Gasnące ognie/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział W przelocie przez Galileję i Syrję
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
W PRZELOCIE PRZEZ GALILEJĘ I SYRJĘ

Opuszczałem nazajutrz Haifę z dziwnem uczuciem.
Przypomniałem sobie wszystko, com widział w tym porcie Palestyny i com wchłonął instynktem obserwatora, wyrobioną, zaostrzoną zdolnością podświadomego widzenia i słyszenia.
Haifa, nazywana inaczej Kaifa, Hefa, Cheleda, albo Szidia, od czasów Saladyna w wieku XII pozostawała w rękach muzułmanów za wyjątkiem stuletniego panowania w niej rycerzy krzyżowych.
Teraz gospodarzami są tu bezsprzecznie Żydzi, opanowujący całe życie starożytnego miasta. Chrześcjanie pozostają w swoich „oazach“ na zboczach i na szczycie Karmelu, który już od południa podkopują żydowscy robotnicy z cementowni braci Polaków.
Muzułmanie przyczaili się w swoich przedmieściach i na bazarach, coraz bardziej wypierani przez żydowski handel i żydowską ekspansję zaborczą i bezwzględną.
Na każdym kroku spotykałem placówki, zdobyte przez cywilizację zachodnią rękami narodu wschodniego, przez Żydów — naród o całkiem odmiennej psychologji i ideologji, nic wspólnego z duszą żadnego z ludów zachodnich nie mający.
Dusza Zachodu?
W całej tragicznej nagości swojej stanęła przede mną ta dusza zbłąkana...
Nie miała nic na sobie, ani skrawka jakiejkolwiek szmatki, ani nawet listka figowego.
Wszystko to zdarło się, zszargało, opadło w straszliwem szamotaniu się zachodniej ludzkości o materjalne, doczesne dobro, o kulturę zewnętrzną i o środki podniesienia jej i obrony.
Dusza ta była pusta, jak opróżniona blaszanka od sardynek. Pozostał w niej tylko zapach dawnej zawartości.
Ideały, ideje, poczucie godności i przeznaczenia człowieczego zostały oddawna zużyte do ostatniej kropli. Potrzebne były jako klej, cement, jako metal do spojenia, zlutowania różnych części wielkiego mechanizmu kultury materjalnej, jako gwoździe i liny, jako słupy i belki, podtrzymujące olbrzymi gmach, jako żelazny szkielet dla betonowych łuków i murów...
W całym dorobku cywilizacji zachód nie przechował ducha ani na tablicach pamiątkowych, gdzie świecą się złotem wypisane imiona architektów, fundatorów, właścicieli i ilości zużytych materjałów, ani na herbach, zdobiących frontony wspaniałych budowli, ani w świadomości ich mieszkańców.
Możemy oglądać w muzeach zabytki cywilizacji Maya, Inków, Chetytów, Babilonu i Egiptu, lecz nigdzie nie znajdziemy śladów wpływu ducha na najlepszą część istoty ludzkiej, nie przechowano nawet popiołów od pałającego niegdyś w człowieku ognia Bożego, który prowadził ludzkość ku wielkim wynalazkom, zmianie warunków życia i współżycia, do wielkich tworów wyobraźni i polotu myśli.
Przecież nikt, podziwiając katedrę w Reims, nie myślał o zachwycie i przejęciu, z jakiem kamieniarze i snycerze odrabiali i cyzelowali każdy blok granitu, lub piaskowca, każdą sztukę spiżu podwoi, każde wiązanie łuku gotyckiego, każdy trzon kolumny, każdy liść głowicy. Nie myślał o tem nikt i dlatego artylerzysta niemiecki mierzył do tego arcydzieła z takim samym spokojem i obojętnością, jak gdyby to był z ziemi usypany okop nieprzyjacielski, lub nic nie warty, a sławny w dziejach wojny światowej „domek stróża przy promie“.
Zachód nie wyczuwał nigdy wspólnoty ducha, wspólnoty jego nakazów, wymogów i celów. Uznawano tyle „duchów“, ile państw widniało na mapie geograficznej, a w miarę nowych podbojów znikały podbite, uciemiężone duchy lub tworzyły jednolity stop z duchem zwycięzców.
Rozumiały to w spokoju myślące ludy wschodu i zacierały ręce.
Wiedziały już, że duch, łączący niegdyś cały Zachód, nigdy nie powstanie z amorfnej masy przypadkowego amalgamatu, z odłamków luźnie scementowanego konglomeratu, że wszystko to, co zagrażało ekspansją zachodnią — „białą“, rozpaść się musi i przybrać kształty płynne, chaotyczne.
Rozumieli to i Żydzi, a częściowo kapitałem swoim dopomagali temu szalonemu wyczerpaniu zasobów ducha.
Oni, ogarnięci żywą ideją odbudowy swego państwa, odrodzenia narodu i narzucenia innym swojej władzy, przyjęli kwintesencję materjalnej twórczości zachodu, lecz nie była ona dla nich celem, lecz środkiem, który może teraz stać się narzędziem zwalczania wschodu, środków tych nie posiadającego, a nawet wyczuwającego odrazę dla nich, niemal strach paniczny, tylko zewnętrznie umiejętnie maskowany zupełnie tak, jak pogromca, wchodzący do klatki z drapieżnemi zwierzętami, udaje obojętność i odwagę, widząc, że tylko to może ochronić go przed napadem i ciosem śmiertelnym.
Wschód, być może, chętnie przyjąłby dorobek zachodniej cywilizacji, gdyby nie ta okoliczność, że przynosi ją człowiek biały.
Widzimy przecież, że najbardziej energiczny naród Wschodu — Japończycy, przyjrzawszy się bacznie i spenetrowawszy, zważywszy wszystkie „pro“ i „contra“, jednym skokiem zbliżyli się do cywilizacji europejskiej, porwali ją, niby jakąś roślinę z doniczki, i przeplantowali na swój grunt, doprawadzając do niebywałych rozmiarów rozwój jej.
Jednak Japonja zdobyła tę cywilizację sposobem, chwytem rabusia, w jednej chwili, zapuszczając rękę do kieszeni wszystkich innych narodów i porywając najlepsze okazy.
Od 150 lat Holendrzy, Anglicy, Niemcy, Rosjanie usiłowali obdarzyć Japonję dobrodziejstwem cywilizacji europejskiej. Nie chciała dotknąć jej.
Obawiała się, że jest ona zarażoną rękami białych ludzi. Wzięła cywilizacją sama i sama rozwija ją dalej, nadając jej formy właściwe, przeznaczając dla niej miejsce, bynajmniej nie naczelne w grupie idej, kierujących życiem państwa.
Widzimy, że Chiny, odwieczne, zamarłe w kamiennych, konwencjonalnych kanonach, zerwały się nagle i też dążą do europejskiej cywilizacji. Musimy stwierdzić, że Chiny płacą drogo za cywilizację zachodnią, lecz bronią się przed masowym importem jej przez białych dostawców, biorąc tylko to, co na razie jest niezbędne i co pozwoli z czasem wziąć resztę ręką zbrojną, lub też wybiegiem dyplomatycznym, pięścią energicznie popartym.
Dowiadujemy się z pism, że młodzież Indo-Chin, Jawy, Maroka, Tunisji i Algerji, łyknąwszy z czary cywilizacji, odczuła nagłą potrzebę niezależności państwowej, co znaczy, że nie życzy sobie ani opieki, ani uciemiężenia przez białych konkwistadorów, którzy nazywają siebie w wieku XX — „kolonizatorami“.
Żydzi z pomocą współczesnej cywilizacji, żądającej coraz większych kapitałów, wyzwolili się z pod jarzma państw obcych, a teraz marzą o stworzeniu własnego państwa.
„Home“ palestyński stał się, poza istotnym idealizmem Sjonistów, zarodkiem uplanowanej ekspansji i wzmożenia się na siłach narodu żydowskiego.
Stąd ma płynąć polityka jego na wschód.
Doprawdy, nikt lepiej od Żydów nie potrafi wyeksploatować ukrytej, potencjalnej potęgi wschodnich ludów i zmienić ją w kinetykę.
Z pewnością w żydowskich głowach Trockiego, Rakowskiego, Radka, Joffego zrodziła się ta myśl w sferze polityki Sowieckiej Rosji i natychmiast przypadła do serca Lenina — półmongoła, półrosjanina, którego oczy zawsze zwrócone były ku Azji. Tam bowiem w dalekich tumanach snują się nietylko cienie krwawego Tamerlana i Batyja, lecz anachoretów i jogów buddyjskich, ogarniętych ascezą pustelników bizantyńskich, mglistych proroków, fanatycznych derwiszów i wiele innych majaków, drogich Rosjaninowi, bo z nich ukształtowała się jego dusza bezkresna i bezładna, jak bezkresną i bezładną pozostaje od wieków płaszczyzna serca Azji.
Bolszewizm nie potrafił jednak ogarnąć duszy azjatackiej, może potrafią uczynić to Żydzi, pobratymcy Semitów, tradycjonaliści, fanatycy, sami ludzie Azji?...
Nie utracili oni nic z przewagi idei nad namacalną korzyścią chwili obecnej, nie stali się oportunistami i nigdy nie zapominali o tem, co przykazał Jahwe ze szczytu Synai, straszliwy Bóg, wspólny większości wschodnich ludów.
Po chrześcijańskiem królestwie Jerozolimskiem nic, oprócz ruin, nie pozostało po narodzie izraelskim, który musiał opuścić swoją ojczyznę, tradycje zaś, wskrzeszone teraz na Emek Jezrael przetrwałe wieki.
Idea dała temu prastaremu szczepowi „Iwrim“ nieśmiertelność, chociaż inni semici, nie znający jej, jak Asyryjczycy, Babilończycy, Elamici, Sumeryjczycy, Chaldeje, Chetyci, Feniejanie wygaśli oddawna, jak płomień nie podsycany, a ci którzy pozostali, pędzą marne życie bez wyraźnej przyszłości.
Takie to myśli opanowały mnie w chwili, gdy samochód, który miał mnie wieść do Damaszku, przemykał się wąskiemi uliczkami Haify i biegł wzdłuż wschodnich uskoków Karmelu.
Nie spostrzegłem nawet, jak dojechaliśmy do Nazaretu i dopiero, gdy z przełęczy górskiej ujrzałem zielone, łagodne oazy kolonij doliny Jezrael, powróciłem do spraw realnych, po które tu przybyłem, a więc do obserwowania, zrozumienia lub wyczucia tego, co kryją w sobie góry, gleba, drzewa i nawet niebo Palestyny.
Przecinamy Galileję...
Samochód pędzi szybko, bo szosa — wspaniała, lecz mój szofer ma obiecany funt sterlingów, jeżeli zatrzyma się we wskazanem przeze mnie miejscu.
Pierwszy postój wypadł w pobliżu wioski Er-Reineh.
Zwykła wioska arabska, brudna i uboga, nie pociąga mnie, lecz wiem, że w pobliżu ujrzę „studnię krzyżaków“.
Istotnie stanąłem przed nią wkrótce. Rozglądając się po okolicy, zamyśliłem się o tem, co się tu w 1187 r. działo.
A zaszły tu wypadki cudowne i wspaniałe!
W tym bowiem roku syn Saladyna z 7000 wyborowych jeźdźców wtargnął do Galilei.
Na spotkanie mu pośpieszył marszałek Ziemi Świętej, Jacquelin de Maille, z oddziałem, liczącym zaledwie 600 rycerzy krzyżowych wraz z ich pachołkami.
Tu, koło tej studni spotkał się Zachód ze Wschodem.
Rozgorzała wielka bitwa. Jeden po drugim padali rycerze, giermkowie i pachoły służebne i oto przyszła chwila, gdy na polu pozostał sam Jacquelin, otoczony wałem posiekanych nieprzyjaciół.


KAPERNAUM. RUINY ŚWIĄTYNI RZYMSKIEJ
Każdy, kto zbliżał się do niego na długość miecza krzyżackiego, ginął, przerąbany aż do siodła.

W strachu, podziwie cofały się szeregi Afdala, syna Saladynowego, podając sobie z ust do ust wieść, że przeciwko nim walczy sam święty Jerzy.
Lecz jakaś zbłąkana strzała pierzasta zabiła konia pod bohaterem.
Upadł on wraz z rumakiem i już się nie podniósł, bo urok prysnął nagle, a zaciętość i mściwość walczących wybuchnęły z nową siłą.
Wschód odniósł zwycięstwo nad Zachodem...
Jadę dalej!...
Staję w małem, dość czystem miasteczku, chociaż na rynku odbywa się jarmark, a setki baranów i owiec zatłoczyły mały placyk.
Jestem w Kanie Galilejskiej, gdzie Chrystus uczynił cud na uczcie weselnej.
Na miejscu dawnej bazyliki, oo. Franciszkanie zbudowali kaplicę, w której przechowują stare mozaiki i napisy hebrajskie, cysterny, amfory i inne zabytki przeszłości.
Widzę jeszcze kilka kaplic, a przygodny przewodnik wskazuje na kawał roli, twierdząc, że tam właśnie w dzień sabatu apostołowie zerwali kilka kłosów pszenicy, o co faryzeusze oskarżali Chrystusa, który dał im odpowiedź, zapisaną w ewangeliji Mateusza:
Albowiem Syn człowieczy jest panem i szabbatu.
Żyzną równiną mkniemy ku niewysokim pagórkom.
Wszędzie widnieją ścierniska pól uprawnych, należących przeważnie do żydowskich osad i poczęści tylko do tych rolników arabskich, którzy ocaleli, nie chcąc poddać się pokusie proponowanego im złota wzamian za skibę przodków.
Nędznie wyglądają ich legowiska i pola obok kwitnących kolonij żydowskich, lecz trwają na swojej ziemi Arabowie i pracują, zacisnąwszy zęby i ponuro spoglądając na traktory sąsiadów, od niedawna tu osiadłych.
Szosa przecina pagórki i nagle wyłania się przed oczami memi — turkusowa otchłań.
Mknę teraz wysokim brzegiem „morza galilejskiego“, czyli jeziora Tyberjady lub Genezareckiego.
Jakiż to piękny, kojący, radujący widok!
Gładka, niebieska tafla jeziora, łagodnego i ciepłego, bo ciepły oddech jego już dochodzi tu, pieści i wita jakimś dobrotliwym poszumem.
Kilka śnieżno-białych żagli tonie w dalekiej mgle niebiesko-płomiennej, gdzie się skrzyżowały miraże wody i nieba ze złotemi grotami słońca.
Na różowych brzegach lepią się do skał i stromych urwisk minjaturowe miasteczka, wioski i drobne osiedla ludzkie, do ciemnych, posępnych plam podobne. Zbudowane są z czarnego bazaltu, którego tu wszędzie poddostatkiem.
Samochód wjeżdża w gwarną ulicę i staje przed hotelem.
Jestem w Tyberjadzie.
Korzystając z tego, że bufetowy, zaskoczony niespodziewanem przybyciem gościa, krząta się koło śniadania, wychodzę obejrzeć miasto.
Przeważną część ludności stanowią Żydzi.
Jest to zrozumiałe, jeżeli przypomnieć sobie dzieje tego miasta.
Założył je Herod Antypas na cześć cesarza Tyberjusza, w r. 21 po N. Chr, nadał miastu imię władcy i uczynił z niego stolicę tetrarchji swojej.
Podczas wojny żydowskiej Tyberjada dobrowolnie poddała się Wespazjanowi, za co Żydzi otrzymali prawo zamieszkania w mieście. Aż do IV stulecia po Chrystusie pozostawały tu resztki Żydów palestyńskich i Sanhedryn, uważający Tyberjadę za drugą Jerozolimę. Tu zrodziła się Miszna, czyli drugi zakon i Talmud palestyński. Obecnie jest to uprzywilejowana siedziba ortodoksalistów żydowskich i uczonej instytucji, studjującej Talmud podług metody słynnej szkoły Żamaia, z której wyszedł uczony „ha Kodesz“ — rabin Juda I-szy.
W okolicach Tyberjady znajdują się grobowce sławnych talmudystów — rabinów Meira i Ben-Akiby oraz filozofa Majmonidesa.
Tyberjada częściowo zamknięta jest pierścieniem murów, zbudowanych przez Omara al Dahera.


TYBERJADA. MURY RZYMSKIE
Po zmartwychwstaniu Chrystusa powstała tu liczna gmina chrześcijańska, która wraz z gminą żydowską stanęła na przeszkodzie zakusom Hadrjana, dążącego do zatwierdzenia w mieście tem pogaństwa.

Za czasów Krzyżaków panował tu Tankred, a pod murami Tyberjady wśród rycerzy krzyżowych walczył jeden z Piastowiczów naszych, Henryk książę Sandomierski, wraz z innymi komesami lechickimi i drużyną zbrojną.
Po śniadaniu zwiedziłem ruiny rzymskie: bloki granitowe, resztki murów, kolumny, termy.
OO. Franciszkanie posiadają tu kościół św. Piotra na pamiątkę głowy kościoła Chrystusowego i cudownego połowu ryb w jeziorze Galilejskiem.
W odległości 4—5 kilometrów od Tyberjady u podnóża góry zwiedziłem nędzną wioskę arabską, el-Medżdel, przy której pozostał kawałek starożytnego muru i dwie baszty.
El-Medżdel brzmi dla ucha całkiem obco, a tymczasem jest to starożytna Magdala, skąd poszła za Chrystusem jawnogrzesznica Marja.
Marja z Magdali...
Zbawiciel świata wypędził z niej siedmiu demonów i nie pogardził jej życiem grzesznem.
Rabbini w Tyberjadzie twierdzą, że Marja z Magdali ściągnęła na siebie ogólne oburzenie mieszkańców z całego wybrzeża jeziora za swoje „grzeszne“ życie.
Chcąc zadość uczynić sprawiedliwości należy, przyznać, że od takich jawnogrzesznic roi się w miastach współczesnych — i małych, jak Magdala, i większych nawet od samej Tyberjady.
Marja miała męża. Był nim żyd — kupiec i faryzeusz Papus ben Juda. Porzuciwszy go, Marja wstąpiła bez pozwolenia Sanhendryna w nowy związek małżeński z Panterem, oficerem przybocznej straży Heroda.
Faryzeusze potępili ją za to, ale Chrystus rzekł do niej:
— Odpuszczają się tobie grzechy. Wiara twoja zbawiła cię, idź w pokoju!
Jezus spostrzegł, że Marją była chora, lecz uzdrowił ją „wypędzając z niej czartów“, a może coś złego słyszał o jej mężu — faryzeuszu i kupcu ben Judzie?
Od Tyberjady do Jordanu na każdym kroku myśl biegnie ku Chrystusowi.
Tu nad tem pięknem, błękitno-złocistem jeziorem kroczył Zbawiciel świata, nauczał, mówił przypowieści, pływał łodzią z rybakami — Apostołami, uśmierzył burzę i stąpał po wodzie „jako po ziemi.“
Cisza tu panuje i tylko lekki, dźwięczny plusk turkusowej fali, wybiegającej na brzeg, szemrze rzewnie.
Słyszę, jak gdyby szept przejmujący:
— Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!
Jak wielka kropla lazurowa lśni się jezioro, wchłania w siebie złoty deszcz słońca; zielenieją dokoła drzewa i pola; cicho dogorywają kamienne szkielety dawnych dziejów, jak gdyby pogodzone z losem, spokojne o przyszłość, bo tu nigdy nie przebrzmi imię Jezusa z Galilei.
Wszyscy, którzy wypuścili z rąk ster swej łodzi, a burza miota nią i zalewa falami, niech przyjdą tu!
Niech usiądą na brzegu pomiędzy Tyberjadą a Magdalą, niech się wpatrzą we mgłę, która przysłania syryjski brzeg jeziora, a ujrzą słodkie oblicze Syna Człowieczego.
Drgną wargi Jego łagodne, a z nich spadną słowa kojące:
— Małowierni! Czyż nie czujecie w duszy swojej, że na wszystko spogląda oko Ojca mego z Nieba, wszystkiem rządzi i w pieczy swej ma każdego, który spojrzenie swoje z wiarą ku Niemu zwraca?!
Posłyszawszy ten głos nieznany, niech nie szukają ludzie objaśnień przyziemnych, prostych, a nieraz tak bardzo fałszywych, niech nie myślą, że to plusknęły fale na żwirze, że to zaszeleścił liśćmi podmuch wiatru, że to śmignęła, potrącając suche łodygi lub kupkę piargów, jaszczurka chyża...
Cuda dzieją się na ziemi... Cuda piękne, niczem nie wytłumaczone...
W trzy godziny później przejechałem most na Jordanie i wkrótce pokazywałem Arabowi, urzędnikowi francuskiemu, swój paszport.
Przekroczyłem granice palestyńsko-syryjską.
Czarne równiny, zwały czarnych kamieni, czarne skały, czarne domy wiosek i miasteczek, czarny kurz na drodze.


GRZBIET GÓR LIBAŃSKICH
Wszędzie bazalty, ciemne, ponure.

Wśród skał żałobnych błąkają się owce, barany i kozy.
Sępy kwilą żałośnie, jękliwie.
Na ostrych odłamkach skał tkwią pasterze, oparci na wysokich trzcinach.
Tu i owdzie spostrzegam czworokąty, otoczone murami, uwieńczonemi wieżyczkami, z których kulomioty wystawiają drapieżne żądła swoje.
Są to strażnice, forty Francuzów, którzy piastują mandat nad Syrją.
Skwar straszny.
Gorący, lepki kurz grubą warstwą okrywa mnie, oczy bolą, na zębach chrzęści miał bazaltowy.
Koło El Kuneitry — małego miasteczka arabskiego, posiadającego wszelkie urzędy francuskie, poczułem świeży, prawie zimny podmuch.
Podniosłem oczy, zdumiony i uradowany.
Wprost przede mną wznosiła się wysoka góra, a na niej tu i ówdzie bielały duże płachty śniegu.
Był to Hermon, szczyt wysoki na 7180 stóp, ojciec wszystkich niemal rzek i potoków syryjskich we wschodniej połaci kraju.
Ma się złudzenie, że olbrzym wznosi się tuż — tuż.
Daleko jest jednak do niego!...
Stoi on, ni to straż przed skwarnym podmuchem pustyni, ni to niemy świadek wszystkiego, co przeminęło tu dawno, co się dzieje teraz i co zdarzy się na tej ziemi wtedy, gdy człowiek, patrzący na zaśnieżone wąwozy jego, dawno już w proch się obróci.
Po zachodzie słońca, znikającego za masywem Hermonu, ujrzałem w oddali czuby pierzastych palm i minarety zarumienione ostatniemi błyskami zorzy.
Gdzieniegdzie zapalały się już ogniki w domach.
Wjeżdżamy do pięknej oazy Damaszku.
Z pluskiem pędzi ujęta w kamienne łożysko rzeka. Zatłoczone ulice. Jakieś duże, europejskie gmachy.
Samochód staje przed biurem Nairn Company, która ma przerzucić mnie przez pustynię i wysadzić szczęśliwie i bez szwanku na brzegu Tygrysu, w Bagdadzie.
Gdy w Jerozolimie dowiedzieli się moi przyjaciele, że zamierzam w lipcu jechać do Bagdadu, wszyscy odradzali mi, twierdząc że nie jest to sezon dla eskapady tego rodzaju z powodu zupełnie nieznośnych upałów, od których w ubiegłym roku poważnie rozchorował się jeden z konsulów.
Odpowiedziałem im, że (widocznie, zapomnieli o tem moi druhowie!) niespełna trzy lata minęło od chwili, gdy w swoim namiocie na Wybrzeżu Kości Słoniowej z podziwem przyglądałem się termometrowi, wskazującemu nie mniej nie więcej, jak +60° C w cieniu! Czułem się tam wcale niezgorzej, bo przecież tygodniami całemi błąkałem się po dżungli w poszukiwaniu hipopotamów, słoni, bawołów i lampartów.
Wtedy spróbowano nastraszyć mnie tem, że przejazd przez pustynię szlakiem Damaszek — Bagdad jest niebezpieczny i, że kilka miesięcy temu Beduini zamordowali żonę konsula francuskiego.
— Panowie — odpowiedziałem, — przebiłem się przecież przez całą Syberję i Mongolję!!
Wtedy przyjaciele moi machnęli ręką i powiedzieli:
— Jak tak, to jedź na zdrowie!...
Przez grzeczność nie dodali:
— Na złamanie karku...
Co do mnie, to radbym był spotkać się w pustyni z Beduinami, a nawet dostać się do niewoli.
Na Allaha! Potrafiłbym porozumieć się z tymi rycerzami pustyni i dojść z nimi do ładu. Może być, udałoby mi się nawet przeciąć z nimi pustynię w kierunku południowym, na co obecnie władze angielskie nie dają zezwolenia.
Wchodzę do biura Nairn Company.
Zamówiono dla mnie pokój w hotelu „Victoria.“ Wyjazd jutro, o 7-ej rano.
— All right! — odpowiadam i idę za tragarzem, niosącym dwie moje walizki.
Po kąpieli i kolacji wychodzę na miasto.
Na każdym kroku — kawiarnia, a w niej Arabowie, Syryjczycy, Lewantyńczycy, Żydzi i trochę francuskich piechurów — murzynów sudańskich.
Szerokie, rozpłaszczone nosy afrykańskie rażą w otoczeniu orlich, drapieżnych dziobów arabskich, ale sudańczycy czują się doskonale i mruczą coś, przyglądając się przechodzącym niewiastom, okrytym „czarczafami“.
Śmieją się murzyni, błyskając kłami ludożerców.
Odróżniam wśród tych czarnych ludzi — afrykańskich znajomych-murzynów szczepów Bambara, Malinke i Sussu.
Dobrze im tu! Gorąco, sytno, pracy żadnej, a na wypadek powstania w Dżebel Druz można pokazać, co umieją czarni wojownicy dawnego imperjum Gana.
Wiedzą oni o tem i czują się rozkosznie na syryjskich wywczasach.
Zatrzymuję się przed sklepikiem z tytoniem.
Czasem dobrze jest być palaczem! Ten nałóg, jak żaden inny, dopomaga do zawarcia nieraz bardzo pożytecznej znajomości.
Rozmawiam ze sklepikarzem — opasłym, czerwonym, jak burak, Francuzem.
Pokazuje mi przeróżne papierosy i zaleca miejscowe syryjskie ze złotemi ustnikami.
Zapalam... Tytoń słaby, aromat przypalonego oleju, ale — ujdzie.
Rozmawiamy o różnych rzeczach. Dowiaduję się, że dyrektorem monopolu w Syrji jest mój rodak, p. Tadeusz Gutowski.
Postanawiam odwiedzić go na powrotnej drodze, gdy dłuższy czas zabawię w Damaszku.
Mój znajomy pod sekretem zwierza mi się, że w „cette maudite Syrie“ nie jest tak spokojnie, jakby należało. Oskarża o to Anglików, intrygujących przeciwko Francji, z nienawiścią mówi o Druzach, którzy, ani rusz nie chcą uważać trójkolorowej flagi Francji za swój sztandar narodowy.
Bandits! – mruczy papierosiarz i zaczyna wychwalać generała Sarrail’a za stanowczość, z którą zbombardował Damaszek.
Do okienka podchodzi dwóch poważnych Arabów, a mój sklepikarz zachwyty swoje nagle przerywa, witając klientów wschodnim „Salamem.“
Śpię marnie w dusznym, gorącym pokoju, bez najlżejszego chociażby przewiewu. Zasypiam dopiero o świcie, lecz o 5-ej budzi mnie jakiś brudny, natrętny Arab.


KRAJOBRAZ LIBAŃSKI
Z trudem porozumiewam się z nim.

Okazuje się, że przyszedł po bagaże, aby załadować je na autobus, który odchodzi o godzinę wcześniej.
Pakuję rzeczy, ubieram się na łeb, na szyję, łykam szklankę marnej kawy i wypadam z hotelu.
Otoczony tłumem gapiów tuż przed wejściem stoi „autocar“, należący do „Nairn Eastern Transporting Company“, związanej z Th. Cook’iem, jak bliźniaczki sjamskie.
Bagaże złożono już na dachu autobusu, okryto płótnem i omotano sznurami. Jakiś agent Nairn’a prosi pasażerów, aby zajęli miejsca.
W autobusie stoi 18 foteli numerowanych, a nad każdym dość obszernym i wygodnym, — siatka ze stojącem na niej tekturowem pudełkiem.
Napis na niem głosi:
„Sniadanie Nairn’a.“
Na przodzie wozu siedzi dwóch szoferów, którzy będą co 4 godziny się zmieniać, ponieważ od Damaszku do Bagdadu mamy 34 godziny drogi.
Auto-car posiada komplet pasażerów.
Przeważnie są to powracający z urlopów angielscy oficerowie, poza tem dwie młode syryjki, bardzo sympatyczny Belg, inżynier p. de Vos, który jedzie do Persji, i ja.
Autobus ryknął i ruszył na swoich sześciu kołach odrazu z wielką szybkością.
Długo trzymają nas na komorze celnej, gdzie szoferzy przyjmują pocztę do Iraku, Persji i Afganistanu, mam więc dość czasu aby nabyć na drogę bardzo potrzebną rzecz — dość sporą sakwę, napełnioną pomarańczami, bananami i świeżemi figami.
Zdążam nawet wyprawić dwie pocztówki do Warszawy.
Bądź co bądź przed zanurzeniem się w pustyni pozostanie po mnie ostatni ślad!
Kto wie, może Beduini napadną na auto-car, ograbią nas i zamordują?
— Niechże mkną do żony te słowa pożegnania przed wyjściem mojem na prastare szlaki tułaczki Abrahama i Lota! — myślałem, co prawda, ani na chwilę nie wierząc w grożące mi niebezpieczeństwo na pustyni...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.