Gasnące ognie/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Pustynia
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
PUSTYNIA

Oaza Damaszku rozpostarła się szeroko.
Pojona obficie potokami, mknącemi z grzbietu Libanu, rozrasta się coraz dalej i pyszniej.
Bezpośrednio na wschodniem przedmieściu palmy coprawda, znikają, lecz zato droga długo biegnie wśród gajów oliwnych i figowych, gdzieniegdzie nawet podnoszą szerokie liście jaskrawo-zielone bukiety drzew bananowych, a wszędzie uwijają się białe burnusy arabów i ciemne płachty ich kobiet o twarzach zasłoniętych czarczafami.
Tu i ówdzie spostrzegam ogrodzenia z drutu kolczastego.
Ach — prawda! Zapomniałem, że przecież i tu biali ludzie rzucili zarzewie wojny, a ono szkarłatną łuną zalało to niebo rozpalone, które już nieraz widziało przelew krwi i mord straszliwy.
Nie chce mi się wierzyć, że w tych cienistych gajach oliwnych tak niedawno jeszcze ryczały działa angielskie i turkotały dychawiczne kulomioty, ziejąc śmiercią! A jednak spostrzegam w różnych miejscach dawne, zarastające już chwastami transze, a wczoraj, przebiegając miasto, widziałem pomnik, wystawiony przez generała Allenby na cześć braterstwa broni Wielkiej Brytanji i... Arabji.
Gdzieś tu, zapewne, mieści się również cmentarz poległych bohaterów.
Rozumiem Anglików, że chcieli ginąć, bo właśnie potrzebną jest linja kolejowa od brzegu Morza Śródziemnego do zatoki Perskiej, którą Niemcy chciały sprzątnąć im z przed nosa. Krótka i szybka komunikacja, tani przewóz towarów, możliwość błyskawicznego przerzucania wojsk do Indji — rozumiem to wszystko.
No, ale w imię czego umierali Arabowie?
W imię wolnej Arabji? Gdzież jest ta szczęśliwa kraina?
W Syrji powiewa trójkolorowa flaga Francji z dodanym przez kurtuazje zielonym cedrem pośrodku — herbem Libanu, a przy okazji i całej Syrji; w Palestynie trzepocze się nad zamkiem sira Johna Chancellora flaga Wielkiej Brytanji; w Mezopotamji łopoce, igrając z „hamsinem“, takaż flaga, nic wspólnego z wolną Arabją nie mająca, bo zaimprowizowana flaga anemicznego królestwa Iraku nie posiada znaczenia arabskiego godła!
Cóż robić? Taki jest los ludów, wzdragających się przed przyjęciem zachodniej cywilizacji. Trudna rada — muszą one swemi rękami „wyciągać z ognia gorące kasztany“ dla białych, tak bardzo miłujących ich braci... starszych, silniejszych, no, i nie zawsze przyjemnych, jak to zresztą zawsze bywa w rodzinie, gdy starszy brat rozdaje młodszym szczutki w nos, pociąga za uszy, a nawet, zdybawszy w ustronnym kąciku, daje porządnego łupnia i sprawia lanie aż się kurzy.
Za cichemi, malowniczemi gajami, gdzie Arabowie pod dowództwem angielskich oficerów mordowali innych Arabów, dowodzonych przez niemieckich i tureckich oficerów, zaczynają się ogrody warzywne i pola uprawne.
Urodzajna ta ziemia damasceńska, z czego słynęła ona od zamierzchłych czasów, gdy miasto nosiło hebrajską nazwę Aram-Dammasek, jak to czytamy w Biblji.
Do dnia dzisiejszego na weselach arabskich, niezależnie, czy to w Azji, czy w Afryce, goście wypowiadają nowożeńcom życzenia, aby „młoda para płodną była, jak czerwona gleba Dimaszk es Szam.“
Po minionych aramejskich i asyryjskich czasach ziemia w okolicach Damaszku stała się jeszcze bardziej urodzajną, bo liczne studnie i kanały zaopatrują ją w wodę.
Każdy ogród, każdy, najmniejszy nawet zagon roli posiada swoją studnię. Chodzi tu około ocembrowania osioł, muł, lub wiełbłąd z zawiązanemi oczyma i za pomocą czerpaków, umocowanych do koła, napełnia kanały i drobne rowki życiodajną wodą.
Na lewo od drogi ciągną się jeszcze mil kilka coraz bardziej zniżające się północno-wschodnie odnogi grzbietu Dżebel Esz Szeich, aż urywają się nagle, i wtedy widzę przed sobą tylko równinę bezbrzeżną, zlewającą się z horyzontem.
Narazie auto pędzi bez żadnej drogi przez step, twardy, kamienisty, przerywany zrzadka tylko pasmami i niskiemi wydmami przyniesionego zdaleka piasku.
Jakieś twarde, pełne kolców i ostów, suche krzaki wyrastają z ziemi.
Myśl moja odtwarza nagle podobne krajobrazy zachodniej Gobi, północnej części Sahary, okolice oazy Figuig, a także pustynne miejscowości „brussy“ Sudanu.
Autobus nasz biegnie całym pędem naprzełaj, bez dróg i wiech.
Jest podobny do okrętu w morzu, bo przewala się z boku na bok, zanurza się w piasczystych wykrotach i znowu wybiega na równinę, ścigany przez gęste chmury białego i czerwonego kurzu, piasku, drobnych kamyków i odłamków krzaczków porwanych na strzępy, zgniecionych.
Szofer prowadzi wóz, trzymając się śladów kół autobusu, który przechodził tu przed trzema dniami.
Po godzinnej jeździe spotykamy takiż autobus Nairn’a, zdążający z Bagdadu do Damaszku. Stajemy. Szoferzy dzielą się wrażeniami i nowinami.
Dowiaduję się od nich, że w pustyni panuje cisza i spokój.
Gdzieś, co prawda, widziano ślady ognisk jakiejś małej bandy Beduinów i słyszano dalekie strzały. Niezawodnie synowie pustyni załatwiali, jakieś osobiste porachunki koczowników pustyni, co nie może obchodzić ani Anglików, ani Francuzów. Tolerancja przedewszystkiem, jeżeli nic to nie kosztuje białych opiekunów i wychowawców!
Ruszyliśmy dalej i wkrótce ogarnęła nas kamienista, piargowa, naga i jałowa pustynia; posiadła ona nas z jakimś złośliwie radosnym skwirem swego piasczystego, ognistego oddechu.
Autobus przecina pas, gdzie się łączą ze sobą pustynie El-Harra i Badiet esz-Szam, która rozpostarła się aż do Ard-el-Udian, urywającej się na prawym brzegu Eufratesu.
Siedzący naprzeciwko mnie oficer angielski pokazuje swoim kolegom wyrastające nagle poza horyzontem małe pagórki, nieraz pojedyńcze skały i sypie, jak z rękawa, arabskiemi nazwami:


PUSTYNIA SYRYJSKO-ARABSKA. 6-KOŁOWY AUTOBUS NAIRN COMP.
— Dżebel Seis... El-Chorab... El Korm... Um Idn...

Pustynia nie zdradza śladów żadnej żywej istoty.
Nawet pospolity, czarnoskrzydły skowronek pustyni nie gnieździ się tu, nawet szaro-żółte jaszczurki nie śmigają wśród martwych kamieni.
Czasami tylko jakieś białe plamy pociągają ku sobie wzrok podróżnika.
Są to szkielety wielbłądów... rzadziej — ludzka czaszka strzaskana lub odłamek podudzia...
Omijamy jakiś skalisty pagórek i stajemy nagle.
Na zboczach skał tkwią żałosne ruiny fortecy tureckiej, a u jej stóp przytulił się dobrze obwarowany posterunek wojskowy francuski i biuro urzędu celnego.
Urzędnicy szybko przeglądają nasze paszporty i stawiają swoje pieczęcie.
Z pustyni przybiega Ford, uzbrojony w kulomiot, a wiozący oficera i trzech żołnierzy.
Powracają z wywiadu. Na pustyni wszędzie cicho.
Nie jest to czas dla dalekich i hazardowych wypraw Beduinów. Koczują oni bardziej na południu i na wschodzie, gdzie znajdują paszę dla swoich stad.
Do granicznego posterunku podjeżdżają prywatne samochody, wiozące Arabów do Bagdadu, Mossulu, Kerbeli i Persów — do Teheranu, Szirazu...
Wozy najlepszych marek francuskich i amerykańskich, maszyny pewne, niezawodne, bo tu wiedzą dobrze, co to znaczy zaryzykować przecięcie pustyni byle jakim autem.
Ileż to leży ich w El-Harra i w całej Syryjsko-Arabskiej pustyni? Ileż spłonęło? Ileż stanęło nazawsze?
Zdarza się nieraz, że szofer-ryzykant w zamiarze skrócenia sobie drogi puści się nowym szlakiem, zbłądzi w pustyni, przerażająco jednostajnej, monotonnej, a zwodniczej, zużyje cały zapas benzyny i wody i pozostanie wraz z pasażerami koło maszyny na pastwę śmierci z głodu i pragnienia.
O tem też krążą dziesiątki opowieści ponurych, tchnących prawdziwym tragizmem, a wśród zwietrzałych i rozsypujących się skał różnych „dżebelów“ snują się, łkają i zgrzytają zębami upiorne duchy zaginionych, umęczonych przez pustynię ludzi — białych i bronzowych, jednako nieszczęśliwych, jednako zrozpaczonych i ciskających w ostatniej chwili życia swego przekleństwo bluźniercze.
Teraz Arabowie wożą pasażerów najlepszemi maszynami, a puszczają się w daleką i niebezpieczną drogę dopiero wtedy, gdy benzynowy, ciężki „okręt“ Nairn’a opuszcza Damaszek lub Bagdad.
Wiezie on bowiem ze sobą cały warsztat mechaniczny, duże cysterny z benzyną i wodą, zapas smarów i poza tem dwu wprawnych mechaników, którzy dopomogą w wypadku awarji prywatnej maszyny.
Oprócz tego nasz „autocar“ gwarantuje bezpieczeństwo jaknajwiększe, bo w południe, gdy będziemy już daleko za granicą syryjsko-mezopotamską, czyli na terenie Iraku, spotkają nas Fordy policyjne i będą konwojowały aż do Nowego Babilonu, gdzie już żadne niebezpieczeństwo zagrażać nam nie może.
Istotnie po paru godzinach drogi spostrzegamy na horyzoncie dwa samochody. Zbliżają się szybko ku nam.
Na każdym tkwi kulomiot ustawiony przy szoferze.
Pięciu czarnych, spalonych na węgiel Beduinów stanowi załogę każdego strażniczego automobilu. Dowodzi niemi sierżant w angielskim mundurze „chaki“ z jakiemiś literami na ramionach.
Dziwny wygląd mają ci policjanci pustyni! Są to Beduini, chudzi, wysmukli, jak gdyby ich z suchych rzemieni spleciono.
Z pod białych, czarnych i czerwonych zawojów, ozdobionych złotemi sznurami i takiemiż gwiazdami „Królestwa Iraku“, spadają im na ramiona krucze loki. Ponurym ogniem błyszczą czarne, przenikliwe i nieprzeniknione oczy.
Obwieszeni pasami z ładunkami, stróże pustyni mają ciężkie karabiny angielskie, głownie noży wyglądają z poza rozwiewających się poł burnusów.
Witają nas milczącym „salamem“, przykładając sobie palce do czoła, warg i piersi, poczem odjeżdżają, to pedząc zdala po obu stronach naszego autobusu, to wybiegając daleko naprzód i czarnemi oczami oglądając horyzont.
Myślałem nad tem, dlaczego tak ponure spojrzenia rzucają ci ludzie zbrojni?


POLICJA BEDUIŃSKA W PUSTYNI
Zdaje mi się, że znalazłem odpowiedź na to pytanie.

Przecież to są ci Beduini, których biali ludzie używają przeciwko Beduinom? Nad nimi ciąży prawo krwawej zemsty i nie mają oni już żadnego wyjścia — muszą nosić na swoich turbanach tę złotą gwiazdę przekleństwa i wyroku i nieść jarzmo służby cudzoziemskiej aż do śmierci.
Opowiadali mi Anglicy, że policja pustyni odznacza się niezrównaną odwagą i okrucieństwem.
Cóż innego pozostaje jej do wyboru?
Wiedzą przecież ci ujarzmieni synowie pustyni, że stali się brytanami białych, że muszą zwyciężyć lub zginąć w straszliwych mękach, obmyślonych dla zdrajców przez mściwych rodaków, którzy za żołd i złotą gwiazdę Iraku nie sprzedali wolności swojej i życia dumnych nomadów.
Być może, dlatego w czarnych oczach policjantów beduińskich płonie takie ponure, męczeńskie roznamiętnienie.
Jest to roznamiętnienie rozpaczy... lecz tego nie rozumieją jadące z nami syryjskie kobiety i pożerają zamglonemi oczami wiotkie, rycerskie postacie Beduinów milczących, nieruchomych i drapieżnych.
Zaraz po południu stajemy pod osłoną jakichś wystrzępionych skał.
Jest to godzina śniadania.
Z pudełek naszych wyjmujemy doskonałe sandwicze z szynką, pasztetem, serem, owoce, rodzynki i migdały.
Szoferzy z wprawą pastuchów mongolskich w oka mgnieniu rozpalają ognisko, używając, jako paliwa, desek ze skrzynki od benzyny, gotują herbatę, otwierają puszki z mlekiem kondensowanem i biszkoptami angielskiemi.
Spożywamy śniadanie, pijemy herbatę, rozprostowujemy zdrętwiałe członki, chodzimy, a nawet biegamy.
Zawieram przy tej sposobności bliższą znajomość z p. de Vos.
Wkrótce ruszamy dalej.
Pustynia staje się bardziej piasczysta i jeszcze więcej rozpalona. Nasz 6-kołowy okręt raz po raz przebija się przez wydmy, rozrzucając piasek, który długo kłębi się i biegnie za nami, niby fala ścigająca nas. Pędzimy w obłokach tego drobnego, jak puder, kurzu.
Nie chronią przed nim ani okulary, ani rękawiczki, ani szczelnie zapięty tużurek „chaki.“
Z jakąś beznadzieją wpatrujemy się przez nasze żółte szkła w horyzont, przysłonięty kurzawą. Nie odczuwany przez nas, błąka się bowiem stale po pustyni słabszy lub silniejszy podmuch „hamsinu“ i to ciśnie w powietrze i osypie nas miljardami drobnych pocisków, to nagle porwie i wyrzuci pod sklepienie bladego nieba tonny piasku, zakręci je, zwinie w wirze trąby powietrznej w olbrzymi słup i popędzi go, smagając i wichrząc jego czub rozmiotany.
Coraz częściej mkną przed autobusem te słupy wędrowne, a biegną w jednym z nami kierunku.
Niegdyś prowadziły one przez niezmierzone przestworza pustyni naród wybrany, dążący do Ziemi Obiecanej, teraz nikt już nie potrzebuje takich niesamowitych przewodników.
Szoferzy wiedzą, dokąd mają prowadzić „autocar“ Nairn’a, a za nim pędzą inne, wciąż na wschód i na wschód.
Nie potrzebują też pomocy żywiołu karawany, kroczące starym szlakiem, który biegnie bardziej na północ, przez Palmirę, gdzie już nigdy nie bywa napadów koczujących Beduinów. Niezależne, niepokorne szczepy nie zapuszczają się tak daleko, bo tam spotkałyby one opór zbrojny nietylko ze strony władz, lecz i od uzbrojonych kupców z Syrji i Iraku, prowadzących za sobą sznury ładowanych towarami wielbłądów.
Tu, na naszym szlaku — inaczej. Panuje tu stosunkowo mały ruch i siły policji są nieznaczne. Tu śmiałe głowy mogą zaryzykować napad i daleką zuchwałą wyprawę w nadziei, że kogoś znaczniejszego lub bogatszego uda im się przełapać i później zażądać za jeńca sowitego okupu.
A oto i świadek takiej imprezy!
Napół przywalony kupą kamieni leży młody Beduin.
Widocznie zginął dawno już, bo zdążył wyschnąć jak mumja egipska.
Nad lewem okiem jego czerni się rana od kuli.
Postrzał był niezawodnie śmiertelny. Towarzysze zaczęli byli grzebać zabitego, przywalając go kamieniami lecz coś przeszkodziło im, bo nie dokończyli i zostawili młodego wojownika na pastwę palącego słońca i „hamsinu.“
Pierwsze zabalsamuje i zmumifikuje zwłoki, drugie, nie zwlekając, usypie nad nim kurhan szeleszczącego, zgrzytliwego piasku.
Spotykamy kilka świeżych jeszcze trupów wielbłądów, a o kilometr dalej — nieruchomy kadłub automobilu.
Obok, jak gdyby na straży, siedzi Arab siwobrody.
Zatrzymujemy się przy nim, a jeden z oficerów, biegle mówiący po arabsku, wypytuje go i powtarza nam:
— Jest to derwisz, podróżujący ze świętego grodu Nedżef do Damaszku... Czeka na tym szlaku, aby ktoś miłosierny dał mu wody i chleba, bo znużył go żar słońca i daleka, ciężka droga.
Szofer przynosi pielgrzymowi bochenek chleba, kilka pomarańcz i wodę w blaszance.
— Niech Allah, król królów, Allah — Sędzia, Allah — Dobrotliwy... — zaczyna ustawowe podziękowanie derwisz, lecz „autocar“ nie czeka, wyrzuca z pod kół chmurę piasku, a po chwili, skrzypiąc i dzwoniąc, mknie na wschód.
Tam pływa i drga na horyzoncie mamidło zwodnicze — fata morgana, miraż cudowny: jezioro lazurowe, las palm daktylowych, kopuła kapliczki nieznanego „uali“ i lekkie, falujące strugi powietrza ponad wszystkiem...
Tak blisko od nas ta urocza oaza, lecz dojechać do niej nie możemy, chociaż szofer pędzi, jak szalony.
Za chwilę obraz znika bez śladu, rozpryska się jak bańka mydlana, rozwiewa się, jak mgła...
Na tem samem miejscu, gdzie przed chwilą połyskiwało jezioro i kiwały pierzastemi koronami palmy, leniwie, ociężale podnosić się zaczyna słup piasku i, wirując, biegnie naprzód, a z kurzawy skotłowanej, postrzępionej i potarganej wynurza się jeden ze strażniczych Fordów.
Żołnierze coś krzyczą w naszą stronę, Ford robi gwałtowny zwrot, wyprzedza nas i po chwili znowu znika w oddali.
Wjeżdżamy w wąwozy Dżebel et Tenef, a, wywinąwszy się z nich na równinę, spostrzegamy fortecę, otoczoną murami i bronioną przez działa szybkostrzelne i kulomioty. Mała osada przytuliła się do ciemnych murów zębatych z wieżyczkami narożników.
Słońce, które już zapada za horyzontem, nagle gaśnie.
Noc odrazu ogarnia świat, jak przeogromna, miękka, nie mająca wagi płachta czarna, narzucona w okamgnieniu niewidzialną ręką.
Szybko pędzimy w stronę zabudowań.
Mijamy osadę. Jakieś nędzne nory, szałasy, namioty, beduińskie, sklecona ze skrzyń i blaszanek kantyna żołnierska, wielbłądy i całe góry worów z wełną i jedwabiem.
Zatrzymujemy się przed bramą fortecy.
Nad nią widnieje napis: „Kasr el Rutba“.
Jesteśmy na połowie drogi pomiędzy Damaszkiem a Bagdadem.
Szoferzy oznajmiają, że będziemy tu stali dwie godziny i dostaniemy obiad, — dobry, angielski obiad.
Biegniemy z p. de Vos na poszukiwanie miejsca, gdzie można się porządnie umyć. Na szczęście wszystko już przygotowała przewidująca Nairn Company.
Wymyci i wyświeżeni śpieszymy do pokoi gościnnych.
Duża sala, bibljoteka, a obok restauracja.
Obiad doskonały, szczególnie po ciężkiej jeździe i znużeniu.
Z przyjemnością wypiłem butelkę dobrego burgunda, znakomicie dodającego sił i animuszu. I jedno i drugie jest dziś bardzo potrzebne, ponieważ przed nami cała noc jazdy po pustyni i do tego — przez jej najgorszą część.
Istotnie noc była męczeńska.
Ani rusz nie mogłem znaleźć w Nairn’owskim fotelu mniej lub więcej dogodnej pozycji. Wszystko mi zawadzało! Oparcie ztyłu było zbyt pionowe i śliskie, bo obite twardą skórą; poręcze — za niskie i za wąskie, a na przestrzeni, nie przewyższającej jednego metra kwadratowego, moje nogi co chwila spotykały się z trzema parami innych. Jak się to działo — nie wiem! Z pewnością Anglicy mają zbyt długie nogi, a dwóch siedzących za mną gentlemanów przemycało je na należący do mnie teren; to samo robił oficer, śpiący w fotelu naprzeciwko mnie.
Wreszcie machnąłem ręką na spanie, i, gryząc niezjedzone podczas śniadania migdały, patrzyłem w okno.
Po czarnem niebie płynął dziwnie blady i jakiś błędny księżyc.
Gwiazdy zwisały tuż — tuż nad ziemią i ciągle pląsały w miarę tego, jak skakał po wykrotach nasz ciężki wóz.
Na horyzoncie, świecąc projektorami, biegły policyjne Fordy, a za nami pędziło kilka prywatnych maszyn, oblewając autobus potokiem białych, oślepiających promieni, chwilami przygasających w kurzawie, podnoszonej naszemi kołami.
Zbolały, jakgdyby potłuczony, znużony śmiertelnie z radością opuściłem swoje miejsce i sześć wrogich mi nóg, gdy autobus zatrzymał się w Ramadi przed hotelem „Nowy Babilon.“
Szybko załatwiła się z nami angielska komora celna i biuro paszportowe, wkrótce więc piliśmy już kawę i zajadali sandwicze i owoce w obszernej, dobrze zacienionej sali hotelowej, której „Nairn Company“ nie zdążyła jeszcze wykończyć i umeblować.
Poznałem się tu przy papierosie z jakimś dzielnym sierżantem i namówiłem go, aby pozwolił mi pójść do umywalni koszarowej, gdzie był prysznic.
Wspaniale poczułem się po tym zabiegu, bo zapomniałem o nocy bezsennej i rześki i wypoczęty wkrótce byłem gotów do dalszej drogi.
W Ramadi zmieniliśmy nasz przeciężki, ogromny autobus na mniejszy i ruszyliśmy dalej.
Droga od Ramadi do przeprawy przez Eufrates — okropna!
Kurz biały i gryzący, upał straszliwy, droga, przecięta głębokiemi korytami potoków zimowych i kupami piasku, istotnie może przyprawić o chorobę. Na szczęście mamy ze sobą w obfitości wodę mrożoną. Pijemy ją z papierowych kubków, płuczemy sobie wysychające gardło, przemywamy oczy i zwilżamy włosy.
Nagie, czerwone góry, pocięte w labirynt wawozów i głębokich szczelin, dochodzą do prawego brzegu Eufratesu. Do rzeki zbiegają nędzne pola durra, kukurydzy i prosa zwykłego. Wśród nikłych zarośli przechadzają się dropie i zrywają się stadka „salg“, kuropatew pustyni, moich starych przyjaciółek z Gobi.
Eufrates — szeroka, mętna i głęboka rzeka.
Przeprawiamy się przez nią promem, zwykłym promem, jakim posługiwał się z pewnością wspaniały Kserkses podczas swej wyprawy na zachód.
Za Eufratesem, w Międzyrzeczu, ogarnia nas znowu pustynia ze słupami piasku, mirażami, skwarem i kurzem nie do zniesienia.
Napotykamy tu zaledwie jedną drobną osadę, otoczoną działkami roli. Dalej widzę ogromne jezioro z wilgotnemi pastwiskami dokoła, gdzie, zamiast bydła, baraszkują bekasy i stepowe kuliki o długich, zakrzywionych dziobach.
Jednak zewsząd ciągną w jednym kierunku nieskończone łańcuchy ładowanych wielbłądów.
Około godziny 1-ej wyłoniła się olbrzymia oaza, a z pod piasku i kurzu wychynęła nagle szosa asfaltowa.
Na lewo od niej, na pagórku — jakieś wspaniałe i starożytne ruiny, z pewnością, pamiętające czasy potężnych królów Babilonu, most żelazny przez dopływ Tygrysu, komora celna i stacja kolejowa. Autobus staje.
Jesteśmy w Bagdadzie!
Na wstępie miła niespodzianka! W sali komory celnej wisi kilka plakatów Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu!
I to w Bagdadzie?! W Rzymie, podobno, trudno było znaleźć te plakaty, a tu, proszę! w Bagdadzie i to nie jeden, lecz trzy lub cztery!
To rozumiem!
Później dowiedziałem się, że zawdzięczamy tę przyjemną reklamę naszemu agentowi handlowemu w Tel-Awiwie, d-rowi Hausnerowi, posiadającemu korespondenta w stolicy Iraku.
Jest nim kupiec syryjski p. Mikołaj Khayat.
Bagdad spotkał mnie echem z Polski.
Było to nad wyraz miłe pozdrowienie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.