Gasnące ognie/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Gród Kalifów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
GRÓD KALIFÓW

Od chwili wjazdu do Bagdadu nie opuszcza mię myśl, że jestem w mieście, w którem się odbywała akcja znacznej części bajek z „Tysiąca i jednej nocy“.
To stanowi narazie tło moich pierwszych wrażeń...
Przez czerwony kurz uliczny majaczą sylwetki genjalnej Szecherezady i jej znudzonego małżonka perskiego króla Schechrjara, typowego neurastenika, który nagle wpadł na pomysł zamordowania swoich żon. Szecherezada była osóbką wygadaną i sprytną, zaczęła się układać z małżonkiem, że o świcie każdego dnia opowie mu coraz to inną i piękniejszą bajkę. Nieopatrzny król przystał na to, więc babina przez 1001 noc prawiła mu przeróżne historje, aż machnął ręką, cofnął wyrok, kazawszy jej odtąd milczeć.
Neurastenik — król nie był zbytnio mądry i wykształcony, to też filuterna Szecherezada bez obawy popełniała plagjat, czerpiąc tematy z „Księgi Sindbada o przewrotności niewieściej“.
W każdym razie przegadywać każdy świt w ciągu 2 lat i 9 miesięcy nie każda, najbardziej wykształcona i światowa kobieta potrafi, zwłaszcza należy podkreślić — wcale logicznie i zajmująco! Nie mówić ani razu o własnych strojach i sprawach domowych, lecz o takich bohaterach, jak Hasan z Basry, królewicz Badr, królowa Dżauhar z Samandali i Ardeszir!
Nie jest to zgoła łatwa rzecz!
W wieku XIX Francuz Petit de la Croix spróbował był pobić rekord Szecherezady, napisał „1001 dzień“ i przysięgał, że jest to przekład dzieła derwisza Mochlisa z Isfagani, który ułożył te bajki w drugiej połowie w. XVII, — lecz wybuchnął skandal. Francuzowi dowiedzionem zostało czarne na białem, że żaden derwisz tego imienia nic nie pisał, a więc nikt słyszeć nie chce o „1001 dniu“ i, że wogóle cała książka jest śmiertelnie nudna.
Krytycy szukali w bajkach Szecherezady wpływów Indji, Egiptu, Chin, ba, nawet żydowskich pierwiastków, i taki, naprzykład Chauvin twierdził, że ostatecznym redaktorem tego tajemniczego, zgrozą śmierci natchnionego, a mimo to pogodnego utworu niewieściego był Majmonides, Żyd, autor książki „Przysięga“, wydanej w Konstantynopolu w r. 1518.
Ale tak mówią krytycy, którzy po to pochłaniają tlen naszej atmosfery, aby usprawiedliwić swoje istnienie wynajdywaniem w utworach literackich rzeczy nieprawdopodobnych, nigdy w głowach autorów nie powstających.
Niech będzie wdzięczna Allahowi sprytna i natchniona Szecherezada, że o jej tworze nie pisali wielcy polscy krytycy — panowie Skiwski, Grzybowski, Czekalski i Brończyk. Pierwszy napisałby, że wątpi wogóle, aby starożytni Arabowie i Persowie mogli odczuwać radość i cierpienie; drugi zarzuciłby babinie błędy geograficzne; trzeci mamrotałby cieniutkim głosikiem o tem, że lepiejby zrobiła, napisawszy Bajki Andersena; czwarty zaś prosto z mostu lunąłby potokiem oskarżeń, że to nie proletarjuszka, ino jakaś tam królowa rozpisuje się o życiu ludzkiem, którego poznać nie mogła, zwyczajnie jak królowa, co to ma koronę na głowie, a w ręku berło i jabłko, co uniemożliwia jej pisanie.
Wobec tego, nic nie chcę wiedzieć o tem, co mówili o Szecherezadzie pp. Hammer, de Sassi, Laine, Chr. Torrens, B. Spiegelberg, M. Henning i inni, bo w Bagdadzie w cieniu palm daktylowych, w wąskich uliczkach, ściśniętych czerwonemi murami z ubitej gliny, widziałem baśniarkę perską z oczami, pełnemi lęku o życie, a zarazem zjadliwej ironji; tam też spotykałem w przelocie neurastenicznego bladego króla Szechrjara i, nie wiem dlaczego, zawsze z monoklem w prawem oku; mignął mi również cień szlachetnego i wspaniałego Haruna al Raszida, kalifa Bagdadu, poznałem go po czarnej brodzie jedwabistej i dobrotliwie pogardliwym uśmiechu na dostojnej twarzy.
Dla ścisłości dodać muszę, że spotkałem te osobistości, bądź co bądź niepospolite, zaraz pierwszego dnia i to wyłącznie na przestrzeni od komory celnej do hotelu, potem już jednak ani razu szlaki nasze nie skrzyżowały się. Może te cienie chadzają wyłącznie w małym obwodzie starego miasta, leżącego na prawym brzegu Tygrysu?
Kryją się zaś, z pewnością, w ciemnych, chłodnych „serdabach“ — suterenach starych, upadających już siedzib arabskich biedaków z wymierającego szczepu Agheil; tu przebywają cienie w dzień upalny, a w nocy siadają na płaskich dachach i smętnie spoglądają w stronę północnej dzielnicy, skąd płyną dźwięki orkiestry wojskowej, a na koronach palm igrają błyski latarni, palących się przed pałacem wysokiego komisarza Wielkiej Brytanji...
Wchodzę do biura hotelu Maude, przekonywam się stante pede, że o romantyzmie mowy tu niema.
A zdawałoby się wszystko przemawiać za tem!
Imię angielskiego generała sira Frederyka Stanleya Maude owiewa swemi skrzydłami tęgi romantyzm wojenny. Zwycięzca, zdobywca Kut-el-Amary i Bagdadu, później fikator, współczesny Hammurabi — prawodawca, znawca końskiego eksterjeru i „duszy“ czyli interjeru wschodu — może być słusznie uważany, za figurę, doprawdy, nader imponującą.
Zresztą i sam „Hotel Maude“ posiada patent na romantyzm „made in England“. Iluż to romansistów uwieczniło go w swoich żółtych i białych tomikach „written for the largest public“.
Na wstępie clerk Jakób, Żydek, zdaje się, turecki, dowiedziawszy się, że byłem profesorem, rozpoczął ze mną rozmowę... o teorji Einsteina i wymagał, żebym tuż, nieumyty jeszcze i głodny, poświadczył, że jego uczony rodak „zburzył całą naukę“, tworząc nową teorję.
Mój przyjaciel, belgijski inżynier, Edward de Vos, dał Jakóbowi porządną odprawę, lecz ten uczepił się mnie, jak „rzep psiego ogona“, i żądał stanowczej odpowiedzi.
Żeby mieć święty spokój raz na zawsze i raz na zawsze być przez Jakóba pogardzanym, powiedziałem mu, że nic o Einsteinie-„burzycielu“ i jego teorji nie słyszałem.
Nie lubię burzycieli, ponieważ burzenie łatwo staje się nałogiem, pozbawiającym chęci i umiejętności tworzenia. Nie potrafiłbym przekonać zacietrzewionego clerka hotelowego, że, jak dotąd, Einstein nic nie zburzył; Jakób wierzył, że fizyk niemiecki, żydowskiego pochodzenia, musiał wszystko zburzyć, skoro coś o tem słyszał, czego pragnął i z czego był dumny skromny rodak jego z biura bagdadzkiego hotelu.
Mam już swój pokój nareszcie. Ciemna, zasypana drobnym czerwonym pudrem piachu i gliny nora z wściekle obracającym się pod sufitem śmigłem elektrycznem. Obok — łazienka w przybudówce drewnianej, ociekającej, soplami żywicy, płynącej ze złocistych desek cedrowych.
Godzina 2-ga po południu. Upał szatański, piekielny, powiedziałbym, nie do zniesienia, gdybym go nie znosił jak najpomyślniej w ciągu dość długiego pobytu w Iraku.
W rozpalonej, rozżarzonej łazience czuję się, jak gdyby w kraterze wielkiego pieca metalurgicznego.
Na nieheblowanych ścianach w bezruchu zamarły szarożółte jaszczurki z rozwartemi pyszczkami, i dwa czarne karaluchy.
Z jednego kranu spuszczam wodę do wanny.
Leje się „café au lait“, brunatna, mętna ciecz.
Pocieszam się, że kąpiel w wodzie żelazistej dobra jest nawet dla niemowląt anemicznych, a zatem nie może szkodzić dorosłemu i mocno zakurzonemu człowiekowi.
Niestety nic z kąpieli!
„Zimna“ woda, jak głosi napis na kranie, ma co najmniej... 40 stopni! Stosowna to temperatura do golenia się, lecz nie dla wanny chociażby w Bagdadzie.
Amatorzy najbardziej gorących kąpieli — Japończycy nie wchodzą do wody powyżej 33° C.
Zmuszony byłem zrezygnować z kąpieli. W Bagdadzie można się kąpać tylko do 7-ej rano i po 8-ej wieczór, kiedy woda w rurach jest zimniejsza, to znaczy, że w lipcu ma 27 do 29 stopni.
Wymyłem się w pokoju i przebrałem się. Bielizna i białe ubranie w jednej chwili poróżowiały. Ten różowy kolor jest barwą Bagdadu i prawie całej Mezopotamji — od Mossulu do Basry.
„Hotel Maude“ jest przyjemnem miejscem pobytu. Jeżeli okna są dobrze osłonięte, wentylator wiruje z szybkością 500 obrotów na minutę, to wytrzymać jako-tako można. Co do mnie, to pisałem tu nawet sporo, czego dowodem są moje „Listy z włóczęgi“, drukowane w „Kurjerze Warszawskim“. Prawda, że pot strugami spływał mi na papier, lecz wysychał w okamgnieniu, również jak i atrament w kałamarzu, a i w „Waterman’s pen’ie“ też, co uważałem za okoliczność mniej dogodną.
Kuchnia doskonała; służba, poza chorobliwą manją „bakszyszu“, wcale porządna i uczciwa. Gdyby nie clerk Jakób, wciąż czyhający na mnie z Einsteinem, czułbym się tu wcale all right.
Mieszkam w starej dzielnicy Karchiaka, gdzie ze starego Bagdadu nic, oprócz zmurszałych trzonów palm, no, i skrawku ruin nie pozostało. Jedni powiadają, że są to mury dawnej twierdzy, drudzy, że to wał, broniący miasta od zachodu i północy, inni, że to dawne więzienie tureckie, ale najpewniej są to resztki ubogich, z gliny ubitej wzniesionych domków dawnej ludności, która, albo wyemigrowała na drugi brzeg rzeki do dzielnicy Szat, albo wogóle wyniosła się na cztery wiatry, jaknajdalej od wszystkiego tego, co się rozpanoszyło obecnie w stolicy kalifów.
Stara dzielnica ogarnia małą przestrzeń, ale zato mam tu dwie ogromne arabskie kawiarnie, zbudowane na pomostach, wiszących nad mętnym Tygrysem, z obydwóch stron pływającego „mostu Maude“, rynek spożywczy; plac, gdzie można wymacać tysiąc baranów i owiec o wypchanych tłuszczem ogonach nim się kupi jedną sztukę, być oplutym przez setki zrozpaczonych, chudych wielbłądów, ogłuszonym przez niesforny i niezgrany chór przekupniów, dostać mdłości od zapachu i widoku ociekającego krwią mięsiwa, nacieszyć wzrok całą gamą barwnych jarzyn i owoców przeznakomitych i tanich; można stać bezkarnie przed spiżowym posągiem sira Fryderyka Stanleya Maude, siedzącego na pięknym koniu w postawie arcy-konwencjonalnej and very — very all right; przyglądać się strzelcom angielskim w szerokich sombreros z piórkami, tkwiącym przed rezydencją Wysokiego Komisarza, którego pałac tonie w pięknym parku; można znaleźć w mojej dzielnicy parę meczecików, żal się Boże, zupełnie nędznych; kawiarnie i jadłodajnie, w których setki poganiaczy osłów i wielbłądów, kupców i drobnych pośredników pije kawę, oranżadę, orszadę, pali nargile, haszysz i opjum, zajada pławiącą się w gorącej, syczącej oliwie baraninę, omawia swoje sprawy, plotkuje, roznosi prawdziwe i fałszywe wieści, smuci się, oburza, lecz natychmiast o wszystkiem zapomina, z chwilą, kiedy rozlegną się magiczne słowa, talizmany współczesności: funt angielski, rupja, anna,[1] dolar... Tu już nikt nie liczy na piastry, bo to nie jest waluta „moderne“, gdyż podlega nieobliczalnym wahaniom na giełdzie, lub raczej na giełdach, które mieszczą się w każdej kawiarni, w każdym sklepiku, na każdym rogu ulicy, przy każdym sprzedawanym baranie.
W dzielnicy, na prawym brzegu Tygrysu, gdzie się mieści hotel Maude, można spotkać przedziwne typy. Przybywają one chyba z całej Azji przedniej — od Kurdystanu i Szirazu aż po brzegi „krainy zachodzącego słońca“, czyli Syrji i Małej Azji.
W dzielnicy Szat giną one i znikają wśród stałej gawiedzi kupczącej, w masie dość wstrętnego tłumu „negocjantów“, jak kupcy Iraku dumnie nazywają siebie.
Tu zaś, nic nie robiąc sobie z tego, że o 300 metrów przechadzają się szyldwachy przed bramą wysokiego komisarza Anglji, przeróżni ludzie zalegają zabłocone placyki, kręte, niebrukowane uliczki, kawiarnie, karawan-seraje, jadłodajnie, domy zajezdne i ohydne jaskinie, skąd wyrywa się zgiełkliwy wicher dzikiej, tęsknej muzyki, ochrypłe wrzaski gramofonu, jazgotliwy śpiew, piski i wyuzdany śmiech kobiet — umalowanych straszliwie, nawpół, lub zupełnie nagich, nacechowanych tą bezczelnością, której matką jest rozpacz ostatecznego upadku, a ojcem — wstręt do życia w upodleniu bezmiernem.
W lekkich, przezroczystych burnusach, w śnieżno-białych turbanach przechadzają się poważni mężowie, o dziwnie białych twarzach, kruczych brodach, czarnych, przymkniętych oczach. Palcami, okrytemi pierścieniami, niżą ci „efendi“ paciorki różańców z onyksu, turkusu, nefrytu lub drogiego, wonnego drzewa.


WIEŚNIACZKI Z IRAKU
Są to „patrycjusze“ Bagdadu, arystokracja i plutokracja, w której żyłach płynie dziwna mieszanina krwi dawnych Asyryjczyków, Chaldejów, Amorytów i Arabów.

Pers w czarnej czapeczce szepce coś do ucha wysokiemu i milczącemu, jak posąg Beduinowi, właścicielowi karawany, z trzystu wielbłądów złożonej.
Kurd, o okrutnej, niby z drzewa wyciosanej twarzy, targuje się ze smętnym, żółtym, jak cytryna, zatrutym opjum i gruźlicą Syryjczykiem — handlarzem tkanin i pasów, i co chwila klnie wściekle, sięgając dłonią pasa, za którym nie znajduje jataganu; musiał go zostawić u znajomych przed wjazdem do Bagdadu, albowiem policja Iraku dąży do uspokojenia namiętności wschodnich i lubi pokój, chociażby miał on stać się ciszą wielkiego cmentarzyska.
Jacyś żebracy, półnadzy, brudni, obrośnięci kudłami zwichrzonemi; trędowaci, okryci ranami, krzyczący bluzganiem zżartych chorobą warg i warkotem głodnych gardzieli; poganiacze osłów, pastuchy, wieśniacy z okolicznych „duarów“; ciżba ludów Akadu, Elamu, Assyrji, Babilonu, Persji, Turcji, wilajetu Wan, Izraela, a nawet Kaukazu, bo, spotkać tu można Czerkiesów, którzy wywędrowali aż do Mezopotamji i Syrji po wojnie rosyjsko-tureckiej.
Hindusi, to w malowniczych strojach „sipajów“, a więc w mundurach chaki ze złotemi guzikami i w czerwonych zawojach, to w europejskich tużurkach lub w białych kitlach i hełmach tropikalnych; Arabowie w eleganckich czerwonych fezach z czarnemi kitami; posępni, milczący Turcy, przebiegli Ormianie, a w tem morzu ludzkiem, jak rekiny, nurzają się biali dżentelmeni o czerwonych, sposoconych, drapieżnych i brutalnych obliczach, albowiem są to — „negocjanci“ z Anglji, Ameryki i Niemiec...
Przedsiębiorcy w wielkim stylu, na szeroką skalę o bezgranicznej chciwości... Są to ci, którzy robią „kokosy“ na nafcie mossulskiej, na oliwie, na orzechach gallusowych, na wełnie, no i na spekulacjach giełdowych.
Gdym się przyglądał uważnie ludności „mojej“ dzielnicy, mogłem się poddać złudzeniu, że wszyscy ci „azjaci“ przybyli do Bagdadu, jako pielgrzymi, boć tu przecież leży w grobowcu swoim szeich Abd-el-Kader-Gilani — święty „uali“ muzułmański, a niedaleko od niego — prorok, który niegdyś mówił:
„Synu człowieczy, w pośrodku domu drażniącego ty mieszkasz, którzy oczy mają do widzenia, a nie widzą, i uszy do słuchania, a nie słyszą, bo dom drażniący jest.“
Istotnie, w Bagdadzie znajdują się prochy starozakonnego proroka, Ezechjela.
Lecz złudzenie to szybko minęło, gdyż drugiego już dnia pobytu w grodzie Haruna-al Raszida dowiedziałem się, że założona w XIII w. przez uczonego kalifa Mustanzyra wyższa szkoła koraniczna — medrese oddawna została przekształcona na... karawan — seraj, hotel i targowisko.
Gdy zaś przyjrzałem się uważnie rudym i płowym „negocjantom“ i nasłuchałem się wrzasków na „czarnych giełdach“, zrozumiałem, że nikogo teraz nie obchodzi „uali“ ani starozakonny prorok, bo nad wszystkiem góruje funt angielski, który równy jest 13 rupjom i 208 annom indyjskim, pięknej walucie, zagwarantowanej solidnie przez Bank Angielski!
Vae victis! — pomyślałem wtedy, patrząc na różnobarwny, feeryczny tłum z lewego brzegu Tygrysu, i zrozumiałem, dlaczego w tym tłoku nie spotykam ani genjalnej Szechrezady, ani kalifa Haruna z jedwabistą, długą brodą myśliciela i władcy wschodniego.
Nie zwalczyły Wschodu, ani zastępy rycerzy krzyżowych, ani armja Napoleona, ani cywilizacja zachodnia, lecz podbiła, ujarzmiła, nałożyła kajdany „teorja obrotu pieniężnego.“
Funt... dolar... rupja... I znowu, po tysiąc razy — rupja, funt, dolar!...
Przechodzę zatłoczony setkami wschodnich ludzi most Maude; w oddali widzę inny — na lewo ode mnie, a na prawo — szereg pięknych nadbrzeżnych will bogaczy bagdadskich i europejskich rezydentów. Przeglądają się ich malownicze siedziby w strugach Tygrysu, toną w cieniu palm, biją w oczy jaskrawością i barwnością klombów i krzewów kwitnących.
Może, tam też przebywają Szechrezada, cienie Haruna al Reszida i jego umiłowanej żony Sobeidy, której grobowiec zrównał z ziemią najeźdźca z nad Toły i Orchonu, chan Gułagu, wnuk Dżengiza...
Bywałem na brzegach tych rzek i siedziałem przy ogniskach potomków dżengizchanowych, więc mogę, jak nikt inny, zrozumieć wysiłek wodzów mongolskich, którzy umieli doprowadzić swoje hordy nad Tygrys, a nawet, dążąc innemi szlakami, — nad Wisłę i Dunaj.
Daleko chadzali książęta mongolscy, niezliczone hordy wojowników prowadząc za sobą w poszukiwaniu lepszego bytu, nieznanego, wymarzonego światła nowego, które miało płonąć na tajemniczym, wspaniałym i bogatym Zachodzie! Szły te dzikie zastępy, pławiąc się we krwi i pozostawiając po sobie trupy i zgliszcza, topniały, jak tocząca się z gór lawina, zanikały, jak rozszalały bałwan morski, gdy runie na zdziar nizinny; drobnemi strumykami i upływami powracały zdziesiątkowane hordy do stepów swoich smętnych, okiem nieogarniętych, unosząc w pamięci cudne bajki o zachodzie i tęsknotę niczem nie ukojoną, budzącą w nich żądze nowych podbojów i dalekich, opętańczych wypraw ku słońcu, które rodzi się w ich ojczyźnie, a umiera w powodzi szkarłatu i złota na przeciwnym krańcu ziemi.
My — europejczycy i amerykanie marzymy o wschodzie, oni — ci ludzie z krainy wschodzącego słońca śnią o zachodzie.
Włoski myśliciel G. Ferrero twierdzi, że my szukamy na wschodzie resztek „kwalitatywnych“ cywilizacyj, czyli duchowego pierwiastku w bytowaniu i rozwoju ludzkości... my — ludzie, znużeni szalonym wyścigiem kultury materjalnej, my — niemal już automaty na kółkach, kołach i skrzydłach, my — ślepcy, otoczeni mrokiem nędzy duchowej.
Czegóż szukają „azjaci“ na zachodzie?
Dążą vice versa do „kwantytatywnej“ cywilizacji, ponieważ znużyła ich i w otchłań rozpaczy rzuciła nędza ich bytu, nędza, o której wyobrażenia nawet mieć nie mogą najnędzniejsi z nędzarzy Europy i Ameryki; szukają oni nowych motorów, aby poruszyły z posad życie, od wieków zamarłe w bezwładzie i gnuśności, tego dziedzictwa sławetnej „kwalitatywnej“ cywilizacji wschodu.


BAGDAD. GŁÓWNY MECZET MIDAN
Doprawdy, warto poddać rewizji te wszystkie objawy „orjentomanji“.

Poza snobizmem, tai się w niej jakieś tragi-komiczne nieporozumienie.
Słyszę często w Polsce, we Francji, Anglji, Ameryce z pietyzmem wymawiane imiona: Budda, Konfucjusz, Zoroaster, Mencjusz, Mahomed...
Dlaczego nie dodają Mojżesz, Prorocy Starego Testamentu, dla czegoż nie wzdychają wreszcie do najjaśniejszej, najprostszej, najpogodniejszej, a najbliższej nam w granicach czasu Nauki Miłości, zrodzonej w Galilei, a głoszonej ustami Jezusa, Syna Człowieczego? Któż bowiem głębiej i goręcej od Niego rozumiał bóle i grzechy padołu ziemskiego i słyszał prawa Logosu, brzmiącego we wszechświecie, rządzonym przez Jego Ojca Niebieskiego?
Przecież zawiera się w tej nauce treść wszystkich mądrości, nieraz mglistych i dla wybrańców tylko jasnych; przecież wskazuje ona drogę, prowadzącą na wyżyny nadczłowieka — nie zwierza i potwora apokaliptycznego, lecz równego wśród równych, najlepszego pomiędzy najlepszymi i najszczęśliwszego w gronie szczęśliwców, o duszy czystej, o sercu bez burz i trosk poziomych.
Dlaczego?
Pytam teraz znowu: czy nie wyczuwa człowiek wschodni, że poza błędami ideologicznemi, Zachód kryje w sobie pierwiastek boski, a ten rozkwitnie i roztoczy blaski niebywałe... kiedyż... kiedyż?
Może wtedy, gdy ludzkość po miljonach lat swego istnienia, po pierwszem ciężkiem doświadczeniu zbadania „drzewa poznania złego i dobrego“, zrozumie wkońcu różnicę istotną pomiędzy dobrem a złem i myśl swoją, uczucia i czyny skieruje na szlak, gdzie już nie można odróżnić śladów Ormuzda i Arimana, Abla i Kaina, Chrystusa i Judasza, albowiem ślady te powikłają się w jedną sieć nierozerwalną, wytworzą ścieżkę dla człowieka, rzuconego w nurt bytowania na obraz i podobieństwo Boga, a kierowanego kategorycznym imperatywem Słowa?
Jak widzę, wyprawy wnuków dżengizchanowych są zaraźliwe, bo sam zabrnąłem dalej od Gułagu i Tamerlana!
Zatrzymam się więc razem z nimi w Bagdadzie.
Przeszedłszy most, znalazłem się na europeizowanej arterji stolicy króla Iraku-Feisala.
Właściwie jest to „anglizowana“ ulica, bo setki podobnych „road“ i „street“ widziałem w Szanchaju, Tientsinie, Kalkucie, Kolombo, Signapoore, Adenie, a ostatnio — w Jerozolimie nawet.
Zwykła „wielka“ ulica angielskiej kolonji; kupcy lokalni posiadają tu prawo handlu, płacąc podatki „białym ludziom.“
Płacą dość chętnie, chociaż są oni obarczeni innemi, religijno-tradycyjnemi ciężarami płatniczemi, a Koran nic nie wspomina o pieniężnych zobowiązaniach wiernych względem niewiernych.
Prawda, że w zakonie Mahomeda można znaleźć dający wielką swobodę działania oportunizm, ponieważ Prorok zezwala na bezgraniczną uległość względem bardziej silnych nieprzyjaciół, służalczość, pokorę niewolniczą, z tem jednak, aby przygotować rewanż bezwzględny, cios niezawodny.
W Bagdadzie muzułmańskim liczą pół na pół sunnitów i szyitów.
Sunnici są ortodoksyjnymi wyznawcami nauki Proroka i za swoje „święte księgi“ uważają Koran i „El-dżami essaszuh“, czyli księge tradycyj „Hadis“, napisaną w IX w. po Nar. Chr. przez El-Buchari. Przeważną liczbę prawowiernych muzułmanów stanowią na świecie Sunnici. Natomiast dysydentami są Szyici, którzy nie uznają pierwszych trzech Kalifów, następców Mahomeda, zato przypisują boską potęgę czwartemu z kolei, Ali-ben-Abu-Talebowi, zięciowi proroka a także synowi jego Husseinowi, poległemu w bitwie pod Kerbelą w r. 682.
W Bagdadzie, położonym blisko od ośrodka szyizmu — Persji, rej wodzą Szyici, jak zresztą i w całym Iraku, gdzie się znajdują największe świątynie tego odłamu muzułmaństwa — złoty meczet Alego w Nedżefie i meczet z grobowcem Husseina w Kerbeli.
Kler obarcza Szyitów licznemi podatkami tradycyjnemi, a więc „zakat“ czyli podatkiem jałmużnianym na ubogich, „khums“, czyli ofiarą na oświetlenie świątyń; „hissatimam“, który jest składką na rzecz przyszłego Mesjasza — Mahdi, miecza Allaha, zatwierdzającego panowanie Islamu na ziemi; wreszcie „radd mazalim“ czyli zapomogą dla zubożałych „Syed“, którymi są potomkowie Proroka Mahomeda, co prawda, tylko po kądzieli.
Jednak dość chętnie płacą szyici podatek także i Anglikom, bo rozumieją swoją korzyść: kredyt w bankach, obronę karawan, ściganie rabusiów przez władze, korzystanie z organizacji handlowej angielskiej, urządzenie dróg komunikacyjnych itd.
Koran — Koranem, Hussein — Husseinem, lecz business też coś znaczy, bo daje dużo funtów, a jeszcze więcej rupij!
In cha Allah! Wallahi wa billahi wa tillahi! — Jak Bóg chce! Na Boga, dla Boga i przez Boga! Business is business!
Szyita wcale nie dąży do tego, aby być uznanym za „masum“ — bezgrzesznego. Poco? Islam obiecuje wszystkim bez różnicy niebo rozkoszne, pełne uciech zmysłowych, nie wymagając od wiernych niczego innego, oprócz formalnej wiary w suraty Koranu, poczucia wyższości nad niewiernymi, pogardy i nienawiści dla nich. Resztę dorobi za wszystkich „Mahomed — rassul Allah“ (prorok Allaha).
Islam to nie chrześcijaństwo, które obiecuje duchowe Niebo, lecz wymaga zań wysiłku nad grzeszną naturą ludzką i zachowania szeregu nieraz trudnych do wykonania przepisów Nowego Zakonu.
To też szyita płaci, nie sarkając, podatki „ulemom“, dwa lub trzy razy dziennie mruczy 99 tytułów Allaha, czyni obmycia rytualne, unika wieprzowiny i tylko w tajemnicy popija whisky, gin i wino, jak to na własne oczy widziałem w pewnej restauracji w pobliżu „Hotelu Maude“ i w kabarecie na Szat, gdzie nie dwuznacznie „podgazowany“ wyznawca boskiego Alego i jego Syna Abbasa-Husseina prał po pysku innego takiegoż dżentelmana, bluzgając ohydnemi wyzwiskami.
Pewien kupiec arabski — sunnita, z którym poznałem się w kawiarni przy szklance mrożonej orszady, opowiadał mi zabawną, lecz bardzo charakterystyczną historję.
— Szyita to — pies niewierny, gorszy od chrześcijan... Ach! Najmocniej przepraszam dżentelmana! Wyrwało mi się to z przyzwyczajenia, bo tak źle o chrześcijanach nie myślę, doprawdy!
— Nic nie szkodzi, lubię szczerość! odpowiadam z uśmiechem pojednawczym.
I am so sorry, indeed! — usprawiedliwia się mój znajomy i po chwili kłopotliwego milczenia ciągnie dalej: — Pan się spotka w naszym kraju z szyitami. Należy być z nimi bardzo ostrożnym! Pan wie, że dla muzułmanina przysięga imieniem Boga wyklucza oszukaństwo?
— Wiem coś o tem, — potwierdzam.
— Otóż, jeżeli posłyszy pan taką przysięgę szyity, proszę mieć się na baczności... bo inaczej ocygani!...
— Nie rozumiem? — przerywam gorącą mowę sunnity.
Ten długo cmoka sinemi wargami, wreszcie odpowiada:
— Jeżeli szyita, ten pies, powie: „Wallah!“...
— Co to znaczy? — pytam.
— Jest to skrót: Wallahi wa billahi wa tillahi. Jeżeli wypowie ją, lub jedno tylko słowo „wallah“ — łże, łże, jak pies bezdomny!... — błyskając oczyma i białemi kłami, syczy prawowierny czciciel „Hadisu.“
— Na to już niema rady! — decyduję z rezygnacją iście wschodnią. — In cza Allah!
— O nie! — woła Arab i uderza pięścią w stół. — O nie! Niech dżentelman żąda szyickiej przysięgi! Niech ten pies mówi: Wa l’Nabi“, albo jeszcze lepiej: „wa Abbas!“ Wtedy już nie nabierze...
— Cóż to znowu ma znaczyć? — zapytuję zdumiony.
— To przysięga na imię Alego lub Husseina... Dla tych heretyków Allah Stary — prawie nic nie znaczy, lecz zato Kalif Ali lub buntownik Hussein — to dla nich — bóg! — szeptem dokończył mój „orszadowy“ znajomy, spostrzegłszy, że arabski policjant, widząc jego zażyłość z nieznanym w mieście europejczykiem, przygląda mu się zbyt natarczywie.
— Sidi, — rzekłem, — nie bardzo pamiętam historję Husseina. Wiem tylko, że ktoś kogoś zabił...
Arab wzruszył ramionami pogardliwie i odpowiedział natychmiast:
— Po zamordowaniu Alego w Kufie, syn jego Hussein zmuszony był walczyć o tytuł Kalifa z Moawią i jego synem Jazydem. W bitwie pod murami Kerbeli Hussein i jego syn zginęli, a ich odrąbane głowy zostały posłane Moawji... Miesiąc Muharram i, „Ramadhan“ są poświęcone Husseinowi, a wtedy szyici urządzają procesje, podczas których zadają sobie rany w głowę na pamiątkę cierpień swego kalifa i krzyczą wniebogłosy: „Hasan, Hussein Ali! Ali, Hasan, Hussein!
Policjant, widocznie, posłyszał te słowa, bo nagle pochylił naprzód głowę i jął nadsłuchiwać jeszcze uważniej.
Mój sunnita spostrzegł zachowanie się stróża bezpieczeństwa publicznego i w jednej chwili ulotnił się, znikając w tłumie jednakowych burnusów, zawojów, ciemnych twarzy i białych kłów, wspaniałomyślnie pozostawiając mi spuściznę po sobie, w postaci zapłacenia za jego szklankę orszady 8 ann indyjskich.
Wallah! Podobał mi się ten sunnicki sidi!
W dzielnicy Szat widziałem piękny meczet o kopule z drogocennej emalji niebieskiej, minarety kilku innych górują nad miastem. Nie zwiedziłem ich, bo znam to wszystko, jak własną kieszeń. Rytualna strona — wszędzie jednakowa, zimna, formalna, bezduszna; indywidualizm polega na tym lub owym zabobonie, nieprawdopodobnej relikwji, w rodzaju odciśniętego na kamieniu śladu stopy proroka lub któregoś z „uali“, tej lub innej historji, najczęściej apokryficznej, związanej z miejscem modlitwy dla przyciągania pobożnych.
Gdy stałem przed niebiesko-kopulastym meczetem, zbliżył się do mnie drobny, o pomarszczonej twarzy Syryjczyk i wcale poprawną francuszczyzną zaprosił mnie do swego sklepu, zapewniając, że lepszych kobierców nie znajdę na całym Wschodzie.
Wstąpiłem chętnie, bo mury i chodnik, na którym ciągle potrącały mnie osły, niosące na grzbietach wory z cegłą i kamieniami, buchały żarem.
Ponieważ dość roztargnionym wzrokiem spoglądałem na rozłożone przede mną kobierce, Syryjczyk mrugnął na chłopaka, usługującego w sklepie, a, gdy ten przyniósł dwie szklanki lodów i karafkę zamrożonej wody, rozpoczął ze mną rozmowę.
Dowiedziawszy się, że podróżowałem po Środkowej Afryce, ucieszył się niewymownie.
Okazało się, że był on w Sudanie i Sierra-Leone, skąd eksportował orzechy „kola“, kość słoniową i kły hipopotamów; handlował wschodniemi towarami w Kwebeku i Nowym Jorku, trudnił się czemś niewyraźnem w Buenos Ayresie; przemieszkał dwa lata w Makao i Schanchaju, a potem kupował na Jawie szwarcowane z Karang-Bolongu jadalne gniazda jaskółcze (collocolia esculenta), które stanowiły monopol rządu holenderskiego, i znowu per fas et nefas przemycał je do Chin, gdzie istnieje stały popyt na nie, bo jest to przysmak najwyszukańszy. Teraz wysyła statkiem wyroby bagdadzkie Tygrysem do Basry, a stamtąd do Koradżi i Bombaju. Z Indji jego plenipotenci przywożą inne towary, lecz jakie — tego mi nie objaśniał. Ale ja wiem, czem handluje oprócz dywanów i inkrustowanych kością słoniową i perłową masą mebelków mały Syryjczyk — globtrotter. Nie powiem, jednak, gdyż za tranzakcje z opjum i haszyszem miałby ten „negocjant“ sporo kłopotów z policją angielską i komorą celną.
Lecz czegoż można żądać od potomka kupców tyrskich i sydońskich?
W ciągu kilku dni mego pobytu w Bagdadzie parę razy odwiedziłem Syryjczyka, słuchałem skarg jego na rządy francuskie w Syrji, skąd kupcy uciekają masowo, ponieważ frank stoi nisko i ciągle skacze, a nowi gospodarze, chociaż są bardzo liberalni i tolerancyjni, dla handlu ustalili przepisy zbyt bezwzględne i kategoryczne, czego nie znosi znowu dusza fenicyjska.
W sklepie mego „globtrottera“ poznałem kilku innych kupców syryjskich, ormiańskich i żydowskich. Miałem z nimi długie rozmowy, bo uprzejmie chodzili ze mną po mieście, pokazywali i opowiadali o życiu i obyczajach tego miasta, które założył kalif El-Mansur, a do wspaniałości doprowadził Harun-al-Rashid.
W towarzystwie tych kupców zwiedziłem jedyny w swoim rodzaju na całym wschodzie bazar bagdadzki, w mowie potocznej nazwany „złotym rogiem obfitości.“
Ogromne hale zbudował gubernator turecki Dawid-basza. Mieści się w nich 1500 sklepów i zakładów rzemieślniczych. Cały przemysł wschodu posyła tu swoje wyroby: safjan czerwony i żółty; jedwabne, wełniane i bawełniane tkaniny; przedmioty kunsztu snycerskiego; drogie kamienie, filigranowe cacka i klejnoty ze srebra i złota roboty niezrównanych jubilerów miejscowych; czarczafy z czarnej tafty lub gazy dla muzułmanek i z liljowej lub różowej dla Żydówek; kobierce, szale, obuwie, meble; statki domowe, siodła, czapraki i inny sprzęt masztalarski, fezy, turbany, guzy mosiężne i srebrne agrafy...
Wszystkiego, co zawiera w sobie przeogromne łono bazaru, wymienić nie potrafię.
Hałas, gruchot młotów kowali; dzwonienie instrumentów blacharskich i ślusarskich, okrzyki krawców i szewców, zalecających swoje towary, sapanie miechów, dmuchających na węgle, jarzące się w „mangale“, warkot maszyn Singera, zgiełk, nieprzerwany potok tłumów, zapełniających galerje hal — ogłusza, oślepia i nuży.
Uciekamy do jakiejś przestronnej kawiarni. Jest to raczej kabaret, bo na estradzie popisuje się trupa artystów arabskich.
Dwóch muzyków — na skrzypcach i bębenku gra monotonną melodję, którą znam dobrze, bo wykrzykują ją wszystkie gramofony po kawiarniach pomiędzy moim hotelem a mostem.
Przy tym ponurym akompanjamencie dwie, dość podstarzałe już Arabki śpiewają piskliwemi i ochrypłemi głosami piosenki, zdaje się, frywolne, bo słuchacze śmieją się głośno i klaszczą, niczem melomani z Frankfurtu — Kiepurze.
Śpiewaczki mają na sobie tanie, on second hand, nabyte suknie „paryskie“, przykrótkie od góry i od dołu. Szminki nie żałowały sobie te „diwy“ arabskie, ani „henny“, ani „haloth“ dla warg, powiek i rzęs.
Śpiewają, stojąc sztywno, i, jak manekiny mechaniczne, poruszają tylko rękami i głową. Od czasu do czasu wykonują powolne ruchy taneczne, bynajmniej nie baletowe i pozbawione wszelkiego wyrazu.
Po skończonym „numerze“ programu, artystki siadają i zastygają w nieruchomej postawie, milczące, poważne, a przecież drapieżne, bo, podobno, kupcy i bogaci rolnicy rujnują się dla nich, porzucają swoje rodziny i nawet haremy, a niektórzy stają się prawdziwymi „złodziejami z Bagdadu“, zakradając się do „serdabów“ sąsiadów i porywając im pieniądze lub klejnoty, złożone w skrytkach.
W kabarecie spotykają się na gruncie neutralnym sunnici z szyitami, okrutni Kurdowie z tchórzliwymi Persami, dumni „wogsy“ z Beduinami, od których zanosi potem ich własnym i końskim, nawozem bydlęcym i czosnkiem; nienawidzący się wzajemnie przeróżni sekciarze Islamu; Syryjczycy, Żydzi, Ormianie i niższy personel administracji angielskiej; goście przyglądają się tym dość okazale rozrosłym „artystkom“, pożądają tych kobiet, które zrzuciły na zawsze niewolniczy „czarczaf“[2] i okazują mężczyznom swoje oblicze nieruchome, pozornie obojętne, naszminkowane i groźne, bo za upadek swój, za wyklęcie ich przez „ulemów“ żądają one hojnej rekompensaty w rupjach, funtach, drogich kamieniach, złotych obręczach na ręce...
Wyliczając gości kabaretu, wspomniałem o „Wogsach.“ W żadnym słowniku etnograficznym nie można znaleźć tego szczepu, bo też taki wcale nie istnieje w Międzyrzeczu.
Jest to nowotwór, zaszczepiony przez angielską politykę w Mezopotamji.
„Wogsy“ są Hindusami — buddystami. Jako tacy muszą pogardzać muzułmanami, a, że przeszli początkową szkołę angielską, mówią po angielsku i są na służbie angielskiej — pogardzają w trójnasób.
Są bardzo dumni, pewni siebie i pyszni.
O sobie inaczej nie mówią, jak „we oriental gentelmen!“ Trzy początkowe litery tych słów tworzą nowy wyraz „wog“ stąd w liczbie mnogiej „wogs“, jak poza plecami wschodnich dżentelmenów nazywają ich Anglicy.
Władze posługują się tymi Hindusami, bo też oni prześcigają się wzajemnie, aby być bardziej Anglikami niż sam książę Walji.
Arabowie, Syryjczycy, Wahabici, Ormianie, Turcy, Kurdowie, Żydzi, zgodnym chórem nienawidzą „wogsów.“
Ci zaś pogardzają całą tą powodzią „dziczy.“
Bez wątpienia, żaden z nich nigdy nie będzie sekretarzem mahatmy Ghandiego, a nawet „daktylo“ lub stenografem Tagore’go.
Co do stosunków, panujących pomiędzy Żydami mezopotamskimi, wśród których nazywano mi kilka rodzin patrycjuszowskich, a Arabami, to muszę skonstatować, że są one jaknajlepsze i jaknajzażylsze.
Przy Turkach osiedlano wyznawców Mojżesza w osobnem „ghetto“, dzielnicy żydowskiej, lecz z chwilą przyjścia Anglików do władzy nad Irakiem granice „ghetta“ rozszerzyły się znacznie, a od roku 1920 zatarły się bez śladu.
Żydzi osiedli tu od wieku XV, a częściowo nawet jeszcze wcześniej.
Niektórzy z nich, jak naprzykład Samuel ben Juda, słynący ze swej sprawiedliwości, piastował nawet godność szeicha szczepu Samua, koczującego w okolicach starożytnego Uru. Prawda, że skończyło się to fatalnie.
Opowiadano mi tę historję w Kasr el Rutba.
Szeich Samuel dał przytułek w swoim domu Beduinowi szczepu Abaad, ukrywającemu się przed rodakami. Ścigający go Beduini wytropili zbiega i, wpadłszy do domu szeicha Żyda, przez pomyłkę zamordowali zamiast swojej ofiary, syna ben Judy. Wtedy oburzeni Samua wycięli w pień szczep Abaad, nikogo nie żywiąc. Władze tureckie wobec tego kazały Samuelowi wyjechać do Jemenu, a wojowniczym Samua wyznaczyli szeicha, nie należącego do ich szczepu.
W radzie miejskiej Bagdadu obok rodowitych Arabów zasiadają Żydzi na równych prawach, które były uznane jeszcze przez Turków; Anglicy zaś potwierdzili ten ustalony już „status quo.“
Spotykają się oni też, jako równi z równymi na giełdach, w sklepach, na bazarze i po kawiarniach, na co bez oburzenia nie mogą patrzeć ani Arabowie z Hedżasu, ani wojowniczy Wahabici, ta zmora rządów angielskich w Mezopotamji.
W kawiarni poznałem kilku Żydów bagdadskich, spokojnych, trochę ironicznych, zresztą zupełnie pogodnych.
Z rozmów z nimi wyniosłem wrażenie, że mają oni ustalony sąd o wartości moralnej i socjalnej Arabów, zaludniających Irak współczesny, a wydało mi się, że byli lepszego, niźli europejczycy, przekonania o tych swoich współobywatelach, którzy w swoim czasie zamykali ich w wyznaczonej dla Żydów dzielnicy miasta. Nie zdziwiło mnie to, bo niezawodnie bezpieczniej jest i pewniej wiedzieć ściśle, z kim się ma do czynienia, na czem można polegać i czego się spodziewać i trzymać.
W naszych czasach, muzułmańska ludność Iraku — to masa płynna, pozbawiona żagli i steru, poważnie uszkodzona krypa, którą nikt nie chce kierować i nikt nie naprawia, bo wszyscy są zajęci nabijaniem jej jaknajwiększą ilością towarów, odpędzając od siebie myśl o niebezpiecznych nurtach i wirach, mieliznach i kamieniach podwodnych.
Na wschodzie muzułmańskim, za wyjątkiem Tatarów rosyjskich i Kirgizów, religja stała się formą obowiązującą, a tyraniczny Islam zazdrosny jest o tę forme, nie zwracając żadnej uwagi, że w gruncie rzeczy wyznawcy Koranu utracili religijność. Są oni co prawda zdolni do fanatyzmu, ale to tylko w tym wypadku, jeżeli chodzi o wyzyskanie tego sentymentu dla celów politycznych lub do wykonania krwawej zemsty bez ciężkiej odpowiedzialności na ciele (więzienie, lub kara śmierci) i na mieniu (wypłata odszkodowania za zabitego, tak zwanych „krwawych pieniędzy“).
Szczególnie daje się spostrzec ten brak religijności, która zamieniła się w rytualny, pozbawiony nawet cech afektacji formalizm, na Bliskim Wschodzie, a najwyraźniej w Iraku, gdzie nad wszystkiem góruje zawód „negocjanta“ — kupca na wielką skalę bez specjalizacji handlu.
Mówiąc o handlu, muszę tu wspomnieć pana Mikołaja Khayata, kupca lewantyńskiego, który ma ekspozyturę naszego oficjalnego przedstawicielstwa handlowego w Tel-Awiwie i działa z ramienia p. d-ra Hausnera.
Na składach p. Khayata widziałem wyroby łódzkiego przemysłu tkackiego, próbki naszych rur kanalizacyjnych, polskich wyrobów szklanych i porcelanowych itp.
Żydzi miejscowi opowiadali mi pewnego razu o panującej w mieście korupcji obyczajów, a tak dosadnie i obrazowo, że, powróciwszy do domu i usiadłszy pod palmami w ogrodzie hotelu Maude, mimowoli ułożyłem to wszystko w pewną całość, a gdy przybrała już zupełnie określone kształty, zdziwiłem się, spostrzegłszy, że w takiej właśnie formie opowiedziałaby o tem wszystkiem czarująca Szechrezada.
Oddaję więc głos słynnej baśniarce perskiej.
Votre jeu, madame!






  1. 1 funt angielski = 13 rupjom indyjskim, rupja = 16 anna.
  2. Zasłona, noszona przez kobiety wschodnie,





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.