najnowszego — P. Barnabé Meistermanna.
Niósł za mną te książki młody, inteligentny Arab, doskonale mówiący po francusku, a lubiący wstawiać zupełnie nie à propos — wyrazy angielskie.
Otóż najpierw ogólne wrażenie.
Jest to miasto wstrętnych handlarzy, oszustów i wyzyskiwaczy, którzy nabierają podróżnika nawet na wymianie pieniędzy i na znaczkach pocztowych. Sprzedali mi stare, nie mające już obiegu znaczki, a resztę wydali tureckiemi, nie przyjmowanemi nigdzie piastrami dziurkowanemi.
Interesowała mię bardzo broń damasceńska, w której się lubowałem niegdyś i posiadałem dość dobre zbiory. Nic nie znalazłem w sklepach, na bazarach i u antykwarów. Same falsyfikaty — bezczelne, ohydne, lapidarne.
Przewodnik uspokoił mnie, objaśniwszy, że sprawcą tego był Tamerlan, który w r. 1401 zburzył Damaszek, a słynnych rusznikarzy jego wywiózł do Azji Środkowej. Prawda! W Turkiestanie, a szczególnie po wsiach turkmeńskich spotykałem piękne klingi damasceńskie, a parę takich „białych kruków“ posiadam.
Tu, tak samo, jak w Bagdadzie, na każdym kroku giełdy, znacznie mniej ożywione, bo Syrji pod rządami Francji tranzakcje handlowe podupadły, sporo warsztatów przemysłowych zakończyło swój żywot, firmy zwinęły inte resy, a tłumy bezrobotnych błąkają się po mieście i godzinami tkwią przed oświetlonemi oknami licznych kabaretów: Chat noir, Paradise i t. d.
Zjawisko to niebywałe dla miasta, które szczyciło się nazwą „bramy Mekki“ i było czczone, jako trzecie miejsce święte w hierarchji grodów muzułmańskich!
Lecz taki już los tego miasta! Ciągle przechodziło ono z rąk do rąk i zmieniało ideały swoje.
Na kolumnach Karnaku spotykamy nazwę „Dimasku“, zdobytego przez faraona Tutmesa III.
A przed tem jeszcze długie i burzliwe pędził życie Damaszek!
Założył to miasto, podobno, Uz, prawnuk Noego; za czasów Abrahama było ono już znacznie zaludnione i bogate; przy Dawidzie znano tę stolicę niezależnego państwa, prawdopodobnie chetyckiego księstwa; przechodził on w ręce Asyryjczyków i królów babilońskich, a później Persów. Panowali nad Damaszkiem Aleksander Wielki, Rzymianie, kalif Omar, kalif Saladyn i t. d. aż wyrwany Turkom dostał się pod rządy Wysokiego Komisarza Francji, noszącego straszliwie długi tytuł, chociaż jest to nader sympatyczny, dobrotliwy jegomość i wcale tęgi literat.
Damaszek przyzwyczaił się już do naśladowania obcych obyczajów, za co nie lubił go surowy Mahomed, chociaż nazywał okolice miasta „czwartym rajem“, więc i teraz prawowierni muzułmanie uczęszczają chętnie i gromadnie do „Chat noir“, gdzie francuskie aktoreczki produkują się w nader otwartych strojach, co prawda, nietylko dlatego, że w Damaszku panują upały.
Pięknie ujęta w kamienne i drewniane łożysko rzeka Barada przecina miasto.
Obok dużych gmachów, częściowo pozostałych po administracji tureckiej, i kilkunastu, wzniesionych już przez Francuzów, naogół miasto składa się z małych, brudnych i ciasnych domów, w których mieści się do 200.000 mieszkańców: Arabów, Syryjczyków, Ormian, Greków, Żydów.
Bazary w porównaniu z bagdadskim nie są zbyt pociągające, chociaż widziałem tu piękne jedwabne, haftowane złotem tkaniny — ciężkie, okazałe; bardzo misternie inkrustowane kością słoniową i mozaiką drzewną mebelki, mosiężne naczynia, bogate „keffieh“, cienkie, jak pajęczyna „czarczafy“.
Avenue de la Victoire doprowadza mnie do zburzonej i porzuconej fortecy tureckiej el-Kalaah, zbudowanej na fundamentach rzymskich.
Największy meczet Dżamia el Umani, został przekształcony z bazyliki chrześcijańskiej, a ta z kolei powstała na ruinach babilońskiej świątyni bożka Rammana. Potężna brama triumfalna z bogatemi rzeźbami prowadzi na dziedziniec, gdzie ciągnie się portyk z kolumn korynckich i wreszcie sam meczet obszerny, ciemny, bogato ozdobiony, oparty na kolumnach, a jedna z nich — tajemnicza „czwarta“ ma ukrywać głowę św. Jana.
Przed stu laty meczet ten mieścił najlepsze „medrese“ i księgozbiory arabskie i perskie. Teraz szkoły koraniczne podupadły zupełnie, a rzadkie, drogocenne księgi i rękopisy zostały zjedzone przez szczury lub sprzedane handlarzom z Suk el-Hamidie dla zawijania paczek. Dobrze jeszcze, że nie wyzbyto się starożytnego Koranu kalifa Osmana. Na szczęście pozostał i przechowuje się w skarbcu Dżemia el Umani!
Przy wyjściu z meczetu stróż za skromny „bakszysz“ pozwoli turyście napić się wody ze studni Jana Chrzciciela. Koło minaretu el Arus wznosi się mauzoleum Saladyna, a przy niem zasadzka, urządzona przez setkę żebraków, zjawiających się nagle. To pomogło mi wyzbyć się podziurawionych piastrów tureckich...
W Damaszku przewodnicy pokażą podróżnikom ulicę, na której Bóg dotknął niejakiego Saula ślepotą, dom św. Pawła Apostoła, św. Judy i św. Ananjasza, dom Jana z Damaszku, ojca kościoła wschodniego; św. Piotra, męczennika damasceńskiego, autora rozprawy o trzech siłach duszy i o odwadze w obronie Prawdy.
Na wybrzeżu Barady obszerny teren zajmuje meczet derwiszów — zabawna budowla z szeregiem małych kopulastych kapliczek, z meczetem i minaretami. Nad miastem podnoszą zgrabne piony przeróżne minarety — proste, szare i bogate, ozdobione zielonemi lazurowemi kaflami.
Zakończyłem swoją przechadzkę po Damaszku wizytą u dyrektora monopolu tytuniowego, p. Tadeusza Gutowskiego, który spotkał mię bardzo uprzejmie.
Pan Gutowski nie mówi już po polsku, lecz zdradza romantyczny patrjotyzm polski i jest szczęśliwy i dumny z odrodzonej ojczyzny przodków. A przodkowie Gutowskich damasceńskich nie byle jakimi byli szlachetkami!
Matka p. Tadeusza — z domu Michalina Czajkowska, herbu Ślepowron, była prawnuczką, czy wnuczką Michała Czajkowskiego — Sadyka baszy, którego syn — Muzafer-basza piastował godność marszałka armji tureckiej. Babka p. Gutowskiego, Katarzyna, po mieczu pochodziła w prostej linji z hetmańskiego rodu Koniecpolskich.
Pan Tadeusz poszukuje krewnych Koniecpolskich i Czajkowskich, chcąc zostawić swemu synowi, Rudolfowi, pełne drzewo genealogiczne i odnaleźć w Polsce spokrewnione rodziny.
Może ktoś zechce zająć się tem i spełnić pragnienia rodaka, pozostającego na dalekiej obczyźnie?...
Pan Gutowski opowiedział mi o walkach, które przez długi czas toczyły władze francuskie z niepokornym, walecznym szczepem Druzów, osiadłych w górach Hauranu.
Szczep ten pochodzi od tych krzyżowych rycerzy, którzy pozostali w Syrji i przyjęli Islam, dając początek arystokracji druzyjskiej oraz feudalny ustrój temu szczepowi. Tak bliskie pokrewieństwo z najbardziej wybitnemi rodzinami Francji, Włoch, Anglji i Niemiec nie przeszkodziło Druzom w r. 1860 urządzić przerażającą rzeź chrześcian w Damaszku, a obecnie zaliczać się do najwięcej po Wahabitach zdecydowanych przeciwników europejskiego regim’u w Lewancie.
Francuzi dopiero teraz mają nieco spokoju w Dżebel Druz.
Czynności wojennego gubernatora pełni tam najmłodszy, podobno, pułkownik armji francuskiej — Polak, hrabia Krasiński. Być może arystokrata z krwi i kości najlepiej zrozumiał potomków arystokratów średniowiecznych i wynalazł wspólny język do porozumienia się z nimi?
W każdym razie Druzowie chwilowo siedzą cicho w swoich górach.
Wieczorem miałem krótką rozmowę z hotelarzem, po której poszedłem spać spokojny już o los dalszej wyprawy mojej.
Nazajutrz rano, skoro świt podano mi samochód i pojechałem do Tudmur.
Nazwa ta nic nie mówi czytelnikowi, tymczasem jest to prastara Palmira, założona, podług Biblji, przez Salomona, jako twierdza obronna przeciwko hordom aramejskim, napadającym na państwo jego, dochodzące do brzegów Eufratesu.
Ruiny tego posiadającego nader burzliwą przeszłość miasta, o którem dość obszernie rozpisują się rzymscy historycy, przypadkowo znalazł angielski kupiec Hallifax, podróżujący w sprawach handlowych w r. 1678 z Aleppa do Bagdadu, a w roku 1753 to cmentarzysko aramejsko-arabsko-rzymskie zostało szczegółowo opisane przez Wooda i Dawkinsa.
Za Damaszkiem widzę rzekę Barada, która za pomocą tam i śluzów została podniesioną i skierowaną naraz do 3—4 łożysk, położonych jedno nad drugiem.
Ta konstrukcja hydrauliczna doprowadziła do niezwykłego rozkwitu nietylko samą oazę Damaszku, lecz i obszerną okoliczną równinę Ghutah, obliczaną na 400 kilom. kw. i okrytą wspaniałą roślinnością. To ją właśnie nazwał Mahomed, czwartym rajem“.
Plantacje bawełny, tytoniu i wina, pola jęczmienia, pszenicy i prosa, zacienione sady owocowe, gdzie dojrzewają jabłka, morele, brzoskwinie, figi, morwy, granaty, migdały, słynne śliwki, które zostały przeniesione na południe Europy, i wreszcie róże damasceńskie, główne źródło wschodniej perfumerji, — całe to morze wonnej, barwnej roślinności otacza Damaszek.
Nie chce się poprostu wierzyć, że skończy się kiedyś ta szmaragdowa równina, nad którą, jak straż nieodstępna, wznosi się Hormon i posyła z zaśnieżonych wąwozów ożywcze potoki i jeszcze bardziej ożywcze świeże tchnienie.
Zniknęły jeden po drugim minarety Damaszku i — nastała chwila, gdy muszę rozstać się z „czwartym rajem“.
Znowu żółta, bezbarwna pustynia, przecięta łańcuchami pagórków...
240 kilometrów drogi robię w cztery godziny, raz tylko zatrzymując się w Riblah, aby zaopatrzyć maszynę w materjał pędny.
Przejeżdżając małe osady, szofer trąbi i ryczy wściekle, rozpędzając karawany wielbłądów i płosząc osły, muły i stada owiec.
Wreszcie stajemy w Palmirze.
Mój rodak, prof. J. S. Bystroń wyprzedził mnie i opisał ruiny Palmiry z talentem i zacięciem pisarza wysokiej klasy.[29]
Nie chcę więc powtarzać tego, co się już znajduje w naszej literaturze, lecz opowiem o Palmirze to, co stanowi duszę tego umarłego miasta.
Tę twierdzę Salomonową zburzył był Nabukadnezar przed zniszczeniem Jerozolimy, lecz, oceniając znaczenie Palmiry, jako stacji na wielkiej drodze handlowej i strategicznej, król kazał odbudować miasto.
Nieznane są dzieje, które dały możność rządowi Palmiry stać się stolicą niezależnego państwa Palmireny. Być może, że stało się to przy Persach, gdy któryś z satrapów pokusił się o tytuł królewski.
Wszakże zaraza wolnego życia oddawna gnieździła się tu i przetrwała wieki.
Przekonamy się o tem wkrótce.
Królestwo to zniknęło pod ciosami legjonów rzymskich.
Hadrjan odrestaurował Palmirę i nazwał ją Hadrjanopolem. Lubił bowiem ten cezar reklamę światową.
Jednak obdarzył on Hadrjanopol dużemi przywilejami juris italici, a to potwierdził Karakalla, który rządy miejscowe powierzył senatorowi Septimowi Odenatowi, urodzonemu w Palmirze.
Odenat podległ zarazie palmireńskiej, podniósł powstanie przeciwko orłom rzymskim i ogłosił się „królem królów“. Ni mniej, ni więcej!
— Zabij Odenata i weź to złoto!
Odenat zginął, a jego następca Odenat II był wiernym lennikiem Rzymu, pomagając wschodnim legjonom w wojnie z Persami, za co doszedł do tytułu consularis.
Tytuł ten był bardzo zaszczytny i wysoki, lecz istniał jeszcze wyższy i bardziej wspaniale brzmiący.
Nastał czas pomyśleć o nim, bo cesarz rzymski Walerjan dostał się był właśnie do niewoli perskiej i, zdawało się, że rzymskiemu panowaniu na wschodzie azjatyckim zadano śmiertelny cios.
Odenat ogłosił się „królem królów“ i rozpoczął wojnę z Persami, marząc o wbiciu słupów granicznych Palmireny nad Eufratesem.
Lecz „l’appetit vient en mangeant“ i Odenat nie zatrzymał się nad Eufratesem, gdyż, ścigając Persów, doszedł aż do Ktesyfonu nad Tygrysem.
Była to już awantura polityczna i zgoła ryzykowna.
Zrozumiała to małżonka wojowniczego „króla królów“ piękna Zenobja. Nie potrafiła ona jednak wstrzymać wojowniczego Odenata od niebezpiecznych zapędów militarnych, więc załatwiła się z nim szybko i stanowczo.
Historja nie wspomina szczegółów całej sprawy.
Prawdopodobnie, było tak:
Królowa Zenobja kazała się stawić Meonjaszowi, który był komendantem Palmiry i siostrzeńcem Odenata, rzekłszy do młodzieńca:
— Zabij Odenata i weź...
Nie wiadomo jednak, co przyobiecała miłościwa królowa.
W każdym razie coś pociągającego bo Meonjasz zamordował zwycięskiego króla, wstrzymał dalszy marsz na wschód i osadził na tronie „królową królów“ — piękną Zenobję.
Stało się to w roku 267 po Nar. Chrystusa.
Zenobja, mając już na barkach szkarłatny płaszcz królewski, pewnego dnia kazała niewolnikowi przyprowadzić uczonego męża, oddawna przebywającego na dworze palmireńskim.
Był to Grek Longinus, historyk, filozof-platonik i podróżnik.
— Przyjacielu! — rzekła Zenobja. — Odziedziczyłam po mężu moim nieodżałowanym (o, dlaczego bogowie tak wcześnie zabrali go do siebie?!) prawie wszystko, co zagarnął Rzym na wschód od Antylibanu. Na znak tego zbudowałam twierdzę graniczną mego imienia — Zenobia Septima wpobliżu brzegu Eufratu.
— Tak królowo! Panujesz nad całą Palmireną i połaciami, których nie widziały nigdy przedtem granice twego państwa! Jesteś wielka i najpotężniejsza! — odparł Grek.
— Radź więc! Zamierzam rozszerzyć granice nasze na południe i północ, utworzyć wojsko waleczne i lotne, jak hamsin, wcieliwszy do moich szeregów Arabi, koczujących w pustyni — mówiła, zniżając głos królowa. — Meonjasz, Rubat, Nus Bacin i starcy rady najwyższej pochwalają zamiar mój, mistrzu. Co powiesz?
— Królowo — rzekł filozof. — Jesteś waleczna, bo w bitwach widziano cię zawsze obok Odenata, pogromcy perskiego wodza Sapora, (oby cień twego małżonka w szczęśliwości przebywał w Erebie!), podziwiano cię walczącą mieczem, jak mąż odważny; jesteś mądra, bo umiesz usypiać podejrzliwość rzymskiego prokonsula w Baalbeku i perskich satrapów za Tygrysem. Jesteś wreszcie uczona, bo znasz historję całego Wschodu, a mowa syryjska, rzymska, i egipska stała się mową twoją. Przypomnę ci tedy piękny wiersz rzymski: Quidquid agis, prudenter agas et respice finem!
— Rozumiem! zawołała królowa. — Chcesz wiedzieć, do czego zmierzam? Jesteś moim przyjacielem, więc nie będę trzymała tego w tajemnicy przed tobą. Chcę zagarnąć Egipt, a później z całą potęgą uderzyć na Rzym i przerzucić go za morze!
Longinus zamyślił się. Nie lubił Rzymu syn Hellady uciemiężonej, więc odparł wkrótce:
— Czuję, że zdołasz, mądra królowo, dokonać tego dzieła, a kto wie, może bogowie wybrali właśnie ciebie, abyś zadała cios zakutemu w żelazo Rzymowi i ujrzała mury grodu wilczycy, karmiącej ludzi-wilki?
— O, tak! Zenobia Septima, ujrzy stare mury Rzymu! — zawołała w uniesieniu proroczem królowa Palmireny.
W trzy miesiące po tej rozmowie nadano Zenobji rzymskim zwyczajem tytuł Augusty, co było policzkiem dla boskich cezarów Rzymu.
— Baba może być Augustą jedynie wtedy, gdy jako prawa żona boskiego cezara, wstępuje na łoże jego! — zawołał, posłyszawszy o tem, zniewieściały cesarz Publiusz Licynjusz Gallienus i rozkazał wysłać list do legjonu ilyryjskiego, aby zdobył Palmirę, a jej królowę przysłał do Rzymu.
Młody wódz, Marek Lucjusz, przezwany w legjonie „Ardor“, wystąpił więc przeciwko Palmirze.
Zenobja spotkała wojsko rzymskie w górach i rzuciła do ataku swoją piechotę, prowadząc ją osobiście i idąc w szkarłatnym płaszczu na czele swego oddziału z ciężkim toporem bojowym w ręku.
Z wąwozów antylibańskich nie uszedł z życiem ani jeden Rzymianin, ani legjonista; na placu boju pozostał, pławiąc się we krwi, nieostrożny Ardor w posiekanej kirasie.
Rzymskie imperjum przeżywało wtedy burzliwe czasy 30-tu tyranów i ta porażka uszła płazem zuchwałej Zenobji.
Cesarz Klaudjusz, mając za zadanie wzmocnienie władzy swej w olbrzymiem państwie, które zaczęło się rozpadać, jak zbyt wielka i ciężka budowla, wsparta na niemocnych przyciesiach, nie zwracał uwagi na dalekie państwo palmireńskie.
Z tego skorzystała baczna na wszystko i przebiegła Zenobja i bardzo szybko podbiła Arabów, doszła do Synai, zdobyła kilka prowincyj egipskich, i, zwracając się później w stronę Syrji, coraz bardziej wypierała rzymskie załogi na zachód, ku morzu.
Śmiałe, dumne marzenia Zenobji stawały się rzeczywistością.
W tym to czasie na tron cezarów obrano Aureljusza, „wskrzesiciela Rzymu“.
Skończywszy zwycięską wojnę z Alemanami, Gotami i Wandalami, młody, energiczny cezar przerzucił się do Azji, przywrócił spokój i porządek w odrywających się od metropolji kolonjach i rozpoczął wojnę z Palmireną.
Świeże, zwycięskie legjony szybko zdobyły Apameję, Larysę i Aretuzę i zagłębiły się do pustyni, staczając ciągłe walki z konną armją Zenobji.
Wreszcie przy Emesie doszło do walnej bitwy.
Królowa w srebrnym hełmie i zbroi, z rozwianym kruczym włosem, pędziła na czele 70 000 jeźdźców, otaczając rzymskie legjony i usiłując rozproszyć ich zwarte, żelazne szeregi.
Z trudem powstrzymywał cezar swoich wojowników od popłochu i, upatrzywszy chwilę stosowną, przeszedł do ataku, ostrym klinem rozbijając główne siły Zenobji Septimy Augusty.
Królowa, robiąc wściekły przemarsz, cofnęła się do Palmiry, gnębiąc nieprzyjaciela ciągłemi napadami i licząc na pomoc pustyni i skwaru.
Zdziesiątkowane, znużone rzymskie wojsko, doszedłszy do stolicy Zenobji, miało przed sobą tylko śmierć lub zwycięstwo.
Aureljusz rozpoczął oblężenie, pozbawiając miasto wody i żywności. Mimo obietnicy, przerażeni Persowie i Arabowie w Nedżdu nie przyszli z odsieczą oblężonej królowej. Cezar przypuścił szturm i zdobył Palmirę.
Zenobja jednak przebiła się przez szeregi wrogów i na koniu zniknęła w pustyni.
Daleko wysunięty patrol rzymski schwytał ją już nad Eufratesem i przywiódł do Palmiry.
Stawiona przed cezarem uklękła przed nim i całą winę swego zuchwałego powstania przeciwko Rzymowi przeniosła na doradców swoich, szczególnie zaś na filozofa Longinusa — Greczyna. Aureljusz kazał stracić niefortunnych doradców, Zenobję zaś, ujęty jej pięknością i rozumem, przyjął z honorami, ponieważ miał zamiar mieć ją w szeregach jeńców, zdobiących triumfalny powrót władcy do „grodu wilczycy“.
Istotnie brała ona udział w triumfie Aureljusza, idąc w złotych łańcuchach za jego kwadrygą.
Na tem jednak nie skończyły się dzieje pięknej, czarnej królowej dalekiej Palmireny; ujrzała ona istotnie wieczny Rzym i widziała go potem nieraz, albowiem wspaniałomyślny cezar, zdaje się, draśnięty poważnie hebanową pięknością walecznej, mądrej i wykształconej „reginae barbarorum“, podarował jej piękną wille w pobliżu Tiburu nad brzegiem Anienu, szumiącego burzliwemi kaskadami.
Tu odwiedzali Zenobję senatorowie rzymscy, poeci, filozofowie i sam boski Aureljusz, triumfator i zwycięzca.
Umarła ona jednak wkrótce w ogrodzie swej willi, wskrzeszając w pamięci epiczne, bohaterskie dzieje Augusty, a może... dręczona wyrzutami sumienia?
Wszak ciążyła na niej zbrodnia morderstwa męża i druga zbrodnia — zdrada mądrego Greczyna, Dyonizosa Longinusa, — Ateńczyka, doradcy oddanego jej, a nieszczęśliwego, jak każdy doradca pięknej i ambitnej niewiasty.
Spoczęła w grobowcu, wykutym w skałach nad Anienem, tajemnicza postać królowej niezwykłej, o sile i umyśle męskim, o przebiegłości i słabości kobiety, o której historycy wiedzą tylko tyle, że była piękna, waleczna i cnotliwa.
Dodają do tego dziwne szczegóły: jedni, że była poganką i uznawała babilońskiego boga Bela i boga Rammana; drudzy — że nosiła na piersi znak ryby i krzyża, należąc do tajnej gminy wyznawców Nazareńczyka, ukrzyżowanego w Judei; św. Atanazy zaś dowodził, że była Żydówką, wyznawczynią Starego Zakonu surowego Jahwe.
Ta ostatnia wersja najżywiej przemawia do mego serca.
Tak! Zenobja Septima Augusta była Żydówką, piękną niewiastą szczepu Iwrim; w żyłach jej płynęła krew wspaniałego Salomona, który do haremu swego, jak mówi Stary Zakon, wprowadził kobiety różnych narodów, zrodził potomstwo liczne, przekazując mu wysokie wzloty ducha, szaleńczy upadek i miotanie się bolesne, wspaniałość i znaną wybrańcom losu gorycz przeczucia klęski.
Duszy Zenobji nie mogły uwięzić ani złote łańcuchy rzymskie, ani mury jej willi nad Anienem. Powróciła ta dusza do Palmiry i łka do dnia dzisiejszego, szepce i opowiada bez końca, aby każdy przechodzeń, każdy ptak przelotny, każde ziarnko piasku słyszało o tej cudownej baśni czarnej Augusty, władczyni Palmiry.
Słyszą jej głos dusze wrażliwe, smętne i nienasycone.
Patrzcie! — szepce cień królewski: — Patrzcie! Oto znikają powoli ruiny świątyni Bela-Heliosa! Już się rozsypują w proch nikczemny przepiękne kolumny jej — po osiem na wąskich stronach i po 16 — na szerokich. Miały one na głowicach ozdoby z mosiężnych liści i owoców! Patrzcie na te potężne frontony, na te ozdoby fryzów i murów. Patrzcie i nie zapomnijcie o mocarnej bramie, portykach, teatrach i mauzoleach, jakie posiadał tylko Rzym — dumny i zaborczy. Widzicie? Od tej arki szła kolumnada przez całe miasto; cztery rzędy kolumn, po 375 w każdym, tworzyły trzy brukowane drogi — jedną dla wozów i wojska, dwie inne — dla pieszych mieszkańców miasta... Patrzcie i w sercach swoich przechowajcie ten smutny widok nędzy życia ludzkiego! Te płyty i ciosane głazy, te odłamki rzeźb, fryzów i sklepień — to istne świątynie zapomnianych, martwych już bogów, kolumn, ołtarzy, akweduktów, a tam za resztkami muru obronnego — zwaliska obszernego akropolu z ciemnemi niszami, gdzie łkają i zawodzą dusze patrycjatu palmireńskiego i dowódców rzymskich!
Nie wiem, co pozostało tu z twierdzy Salomonowej, bo to, co stoi dotąd na ziemi pradawnej, wzniesione zostało przez ludzi w żelazie, nad któremi górowały znaki bitewne legjonów i kohort, noszące magiczne cyfry: S. P. Q. R. (Senat i naród Rzymski).
Zarazę Palmiry roznieśli Wood, Dawkins i Cassas po całym świecie.
Najbardziej wrażliwi pośpieszyli tu, aby skąpać duszę swoją w chwilowem mamidle nagle spełnionych najzuchwalszych marzeń.
Emir Wacław Rzewuski docierał tu na swoich ognistych rumakach z Nedżdu, siadywał na ruinach Palmiry, owinięty w burnus Beduina, wsparty na włóczni i, zdjąwszy „keffieh“, pałającemi oczyma ogarniał pole ruin i ubogie legowiska Arabów — bandytów pustyni.
Tu przybyła, ścigana żądzą przygód i tęsknicą dręczącą, wnuczka sławnego Pitta, lady Hester Lucy Stanhope i, rozrzucając garściami złoto, udawała „królowę Palmiry“, kończąc życie swe tułacze i nikomu niepotrzebne w ubogiej chałupie w Dżun, skąd patrzyła na wiecznie zmienną taflę morza Śródziemnego, walczącego ze stromemi urwiskami wybrzeża fenicyjskiego.
Prof. Bystroń odnalazł inne ofiary zarazy palmireńskiej.
Były niemi pewna, dość już wiekowa angielska lady Digby, która poślubiła młodego szeicha beduińskiego, i jakaś idąca w jej ślady francuska dama, należąca, podobno, do najwyższych sfer Francji...
Coś, może niespokojny, nieukojony duch Zenobji Augusty, od czasu do czasu wciela się w tę lub inną kobietę i zmusza ją przybyć do pustyni po wymarzone berło lub tylko po ożywcze chwile wolności królewskiej, nie znającej i nie znoszącej więzów.
Palmira stała się ogniskiem na pustyni, tonącej w mroku nocnym.
Na ten ogień mkną barwne, wiecznie szukające, nienasycone, żądne światła, przepychu, wolności i wspaniałego bytowania motyle zuchwałe a nierozumne.
Padają one ze skrzydłami opalonemi, a gdy słońce wejdzie, nie widzą go już te istoty oślepione, poparzone i dogorywające. Żar jego dobija ofiary Palmiry, a piasek zamiata ślady ich życia, przez wszystkich zapomnianego.
Powtarzają się dzieje Zenobji, czarnej królowej pustyni.
Zerwała się ona do lotu wysokiego, zapragnęła zalecieć aż na Kapitol.
I oto nikt z Arabów, włóczących się po martwych ulicach Palmiry, i nikt z Włochów w Tiburze, prócz chyba najsprytniejszych przewodników, nic nie wie o wojowniczej małżonce Odenata, wspaniałej, tragicznej władczyni.
Od Palmiry na Zachód ciągnie się długi łańcuch cmentarzysk, gdzie wiecznym snem spoczywają rzymskie miasta, twierdze i strażnice.
Największa z nich to Baalbek, dawny Heliopolis, miasto, poświęcone Baalowi-Heliosowi, gdzie w murów pozostały ruiny akropolu, propilejów, świątyń Jowisza, Bachusa i Wenus. Partje geodezyjne, pracujące w Syrji, wynajdują coraz to nowe pamiątki rzymskiego panowania w kraju.
Opowiadano mi o tem w Bejrucie, dokąd po wyprawie do Palmiry i Baalbeku przyjechałem.
Przybyłem tu z duszą pełną wspomnień i wrażeń, natchniony szeptem ruin najdalszych placówek zaborczego Rzymu, który marzył o połączeniu całego świata pod berłem swoich cezarów, zapominając o tem, że w duszach innych ludów żyła wieńcu starych wolności i wstręt do opieki, chociażby ona dokonywana była przez najwspanialszych i najpotężniejszych najeźdźców.
Widziałem takie posterunki w głębi Sahary, a teraz tu na pustyni Syryjsko-Arabskiej, gdzie hamsin złowrogo urąga dumnym porywom i zamiarom człowieka, czy jest on boskim cezarem, czy wspaniałym kalifem, czy czarną królową, czy zbłąkaną, smętną, miotającą się duszą, jak lady Stanhope, Digby, a, może, i inne jeszcze, o których nikt nic nie wie, chociaż potajemnie wylały one na tę ziemię potoki łez rozpaczliwych, a kości swoje znękane oddały tym piaskom szarym i martwym...
W Fenicji po śmierci króla tyrskiego, Mutta, zaczęły się dziać rzeczy dziwne.
Następca króla — Pigmaljon, objąwszy tron ojca, rozpoczął walkę z kapłanami i arystokratami, posiadaczami największych w kraju bogactw.
Sprzeciw mu okazał, podnosząc przeciwko młodemu królowi część ludności i całą arystokrację, arcykapłan świątyni Eszmuna, Sicharbas.
Pigmaljon nie oszczędził go, chociaż kapłan był jego szwagrem, ożenionym z rodzoną siostrą króla — Dydoną.
Po straceniu Sicherbasa, młody władca był już spokojny, wiedząc, że zawładnie skarbami świątyń. Spotkał go jednak wielki i nieoczekiwany zawód.
Siostra jego, Dydona, kazała potajemnie przenieść wszystkie skarby na okręt i wraz z arystokratycznemi rodzinami Tyru udała się na emigrację.
Wylądowawszy na brzegach Afryki północnej, Dydona znaną spekulacją ze skórą bawołu „nabrała“ króla tej krainy i założyła Kartaginę, która długo tamowała zwycięski pochód Rzymu poprzez czarny ląd.
Prawda, że państwo Dydony w perzynę się obróciło pod ciosami rzymskich wodzów, lecz została po Kartaginie wspaniała, świetna karta, o której słyszeli nawet uczniowie gimnazjów, studjujący „wojny punickie“.
Tymczasem o Fenicji nie przechowało się nic z pięknych opowieści.
Pozostała część arystokracji Tyru przeniosła się do Sydonu, Bejrutu i Akki i prowadziła dalej swój kupiecko-żeglarski byt.
Fenicja, zmieniwszy nazwę, trwała w dalszym ciągu, przechodząc z rąk do rąk i przechowując spryt i bezczelność, któremi zaraziła inne narody, przebywające na „purpurowem wybrzeżu“.
Spędziłem na niem kilka dni.
Bejrut, Sydon, Tyr, Akka — przeszły przed oczami memi, jak długa, jaskrawa, przepiękna panorama.
Lazurowe morze Śródziemne i purpurowe wybrzeże fenicyjskie zamknięte są od wschodu i północy szeregiem łańcuchów gór Libanu.
Piękne widoki pociągają ku sobie łagodnością i barwnością krajobrazu zielonych dolin syryjskich, leżących pomiędzy górami; przytulone do wysokiej ściany skalnej pagórki, uwieńczone lasami cedrowemi, uroczemi gajami „sosen Aleppo“ i wesołemi miasteczkami, gdzie spędzają skwarne lato bogaci mieszkańcy Bejrutu; drogi asfaltowe, które, jak czarne węże, połyskują swemi zwojami wśród pól, gajów i różowych skał, — odrazu wzbudzają radość życia.
Na łanach i zagonach wre praca rolników, w miasteczkach roi się od drobnych kupców.
Mniejsze i większe wioski kryją się w skamieniałych faldach Libanu; tu i owdzie strzela ku niebu skromny minarecik muzułmański, zabłyśnie krzyż na wieżyczce kościoła chrześcijańskiego, nie wiadomo jakiego, — być może katolickiego, a może — greckiego lub maronickiego, bo po krzyżakach natworzyło się tu sekt chrześcijańskich bez liku.
W tem morzu sekciarskiem, a nieraz wprost heretyckiem nurza się, walcząc o czystość wiary i o cywilizację chrześcijańską, katolicki uniwersytet w Bejrucie, a musimy pamiętać, że dla powstania jego sporo pracy i zdrowia poświęcił nasz rodak, ksiądz Ryłło, jezuita z Wilna.
Lazur, złoto, szmaragd i purpura różnych odcieni i siły — stanowią barwę Libanu, okolic Bejrutu i całego wybrzeża aż do Akki.
W samym Bejrucie zaś zieloności pozostało mało, bo już ją wytrzebiono doszczętnie. Za miastem tylko znaleźć można zniszczony i zaśmiecony lasek sosnowy, piękne ogrody na przedmieściach, trochę, zdaje się sztucznego zalesienia na wysokiem, skalistem brzegu, zwisającym nad dziwacznemi skałami, noszącemi nazwę grottes aux pigeons“.
Żałośnie wśród nich wygląda dawna siedziba tureckiego gubernatora-„serail“ w centrum miasta; na „Place des canons“ — mały ogródek publiczny i główna „atrakcja“ Bejrutu — „drzewo śmierci“.
Na tem drzewie za panowania Turków zawsze ktoś wisiał.
Teraz ścięto je, a ludziska gapią się na gruby pion, który puszcza nowe gałązki, jak gdyby, mówiąc:
— Nic nie wiem! Wszystko, o czem handlarze gadają po bazarach, — to zwyczajne plotki...
Jednak Syryjczycy i Druzowie dobrze pamiętają o „drzewie śmierci“ i wzdychają nieraz, przypominając sobie tych, którzy zginęli na jego gałęziach.
W Jerozolimie moi znajomi polecili mi hotel „Metropol“.
Okazało się, że właścicielami jego są pp. Blaich und Unger — naturalnie Niemcy.
Goście — również niemal sami Niemcy.
W hotelu — moc dzienników niemieckich: Berliner Tageblatt, Börsen-Kurier, Handels-Gazette, Frankfurter Zeitung, Vossische Zeitung...
Nie żałuję, że stanęłem w tym hotelu. Porządnie utrzymany, czysty. Służba tresowana i nie ciągnąca niesytej łapy za każde mrugnięcie powiek.
Ale to wszystko drobiazg! Były tam też inne rzeczy, o których wspominam z przyjemnością.
W sali jadalnej naprzeciwko mnie siedział wysoki, chudy, już siwiejący gentleman, niezawodnie Anglik.
Przyglądał mi się bacznie, a później skinął na kelnera — uprzejmego Niemca i posłał go do biura hotelowego. Kelner powrócił i podał mu jakąś kartkę.
Anglik, przeczytawszy ją, z ciekawością spojrzał na mnie. Zrozumiałem, że dowiedział się o mojem nazwisku i spostrzegłem, że się chce ze mną poznać.
W tej chwili przy sąsiednim stoliku usiadł młody blondyn, o śmiałej, rozumnej twarzy.
Mój sąsiad okazał się przedstawicielem kilku niemieckich firm na cały Lewant i Egipt.
Po śniadaniu przeszliśmy na werandę, gdzie nam podano kawę.
Wtedy zbliżył się też do naszego stolika Anglik i nastąpiło poznanie.
Anglik po wstępnych komplimentach, nie zwracając najmniejszej uwagi na Niemca, jął wypytywać o moje wrażenie z Palestyny i Mezopotamji.
Nie ukrywałem tego, co zastanowiło mnie podczas odbytej podróży.
— Tak! — rzekł Anglik. — Spostrzeżenia pana są trafne. Stare chrześcijaństwo jest przyczyną wszystkiego złego.
— Stare chrześcijaństwo? — zapytaliśmy jednocześnie, przyczem Niemiec pochylił głowę, jakgdyby chciał walczyć na pięści.
— Nazywam tak kościoły rzymsko-katolicki i grecki! — odparł spokojnie. — One to starały się przyciągnąć do siebie duszę Wschodu. Chwilami osiągały powodzenie, może, zewnętrzne, lecz w każdym razie powodzenie. Co prawda, miały ułatwione zadanie, ponieważ po wojnach krzyżowych wpływ Rzymu, a potem i Bizancjum trwały czas dłuższy, szczególne na Libanie, oczywiście — w mniejszym lub większym stopniu. Kościoły stare rozporządzają bardzo skuteczną bronią. Są niem nierealność dogmatu, mistycyzm, wspaniałość liturgji, działającej na wyobraźnię. Ludzie wschodni lubią się błąkać we mgle tajemniczej i przyglądać się przepychowi świątyń i dostojności obrządków. Jednak w obecnych czasach nie działa to już tak nieprzeparcie!...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwał mu Niemiec.
— Chce powiedzieć, że azjaci całą parą dążą do europeizacji, godłem której teraz stał się zimny racjonalizm. Matematyka, buchalterja, zdrowy rozum, prawo i religja, najbliższa do wymagań życia. Moi panowie, komuż potrzebne są teraz ascetyzm, przesadna pobożność, tradycyjny pietyzm, wystawna teatralność nabożeństwa?
— Pan naturalnie jest protestantem? — zadał pytanie Niemiec.
— Z pewnością, pokrewnym przekonaniom pana! — odpowiedział Anglik.
Niemiec potrząsnął głową i odparł:
— Myli się pan, mr. Smitten! Jestem rzymskim katolikiem. I nie dlatego, żebym miał być bigotem, powiem, że pan się grubo myli!
— W czem, mr. von Kruze?
— W swoich poglądach na wpływy różnych kościołów. Zaraz to panu wyjaśnię. Nierealność, mistycyzm, przepych obrzędu są to stare kawały, o których słyszymy już prawie 20 wieków! Nic nowego nie posłyszeliśmy od pana... — zaśmiał się von Kruze.
— Cóż nowego mogę się dowiedzieć od naszego katolickiego przyjaciela? — mrużąc oczy, spytał Smitten.
— Zaraz pan to usłyszy! — kiwnął głową Niemiec. — Obawiam się tylko, że protestancki, racjonalny rozum pana nie obejmie całości formuły.
— Zobaczymy!... — uśmiechnął się Anglik. — W każdym razie będę się starał zrozumieć.
— Istniała Jerozolima, a w niej świątynia Jedynego Boga... — zaczął Kruze. — Niechże pan przypomni sobie, że była ona oazą wśród pogan różnych kultów, które nie miały żadnej idei przewodniej w tworzeniu swego Olimpu, coraz bardziej zachwaszczając go zapożyczanemi bóstwami. Nawet pierwotne, kosmogoniczne bóstwa utraciły swoje początkowe znaczenie i związek z genezą wiary. Wszystko się przemieszało, powikłało straszliwie... Tylko w świątyni na szczycie Moriah panował jedyny, tajemniczy Bóg, ukryty w „świętem świętych“, przedwieczny, groźny, niewzruszony! Można było zburzyć sto i tysiąc razy świątynię, lecz ta idea jedynego Boga przetrwała do dnia dzisiejszego, chociaż była nieracjonalną, wymagającą podporządkowania wszystkiego jednej Istocie i jej prawu, Istocie, nie posiadającej kształtów, cnót i grzechów ludzkich. To wymagało wyobraźni i dyscypliny mózgu i zmysłów. Stąd wypłynęła tradycja etyki.
— Tradycja etyki... — powtórzył w zamyśleniu Smitten.
— Świątynię tę zburzyli ostatecznie — nie Nabukadnezar i nie Rzymianie, lecz Chrystus! Pokazał On oblicze i treść Boga. Był Synem Jego i głosił to, czego nigdy nie objawiał Jahwe, — miłość! Zwyczajną, zrozumiałą miłość — ludzką, codzienną, wcale nie tajemniczą! Nie wymagała ona ani wyobraźni, ani szczególnej dyscypliny. Tradycja etyki rozprysła się, na powierzchnię życia zaś wypłynął sentyment etyki — miłość. Potrzebną była druga Jerozolima, gdzie w nowej „arce przymierza“ przechowywałaby się nowa Prawda. To jest Rzym, stolica Piotra-Szymona, opoki, na której zbudowano Kościół, siedziba rzymskiego arcy-kapłana, pontifa, papieża. Któż inny, jak nie namiestnik Chrystusa, mógłby rzucić miljony rycerzy na walkę o Ziemię Świętą, któż inny mógł cisnąć rękawicę bezwzględnej władzy Królów i Cesarzy? Wszystkie sławne czyny i wszystkie błędy papieży powstały z dążenia do największego triumfu chrześcijaństwa. I druga Jerozolima zwalczy wszystko: racjonalizm, kwantytatywność cywilizacji współczesnej, merkantylizm, mechanizm życia i sceptycyzm.
— Upadnie sama, bo nic wiecznego niema na ziemi! — zauważył Smitten.
— Upadnie, gdy powstanie „trzecia Jerozolima“ — niebiański gród czystego ducha Bożego, lecz wtedy przyjdzie powtórnie Chrystus, — odparł Niemiec. — A tymczasem wy — racjonaliści dobrze się czujecie wśród tych zgniłych ludów wschodnich, dla których niema nic świętego... Zdobywacie wpływ na nie, bo jesteście bogaci, bo wasza waluta stoi najwyżej, lecz pamiętajcie, że „nie chlebem tylko — żyć będzie człowiek!“
Smitten milczał długo, wreszcie podniósł głowę i mruknął:
— Poważam ludzi wierzących, chociaż nie przekonałeś mnie, mr. von Kruze! Wschód współczesny nie dostarcza nam żadnych dowodów dążenia do kwalitatywnej cywilizacji. Weźmy, chociażby ten Bejrut. Wszystko, co żyje, handluje wszystkiem, po fenicyjsku. W ciemnej uliczce, gdzie po zakazanych kawiarniach błąkają się nagie „kurtyzany“, a nad drzwiami każdego domu wisi ostrzegawcza, czerwona latarnia, tłumy ojców i matek proponują przechodniom swoje córki, bracia otwarcie wychwalają zalety swoich sióstr, a nawet demonstrują to i owo. Za „bakszysz“ w Bejrucie można dopiąć wszystkiego!
Ciężkie oskarżenia padły z ust Smittena. Dowiedziałem się od niego o rzeczach, które przygodnemu podróżnikowi nie rzucają się w oczy narazie.
Za pieniądze można tu kupić niemal każdego człowieka z sumieniem, wiarą i przekonaniami, które zresztą mają ściśle ustanowioną taksę.
Przewodnicy, żeby się przypodobać i zasłużyć na zaufanie klienta, wymyślają na Anglików, a, widząc, że to nie wywiera pożądanego wrażenia, wyśmiewają Francuzów, gdy zaś i to się nie uda, zohydzają Turków...
Oblicze ludzi miejscowych — to tylko maska, ukrywająca nieprzepartą chciwość i plugawość charakteru.
Dusza i serce nie istnieją, bo nie są potrzebne, a raczej zawadzają tylko.
Zbędny jest nawet rozum; ma popyt i opłaca się sowicie jedynie spryt, zwykły spryt, nie zatrzymujący się nawet przed zbrodnią.
W tym ośrodku handlu Lewantu panuje etyka Sodomy i Gomorry, a mieszkańcy Bejrutu z dumą opowiadają o swoim zmyśle komercyjnym.
Tak mówił surowy, zimny Anglik, a von Kruze, dawno, mieszkający na Wschodzie, przytakiwał mu.
Niepociągający obraz przedstawiał się oczom moim.
Zresztą, czyż nie był identycznym z wyglądem świata „białego?“
Istniała tylko zewnętrzna różnica.
Na Wschodzie dusza narodów nie posiada listka figowego, na Zachodzie kroczy ona dumnie, dekorując się w togę Katona.
To też nie lubi ta „biała“ dusza „starego“ kościoła, który nawołuje do opamiętania, skruchy i pokuty, powtarzając natarczywie: „kochaj bliźniego swego, jak siebie samego!“...
Szybko obiegłem Bejrut.
W tem mieście portowem pracuje polskie wschodnie T-wo. handlowe „Polor“, importujące nasz cement, z którego powstaje nowy Bejrut francuski.
Poza „Polorem“ mieszka tu kilku Polaków: inżynier, dentysta i pewien malarz, Jan Kober, znawca i miłośnik Wschodu.
Dość liczna kolonja emigrantów rosyjskich urządziła się tu na stałe. Wszyscy pracują w urzędach syryjsko-francuskich lub w przemyśle i handlu.
Najbardziej może pożądany nabytek dla Syrji — znany w Rosji uczony, profesor Dahl, nie znalazł żadnego zastosowania swej wiedzy i wraz ze swym synem gra w orkiestrach restauracyjnych.
Bejrut, gdyby nie morze, byłby wstrętnem miastem, pełnem zaduchu, kurzu, zgiełku i nicponiów wszelkiego rodzaju i różnych wymiarów.
Bez szczególnego żalu opuszczałem starodawny „Beyrit“, założony przez boga Ela i mądrze rządzony przez pierwszego króla, którym był sam Baal — morski (grecki Posejdon). Ten król z boskiej dynastji poślubił siostrę swoją Baalat-Berut, ona zaś nadała miastu imię swoje.
Piękną drogą wyjechałem z Bejrutu do Haify, dążąc wzdłuż brzegu morskiego.
Odwiedziłem wykryte niedawno ruiny świątyni Eszmuna, który był czczony też w starożytnej Kartaginie, zaniesiony tam przez Dydonę; przylądek „Porfirjon“, gdzie w dawnej Fenicji kwitł przemysł purpurowy, ponieważ tu istniała hodowla mięczaków, dostarczających tego cenionego w starożytności barwnika. W pobliżu tego przylądku, jak dowodzą muzułmanie, prorok Jonasz został połknięty przez wieloryba.
Zatrzymałem się wreszcie na dłuższą chwilę, aby rzucić okiem na Sydon.
Miasto drobnych kupców, stary Sydon, leży w ruinach poza obecnem miastem i budzi wątpliwości, czy te głazy, kolumny i fundamenty są pozostałościami ery fenicyjskiej, czy późniejszemi zabytkami, bo przechowały się tu ruiny zamków i twierdzy krzyżackiej.
Chociaż, co prawda, w zeszłem stuleciu znaleziono tu bazaltowy sarkofag króla Eszmunazara, przeniesiony później do Luwru. Inne wykryte tu grobowce były częściowo pochodzenia fenicyjskiego, częściowo greckiego. Stąd wywieziony został, zdobiący obecnie muzeum w Stambule, sarkofag Aleksandra Wielkiego; chociaż jest to istotnie piękny zabytek sztuki greckiej, lecz, zdaje się, nie ma on nic wspólnego z Aleksandrem Macedońskim.
Dalej na południe kazałem szoferowi zatrzymać się w Tyrze, grodzie Dydony i przyjaciela Salomona króla tyrskiego Hirama. Ten przebiegły Fenicjanin, mimo przyjaźń, wziął tak wielki zastaw za pożyczone złoto i materjały na budowę świątyni Jahwe, że po śmierci Salomona całe państwo Izraelskie omal nie zrobiło generalnej plajty.
Starożytny Tyr fenicyjski zniknął prawie doszczętnie. Prawdopodobnie brzeg zapadł się do morza, unosząc ze sobą ruiny słynnego portu i miasta, którego mieszkańcy, dowiedziawszy się o Chrystusie, nieraz odbywali pielgrzymki do Galilei, aby słyszeć Mistrza. Czytając o tem mimowoli myślałem, że mój bejrucki znajomy, p. von Kruze, miał rację.
W Tyrze pozostały tylko mury, wzniesione przez rycerzy krzyżowych, i stara bazylika, w której w wieku XII został pogrzebany Fryderyk Rudobrody.
Przejeżdżamy przez szereg drobnych miasteczek, otoczonych ogrodami i polami uprawnemi, przytulnych, radosnych owianych łagodnym oddechem morza.
Największe z nich to Akka, skąd widać już Karmel, a na zboczach jego – bielejące domy Haify.
Akkę znali jeszcze faraonowie egipscy i najstarsi sędziowie żydowscy.
To nadmorskie miasto nosiło niegdyś nazwę Ptolemaidy, a teraz na mapie oznaczone jest, jako Saint-Jean d’Acre.
Odwiedził to miasto św. Paweł Apostoł i założył tu jedną z najstarszych gmin chrześcijańskich.
Tu po krzyżakach panowali muzułmanie, a jeden z wyznawców tego kultu — Dżezzar-basza, za okrucieństwo swoje przezwany „rzeźnikiem“, zbudował meczet i akwedukt, poczem, wspierany przez flotę angielską, bronił Akki przed armją Napoleona.
Wielki Bonaparte połamał sobie zęby o mury tej twierdzy i był zmuszony powrócić do Egiptu, skąd starał się zadać cios Wielkiej Brytanji.
Mury, blanki, bastjony Akki pozwalają domyślać się jej potęgi w czasach, gdy nie znano jeszcze dynamitu, pyroksyliny i „grubej Berty“.
Obok prawowiernych sunnitów-muzułmanów, mieszkają tu chrześcijanie i komuna „babi“, którzy po pogromie, urządzonym przez Persów, ukryli się za murami dalekiej Akki, tuż obok meczetu Dżezzara-Rzeźnika.
Zbliżając się do Haify, wiedziałem już, że podróż moja zbliża się ku końcowi.
Pozostało mi tylko zwiedzenie Emek Jezrael, gdzie rolnicy żydowscy odwalają skiby na ziemi swoich dalekich, biblijnych przodków.
Nareszcie dotarłem do Haify, a nazajutrz rano w towarzystwie mecenasa, d-ra Efraima Waschitza, i inżyniera Borysa Czaczkesa wyruszamy samochodem na zwiedzenie terenu rolnej kolonizacji żydowskiej.
Wyjeżdżamy z Haify i mijamy cementownię „Neszer“.
Fabryka ta bierze surowiec ze zboczy Karmelu. Wydobyła go już dużo, będzie brała jeszcze więcej, bo sąsiednia Syrja, rozbudowywana przez Francuzów, stanowi pojemny rynek. Jeżeli tak dalej potrwa — Karmel, góra Eljasza, zniknie z czasem z powierzchni ziemi. Pozostaną po niej tylko skały, na których mieszczą się posiadłości klasztorne.
Z podnóża Karmelu wypływają źródła, zaopatrujące w wodę potok Kiszon, nigdy nie wysychający.
Moi towarzysze pokazują mi położone w oddali osady; tam widnieje kolonja niemiecka, a te — to żydowskie.
Ziemia wszędzie urodzajna, chociaż dla tego potrzebna była syzyfowa praca, dokonana podług planu meljoracyjnego, dotąd jeszcze nie zakończonego.
Istnieje tu jednak naturalne źródło urodzajności i bogactwa gleby — obfita rosa w dolinie Jezrael, opuszczającej się do 27 metrów niżej poziomu Morza Śródziemnego.
Rosa w dolinie Jezrael zastępuje sztuczne nawadnianie pól. Obfitsza rosa znaną jest tylko na półwyspie Synajskim, gdzie pokrywa całą roślinność i ziemię, jakgdyby białą pianą. Czy nie nazywał jej właśnie Stary Testament „manną niebieską“, używając tego określenia, jako przenośni?
Pierwszą osadą, którą zwiedziliśmy, była stara kolonja Nachlat Jakub (dziedzictwo Jakóba), założona przez drobnych handlarzy i rzemieślników z Polski. Mieszkają tu wyłącznie ortodoksyjni Żydzi, poważający cadyków-cudotwórców. Przewodzi tu rabin z Jabłonny. Dalej widzę osadę „Awodath Izrael Harwasz“, gdzie mieszka cadyk z Kuziniec.
Zatrzymujemy się w Nachlat-Jakub. Zwiedzam bóżnicę i szkołę, w której uczy dzieci nauczyciel — Żyd z Persji.
Domy małe i niepozorne, sklecone dość niedbale ze zczerniałych już desek, ciasne i brudne, dają przytułek 90 rodzinom. Wspaniałe, murowane obory i kurniki, pola urodzajne, cały las kukurydzy, znaczny handel mlekiem, drobiem i jajkami, wywożonemi do Haify własnym autobusem.
Nachlat przedstawia pierwszy typ osad żydowskich.
Gospodarze mają tu prawo nabywać dowolną ilość roli, uprawiać pola podług własnego planu, korzystać z pracy najemnej.
Na temat tego typu osad wybuchnęły przed kilkoma laty gorące debaty w centrali sjonistycznej. Niektórzy specjaliści wskazywali na to, że gospodarstwa tego rodzaju wymagają zbyt wielkich ofiar z funduszu publicznego, ponieważ niezawsze wprawni i niewyspecjalizowani rolnicy popełniają błędy agronomiczne i wynik ich wysiłków bywa lichy. Jednakże z biegiem czasu właśnie te „wolne“ kolonje wydały szereg wybitnych rolników, którzy na praktyce, własnem doświadczeniem doszli do głębokiej wiedzy warunków miejscowych. Stały się one niejako szkołą rolnictwa palestyńskiego, a teraz, kierowane poczęści przez doświadczonych gospodarzy, poczęści przez sjonistycznych instruktorów, doszły do dobrobytu.
Jakaś stara wieśniaczka, nie bardzo rozumiejąc, kto zwiedza osadę, chodziła za nami, jak cień, a w oczach jej ujrzeliśmy nieme, natarczywe pytanie.
Spostrzegł to mecenas Waschitz i z uśmiechem rzekł do mnie:
— Ta kobieta myśli, że jesteśmy agentami Egzekutywy i przywieźliśmy zapomogę na budowę nowych domów, na co Żydzi tutejsi czekają już od kilku lat...
Staruszka była bardzo rozczarowana, gdy się dowiedziała, że nie mamy w swoim samochodzie kuferka z paczkami funtów palestyńskich.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy przez góry, otaczające Nazaret, i zbiegamy do doliny Jezrael.
Jednak meljoracja zmieniła postać rzeczy. Ująwszy wodę w kanały i rury drenażowe, wysuszyła ona bagna i trzęsawiska, wyniszczyła moskity i zwalczyła straszną chorobę.
Teraz na tej zielonej równinie wyrosły osady jedne mające formę koła, inne — elipsy.
Jak łańcuch ciągną się one aż do niebieskiej tafli „morza“ Galilejskiego.
Są to osady różnych typów, nazywanych po hebrajsku „kwucami“, „Moszaw Owrim“ i „Moschawoth“.
Nachlat stanowi dużą „kwucę“, której mieszkańcy są „prawdziwymi rolnikami sjonistycznymi“. Nietylko prowadzą oni gospodarstwo na własną rękę i na własne ryzyko, lecz zarazem są przejęci duchowo ideą sjonistyczną. Wychodząc w pole, z nabożeństwem całują oni ziemię przodków i dziękują Bogu, że pozwolił im pracować na roli Izraela, na której łatwiej jest spełniać proste i surowe przykazania Boskiego Zakonu. Są to drobni obywatele ziemscy, którzy, w porównaniu z kolonistami innych typów, wydają się obszarnikami.
Starają się ci rolnicy jak najlepiej, drogą ekstensywnej gospodarki wykorzystać swoje posiadłości, a zmysł praktyczny dopomaga im ciągnąć z ziemi dobre zyski.
Następną kolonją, zwiedzoną przez nas, była bogata osada Moschaw Owdim Nahalal, założona w formie prawidłowej elipsy. Jest to kooperatywa rolnicza, w której nie wolno posługiwać się pracą najemną. Każda rodzina, a zamieszkało ich tu aż siedemdziesiąt pięć, własnemi rękami uprawia swoje osiemnaście mórg.
Intensywna gospodarka kolonji Nahalal pomyślana jest przez organizację sjonistyczną bardzo racjonalnie.
Ośrodek Nahalalu stanowi osada rzemieślnicza, warsztaty, bóżnica, szkoła, wieża ciśnień wodociągu, młyn, zakład do przeróbki mleka, a od tego centrum rozchodzą się prawidłowe sektory. Na nich się mieszczą gospodarstwa poszczególnych wieśniaków. W wąskim końcu sektorów mieści się dom kolonisty, obora, kurnik, sad owocowy, dalej — ogród warzywny, winnica, pola z roślinami dla paszy bydła, w najszerszej części sektora — pola uprawne dla zboża wszelkich gatunków.
Urodzaj kolonji, po odtrąceniu na potrzeby ludności, zostaje sprzedawany, zyski zaś idą na nowe inwestycje i do podziału pomiędzy członków kooperatywy.
Kolonja ta, założona zaledwie przed ośmiu laty przez amerykańskich Żydów dla najbiedniejszych rodaków swoich, już prosperuje, a dobrobyt spostrzec można nietylko w rozbudowie osady, w czystości domów, pięknem bydle, ale i w spokojnym wyrazie twarzy osadników a także, w zdrowych i wesołych dzieciach ich.
Każdy z nich jest pewny jutra. Kolonista wie, że na wypadek choroby jego lub innego pracującego członka rodziny społeczeństwo dopomoże mu, delegując na jego pole potrzebną ilość rąk roboczych. To samo dzieje się w razie choroby konia lub wołu, bo osada wypożyczy mu bydło pociągowe.
Kooperatywa jest przezorna i ostrożna. Gospodarstwo prowadzi pod kierownictwem doświadczonego instruktora, młodzież wychowuje na rolników; bydło ubezpieczyła dobrze, nabyła wspaniałe byki — produktory, najnowsze narzędzia i maszyny rolnicze.
Zostaliśmy zaproszeni do domu jednego z kolonistów.
Jest to Żyd polski ze Stryja. Nazywa się Śliwka. Mały, ogorzały, dobroduszny i dziwnie spokojny. Mówi po polsku źle, ale chętnie. Prowadząc nas, skinął na sąsiada — wysokiego, prawie czarnego od słońca, brodatego olbrzyma z synkiem na ręku.
Wchodzimy do małego czystego domku, w którym pachnie pomarańczami, miętą, miodem i kwiatami.
Spotyka nas żona p. Śliwki — młoda kobieta, o otwartej, inteligentnej twarzy. Miła niespodzianka!
Pani Śliwkowa pochodzi również z Polski, a mówi po polsku doskonale. Podczas wojny była siostrą miłosierdzia w szpitalu.
Nie chce nawet słyszeć, żebyśmy wyszli bez herbaty, i natychmiast zaczyna się krzątać.
Pani Śliwkowa wypytuje mnie o Polskę i cieszy się, że Rzeczpospolita rozwija się i potężnieje tak szybko.
Podczas rozmowy wzrok mój pada na portrety Mozarta i Bethowena, zawieszone na ścianie. Gospodyni przyłapuje moje spojrzenie i objaśnia mi:
— Gościliśmy u siebie moje siostry, które w tym roku ukończyły konserwatorjum w Berlinie. Mamy nadzieję, że doczekamy się z nich pociechy, bo obie posiadają duży talent muzyczny!
Nagle mój towarzysz, mecenas Waschitz, człek dowcipny i wesoły, parska głośnym śmiechem. Spogląda na mnie i mówi:
— Niech-no pan zapyta tego olbrzyma o nazwisko jego!
Kolonista już z trudem wysławia się po polsku, chociaż pochodzi z Dąbrowy Górniczej, którą opuścił jednak dość dawno.
— Jak nazwisko pana? — pytam.
— Och! Pan będzie się dziwił, gdy je usłyszy! — odpowiada, wybuchając swobodnym śmiechem. — Nazywam się „Ben-Brak“! Cha! Cha!
Waschitz objaśnił tę zagadkę.
Ben-Brak oznacza „syn błyskawicy“.
— Tak... tak... Syn błyskawicy! — powtórzył, zanosząc się od śmiechu olbrzym. — Niech pan patrzy na mnie dobrze! Ja i... cha! cha! — Syn błyskawicy!...
Istotnie nie mogłem wstrzymać się od uśmiechu.
Ten ogromny, niezgrabny wieśniak, opalony na węgiel i brodaty, miał taką łagodną, spokojną twarz i takie dobrotliwe, ironiczne oczy, że niczem nie zdradzał pochodzenia swego od błyskawicy.
— Ben-Brak — dobry człowiek, zacny i wierny przyjaciel! — rzekła pani Śliwkowa, dolewając mu herbaty i nakładając na talerz brzoskiwinie. — Bardzo się lubimy!
— Ben-Brak jest człowiekiem sprawiedliwym, żyjącym wedle zakonu... — dodał gospodarz, a olbrzym, posłyszawszy to, wstydliwie opuścił oczy i pocałował tulącego się do niego synka.
Podbiegła do drzwi i otworzyła je naoścież.
W czystej izdebce stało białe łóżeczko, a w niem siedziało uśmiechnięte, rozróżowione od snu dziecko.
— Pierwszy syn! — oznajmiła z dumą pani domu.
— Tak! Pierwszy, ale, Bóg da, nie ostatni! — wtórował jej mąż. — Gospodarstwo wymaga dobrych robotników, urodzonych na tej ziemi.
Pani Śliwkowa nic na to nie odpowiedziała.
Pomyślałem sobie, że, być może, matka snuje inne plany na przyszłość tego pierwszego dziecka swego, plany — wspaniałe, dumne, natchnione przez genjusz Mozarta i Bethowena, spoglądających ze ściany.
Któż to jednak wie, co będzie w przyszłości?
Może p. Śliwka będzie z dumą i spokojem spoglądać na tęgiego syna, kroczącego przy pługu na swoim zagonie, lub może też pani Śliwkowa z jeszcze większą dumą czytać będzie w pismach o sukcesach i sławie młodego Śliwki — znakomitego artysty, pisarza lub uczonego.
Z rozmów z kolonistami Nahalalu wyniosłem wrażenie, że ideą przewodnią tych rolników jest dobrobyt i praca w tym kierunku. Wzniosłe ideje sjonizmu stały się dla nich tylko środkiem i narzędziem, które poważają, a dla twórców ich czują prawdziwą wdzięczność.
Ludzie ci są mniej ideowi, niż rolnicy z Nahlatu. Tam działa urok tradycji, pietyzm do prastarej ziemi Izraela, a na drugim planie — urządzenie własnego życia.
Tu wszystkie idejowe pobudki pozostają w sferze teorji, lecz na drugim planie. Pierwszy zaś zajmują kombinacje ekonomiczne, ściśle życiowe, praktyczne.
Myślę jednak, że „Moschaw owdim“, typu Nahalal, staną się ostoją planu sjonistycznego; rolnicy ci będą zębami i pazurami trzymali się ziemi — karmicielki i byle co nie zdoła odstraszyć ich i zniechęcić.
Istotnie, gdy oglądałem piękne bydło Śliwków, a później winnicę, w której łozy uginały się pod brzemieniem ciężkich gron, gdy wieśniak z dumą i radością wskazał mi kwadraty zoranych pól i zielony łan koniczyny — wyczułem w nim potężne przywiązanie do tego szmatu ziemi, własnemi rękami uprawianej i zroszonej potem.
Pożegnaliśmy miłych wieśniaków i poszliśmy zwiedzić założoną na przestrzeni stu morgów szkołę rolnictwa i gospodarstwa domowego dla dziewcząt. Kieruje nią uczona Żydówka rosyjska, posiadająca doktorat uniwersytetu w Besançon, dzielna i rozumna.
Fundamentalne gmachy szkoły i internatu na sześćdziesiąt wychowanek, obory, kurniki (jest to ulubiona przez Żydówki gałęź gospodarstwa domowego, wytwarzającego śliczną i płodną rasę białych kur), ogród warzywny i owocowy, pola ze zbożem i roślinami pokarmowemi dla bydła — wymagały dużych kapitałów; dostarczyła ich sjońska światowa organizacja kobiet.
Ze szkoły Nahalalskiej wychodzą doświadczone instruktorki i gospodynie, które są rozchwytywane nietylko, jako specjalistki, lecz szczególnie, jako żony dla młodych kolonistów.
Staje się to zrozumiałem, jeżeli przypomnimy sobie, że w dolinie Akki również, jak w dolinie Jezrael, powstało już kilka kolonij, założonych i prowadzonych przez młodzież męską, składającą się z uczniów wyższych klas szkół europejskich i studentów uniwersytetów i politechnik.
Ci młodzi koloniści wysyłają do szkoły w Nahalal swoje młode towarzyszki, które, powracając po przejściu kursów, wchodzą do domu inteligentnych, oddanych sprawie sjonistycznej wieśniaków, jako żony.
P. p. Waschitz i Czaczkes po wyjeździe z Nahalal pokazują mi niedobudowane miasteczko Afulę, które miało się stać ośrodkiem handlu produktami rolniczemi całego rejonu, lecz w Egzekutywie Sjonistycznej zabrakło środków. Mieszkańcy miasteczka, stojącego tuż przy stacji kolejowej, trudnią się teraz drobnym handlem i pośrednictwem, przeżywają ciężkie czasy, lecz cierpliwie oczekują lepszych dni.
Jedna za drugą ciągną się osady: moschawa Gideon, „Kwuce“ Markenhof i Czifim, moschaw owdim Tel-Adaw, amerykańska moschawa Balfouria A i Balfouria B, czyli Kfar Jeladim, gdzie urządzono osiedle dla stu dwudziestu sierot, utrzymywanych z funduszu, zebranego wśród Żydów północno-afrykańskich; kolonia Merchawiah i inne.
Mijamy te osady, przejeżdżamy przez kolonje Kfar Jecheskiel, otoczoną lasem z 50 000 drzew owocowych i winnicą, posiadającą 20 000 łoz winnych wysokich gatunków.
W pobliżu tej kolonji, na wzgórzu założono dwie nowe osady: Gewah i Kumi.
Samochód nasz staje w Gewah.
— Kolonja ta przedstawia trzeci typ osad palestyńskich. Jest to organizacja komunistyczna, nie z punktu widzenia ideologji Lenina, lecz z powodu dążeń ekonomicznych, — objaśnia p. Czaczkes. — Wszyscy członkowie tej kwucy komunistycznej należą do inteligencji, ale sam pan ujrzy wszystko i przekona się...
Wchodzimy na obszerny plac, otoczony zabudowaniami gospodarczemi i małemi domkami kolonistów. Kilka kobiet krząta się koło obory. Jedna z nich idzie ku nam na spotkanie.
Młoda, zgrabna, o śmiałej, rozumnej twarzy i spokojnych, nieco ponurych ciemnych oczach. Głowa okryta czarną chustką, zawiązaną w malowniczy węzeł. Biała bluzka, krótkie, szerokie szarawary z czarnej tkaniny, odsłaniają foremne, nagie łydki, grube trzewiki sznurowane i skarpetki osłaniają stopy.
Pan Czaczkes przedstawia mnie, mówiąc do kolonistki po hebrajsku.
Kobieta uśmiecha się uprzejmie i rozpoczyna rozmowę.
Przybyła tu z Łodzi, ukończyła gimnazjum; mówi poprawną, trochę wyszukaną, „literacką“ polszczyzną.
Zwiedzamy oborę, lecz przedtem zmuszeni jesteśmy umoczyć podeszwy obuwia w rozczynie kreoliny. W okolicy bowiem panuje zaniesiona przez Arabów choroba epidemiczna, powodująca poronienia u krów. Tymczasem mają tu bydło rasowe, wspaniale utrzymane. Dalej — obszerne kurniki, pełne śnieżno białych kur i kogutów z jaskrawemi koralowemi grzebieniami. Obok inkubatory i domki dla kurcząt.
Sąsiednia Syrja żąda nieograniczonych ilości jaj i drobiu, więc zbyt jest stale zapewniony.
W osadzie spotykamy same kobiety. Mężczyźni są w polu. Tylko w warsztacie mechanicznym pracuje trzech ślusarzy przy naprawie traktora.
Kolonistka opowiada mi, że nikt tu nie posiada żadnej osobistej własności, wszystko należy do wszystkich. Zapasy żywności, lekarstwa, tkaniny na ubranie, obuwie i inne niezbędne przedmioty wydaje się ze składów komuny. Pieniądze, zarobione na handlu, wpływają do ogólnej kasy i nie mają obiegu wewnętrznego. Pieniądz używany jest tylko na zakup potrzebnych materjałów i zapasów, na inwestycje, z których korzysta cała osada.
Sporów żadnych i nieporozumień, jak dotychczas, w Gewah nie zdarzało się.
To mówiąc, kolonistka wprowadza nas do domu, gdzie w kilku pokojach stoją kołyski z małemi dziećmi.
— A to szczęśliwy, urodzajny dom! — wyrywa mi się okrzyk zdumienia.
Kolonistka śmieje się i objaśnia:
— Jest to dom wychowawczy. Żadna matka nie ma prawa trzymać przy sobie dziecka. Oddaje je tu, gdzie pozostaje ono pod dozorem wychowawczyni-specjalistki i pielęgniarki. Matka przychodzi tu tylko po to, aby nakarmić swoje dziecko. Cała opieka leży na barkach komuny...
— Hm... — pomyślałem sobie. — Zapaszek bolszewizmu? Odgłosy mówek „towarzysza“ Lenina, Kołłontajowej, Krupskiej, Lilinoj i Kalininowej?
Zacząłem robić swoje uwagi na temat pozbawiania dzieci czułości i opieki rodzicielskiej.
Kolonistka energicznie potrząsnęła głową i odparła:
— Czyż jest to tak bardzo potrzebne? Czy czułostkowość nie paczy charakterów dzieci? My chcemy wychować młodzież na dzielnych, oddanych naszej sprawie ludzi! Znowu zabrzmiały dalekie odgłosy bolszewickich ideologów, dążących do natychmiastowego przekształcenia społeczeństwa.
Rozumiałem, że cała ta komuna musiała być uważaną za eksperyment, lecz wprowadzenie dla doświadczenia szaleńczej praktyki bolszewizmu przykro podziałało na mnie.
Później dowiedziałem się, że Egzekutywa bacznie obserwuje komunistyczne „kwuce“ i nie ma szczególnej nadziei, że ten typ osad utrzyma się, tembardziej że ich członkowie i tu i tam zaczynają już mówić o niedoskonałości komunistycznej sprawiedliwości i żądają zrewidowania praw i obowiązków kolonistów, obarczonych dużemi rodzinami, a bezdzietnych, lub nieżonatych.
Nasza przewodniczka była apologetką czystej komunistycznej idei i broniła jej postulatów energicznie.
Gdy patrzyłem na płonące oczy i rozpromienioną twarz tej kobiety, stanęły przede mną postacie agitatorek Żydówek, przemawiających z zapałem i odwagą na wiecach w Petersburgu i Moskwie w r. 1917/18, — straciłem więc chęć do dalszej dysputy.
Myślałem nad tem, że, gdyby te komunistyczne „kwuce“ przetrwały i ustaliły się, Organizacja Sjonistyczna będzie miała nieoczekiwane trudności, które mogą wnieść poważne powikłania a nawet rozłam w samym sjonizmie. Obawiam się też, czy nie wpłyną tem łożyskiem ideje komunizmu rosyjskiego i czy nie nastąpi wtedy krwawy koniec całej sprawy, ponieważ ani tradycjonaliści arabscy, ani mandatarjusze nie dopuszczą do założenia nowego ośrodka komunizmu.
W dolinie Jezrael spotykałem ubogie, do kretowisk podobne wioski arabskie i Arabów, którzy nie zdradzali żadnych wrogich uczuć do Żydów. Koloniści nie posiłkują się pracą najemną, nie eksploatują tubylców-muzułmanów, więc powodów do nieprzyjaznych stosunków niema.
Tkwią one w innych środowiskach, w innych głowach i w innych sercach.
Przecież były już próby wyrugowania stąd Żydów, strasząc ich pogromami, lecz spaliły one na panewce. Ludność arabska nie poszła za głosem najbliższego otoczenia wielkiego muftiego jerozolimskiego, Emina-al-Huseina, i przewódców arabskich nacjonalistów ze stronnictwa „Watan“.
Nic już nie stało wtedy na przeszkodzie władzom angielskim do urzeczywistnienia „programu Balfoura“.
W powrotnej drodze, gdy już zmierzch zapadał, a moi towarzysze, znużeni całodzienną podróżą, milczeli, myślałem nad dziwnemi kontrastami.
Liga Narodów wspaniałomyślnie ofiarowała 13 miljonom Żydów „ognisko narodowe“, w którem koloniści mieli podtrzymywać płomień wiary, tradycji, mowy ojczystej i narodowości, aby przy jego cieple mogły się koić i ogrzewać dusze Izraelitów, znużone walką o byt, zmrożone pogardą i nienawiścią dla innych ludów, nazywanych pospolicie „ciemiężcami“, zatrute obyczajami i kulturą obcą.
Jakże zaszczytnie i wspaniale mogłyby się wywiązać z tego szlachetnego zadania kolonje Nachlat-Jakub, Nahalal i inne do nich podobne! Natomiast — Gewah nosi wszystkie cechy wrogości nietylko dla „ciemiężycieli“, lecz i dla samych „uciemiężonych“, najwięcej i najgłębiej ze wszystkich ludów świata ceniących własność osobistą i dobra doczesne.
Osady cadyków z Jabłonny i Kuzienic — z jednej strony, z drugiej — komunistyczna i komunizująca kolonja inteligentów, którzy w niezrozumiały sposób przyłączyli się do tradycyjnego Sjonizmu, może, poto tylko, aby go rozsadzić od wewnątrz; z trzeciej strony — Afula, przepojona merkantylizmem, spekulatywnemi myślami, nie odpowiadającemi ideowo ani otoczeniu cadyków, ani poczciwym Śliwkom i „Synom błyskawicy“, ani komunistom z kwucy Gewah.
Jakież rozbieżne prądy nurtują tych, których na ziemi ojców zgromadził i osadził sjonizm! Wyczuwałem to wyraźnie, nie wiem, czy słusznie, czy nie, bo dopiero czas to pokaże. Wiem jednak, że podobne obawy zatruwają spokój działaczy sjonizmu.
Jakiemi drogami ma pójść rozwój szlachetnej idei?...
Góry Gilboa i Karmel utonęły już w gęstym mroku. W oddali połyskiwały latarnie cementowni, a na prawo — drobne światełka w jakiejś osadzie.
Kwestja żydowsko-palestyńska pogrążona jest w jeszcze bardziej przepaścistym mroku, bo znikąd nie widać światełek i drogowskazów.
W tej sprawie wszystko się powikłało... Bo czyż nie tak? Przypomnijmy sobie historję nowoczesnej Palestyny. Po wielkiej wojnie traktatem sewrskim Palestyna uznana była 10 sierpnia 1920 r. za państwo niepodległe.
Po oderwaniu jej od Tureji zaliczono ją na podstawie traktatu lozańskiego 24 lipca 1922 r. do szeregu krajów mandatowych serji A. Liga Narodów przekazała ten mandat Wielkiej Brytanji, jednocześnie zobowiązując ją do urządzenia w Palestynie ogniska narodowego dla Żydów, podług planu deklaracji Balfoura (2 listopada 1917 r.), lecz w granicach odpowiadających liczebności i interesom ekonomicznym, prawnym i religijnym istniejących społeczeństw nieżydowskich.
Taki stan rzeczy wymagał od sjonizmu wielkiej zręczności i taktu, aby się nie narazić bezwzględnej większości odwiecznych tubylców — Arabów i nie powikłać polityki angielskiej w Palestynie.
Pierwsi kierownicy ruchu sjonistycznego rozumieli to i dążyli do utworzenia wyłącznie „ogniska narodowego“ i do porozumienia się z Arabami. Wkrótce jednak zjawiły się prądy rewizjonistyczne. Już teraz są one, zdaje się, silniejsze, a domagają się założenia niezależnego państwa żydowskiego, przyłączenia do Palestyny żydowskiej najżyźniejszej części Transjordanji, marzą głośno o ekspansji na Mezopotamję, mówią o konieczności organizacji armji, której zarodek żyje już w tajnej organizacji „Hagana“.
Zwykle daje się słyszeć twierdzenie, że państwo żydowskie w Palestynie nie jest możliwe, bo kraj na gruntach rolnych zdoła zmieścić najwyżej około 1 700 000 rolników.
Jednak zapomina się o tem, że nauka spółczesna nie zna nieużytków i gruntów jałowych, a powiedzenie belgijskich i francuskich ogrodników, że „na jezdni asfaltowej można osiągnąć lepsze urodzaje niż na czarnoziemie ukraińskim“ — nie jest bynajmniej przesadą lub blagą. Przykładem tego jest skalista wyspa Jersey, którą Belgowie zamienili w raj rolniczy. O tem samem dla Palestyny myślą nietylko agronomowie Egzekutywy Sjonistycznej, lecz i przedsiębiorcy prywatni. Inżynier Ruthenberg przystąpił już do elektryfikacji kraju, a Nowomiejski do wydobywania soli potasowych z Morza Martwego.
Ruthenberg dostarczy Palestynie — siłę, azot, kwas siarczany, Nowomiejski — nawozy sztuczne, obaj razem — kapitały.
Teren ziemi uprawnej podwoi się, a iluż to ludziom dadzą zarobek fabryki, różne instalacje miejskie, koleje, szosy, kopalnie?
Myślę, że pięć miljonów Żydów z łatwością znajdzie tu chleb.
Jest to trzecia część rozproszonego po świecie narodu żydowskiego. Stąd to wypływa ta zrozumiała chęć rewizjonistów zagarnąć całą Palestyną, Transjordanję ba! nawet Mezopotamję, stworzyć kadry obrońców i założyć podwaliny nowego państwa Izraelskiego.
Wszystko to jest zrozumiałe, tylko tempo tak obszernego i ryzykownego programu wzięto zbytnio „con fuoco“...
Żydzi uważają Arabów palestyńskich za słabszych od siebie, lecz zapominają, że ci mają swego Ibn-Saudę, Feisala. Druzów, Wahabitów, a dalej — cały ocean muzułmański, Co z tego może wyniknąć, dowiodły rozruchy 1929 r., lecz to dopiero przygrywka, nad samą zaś symfonją należy się zastanowić poważnie.
Nie jestem Żydem, lecz, doprawdy, żałowałbym bardzo upadku Sjonizmu, ruchu głęboko ideowego, skierowanego ku odrodzeniu duszy narodu, ku uszlachetnieniu jego bliską łącznością z ziemią praojców.
Nie zgadzam się bynajmniej z energicznem wystąpieniem angielskiego dziennika „Evening News“, uważającego tworzenie żydowskiego ogniska narodowego za farsę i żądającego zrewidowania polityki W. Brytanji w Palestynie.
Inni znowu wskazują, że przyczyną zatargów i wybuchu nienawiści Arabów ma być podłoże religijno-historyczne, a mianowicie, że punkt ciężkości tkwi w „murze płaczu“, względy zaś ekonomiczne i konieczność podporządkowania się Arabów Żydom jest dopiero na drugiem miejscu.
Twierdzenie to jest błędne. Dowodzi tego raport komisji ankietowej, badającej przyczyny rozruchów 1929 r. i wskazującej na konieczność ograniczenia dalszej imigracji Żydów i zaniechanie zakładania nowych kolonij.
Wielka Brytanja otrzymała mandat palestyński i przyjęła na siebie zobowiązania określone, a posiada tyle siły i wpływów, żeby dopomóc Żydom w tworzeniu ich „ogniska“ w ścisłych ramach, ustalonych przez Ligę Narodów, o czem mówiono 31 marca 1930 r. w angielskiej Izbie Gmin.
Co do „muru płaczu“ — to, doprawdy, obecnie odgrywa on taką rolę, jaką w Rosji spełniały zmyślone wersje o „rytualnych mordach“, będące prowokacyjnym powodem i pobudką do pogromów.
Wielka Brytanja, uregulowawszy pomyślnie sprawę „ogniska“ żydowskiego, bez wielkiego trudu potrafi oddać „mur płaczu“ w wyłączne posiadanie wyznawców Zakonu Mojżeszowego i na zawsze usunie powód do agitacji, nienawiści i krwawych zajść.
Żydzi zaś powinni pamiętać tekst deklaracji mandatowej z dnia 24 lipca 1922 r. i ostudzić zapały tych, którzy na wielkie niebezpieczeństwo narażają losy swego „ogniska“ narodowego.
Tak myślałem, zbliżając się do Haify.
Żegnając moich uprzejmych towarzyszy, w oczach mecenasa Waschitza spostrzegłem ostre, sarkastyczne błyski.
Może odczuł on moje myśli. Może zgadzał się z niemi, a może — żałował, że pokazał mi Emek Jezrael, który wzbudza tyle głębokiej sympatji, podziwu, szacunku, a zarazem wątpliwości i obaw?
Późno wieczorem, gdy robiłem w hotelu swoje notatki, niespodziewanie zgłosił się do mnie stary Natan. Prosił, abym go zabrał do swego samochodu, ponieważ miał interes w Dżaninie.
Rano pojechaliśmy razem: ja i Natan. Sędziwy, zamyślony, mądry i tragiczny Natan. Przez całą drogę opowiadał mi o swoich dziejach. Powtórzę to, com usłyszał od niego.
Była to współczesna „Pieśń nad pieśniami“, lament Jeremiasza XX wieku, słowa Ekklesiasty, Syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego, szloch jego, odradzający się w piersi wynędzniałego, mądrego w rozpaczy „ben-amo“ — syna swego narodu.
— Widziałem wszystko, co się dzieje pod słońcem, a to wszystko — marność i utrapienie ducha. (Ekkl. I, 14).
Temi słowami rozpoczął i zakończył Natan opowiadanie swoje.
Natan przyjechał do Palestyny na kilka lat przed wojną.
Dlaczego postanowił wyemigrować z dużego miasta, gdzie mu się dobrze powodziło? Tego sam nie mógł objaśnić. Wprost tak... zjawił się w nim jakiś wewnętrzny nieprzeparty nakaz. Narazie myślał, że jest to zapewne przeczucie bliskiej śmierci. Pamiętał bowiem, że chociaż liczył sobie zaledwie 30 lat, jednak w dzieciństwie miał ciężkie, nędzne życie, źle się odżywiał, mieszkał w brudnej, ciemnej norze, gdzie gnieździła się liczna rodzina ojca Natanowego, starego Mojżesza, i gdzie mieścił się również drobny warsztat ślusarski i blacharski.
W niskiem, niechlujnem, zatłoczonem legowisku ubogiej rodziny żydowskiej unosił się stale ciężki zapach czadu paleniska i trujące opary cyny.
Kaszel dławił go od dzieciństwa, a całe rodzeństwo Natana zmarło na gruźlicę; ta straszna choroba nędzarzy uniosła również do grobu ciągle jęczącą i krwią plującą matkę.
Natan kaszlał też, kaszlał nawet wtedy, gdy wywalczył sobie stanowisko w społeczeństwie i posiadał już własne warsztaty mechaniczne, zatrudniające stu czeladników.
Mógł więc obawiać się, że gnieżdżąca się w piersi choroba wybuchnie nagle.
Później jednak przekonał się, że dążenie do Palestyny nie jest spowodowane przeczuciem rychłej śmierci i pragnieniem aby być pogrzebanym w ziemi Dawidowej.
Natan lubił studjować księgi Zakonu, Misznę i nawet Kabbałę i uważany był za bardzo oczytanego w świętych księgach, co dało mu honorowe stanowisko wśród starszyzny kahału i szacunek współobywateli.
Nie lubił tylko Talmudu, chociaż nie mówił o tem nikomu, aby się nie narazić rabinom.
Dlaczego nie lubił Talmudu? Tego też nie wiedział, czasami tylko myślał, że wrodzona uczciwość i umiejętność prostego rozumowania odwracały go od tych życiowych kodeksów.
Myślał tak:
— Jest Zakon, dobrze przez księgi Miszny wyjaśniony. Całe pokolenia żyły zgodnie z ich rozkazami i przetrwały najcięższe, najstraszliwsze czasy niewoli i zagłady. Pocóż nam były te traktaty „Seder Jeszuot“, „Makkot“ i „Sanhedryn?“ Rabbi Szymon ben Hamalel dowodzi w nich, że „syton“, czyli hurtownik, powinien wszystkie swoje przyrządy miernicze i wagi czyścić tylko raz na rok, a prywatny człowiek — raz na miesiąc. Inni mędrcy twierdzą, że należy postępować wręcz odwrotnie. Rabbi Akiba mówi o aktach sądowych jedno, rabbi Szamaj — całkiem coś innego... a wszystko poto, aby Zakon nagiąć do życia ludzkiego, które się zmieniło z niebywałą szybkością... Może to jest dobre i pożyteczne, lecz nie powinno być uważane za święty Zakon i nie wolno Talmudu stawiać wyżej od Miszny!
Jednak nie mówił o tem nikomu, starając się życie pędzić zgodnie z pięciu księgami Mojżeszowemi.
Z trudnością mu to przychodziło, ponieważ życie stało się bardziej zawiłe niż to, które płynęło za czasów wędrówek i wojen narodu Izraelskiego, a tymczasem dusza Natana nie godziła się z żadnemi wykrętnemi sposobami myślenia i postępowania.
— Nie! — rzekł pewnego razu Natan: — Jeżeli chcę być sprawiedliwym i posłusznym woli Adonai, wszechpotężnego Jahwe, muszę wrócić do ziemi Obiecanej i tam wykonywać prawo jego, pracując na ziemi Abrahama, Izaaka, Jakóba!
Nawet nie spostrzegł, jak szybko wykonał to nagle zjawiające się postanowienie. Widział w tem palec Boży i czuł niewypowiedzianą radość i wielki spokój w duszy. Wydawało się Natanowi, że wszystko się odbyło bez jego udziału.
Powtarzał tylko w myśli początkowe wersety księgi psalmów:
„Błogosławiony mąż, który nie chodził w radzie niezbożnych i na drodze grzesznych nie stał i na stolicy zaraźliwości nie siedział. Ale w Zakonie Pańskim wola jego, w Zakonie jego będzie rozmyślał we dnie i w nocy. I będzie jako drzewo, które wsadzone jest nad ściekaniem wód, które swój owoc da czasu swego; liście jego nie opadną i wszystko, cokolwiek czynić będzie, poszczęści się.“
Natan zlikwidował zyskownie swoje przedsiębiorstwo i ze znacznym kapitałem przybył do Palestyny.
Gmina doradziła mu, jaki kawał roli mógłby nabyć i osiąść nad Kiszonem, gdzie ziemia słynęła z urodzajności.
W tem też widział Natan dobry znak.
To miejsce wskazała niegdyś biblijnemu Barakowi prorokini Debora, która sądziła lud czasu onego pod palmą pomiędzy Ramą a Bethel na górze Efraim, Ona to przepowiedziała wodzowi, że Bóg Izraela da mu zwycięstwo nad wojskiem Chanaańczyków na brzegach potoku Kiszon[30].
Natan zapamiętał sobie dobrze tę opowieść z piątej księgi Sędziów. Przypomniał sobie dokładnie, że Jahel, żona Habera, podstępnie wbiła gwóźdź w skroń wodza Chanaańskiego, Sysary, szukającego u niej ratunku przed ścigającymi go Izraelitami, — i zimny dreszcz wstrząsnął nim.
Odczuł to wyraźnie, a nie rozumiał przyczyny tak przykrego wrażenia.
Rozejrzał się Natan po Haifie, Akrze i Jaffie, lecz ujrzał, że nie ma tu nic do roboty. Z Turkami i Arabami nie chciał walczyć o kawałek chleba, aby „nie chodzić w radzie niezbożnych i nie stać na drodze grzesznych“.
Pojechał do Jerozolimy i długo się modlił Natan przed „murem płaczu“, błagając Wszechmocnego o dobrą radę.
I usłyszał głos, wołający w sercu jego:
— Idź nad Kiszon i lemieszem tnij bruzdę moją!
Natan stał się rolnikiem.
Cichy to był, spokojny i zawsze pogodny człowiek. Lubili go nietylko Żydzi w Haifie, lecz i Arabowie, każdej wiosny pędzący na równinę swoje stada, a nawet Druzowie, co osiedli na zboczach Karmelu.
Nikt mu nic złego nie czynił, a i on za dobroć dobrocią płacił hojnie.
W domu swoim gościł zdrożonych pastuchów, a starego Druza, którego zła zimnica sił pozbawiła, karmił i poił u siebie przez dni trzydzieści, aż chory wydobrzał i odszedł ku górom Hauranu.
Rabbin z Haify, odwiedzający Natana, nieraz mówił do niego:
— Jehowa pobłogosławił pracy rąk twoich, bracie, i rola twoja rodzi pszenicę, durro, wino i owoc wszelki. Jeno tyś bezpłodny, jako sikomora, usychająca na osypie skalnym. Wedle Zakonu nie jest to sprawiedliwe! Wprowadź do domu swego niewiastę i przysporz ziemi naszej synów Izraela!
Potem coraz częściej nagabywano go o to, a Rabbi Naftalim pewnego razu rzekł bez ogródek:
— Izaak z Bethsan ma piękną córkę Johewed; dojrzała mu ona jak złocisty i rumiany owoc granatu... Dobrą w niej miałbyś żonę, Natanie, synu Lejzera.
— Dziękuję, rabbi, — odparł Natan, — pomyślę o tem.
Pracując nad naprawą pługa, rozważał całą sprawę i tak i owak.
Wreszcie postanowił odmówić się od córki Izaaka. Nie znał jej i nigdy nie widział.
Może jest piękna i dojrzała, a może jak Lia — „oczu ciekących, lecz płodna z łaski Jahwe“... — myślał.
Miał poważniejsze wątpliwości i obawy.
Wiedział, że Żydzi, oddawna tu mieszkający, potrosze od czystego Zakonu odeszli i nabrali się różnych zabobonów i guseł od Maronitów, Druzów i wyznawców Proroka z Mekki. Nie chciał więc ściągnąć na siebie i dom swój gniewu Bożego. Rozumiał jednak, że starszyzna gminna nie da już mu spokoju z ożenkiem.
W obawie przed tem, wysłał list do rodzinnego miasta, do rabbina, prosząc go, aby wynalazł mu żonę.
List swój zakończył słowami:
— Chcę mieć żonę, która, tak jak ja, codzień, wychodząc w pole, czułaby radość, że stopy jej dotykają gleby Abrahama, Izaaka i Jakóba i, ucałowawszy świętą ziemię, w pocie czoła, z nabożeństwem chwaląc imię Jahwy, pracowałaby na roli, w ogrodzie, w winnicy lub w oborze. A jeśli Najwyższy obdarzy nas potomstwem, niech miłość do dziedzictwa dalekich ojców w sercach jego posieje i wychowa!
Wyprawiwszy list, chytrze zwlekał z odpowiedzią Naftalimowi, wymawiając się nawałem pracy w polu, gdyż była to pora żniwa.
Pewnego dnia, już w październiku, ktoś zapukał do okna domu Natanowego.
Był to „sekkir“, arabski listonosz, który rzekł do Natana:
— Słuchaj! Wasz kupiec Jorab Ergali kazał powiedzieć ci, że przybyła wczoraj do domu jego niewiasta z dalekiego kraju i chce się widzieć z tobą...
Nazajutrz Natan, odświętnie ubrany i bardzo wzruszony, wchodził do domu Joraba.
Kupiec uśmiechając się domyślnie, zawołał:
— Cichy jesteś, najcichszy ze wszystkich Żydów pomiędzy Haifą a Jerozolimą, tymczasem, patrz-no, jaką łanię wyszukałeś sobie za żonę!
Natan wszedł za gospodarzem do izby i stanął, jak wryty.
Na spotkanie jego szła wysoka o bujnych kruczych włosach, piękna nad wyraz niewiasta. Ogromne płomienne oczy jej ogarnęły nikłą postać Natana i opaloną twarz jego; drgające nozdrza poruszyły się, jak skrzydła zrywającego się do lotu motyla, lecz po chwili czarne rzęsy zasłoniły pełne ogników źrenice, a wysoką, bujną pierś podniosło westchnienie ukryte:
— Przysłał mnie do ciebie, panie, rabbi Eleazar, abym weszła do domu twego, jako prababka Rachela... — szepnęła.
Natan długo nie mógł wyrzec słowa. W głowie jego śmigały myśli, chyże i nieuchwytne, jak jaszczurki, zmienne w barwach: to szare, posępne, to połyskliwe, jak płomyki buchające żarem.
Jest zbyt młoda... Ale jakżeż piękna!... Radość życia... Słońce... A może udręka dla niej i przekleństwo dla mnie?... Jest jak oblubienica Salomonowa — Sulamith, która idzie, „jako zorza powstająca“...
I nagle przypomniał sobie Natan swój list do rabbina Eleazera, którego prosił o żonę, pracującą z namaszczeniem na roli, w winnicy i oborze...
Uląkł się teraz tej myśli i zawstydził.
Te wąskie dłonie o długich, cienkich palcach będą wyrywały chwasty i osty wśród kopców jego winnicy?
Te stopy drobne będą się krwawiły na ostrych kamieniach i raniły o kolce fig berberyjskich?
Te usta szkarłatne, soczyste będą dotykały w mistycznem porywie świeżej bruzdy, ciętej jego lemieszem?
O Jahwe! Pocóżeś nawiedził sługę swego pokusą ponętną, przeciw której któż się ostoi?
Natan szamotał się z myślami swemi, walczył z napływającemi, jak fale powodzi uczuciami, stał przed dziewczyną i patrzał na nią wzrokiem zachwyconym.
— Szlachetny Jorabie, — rzekł wreszcie Natan głosem cichym — zostaw nas samych! Mamy omówić sprawy ważne.
— Rozumiem! Rozumiem! — zawołał kupiec. — Wszystko powinno być wyjaśnione! Poszedł ku drzwiom, lecz po chwili powrócił i, patrząc na dziewczynę, z powagą dodał:
— Kobieto! Jeżeli zechcesz mieć męża, który nie opuści cię aż do śmierci, będziesz go miała w Natanie, synu Lejzera! Poznaliśmy go! Uczciwy to i mądry człowiek, bo oto, widzisz, nie zaślepia go piękność twoja i namyśla się.
Dziewczyna podniosła ramiona, lecz nic nie odpowiedziała, przenikliwie patrząc na Natana.
Jorab, już wychodząc, dorzucił:
— Natan myśli o sobie i o tobie zarazem...
Wreszcie cichy, zamyślony rolnik i nieznajoma dziewczyna pozostali sami.
Przez długą chwilę trwało milczenie.
Przerwała je kobieta.
Usiadła i, zakładając na kolanach ręce, rzekła:
— Przywiozłam ci list rabbiego Eleazera. Nazywam się Rachela, a jestem z domu Kohenów. Wiem o wszystkiem i przybyłam, aby wejść, jako żona do domu twego, panie...
Natan w zamyśleniu przeszedł się wzdłuż pokoju.
Twarz mu zbladła, a usta drżały, chociaż opanował już był pierwsze wzruszenie swoje.
Widząc, że się nie odzywa, Rachela spytała:
— Czy nie podobam ci się, panie?
Natan zatrzymał się przy oknie i, nagle zwracając twarz ku dziewczynie, zawołał:
— Piękna jesteś jak róża Saronu, rozkwitła przy zorzy szkarłatnej! A jednak...
— Co chcesz rzec? — spytała.
— Muszę zapytać... — szepnął, zaciskając ręce. — Jesteś piękna, jak żadna inna niewiasta! Wiem, że setki oczu spoczywały nieraz na tobie... Mogłabyś sięgnąć po koronę, boś jest jak królowa, wchodząca do pałacu... Być może, że i twoje serce biło mocno na widok pięknego młodzieńca, gdy tymczasem...
Rachela przerwała jego słowa, mówiąc:
— Panie! Wyszłam z uczciwego domu, gdzie spełniany był Zakon we wszystkiem... Umiałam nie widzieć i nie słyszeć spojrzeń zachwytu i słów miłowania i podziwu... Wiem, że jestem piękna... lecz w surowości obyczajów przechowali mnie rodzice moi... Rosłam poto, aby rodzić dzieci piękne i zdrowe dla męża, obranego dla mnie przez ojca i matkę, lub przez starszyznę gminy...
— Dobrze!... — wyszeptał Natan w zamyśleniu. — Rozumiem i wiem, że dom Kohenów żyje w strachu przed Jahwe... Jednak nic nie mówisz, czy kochałaś kiedy... kogoś?...
— Poco masz wiedzieć o tem, szlachetny Natanie! — spytała, marszcząc brwi.
— Muszę wiedzieć, aby ostrzec ciebie i ochronić siebie przed nieszczęściem!... — rzekł spokojnie i poważnie. — Jeżeli kochałaś, wybraniec twój musiał być piękny i wspaniały. Taki, o jakim śpiewa pieśń nad pieśniami: „Grono cypru mi miły mój w winnicach Engaddy“. W sercu twem mógł pozostawić on ślad burzy...
— Panie! — szepnęła z naciskiem, rumieniąc się gwałtownie: — Ustrzegłam winnicy mojej...
Natan zatrzepotał rękami, jakgdyby broniąc się.
— Nie o to pytałem! wyjąkał. — Chodzi mi o coś zupełnie innego... Postaraj się zrozumieć mnie, Rachelo! Jeżeli tamten był piękny, wspaniały i wesoły, bo dla innego nie biłoby żywiej serce twoje, wtedy nastąpią chwile porównania... Spójrz na mnie! Nie jestem piękny... Jestem pracownikiem na roli Pana, myślą żyję w Zakonie, a wola moja utonęła w rozkazach Jahwe... Czy mogłabyś wytrwać?...
Dziewczyna podniosła oczy pełne blasków i rzuciła twardym głosem:
— Nie chcę nic ukrywać! Kochałam, ale burza miłości uciszyła się i odleciała... Ślad burzy już się zatarł i tam, gdzie dawniej była pustka i zniszczenie, już nowe wyrosły krzewy, trawa i kwiaty... Przybyłam tu z woli rodziców, z porady rabbi Eleazera i starszych w gminie... Wytrwam!
— Uczynisz to z woli ojca i porady rabbina? — rzucił pytanie Natan, badawczo patrząc na nią.
— Z własnej woli i z mego chcenia! odparła natychmiast. — Wierzę, że nastąpi czas odrodzenia narodu Izraela na ziemi przodków. Chcę rękami swemi przygotować drogi jego!
Zaczęła mówić długo, namiętnie i porywczo.
Wiedziała dobrze o wszystkiem, co pisał i mówił szlachetny, uduchowiony Herzl i inni Żydzi, miłujący naród swój. Pałała chęcią zagarnięcia ziemi izraelskiej i wyprowadzenia do niej całego ludu z niewoli i poniewierki rozproszenia. Mówiła, że w tem jest ocalenie Żydów, albowiem inaczej w grzechach żyć będą przed Bogiem, odstąpią od Zakonu Jego i nienawiścią innych ludów otoczeni będą aż wyginie ziarno na jałowej, wrogiej ziemi.
Natan słuchał w milczeniu. Myślał, że ta piękną dziewczyna mówi, jak prorokini Debora, i że wielkie szczęście zsyła mu Król Królów. Jednak nie zapalał się i bronił jeszcze przed urokiem tych oczu płomiennych, przed czarem tej mowy natchnionej i namiętnej.
Rachela, porwana własnemi słowami, mówiła długo, a Natan milczał i słuchał coraz uważniej. Słyszał i rozumiał każde słowo, lecz, gdy przymykał oczy, nie mógł ożywić w pamięci pięknego oblicza Racheli. Parę razy spostrzegł, że dziewczyna, wymawiając wzniosłe, mogące porwać słowa, w oczach miała przygasłe ognie i głos, chwilami nie zdradzający wzruszenia.
Przyglądał się Racheli coraz uważniej.
Gdy skończyła, dotknął łagodnie jej ramienia i rzekł:
— Są to wszystko rzeczy wielkie i myśli wzniosłe, lecz nie na nasze siły i zamiary. My musimy w cichości i pokorze uprawiać naszą rolę, trzymać się tej ziemi i dążyć do powiększenia pola, domu i obory...
— Tak, to — nasz obowiązek... — odparła spokojnie. — Lecz poza tem kryją się wielkie zamierzenia...
— Zapewne — zgodził się Natan. – Nie będziemy stali im na przeszkodzie, lecz nasze trudy i obowiązki są skromne i powinny stać się naszemi...
Potrząsnęła głową, a kilka czarnych, falistych pasemek włosów spadło na białe, dumne czoło.
— Nasze trudy i obowiązki... — powtórzyła spokojnie i twardo.
Natan ujął ją za ręce i usiadł obok. Rozmawiali ze sobą długo jeszcze.
Opuszczając dom Joraba Ergali, Natan wiedział już o dniu ślubu, nie miał tylko pewności, czy łaskawie spogląda na niego w tej chwili Jahwe z nieba. Zwykle czuł obecność Jego i z wdzięcznością radował się nigdy nie opuszczającem go uczuciem, że wejrzenie Boga spoczywa na nim.
Od tej rozmowy minęło już pięć lat.
Życie Natana płynęło pogodnie i szczęśliwie.
Rachela była żoną najlepszą i ciągle pożądaną. Przyniosła mu córkę i syna.
Natan dokupił sto dunamów ziemi, a później drugie tyle. Bóg błogosławił mu we wszystkiem. Rosa spadała obficie na równinie Akry. Kłosy pszeniczne brzemienne były ziarnem, durro rodziło najlepiej na polu Natanowem, bydło jego miało przypłód, jak w trzodzie Jakóbowej.
Rolnik z zachwytem patrzył na żonę.
Rachela stała się jeszcze piękniejsza.
Gdy szła powolnie i wyniośle, była podobną do królowej, a wtedy zachwycony Natan biegł ku niej, całował jej stopy i śpiewnym głosem mówił cicho, cicho:
— Jakoż są piękne kroki twoje w trzewikach, córko książęca! Stawy udów twoich są jako zawieszenia, urobione ręką rzemieślnika! Łono twoje, jako czasza toczona, która nigdy nie jest bez napoju, jako bróg pszenicy, osadzony liljami! Dwie piersi twoje, jako dwoje małych bliźniąt sarnich! Głowa twoja, jako Karmel, a warkocze jako tkanina królewska, zwinięta na cewki! Jakożeś piękna i jako wdzięczna, najmilsza w rozkoszach!
Nieraz, tuląc ją do siebie, szeptał słowa pieśni Salomonowej, lecz w głosie jego nie było namiętności, bo pochłaniały ją zachwyt i ubóstwianie.
I właśnie, gdy się czuł tak niezmiernie szczęśliwy, przyszło coś, co zatruło spokój i radość Natana-rolnika.
Właściwie nic się nie stało, a jednak...
Natan przechodził pewnego dnia w pobliżu winnicy, gdzie pracowała Rachela, i gdzie obok niej wesoło goniły się dzieci.
Nie spostrzegły go, ponieważ szedł za gęstemi szpalerami młodych eukaliptusów.
Natan stanął zdumiony i przyglądał się żonie.
Rachela, oparta na motyce, stała wyprostowana i zapatrzona w złocistą ścianę Karmelu.
Oczy miała rozwarte szeroko, a w całej postaci wyraz znużenia i oczekiwania.
Chciał krzyknąć jej słowa pozdrowienia, lecz coś powstrzymało go od tego.
— Nie myśli o mnie w tej chwili — szepnął do siebie. — Dusza jej odleciała daleko i obcą jest dzieciom, mnie i domowi... Może jest chora, albo zmęczona, a może... znowu poczuła się matką?
Nic nie rzekłszy, poszedł na pole durra.
Natan był prostym rzemieślnikiem i rolnikiem, lecz duszę miał wrażliwą. Rozumiał nieraz to, koło czego ludzie przechodzili obojętnie, i cierpiał nad tem, lub radował się nawet bez przyczyny o tyle istotnej, żeby móc wyrazić ją słowami.
Odczuł że Rachela myślami swemi była daleko od tego szmatu ziemi nad Kiszonem i od ludzi, żyjących obok niej.
Przyszło to nagle, a było w tem coś nowego i potężnego.
Nowego? Może... nie, tylko, że Rachela nosiła to w głębi duszy swojej, jakgdyby starając się zapomnieć i nigdy przed nikim, a nawet przed samą sobą tej skrytki nie otwierać.
Zamknęła ją, przywaliła ciężkim głazem i myślała, że już nigdy nic się z niej nie wyrwie. Czy bała się tego, co pozostawało w ukryciu i co chciała uważać za umarłe?
Nie! Niczego się nie obawiała, lecz powiedziała sobie przed pięciu laty, że skończyła z tem na zawsze.
I nagle jakaś potęga zburzyła, strzaskała głaz i to, co było ukryte w nieznanych tajnikach duszy, wyrwało się nazewnątrz burzliwym potokiem.
— Cóż się właściwie stało? — pytała siebie Rachela, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w nagie zbocza góry, gdzie do czarnych mrówek podobne ruszały się postacie ludzkie.
Wiedziała, że były to tłumy robotników z karjeru, z którego brano kamień dla budowy domów w Haifie.
Długo nie mogła znaleźć odpowiedzi na nieme pytanie, lecz wkrótce zaczęła sobie przypominać wszystko, co spotkało ją ubiegłego wieczora.
Przez sen słyszała w nocy, że mąż nie śpi.
Zlekka otworzyła oczy i przez rzęsy w mroku, na tle okna, ujrzała Natana.
Usiadł na posłaniu i pochylił się nad nią, przyglądając jej twarzy, rozmiotanym na poduszce włosom i białym ramionom, obnażonym i kształtnym.
Pochylił się jeszcze niżej i szeptać zaczął:
— O jakżeż młoda jesteś i piękna, — piękniejsza od Sulamitki Salomonowej, wspanialsza od złotych posągów bóstw pogańskich! Jako lilja między cierniem, tako ty pomiędzy córkami ziemi! Włosy twoje, jak trzoda czarnych kóz, które zstąpiły z góry Galaad! Zęby twoje, jako stado owiec postrzyżonych, które wyszły z kąpieli! Jako tkanina karmazynowa — wargi twoje, jako wieża Dawidowa — szyja twoja... Umiłowana moja!...
Przymknęła oczy.
Często przemawiał do niej słowami Pieśni nad Pieśniami, a nigdy nie niepokoiło jej to i nie budziło uczuć namiętnych i rozkosznych.
Usnęła wkrótce i nie słyszała, jak wzdychał i modlił się Natan, aż położył się, szepcąc gorąco:
— Za szczęście w Racheli dzięki ci składam, Panie, dzięki serca i duszy, a w łaskawości swej przedłuż je do końca dni moich.. Jahwe Wielki, Jahwe litościwy, Jahwe opiekunie, Jahwe — moc mocy!...
Gdy Rachela obudziła się o świcie, dzieci jeszcze spały, męża nie było już w izbie. Wyszedł rano. Przypomniała sobie, że właśnie dziś miał zasadzić nowe łozy wina, sprowadzone z Francji.
Wstała, szybko się ubrała, przyrządziła strawę i czekała na męża.
Nie przychodził jednak.
W oczekiwaniu na powrót Natana, usiadła przed komodą z lustrem. Codzień rano, układając grube warkocze, rzucała na siebie przelotne spojrzenie, badając, czy wszystko w porządku i czy równo zawiązała barwną płachtę, okrywającą głowę jej.
Nie miała czasu na dłuższe przyglądanie się sobie.
Dziś w tej chwili przymusowego bezczynu przyjrzała się swojej twarzy uważnie.
Uśmiechnęła się do siebie radośnie. Była piękną, piękniejszą może niż w rodzimem mieście. Nawet ta wyblakła żółta chusta i poplamiona bluzka nic jej nie ujmowały.
Żółta tkanina w oranżowe kwiaty bardziej jeszcze podkreślała połysk kruczych, wijących się włosów. Takaż suknia zlewała się ze złocistą, gorącą skórą i wydawała się jej szatą ze złotogłowia.
Ciemne, pałające oczy, szerokie łuki brwi foremnych, rumiane wargi, odsłaniające lśniące zęby, strzelista szyja z kędziorkami, spadającemi na kark, — wszystko było bez zarzutu.
Jeździła z mężem raz jeden do Jerozolimy, raz do Jaffy i kilka razy odwiedzała znajomych w Haifie, a przecież nigdy nie spotkała piękniejszej od siebie kobiety.
Przypomniała sobie słowa Salomonowej miłości, powtarzane przez Natana w zachwycie, gdy patrzył na nią, siedzącą przy stole w dzień sabatu:
— Wszystka jesteś piękna, najmilsza moja, a nie masz w tobie zmazy!
I właśnie wtedy to wyrwało się z głębi jej duszy, „z legowisk lwich, z nor rysich“.
Bezwiednie odpowiedziała nieznanemu kochankowi, słowami Sulamitki:
— Miły mój jest biały i rumiany, wybrany z tysiąców. Głowa jego — złoto najlepsze, włosy jego jako latorośli palmowe, czarne, jak kruk...
W tej chwili cicho uchyliły się drzwi i wszedł Natan.
Nikły, przygarbiony, o twarzy ogorzałej, o rzadkich, szarych włosach powichrzonych.
Witał ją radosnym, cichym okrzykiem i modlił się do niej wzrokiem, pełnym zachwytu i miłości.
Drgnęła nagle. Zimna struga przebiegła po grzbiecie i wdarła się do serca jej.
Westchnęła, przycisnąwszy rękę do piersi i czując, jak krew cała nabiegała do skroni.
Po chwili zapłakała gorzko, bez dźwięku.
Zdumiony i strwożony Natan obejmował ją i twardą, szorstką ręką gładził po ramieniu.
— Co ci jest, najdroższa moja, umiłowana Rachelo? — pytał, zaglądając w jej oczy łzawe i smutne.
Opanowała się wkrótce, uspokoiła męża, podała mu posiłek i, zabrawszy dzieci, poszła do winnicy.
Pracowała zawzięcie, o niczem nie myśląc, lecz czując, że coś groźnego zaczaiło się i czyha w pobliżu, może wśród tychże krzaków winnych, może w zaroślach bambusowych, osłaniających grona przed wiatrem zimnym?
Jednocześnie, chwilami odczuwała jakgdyby radość nieznaną, radość, która należała tylko do niej, — jedynej, wybranej.
Gdy znużona wyprostowała się, oparłszy się o motykę, dla spoczynku, zapomniała nagle o wszystkiem. Odleciała świadomość tego, że oto stoi na ziemi, gdzie Izraelici przelewali krew wojowników Chanaańskich, gdzie sądziła i prorokowała wieszcza Debora; porzuciła ją myśl o tem, że i ona sama musi pozostać tu do ostatniego dnia życia swego.
Ujrzała siebie w dawnem środowisku, w wielkiem mieście z jego błyskotliwym i zgiełkliwym pędem, który dawał wypoczynek po kłopotach dziennych i pracy, a z taką łatwością rozpraszał nudę i obojętność. Czuła się w swoim żywiole, gdy przebiegała oświetlone ulice, pełne gwaru, zatłoczone przechodniami, przepojone światłem latarń i zapachem benzyny, zwichrzone okrzykami sprzedawców dzienników, rykiem samochodów i dzwonkami tramwaju.
W tym tłumie i ciżbie czuła się wszystkiem i niczem, królową i pyłkiem drobnym.
Słyszała wokół siebie głosy, urywki rozmów, czasami wykrzyknik zdumienia i zachwytu, czasem rzucone wprost w oczy słowa zuchwałe i pożądliwe:
— Jesteś piękna! Bardzo piękna!
Odpowiadała na to nieznacznem zmarszczeniem brwi, lekkiem poruszeniem warg i w pośpiechu znikała w tłumie.
W miarę jak dojrzewała i stawała się powabniejszą, coraz częściej spostrzegała zachwyt dla siebie i przyłapywała ostre, badawcze, łakome lub drapieżne spojrzenia mężczyzn.
Niektóre z nich były tak wymowne i drażniące, że później długo odczuwała niepokój i bicie serca.
Czuła się wtedy tak, jakgdyby ktoś zerwał z niej ubranie i obnażył ją zuchwale.
Zachwyt i pożądanie łączyły się ze sobą w coś, co było, jak obelga, a jednak doprowadzało ją do zawrotu głowy.
A jednak lubiła te wrażenia niepokojące, upajała się nieświadomie tą słodką trucizną.
Gdy młody Aron Szur wyznał jej miłość swoją i chodził za nią, jak cień nieodstępny, nie czuła jednak podniecenia i tego ostrego, palącego zaciekawienia. Nawet, gdy pocałował ją po raz pierwszy, przeszło to prawie bez wrażenia.
Aron mówił o miłości bardzo dużo, ale były to słowa nie wzbudzające niepokoju i nie drażniące zmysłów. Zawierały w sobie ni to gdzieś już czytane, czy słyszane wyrazy, ni to znane jej od młodych mężatek niejasne tajemnice, o których dziewczynom wiedzieć nie wolno do pierwszej nocy poślubnej.
Zato na ulicy, w tłumie, w chwilach przypadkowego skrzyżowania męskich spojrzeń z jej oczami było coś odmiennego. Wyczuwała jakieś obietnice nieznanych rozkoszy, czy szału, jakieś brutalne żądanie odpowiedzi natychmiastowej.
Coraz częściej słyszała słowa zachwytu. Słowa zachwytu?..
Natan! Któż więcej i piękniej wyrazić mógł swój zachwyt — szczery, nigdy nie ustający — od dobrego, poczciwego Natana?
Nawet w chwilach zmysłowego uniesienia, szeptał, jakgdyby modlitwę do niej, modlitwę półpogańską, a wtedy Rachela, gdyby mogła, czułaby się jedną z tych żon syna Dawidowego, które odwróciły myśli króla od jedynego Boga.
Lecz Rachela nad tem się nie zastanawiała.
Dlaczego?...
Oparta na rydlu i zapatrzona w zbiegające ku równinie uskoki Karmelu, myślała nad tem w chwili, gdy z poza zarośli eukaliptusowych przyglądał się jej zdumiony i zaniepokojony mąż.
Dlatego... dlatego, że nie mogła powtórzyć za rozkochaną, dumną ze swego oblubieńca Sulamitką:
— Wynijdźcie i oglądajcie, córki Syońskie, króla Salomona w koronie, którą ozdobiła go matka jego w dzień zrękowin jego, w dzień wesela serca jego! Oto wprowadził mnie do piwnicy winnej i rozpalił we mnie miłość...
Westchnęła ciężko. Łzy cisnęły się jej do oczu.
Tego nigdy nie mogłaby powiedzieć dotychczas... Natanowi!... Zresztą jeden tylko człowiek był godny tych słów dumnych i gorących... Jeden tylko, lecz... Rachela nie chce myśleć o tem!
Powraca wspomnieniem do Natana...
Miłości z mężem nie zaznała...
A może to niepotrzebne? Jest żoną i matką, nie czując się kochanką...
Chciała uśmiechnąć się nad niedorzecznością swoją, lecz nie mogła.
Groźnie ściągnęły się jej brwi i błysnęły oczy złowrogo.
To, co obudziło się w niej nagle, zerwało teraz wszystkie tamy.
Wybuchnął bunt, niczem niepohamowany.
Jakieś głosy namiętne, pełne nienawiści wołały coraz zuchwalej:
— Czy masz tu pozostać na zawsze? Nie widzieć i nie korzystać z tego, co dały ludziom wiedza, bogactwo i cywilizacja? Przez cały dzień kłuć ręce i kaleczyć nogi o kamienie i kolce krzewów? Chylić się nad zoraną przez męża prastarą ziemią, zdobytą niegdyś przez naród twój? A w nocy... wszystkie noce, aż do ostatniej w twem życiu, spać bez marzeń i pożądań przy boku przesiąkniętego zapachem ziemi i potu Natana? Tyś nie Sulamith Salomonowa, która żądała w zachwycie namiętności:
— Niech mnie pocałuje pocałowaniem ust swoich, woniejących olejkami z myrrhą i nardem!
Usiadła, znużona wrzącą w niej walką sił nieznanych i burzliwych.
Dzieci podbiegły do niej i tuliły się, rozbawione.
Obojętnym ruchem głaskała je po kędzierzawych główkach.
Buntowniczy głos krzyczał prawie, rozsadzając pierś, wezbraną goryczą i nienawiścią:
— Dla kogo te ofiary? Czy dla tych, którzy przybędą tu, omamieni świętością celu, a potem w udręce tęsknić i rwać się będą do innego życia, którego tu nigdy nie zaznają? Szaleńcy! Nie miłe są Bogu ofiary, rodzące rozpacz i nienawiść!
Od tego dnia skończyło się szczęście i promienna radość Natana.
Czuł, że coś się załamało w duszy Racheli. Mówiły o tem wyraźnie jej ponura, przybladła twarz i oczy posępne, bez blasku.
Nazewnątrz wszystko pozostawało, jak dawniej. Była dobrą żoną i troskliwą matką. Tylko robiła wszystko jakoś inaczej, niby pod przymusem, z wysiłkiem i bez wesołości.
Natan i teraz pochylał się nad śpiącą żoną, lecz nie szeptał już przychodzących mu do głowy słów z pieśni Salomona; strwożony zaglądał w twarz Racheli, nadsłuchiwał i myślał boleśnie, pełen złych przeczuć i pytań dręczących.
Trapił się niepewnością i niejasnością niewymownie.
Jeszcze bardziej pochylił się ku ziemi, twarz mu wychudła, a na skroniach coraz więcej przybywało mu siwych nici.
Co jej się mogło przydarzyć? Bał się zadać to pytanie Racheli, bo obawiał się, że usłyszy coś, co odrazu rozbije i zburzy całe życie ich. Postanowił czekać, aż wszystko samo się wyjaśni. A może przeminie nieznane nieszczęście, które stanęło na progu jego domu? A może...
W takiej męce przetrwali oboje jeszcze kilka miesięcy.
Pewnego razu przed domem Natana zatrzymał się samochód.
Gospodarz był w polu, a Rachela krzątała się koło obory.
Ktoś zawołał na nią po imieniu i dodał jej nazwisko panieńskie.
Wyjrzała. Jakiś młody, elegancki mężczyzna, w lekkim, białym stroju, wysiadł z samochodu i patrzył na zbliżającą się kobietę.
Gdy podeszła bliżej, patrząc na nieznajomego pytająco, spostrzegła zachwyt i zdumienie w oczach gościa.
— Na Boga! — zawołał. — Ślepy nawet poznałby Rachelę Kohen, najpiękniejszą z najpiękniejszych!
— Jestem Rachela, żona Natana poprawiła go z naciskiem.
— No, tak! – odparł. — Rabbin Eleazer, mój stryj, mówił mi, że pani wyszła zamąż, lecz ja we wspomnieniach swoich noszę obraz Racheli Kohen...
Drgnęła i zasłoniła twarz rękami, jak zawstydzona, młoda dziewczyna niewinna.
— Burza przeminęła... Tam gdzie pozostawała po niej pustka i zniszczenie, już nowe wyrosły krzewy, trawa i kwiaty... — tak kiedyś powiedziała Natanowi i sama wierzyła w prawdę tych słów.
Teraz wszystko się nagle odmieniło... Pod tchnieniem nowej nawałnicy padło wszystko, co wyrosło na pustkowiu, zburzonem niegdyś przez burzę nagłą...
— O, Jahwe! — wyszeptała, błagając o ratunek i pomoc.
Przez palce ogorzałych dłoni patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę.
Był wysoki; pod lekką tkaniną białego ubrania kryły się szerokie bary, i potężna, wypukła pierś. Śmiała, pewna siebie twarz nie była piękna, lecz uduchowiona, a chwilami drapieżna i zaborcza. Oczy zmrużone i jarzące się miały władny wyraz, mocny i pociągający.
Zresztą były to oczy zmienne, gdyż po chwili Rachela myślała już, że mają wiele łagodności w sobie.
Znała te oczy niegdyś, a gdy ich spojrzenie padało na nią, czuła w sobie naprzemian to płomienie, to nagłą, obezwładniającą ją słabość. Gdy sama nieznacznie przyglądała się bratankowi rabbina Eleazera, budziły się w niej nagle jakieś żądne, zuchwałe porywy lub też chciało się jej szlochać w gorzkiej beznadziei.
Aron Szur, rozkochany w Racheli i zamierzający prosić Kohenów o rękę ich córki, nienawidził tego pewnego siebie i wyniosłego młodzieńca i mówił o nim pogardliwie, ze źle ukrytą obawą:
— Wspaniały Ithamar, syn Hebera, z domu Sechem... Wszystkie kobiety oczy wypatrują, spoglądając na niego... Jest on, jako nikły kwiat trawy, co powiędnie, gdy słońce wyjrzy... Śpiewak... odśpiewa swoje prędko i zostanie, jak suche drzewo, nie dające cieniu, nikomu niemiłe i niepotrzebne... Nicpoń bez przyszłości!..
Pomylił się jednak Aron, bo Ithamar wyjechał zagranicą, a gdy powrócił po roku, był jeszcze wspanialszy i pewniejszy siebie, bo mknęła za nim do rodzinnego miasta sława wielkiego, genjalnego śpiewaka.
Wtedy usłyszała go po raz pierwszy Rachela.
Stała za kratkami w synagodze, a Ithamar śpiewał, zamiast kantora.
Rachela płonęła cała, płakała i nie mogła się modlić.
Czekała na rogu ulicy, aby raz jeszcze ujrzeć uduchowionego piewcę Jahwe. Doczekała się go, a Ithamar odrazu spostrzegł w tłumie piękną dziewczynę, wprawnem, doświadczonem okiem ogarnął całą jej postać, zajrzał do oczarowanych źrenic, nieruchomych, szeroko rozwartych i, ocierając się o nią ramieniem, szepnął:
— Odwiedzi mnie pani w hotelu?.. „Belfior“, parter?.. Pani musi tam być dziś o 6-ej!
Drapieżne oczy śpiewaka przebiły ją, jak ostrzem piorunu, pozostawiając w osłupieniu i bezwładzie.
Jak nieprzytomna przeżyła ten dzień... zamyślona, przechowując w sobie tajemnicę niemal świętą...
Ithamar, genjalny, znakomity Ithamar, głosem swoim podbijający cały świat, woła ją, wyróżniwszy w tłumie ubóstwiających go kobiet — najpiękniejszych i najdumniejszych.
W jego głosie brzmiały namiętność i mistyka miłości Salomonowej:
— Przyłóż mię, jako pieczęć do serca twego, jako pieczęć do ramienia twego, bo mocna jest, jako śmierć, miłość; twarda, jak piekło, żądza, pochodnie jej — pochodnie ognia i płomieni!
Nie wahając się i nie namyślając, była u niego i odeszła, gdy w mieście zacichały już ostatnie odgłosy... Na zegarze miejskim biła godzina późna, godzina nocna.
Szła powolnie, w ciszy i zadumie, a w sercu swojem unosiła rzewność i wdzięczność bezmierną.
Rozbrzmiewały w duszy jej to słodkie i namiętne, to smutne lub groźne pieśni jego, śpiewane dla niej — Racheli Kohen, tylko dla niej jednej!
A później błagał ją, aby obdarzyła go miłością, — bo — mówił, że miłość to kwiat, rozkwitający na chwilę jedną o północy; rozchyla on płatki swoje raz tylko w życiu, a potem — opada i otacza go mrok nocny i szara mgła przedświtu, który nigdy nie doczeka się zorzy porannej...
Cała istota jej wołała głosem zachwyconym:
— Obłóż mnie kwieciem, osyp mnie liśćmi jabłoni, boć mdleję od miłości!
Usta zaś szeptały słowa inne:
— Com ja dla ciebie, panie, którą zapomnisz jutro? Jam kwiat polny i lilja padolna...
Posłyszawszy te słowa, nagle oprzytomniał i spytał Racheli cicho:
— Nie znałaś miłości, najmilsza moja?
Potrząsnęła rozpuszczonemi warkoczami i odparła z prostotą:
— Nie, panie, aż do dnia, gdym ujrzała ciebie...
Odeszła od Ithamara cicha, pokorna i zachwycona.
Nie widziała więcej śpiewaka, ale w duszy jej długo brzmiał smutny głos jego, mówiący:
— Zraniłaś serce moje, oblubienico moja! Zraniłaś serce moje jednem spojrzeniem oczu twoich, jednym pasmem włosów twoich na szyi twojej!...
Wkrótce potem zerwała z Aronem Szurem, a w kilka dni później zawezwał do siebie rodziców jej rabbin Eleazer i odczytał list Natana z Palestyny.
Teraz znów Ithamar Sechem stał przed nią — żoną Natana i matką Izacha i Sary. Stał i patrzył oczyma, pełnemi błysków rzewnych i rozczulenia łagodnego.
— Na Boga! — przemówił znowu. — Na Boga! Gdybym wtedy wiedział, że taki los spotka ciebie, pani, nie wyszłabyś ode mnie, jako gołębica, jako kwiat polny, jako lilja padolna!...
Westchnał. Rachela odpowiedziała mu westchnieniem i odsłoniła twarz.
Ithamar wesołym już głosem mówił:
— Przywiozłem dla pani listy od rodziny, a dla czcigodnego Natana pismo stryja Eleazera... Przybyłem do Palestyny na wypoczynek i po natchnienie do ziemi patrjarchów, sędziów i królów izraelskich... Na miesiąc, tylko na miesiąc!...
— Proszę wejść do domu! — prosiła gościa Rachela. — Zaraz skrzyknę męża... jest on w polu, tuż za Kiszonem...
Wprowadziła Ithamara do czystej izby, a sama szybko się przebrała i posłała małego Izacha po ojca.
Wkrótce siedzieli wszyscy przy stole. Ithamar opowiadał o życiu w Europie i Ameryce, o swojem powodzeniu, o rodzinie Kohenów i o tem, że rabbi Eleazer mile i często wspomina czcigodnego, bogobojnego Natana, którym się szczyci cała gmina, jako skromnym, lecz „wielkim Żydem“.
Natan — cichy i zamyślony słuchał uważnie i, chociaż nic szczególnego nie zaszło w małej, schludnej, pachnącej pomarańczami i miodem izdebce, jednak czuł, że coś nieznanego i nowego czai się po kątach.
Nie miał w sercu obawy; dusza jego stała przed nieznanem i nieuniknionem spokojna i na wszystko przygotowana. Wiedział, że musiało coś się stać, co rozstrzygnie losy jego i wszystkich, na których spoglądał w tej chwili ze spokojem.
Tymczasem Ithamar mówił, że się czuje w Haifie źle, bo nic tam nie przypomina mu Ziemi Obiecanej, a tymczasem przyjechał tu poto, aby wchłonąć z niej natchnienie i nowe siły ożywcze, bo pragnienie tego i jakieś wszechwładne przeczucie gnało go oddawna do Palestyny.
Rachela podniosła nagle oczy na męża, a Natan wyczytał w nich namiętne niemal błaganie, które zrozumiał bez słów.
Potrząsnął głową i rzekł natychmiast, uśmiechając się uprzejmie:
— Prosimy pana zamieszkać u nas! Dolina naszego potoku pełna jest wspomnień przedziwnych i sławnych... W dolinie Jezrael byłoby panu gorzej — tam grasuje jeszcze malarja, której obawiają się nawet pasterze arabscy, omijając to miejsce...
Z prostotą i wzruszeniem śpiewak odpowiedział jednem słowem tylko:
— Dziękuję!
Nazajutrz już Ithamar przeniósł się do małego domku rolnika, przywiózłszy ze sobą piękne kufry z żółtej skóry, upstrzonej barwnemi etykietami hoteli różnych miast.
Pracując w polu, Natan przez kilka dni z zachwytem przysłuchiwał się potężnemu głosowi gościa.
Stawał on nad Kiszonem i śpiewał bohaterską arję z opery „Juda Machabeusz“, albo, oparłszy się plecami o konary starej smokwy, nucił rzewne, pełne słodkiego zewu i tęsknoty romanse włoskie i rosyjskie.
Rachela nigdy nie zbliżała się do Ithamara, jakgdyby unikając go nawet.
Natan widział ją ciągle pracującą to dokoła domu, to w winnicy.
Zdawało mu się nawet, że piękny głos śpiewaka nie porywał jej.
Prawda, Natan spostrzegł niebawem, że Rachela ma ponurą, zamyśloną twarz, a w oczach jakgdyby lęk i cierpienie. Chód jej, zawsze wyniosły i pewny, stał się nieśmiałym i chwiejnym. Uśmiechała się rzadko i na pytania Ithamara odpowiadała krótkiemi zdaniami, głosem tak zimnym, że mógł się wydać niechętnym.
Natan chciał nawet zwrócić uwagę Racheli, gdyż obawiał się, że jego przyjaciel, rabbin Eleazer, dowiedziawszy się od swego siostrzeńca o niegościnności, doznanej w domu Natana, będzie obrażony, jednak, przyjrzawszy się baczniej żonie, zaniechał swego zamiaru.
— Niech będzie wszystko tak, jak ma być! — pomyślał.
Pewnego razu, a było to już w trzy tygodnie po przybyciu Ithamara, który, mimo, że zbliżał się koniec urlopu, nic o odjeździe swoim nie wspominał, Natan musiał pojechać do Haify w sprawach gospodarczych.
Powracał już nad wieczorem samochodem w towarzystwie znajomego Araba z pobliskiego miasteczka. Nie chcąc nadużywać uprzejmości sąsiada, wysiadł i poszedł drogą do domu. Do osady Natana pozostawało około dwóch kilometrów.
Za Karmelem przygasały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Nad Kiszonem snuły się już nici siwej mgły.
Drzewa stały nieruchome, a z pomiędzy ich konarów wynurzały się już fioletowe i szare cienie i pełzły na pola, okrywając je mętną płachtą, utkaną z ostatnich szkarłatnych promieni słońca, z obłoków opadającego kurzu i coraz gęstszego zmroku.
Z drapieżnym świergotem miotały się w powietrzu jaskółki, goniące owady.
Dzwoniły szarańcze w przydrożnych tamaryskach i śpiewały cykady pieśń, nigdy nie skończoną.
Skwarny dzień dogasał nad ziemią.
Natan powolnym krokiem szedł ścieżką przez pola. Już widział poza drzewami okryty nową blachą dach swego domu i wysoki żóraw nad studnią.
Zbliżył się do gaiku pomarańczowego, który nabył wraz z rolą i powiększył go w trójnasób własnemi rękami.
Nagle stanął jak wryty. Zmienił się natychmiast w kamień nieruchomy, lecz wszystko słyszący i pojmujący.
Usłyszał głos Racheli.
Mówiła cicho, smętnie:
— Nie mogę kłamać i udawać przed tobą i sobą, Ithamarze! Nie mogę i powiem, jak przed obliczem Jahwe — Sędziego... Kocham ciebie... kochałam zawsze... chociaż miłowanie to ukrywałam na dnie serca mego, jak największą tajemnicę, jak skarb najdroższy!... I oto teraz żądasz, abym poszła za tobą!... Najdroższy mój! Muszę wyznać ci rzecz ciężką, która, być może, zrani serce twoje... Gdyby tylko miłość rozgorzała i rozszalała we mnie, nie porzuciłabym Natana... nie zostawiłabym dzieci... Takich ludzi, jak Natan, nie wolno krzywdzić dla własnego, chociażby najpromienniejszego szczęścia... Zdławiłabym w sobie uczucie miłości dla ciebie... zdusiłabym ból swój i rozpacz ręką żelazną i pozostałabym tu, nad tym potokiem, który pięć tysięcy lat płynie tem samem korytem... A jednak porzucę dom męża mojego, rolę jego, serce jego, małego Izacha i moją milutką córeczkę, Sarę... Uczynię to jednak nie dla miłości mojej dla ciebie...
Umilkła i wkrótce doszły odgłosy westchnień jej i ciężkich, bezsilnych łkań.
— Dlaczegoż odchodzisz wtedy? — spytał Ithamar.
— Miłość można poświęcić dla ludzi, lecz nie wolno składać w ofierze za nich życia swego, gdy się staje przekleństwem, zmuszającem człowieka bezustannie myśleć o przerwaniu swego istnienia własnemi rękami...
— Rachelo! — zawołał Ithamar. — Co za straszne myśli?!
Nie odpowiadała długo, wreszcie ciągnęła dalej:
— Doszłam do muru... Przekonałam się o tem przed twojem jeszcze przybyciem do nas!... Ja muszę żyć... moja dusza i moje ciało żądają tego, co stało się potrzebą, codzienną strawą, ożywczą radością bytu cywilizowanych ludzi!... Dlaczegoż córka miljardera Rotschilda może słyszeć piękną muzykę, zachwycać się genjalnemi obrazami i posągami, słyszeć słowa mądrych ludzi, być podziwianą, używać życia i wszystkich błyskotliwych radości jego, a ja — córka Borucha Kohena skazaną jestem na bezbarwne, jednostajne życie na tym skrawku ziemi pomiędzy Karmelem i Hauranem, w tych dusznych oparach Kiszonu, pod tem skwarnem niebem ziemi Izraela? Dlaczego? Życie, nielitościwie krótkie życie Jahwe daje człowiekowi tylko jeden raz! Ja chcę, ja żądam życia!...
Wykrzyknęła te słowa rozpaczliwie i znowu szlochać zaczęła...
Wtedy mówić zaczął Ithamar. Ne była to jednak zwykła mowa, lecz modlitwa śpiewna, w którą włożył całą namiętność swoją, genjusz artysty i poryw gorący, natchniony:
— Rachelo! Rachelo! Piękniejszą jesteś od najpiękniejszych żon i nałożnic Salomonowych! Jak świątynia syna Dawidowego, ze złota jesteś, ze srebra szczerego, z kości słoniowej; z onyksu, jaspisu i kamieni mnogich, skrzących się iskrami barwnemi, dusza twoja umęczona i tęskna; z płomieni palących — serce twoje! O najmilsza i najpiękniejsza z niewiast wszystkiej ziemi! Słowa twoje — poszum burzy i dzwonienie fal łagodnych; westchnienie twoje — powiew mirrhy i olejków wonnych, łzy — perły czyste i bezcenne, pragnienia — wola czarownic potężnych, a cała jesteś, jako słonko umiłowane, jako królowa, której ślady stóp ścierają wargami miłujący cię władcy, książęta waleczni, mędrcy i niewolnicy, zachwytem porwani! Ogród zamkniony — oblubienica moja, ogród zamkniony, zdrój zapieczętowany! Powiew ogrodów, woniejących nardem i szafranem, kassją i cynamonem, drzewem cyprysowem, drzewem cedrowem, mirrhą, aloesem i kwieciem wszelakiem; studnia wód żywych, które płyną pędem z Libanu! Zstąpże z Libanu, piękna moja i umiłowana, zstąp z Libanu, pójdź ze mną! Będziesz koronowana na szczycie Amana, na wierchach Sanira i Hermona, a z legowsk lwich, z nor rysich, z gór, z dolin i z mórz — lud i zwierz i ptak sławić imię twoje będą, o Rachelo, córo szczęścia, miłości i piękna! Pójdź ze mną!
Natan nie słuchał więcej... Cicho stąpając, przeszedł poza zaroślami eukaliptusów i usiadł nad urwiskiem, wiszącem nad łożyskiem potoku.
O niczem nie myślał.
Patrzył w kłębiące się opary, płynące nad Kiszonem.
Widział w nich siedzącą pod palmą Deborę — prorokinię, sądzącą lud Jahwe, a za nią Baraka w zbroi, który wygnał królów tej ziemi z Efraimu, z Ameleku, Malhru, z dziedzictwa Benjaminowego i Zabulonowego; ujrzał stojącego za nim syna Anattowego — Samgara, który lemieszem zabił sześciuset mężów zbrojnych, broniąc Izraela; widział „błogosławioną między niewiastami“ — Jahel, żonę Habera Cynejczyka, która podstępnie zgładziła wodza chanaańskiego... Ujrzał Natan wszystko, co się działo na tej ziemi, gdzie Jahwe tarczą swoją osłonił Izraela i mieczem utorował drogi jego.
Bronił Izraela!...
A któż obroni Natana, cichego, wiernego sługę Jahwe?!
Nikt, nikt!...
Gorzko zapłakał Natan i, zacisnąwszy pięści, potrząsał niemi nad siwą głową...
Siedział długo, a powrócił dopiero wtedy, gdy posłyszał warkot motoru od strony drogi.. Oddalał się szybko... coraz szybciej...
Gdy rolnik powrócił do domu, dzieci spały już.
Na stole stała przygotowana wieczerza, a w szklance tkwiła kartka papieru.
Natan, nie rozwijając jej, podszedł do pieca i położył na przysypanych popiołem węglach. Zwinął się, poruszył gwałtownie, zczerniał papier, nagle buchnął żółtym płomieniem i zagasł.
Usta cichego, przybitego do ziemi człowieka szeptały coś, czego sam nie słyszał, ani rozumiał...
Natan umilkł, zaciskając ręce.
Nie przerywałem milczenia, gdyż wiedziałem, że dokończy mi swe opowiadanie.
Długo wzdychał i kaszlał, aż przemówił znowu:
— Widziałem w amerykanskiem piśmie portrety Ithamara i jego pięknej żony... Rachela występuje na scenie, w teatrze... budzi zachwyt pięknością swoją... jest szczęśliwa i bogata... Niczego jej nie brakuje... a, z pewnością, nigdy nie wspomina osady nad Kiszonem...
Znowu zacisnął ręce, aż mu chrzęsły stawy.
— Chyba wspomina?... Przecież pozostawiła tu dzieci?... wtrąciłem pytanie.
Drgnął i podniósł głowę. Spojrzałem na Natana. Twarz mu zbladła, a w oczach miotała się obłędna nienawiść.
— Dzieci!? — zawołał. — Cha! cha! Dzieci! Ziarnem burzy jest wicher i nawałnica... Sara przed trzema laty uciekła do Bejrutu... Teraz tańczy bezwstydna i naga, po teatrzykach paryskich... Piękna jest i powabna, jak matka... Rabbi Eleazer pisał do mnie, żądając, abym wyrzekł się córki — nierządnicy i wyklął ją...
— Uczyniliście to? — spytałem.
Opuścił głowę i szepnął cicho:
— Nie,... nie mogłem!...
— Pozostał wam jeszcze Izach! Syn będzie waszą oporą i radością na starość, — starałem się pocieszyć biedaka.
Znowu uniósł bladą, nienawidzącą twarz i jął szeptać szybko, jak gdyby się spiesząc:
— Izach przyszedł do mnie i oznajmił, że nie chce gnić i dusić się w szarzyźnie życia naszego, że potrzebuje świeżego powietrza, ruchu i wolności... Niedawno czytałem w niemieckiej gazecie, że dostał złoty medal na wystawie malarskiej... Podobno, przepowiadają mu sławę...
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć memu towarzyszowi, który siedział zgnębiony i drżący. Wreszcie odezwałem się, usiłując mówić spokojnie, aby nie wzbudzać w nim bolesnych myśli:
— Każdy idzie swoją drogą... Ryba szuka miejsca, gdzie jest głębiej, człowiek, — gdzie mu lepiej... Prawo natury! Wy macie zadowolenie, że żyjecie wedle Zakonu Jahwe i pracujecie na ziemi ojców...
Znowu błysnęły nienawiścią oczy ponure i Natan odparł, rozdzielając słowa, jakgdyby wbijał każde z nich w mój mózg:
— Ja nie żyje wedle Zakonu!... Ja nie pracuję na roli Abrahama, Izaaka i Jakóba!... Ja żyję z dnia na dzień... Miotam się od Jaffy do Damaszku i Aleksandretty... Trochę handluję wełną... a częściej modlę się po synagogach... Dom, ziemię i gaj pomarańczowy sprzedałem... Nie mogłem tam żyć... Debora... Jahel... Izrael... — wszystko jest mrzonką! Puste słowa i myśli zwodnicze... Nie można pociągać ludzi do wielkich celów, jeżeli nie umarły cele małe, codzienne, swoje własne cele, dotkliwe, jak bolączki... One są mocniejsze od dalekich celów, chociażby te płonęły jak wielkie ognie na szczytach górskich... Zagaszą je i zasłonią sobą te drobne, lecz nasze żądze, bliskie, a pełne siły ogniki... Mojżesz, ujrzawszy lud, tańczący przed posągami bogów fałszywych, rozbił tablice, dane mu przez Jahwe, a cóż dopiero człowiek zwykły, słaby?!
Umilkł i siedział skulony, drżący, pogrążony w ciężkiej zadumie.
Nagle wyprostował się, spochmurniał i, potrząsając ręką, zaczął wykrzykiwać cienko, przenikliwie, niby sep kwilący:
— Mówi Jeremjasz — prorok Jahwe: „Pyta Bóg: co za nieprawość naleźliście we mnie, iż się oddalili ode mnie, a chodzili za nikczemnością. A nie mówiliście, gdzie jest Pan, który nas wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli, który prowadził nas przez pustynię, przez ziemię niemieszkalną i bezdrożną, przez krainę pragnienia i śmierci, przez ziemię, w której nie chodził mąż, ani mieszkał człowiek? I wprowadziłem was do ziemi Karmelu, abyście jedli owoc jej i co najlepszego jej, a wszedłszy, splugawiliście ziemię moją i dziedzictwo moje uczyniliście obrzydliwością! Bo dwie złości uczynili mnie: opuścili mię — źródło wody żywej, a ukopali sobie cysterny, cysterny rozwalone, które nie mogą wody zatrzymać... Od wieku złamałaś jarzmo moje, rozerwałaś związki moje i mówiłaś: Nie będę służyła! Albowiem na każdym pagórku wysokim i pod każdem drzewem gałęzistem pokładałaś się, ty nierządnico! I przekleństwo swoje i plagi ciężkie rzuci Pan na głowy zdrajców i wszeteczników, przeciwnych sprawie Jego! Albowiem grozi Jahwe, surowy Sędzia, mówiąc...
Natan urwał nagle.
Ciężki jęk wyrwał się z kaszlącej piersi jego, zatrzepotał rękami, jak ranny ptak skrzydłami, zatrzymał samochód i wyskoczył.
Biegnąc, zwrócił do mnie zalaną łzami twarz i prawie błagalnym głosem krzyknął:
— Widziałem wszystko, co się dzieje pod słońcem, a oto wszystko — marność i utrapienie ducha!
Zniknął wśród jakichś ciemnych, do zwalisk podobnych zabudowań.
Samochód wjeżdżał na przedmieście Dżanina...
Jestem znowu w Jerozolimie.
Z tarasu gospody austrjackiej patrzę na święte miasto.
Potrzykroć święta Jerozolima!
Golgota, gdzie krwią męczeństwa zostało przypieczętowane życie Syna Człowieczego, który był Synem Bożym.
On — pogodny, cichy i łagodny Nauczyciel stał się groźnym dla zmaterjalizowanego, rozpolitykowanego synhedrynu, który już stracił był poczucie Ducha, ukrytego emblematycznie w arce przymierza, zesztywniał w nieruchomej formie Zakonu, być może szukając w nim ratunku przed zbliżającą się katastrofą, wyczuwaną podświadomie.
Naród, wybrany przez Jahwe, stawał się już wtedy coraz bardziej odosobnionym, obojętnym lub wrogim dla świata współczesnego. W tem się zawierała siła jego i jego słabość.
Nauka Chrystusowa, która moc swoją i wewnętrzny płomień znalazła w nieznanem miejscu na pustyni, gdzie, pod postacią kuszenia przez Szatana, przechodziła męki zwątpienia aż przybrała formę boskiej Nauki, wchłonęła w siebie błękit morza Galilejskiego, stając się nauką miłości, prawdą etyczną, i zrozumieniem nieszczęścia i szczęścia całej ludzkości.
Chrystus Nazareńczyk mógł był, gdyby usłuchali Go kapłani świątyni, sędziowie i faryzeusze, wyprowadzić Izraela poza granice jego ciężkiego osamotnienia i niechęci innych ludów.
Żydzi zrozumieli to.
Jedni garnęli się ku niemu otwarcie, inni skrycie, obawiając się surowego arcykapłana lub też namiestnika rzymskiego.
Żydzi przecież — Apostołowie, uczniowie ich i tłumy pierwszych wyznawców — roznieśli naukę Jezusa po świecie. Mała Azja, Grecja, Rzym, Egipt, Tunisja, Abisynja miały swoje kościoły chrześcijańskie, a założone one były przez Żydów.
Jednak w kołach, odpowiedzialnych za losy wybranego narodu, w warstwach, żerujących na suchej, zmurszałej formule Zakonu Mojżeszowego, przystosowywanego do życia przez twórców Miszny i Talmudów palestyńskiego i babilońskiego, obawiano się tego nowatorstwa, napływającego z Galilei.
Co ono przynosi ze sobą? Jakie losy gotuje dla Izraela?
Zważyć i zmierzyć tego nikt nie mógł.
Należało usunąć Jezusa, syna ubogiego cieśli, chociaż coraz szerzej biegła radosna i trwożna zarazem wieść o przyjściu Mesjasza, przez Proroków zwiastowanego.
Intrygi, oszczerstwa, oskarżenia, 30 srebrników, zdrada Judasza, zwykła ślepota, łatwowierność i wybuchowość tłumu, nikczemność i bojaźliwość wielkorządcy rzymskiego... Golgota... misterjum Zmartwychwstania.
Misterjum, które odbyło się u stóp Golgoty, w grobowcu dekurjona Józefa z Arymatei.
Tu, na ostatnią mękę, na nowe przemienienie Syna Człowieczego w Syna Bożego, Zbawiciel szedł od góry Moriah.
Stała tam świątynia Jahwe — ołtarz Jedynego Boga, do którego wołał Chrystus całą ludzkość zbiedzoną, miotającą się obłędnie.
Świątynia ta padła i nigdy już nie powstała z gruzów, na których, przytłaczając ją, niby grobowce ciężkie, wyrosły meczety Omara i el-Aksa.
Trzy największe ideologje religijne mają w Jerozolimie swoje „święte świętych“.
Judaizm, Chrześcijaństwo, Islam.
Trzy religje, uznające jedynego Boga.
Judaizm miał tylko dawnych proroków, nawoływujących do Niego.
Chrześcjaństwo ma nowego najpotężniejszego, najbardziej zrozumiałego i najpłomienniejszego — Jezusa Chrystusa.
Muzułmaństwo — Mahomeda, groźnego proroka, zrodzonego na ziemi udręki, nienawiści i walki.
Żydzi nie uznają Chrystusa, Mahomed uważa Go za wielkiego, świętego Mistrza.
Koczownicy z Akkadu i Nedżdu nie zrozumieli całej głębi nauki Proroka, zrodzonego w zielonej, uroczej, łagodnej Galilei.
W ich duszach przewalały się groźne burze, podnoszące straszne trąby powietrzne, i mamiące miraże, które są niczem.
Lecz oto minęły wieki, miraże się rozwiały i na dalekim horyzoncie każdy naród może już spostrzec metę, do której dążyć należy.
Meta ta, wspólna dla wszystkich ludzi, wskazaną jest wyraźnie przez Jezusa z Galilei, Syna Bożego.
— Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego!
O tem zapomniano od wieków!
Współczesna ludzkość lepiej pamięta o tem, co się działo za czasów tajemniczego faraona Tut-Ank-Amona, lub jak wyglądała stolica legendarnej Atlantydy, niż o tych prostych i o wszystkiem decydujących sześciu słowach Syna Bożego i Człowieczego.
Widocznie, nie nastał jeszcze czas, aby przypomniano sobie o tej jedynej Prawdzie na ziemi.
Czyżby nie można było narzucić tej myśli całemu światu?
Czyżby nie stanowiło początku odrodzenia nauki Chrystusa, zatwierdzonej nie mieczem, nie inkwizycją, nie walką o pierwszeństwo, lecz duchem, cichością i pokorą serca — stworzenie z Jerozolimy grodu kultu Jedynego Boga.
Wtedy na szczycie Moriah powstałyby dwie nowe świątynie: chrześcijańska z jednym ołtarzem dla wszystkich wyznawców Nauki Chrystusowej i — żydowska, z resztek świątyni Salomona i Heroda wzniesiona.
Góra modlitwy, miejsce porywu ducha, strząsającego z siebie kurz i błoto życia codziennego, wspólna świątynia wyznawców Jedynej, najwyższej, najpotężniejszej, najdroższej Istoty! Wtedy runie wszystko, co teraz obraża i gnębi w Jerozolimie.
Znikną bazary na „via dolorosa“, umilkną niesnaski i bójki w Bazylice, staną się zbędne przywileje Jude i Nusebe, posiadających klucze od Grobu świętego; tragiczne zajścia przy „murze płaczu“ i wicher intryg, agitacji, wrogości i nienawiści, wszystko, co gorszy i w rozpaczy pogrąża, — wszystko utonie w mroku przeszłości.
Chrześcijanie mają w Jerozolimie tradycję, lecz posiadają „drugą Jerozolimę“. Jedni widzą ją w Rzymie, drudzy — w Bizancjum; inni — na każdem miejscu, albowiem wszędzie przebywa Bóg.
Tylko dla Żydów istnieje jedyna, dawna Jerozolima.
Tam pozostały podwaliny świątyni ich, z której naród nie wyniósł ani „arki przymierza“, ani Ducha, zawartego w niej.
W pamięci swej przechował tylko Zakon, lecz w dalekich wędrówkach i w przeżyciach ciężkich i mnogich zmienił go, zniekształcił i ściągnął na siebie niechęć innych ludów.
Być może, gdy z gruzów powstanie świątynia Jahwe, odrodzi się duch narodu, o czem marzy Sjonizm, wołający „lud wybrany“ do powrotu nad Kiszon i do Emek Jezrael, do ziemi Abrahama, Jakóba, Izaaka, aby tu oczyściła się, uszlachetniła i złagodniała nigdy dotychczas nieukojona dusza jego.
Być może, wtedy zapomni Izrael o potędze złota i nie będzie kusił Arabów, aby dla niego porzucili swoją ziemię, nie będzie siał wiatru, pomny na plon jego, który jest burzą, krwi rozlewem, łuną nienawiści.
Jak pielgrzymi chrześcijańscy przybywają do Ziemi Świętej po ukojenie, po wzloty ducha ponad szarzyznę życia, po obcowanie z Bogiem, tak też Żydzi będą odwiedzali Jerozolimę, Jeryho, Hebron i kolonje w dolinie Jezrael, — kolonje, które będą dla nich tem, czem są dla nas — chrześcijan klasztory, przytułki i szpitale braci zakonnych.
Niech wreszcie Żydzi uprzemysławiają Palestynę, aby mogła ona nie prowadzić sporów o datki dobroczynne, istnieć spokojnie i zbierać złoto, drogie kamienie, cedr i cyprys wonny dla nowej świątyni, gdzie na ołtarzu jaśniałby niczem nie ukryty Duch — iskra jedynego Bóstwa.
Wtedy Sjonizm zwycięży; w łonie jego ustanie walka; uciszą się namiętności zagrożonych wydziedziczeniem Arabów, a na szczycie Moriah — narazie kapłani różnych wyznań, a później — wszystkie ludy ziemi wyciągną do siebie dłonie, jako bracia pojednani.
Nauka Miłości zwyciężyć musi.
Do tego zwycięstwa dążą już rzesze ludzi, lecz tymczasem błądzą jeszcze, grzęzną w topieliskach, gubią się w kniei; stoją w rozpaczy i zwątpieniu na skrzyżowaniu dróg rozstajnych.
Lecz czas się zbliża... zbliża...
Nic go nie wstrzyma.
Jest on bowiem jako pielgrzym, postokroć zwodzony przez ogniki błędne i mamidła, a, zrzuciwszy władzę majaków, pewnym krokiem dążący naprzód.
O tem marzyłem, ogarniając pożegnalnem spojrzeniem święty Gród Dawida, Jezusa-Mesjasza i Omara.
Nazajutrz o świcie opuszczałem Jerozolimę.
Przed zachodem słońca, gdy stałem na pokładzie statku, wybrzeże Świętego Wschodu znikło za horyzontem.
Tylko „feluki“ i ciężkie „mahony“ z arabskimi żeglarzami przypominały mi o obszernej, zwiedzonej połaci „Świętego Wschodu“, od Tygrysu do morza Śródziemnego, gdzie modlitwy do miłującego wszystkich Zbawiciela Świata, do surowego Jahwe i do Allaha toną i giną w ohydnym zgiełku i przeraźliwym jazgocie targowiska.
Z polskich źródeł polecam:
- ↑ Kłycz — szabla.
- ↑ Żydowskie ognisko domowe.
- ↑ Elohaj, Elohaj, Zama Szawaktani! (podług tekstu hebr.)
- ↑ Gdy książka ta została oddana do druku, przyszła smutna wiadomość o zgonie sędziwego ks. Pińciurka.
- ↑ Mat. XXXI, 38.
- ↑ Biblijny Jozue.
- ↑ Prof. P. Küttel, Vergissmeinnicht. N. 7. Lipiece 1929.
- ↑ Istotnie Rudolf i Hieronim Almeida w swojej „Historji Etyopji“ (1650 r.) przytaczają słowa murzynów, twierdzących, że Saba, królowa żeńskiej dynastji, była władczynią krainy Monomotapa i odwiedziła Salomona w r. 988 przed N. Chrystusa.
- ↑ Keren Kayemeth Leisrael. Report of the Head Office to the XVI — th Zionist Congress at Zurich, 1929, for the Years 5687—89 (1927—29) Jerusalem, June 1929, Sivan 5589.
- ↑ „Chwila“ nr. 2728, Lwów, 24. X. 1926, str. 5.
- ↑ Nr. 2724 12. d. 20. X. 1926.
- ↑ Tu z Marji Panny zrodził się Jesus Chrystus.
- ↑ Dzien. Warsz, 11. I. 27.
- ↑ Ibid.
- ↑ 1 funt angielski = 13 rupjom indyjskim, rupja = 16 anna.
- ↑ Zasłona, noszona przez kobiety wschodnie,
- ↑ Kapliczka.
- ↑ Mistrza.
- ↑ Barwnik roślinny, używany w kosmetyce wschodniej.
- ↑ Sługa przy meczecie.
- ↑ Fajki.
- ↑ Datek, zapłata, nagroda.
- ↑ Djable, dzikie zwierzę! To nie dozwolone, przeklęty drabie!
- ↑ Gobineau, Les réligions et les philosophies dans l’Asie Centrale, Paris, 1866; Mirza-Kazembek, Bab i babi, Petersburg 1895.
- ↑ Graham, Treatise of sufism; Gobineau, „Trois ans en Asie“.
- ↑ Tablica 6-ta poematu Babilońskiego z eposu o Gilgameszu (Prof. ks. dr. W. Szczepański, „Babilon“, Warszawa 1923 r.)
- ↑ Psalm 137-my, w przekładzie prof. W, Szczepańskiego, „Babilon“.
- ↑ Prof. W. Szczepański l. c. 96.
- ↑ Jan St. Bystroń, Wspomnienia syryjskie, Warszawa.
- ↑ Po hebr. Kiszon w Billji — Cyson.