Gasnące ognie/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące ognie |
Podtytuł | Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji |
Rozdział | Ku słońcu! |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przechodząc ulicami Warszawy, widzę mokre, zaśmiecone jezdnie, a na chodnikach, otoczone kamiennem obramowaniem — okrągłe pagórki żółtej ziemi. Stały tu przed rokiem niewysokie, tryskające radością zieleni drzewka. Tworzyły one bulwar na tej zgiełkliwej ulicy, okopconej benzyną samochodów. Wybujały szybko, bo gleba wielkomiejska pełna jest soków.
W pobliżu przechodzi przecinająca dzielnicę arterja kanalizacyjna.
Fosfor, siarkę, azot niesie ta żyła niewidzialna i sączy pożywkę dla drzew bulwaru.
Wiem, że tak jest, bo nad ranem, gdy znikną powiewy niedopalonej benzyny, — asfaltowanem łożyskiem ulicy płyną różne zapachy. Oddech wielkiego miasta... Zupełnie podobne do siebie wyziewy domów bogaczy i barłogów biedoty.
Stary dozorca opowiadał mi, że przed laty stała tu trupiarnia szpitala. Tuż na dziedzińcu grzebano resztki, skrawki, strzępy i kości biedaków, pokrajanych przez lekarzy i studentów medycyny.
Tyle tu się zebrało fosforu, azotu i siarki! Nieduże, wesołe drzewka miały pożywienia poddostatkiem.
Teraz, gdy przechodzę ulicą, nie widzę już ich.
Pozostały tylko okrągłe, żółte pagórki w ramach z kamienia.
Mroźna zima zabiła drzewka bulwaru. Wykopano obumarłe lipy i klony, oddano na opał do baraków podmiejskich.
Na pozostałe po nich smutne golizny przechodnie rzucają niedopałki papierosów, skórki pomarańcz, brudny papier.
Niektórzy plują na żółtą, zaśmieconą ziemię.
Nie mogę powstrzymać biegu myśli o zniszczonym bulwarze...
Trwa to tak długo i dręczy mnie tak nieznośnie, że wreszcie postanawiam:
— Pragnę słońca, nie zwalczonego przez zimne podmuchy północne! Słońca!...
Od tego zaczęła się moja podróż...
∗ ∗
∗ |
Jestem już w pociągu — Warszawa-Konstanca.
Mknie on z turkotem kół, ze szczękiem spięć, ze zgrzytem hamulców — na południe.
Przed oknami przesuwają się znane dobrze krajobrazy polskie.
Łagodne, miłe, skromne. Zwykle budzą w sercu rzewne, ciche wzruszenie, a potem namiętną wdzięczność, że to nasza ziemia, nasze łany i gaje, nasza rzeka, nasze wsie i dwory... nasze!
Nie słyszę już obcej mowy, nie spotykam nigdzie śladów twardej ręki niedawnych zaborców...
W mojem sercu długoletniego „emigranta“ tkwi jeszcze ten sentyment, ten budzący się nagle zachwyt.
Nasz kolejowiec w czerwonej czapce z naszym orzełkiem stoi na peronie i odprowadza mknący kurjer.
Przyszłe pokolenia nie będą już miały tego sentymentu i tego zachwytu. Może to lepiej, może gorzej.
Teraz krajobraz się zmienia... pagórki, lasy, urocze, malownicze widoki, białe świtki, cerkiewki ruskie i nasze stare kościoły i kościółki — murowane i drewniane.
Dostrzegam wszędzie to, co smuciło mnie i drażniło w Warszawie.
W sadach i gajach wznoszą ku niebu lub rozpaczliwie opuszczają ku ziemi czarne gałęzie nieżywe, drzewa zabite, mrozem.
Czereśnie, jabłonie, grusze, dęby, lipy...
Przeklęta zima!
Granica blisko.
Pierwszy zgrzyt wdziera się do mego melancholijno-radosnego nastroju.
W toalecie niema wody. Mówię o tem konduktorowi.
— Cóż pan chce?! — odpowiada spokojnie — Jest to rumuński wagon! Wszystkie rury popsute, albo zatkane...
Mruknął coś i odszedł.
Na granicy wszczynam rozmowę z konduktorem rumuńskim znowu o wodzie.
Wzrusza ramionami i mruczy:
— W Polsce nikt nie pamięta o napełnieniu rezerwuaru!
Odchodzi dumnie wyprostowany i oburzony.
Stoimy na granicznej stacji dwie godziny.
Ruszamy w dalszą drogę. Umywalnia nieczynna.
— W Rumunji nikt nie pamięta o napełnieniu rezerwuaru... — myślę i zaczynam się myć wodą sodową.
Nabyłem dwie butelki od chłopca, sprzedającego limonjadę, karmelki i obwarzanki.
Słońce już mocno dogrzewa i nie tylko poto tkwi na niebie, aby ludzie wiedzieli, że to już dzień.
Od granicy polsko-rumuńskiej do Czerniowic spostrzegam ślady surowej zimy, która zabrnęła aż tu.
Sady owocowe zniszczone, zdziesiątkowane.
Jadąca w moim przedziale sędziwa staruszka opowiadała mi, że mrozy dochodziły do 30 stopni.
Słońca! Słońca prawdziwego, gorącego, zawsze zwycięskiego!
Zbliżamy się do Czerniowic.
Tu i ówdzie pozostały jeszcze okopy, głębokie transze, ogrodzenia z drutu kolczastego — ohydne ślady potwornych stóp wojny.
Krzyże samotne i po kilka, grupami stojące naraz, kopce porzucone, zaniedbane cmentarze wojskowe — kto ma o nich pamiętać? kto ma podnosić upadające krzyże?
Leżą tam przybysze, obcy tej ziemi, leżą ludzie, przynoszący mord i zniszczenie...
Nadpływają wspomnienia z czasów wielkiej wojny.
Byłem tu na Bukowinie niegdyś, widziałem czarne i brunatne dymy, snujące się po zielonej równinie i przysłaniające widnokrąg. Paliły się wioski, tryskały ogniem pękające pociski, na niebieskiem tle nieba niewidzialna ręka haftowała białe, puszyste kwiaty wybuchających szrapneli.
Nie wiem ściśle, gdzie — czy tu, czy tam, koło zielonych pagórków, przyglądałem się szarży jeźdźców turkmeńskich.
W ogromnych czapach, w czerwonych jedwabnych chałatach, z krzywemi „kłyczami“[1] w dłoniach, mknęli dzicy wojownicy z pod Pamiru. Rozhukane, oszalałe „argamaki“, chrapiąc i kwiląc drapieżnie, przesadzały okopy i pędziły przez transze.
W popłochu wypadały tłumy piechurów austrjackich, a kniaziowie azjatyccy szaleli w zgiełku bitwy, w oparach krwi.
Zdobyli Turkmeni transze austrjackie i radowali się ponuro.
W oczach koczowników długo nie gasła łuna bitewnego ognia.
Mruczeli do siebie chrapliwie, uśmiechali się złowrogo.
Wtedy po raz pierwszy trapić mnie zaczęła uporczywa myśl.
Czy nie dokonano zbrodni, brzemiennej w następstwa, rzucając na cywilizowane ludy powódź barwnych wojowników? Przecież miljard ich marzy oddawna o krwawym porachunku, o odwecie za wieki ucisku i pogardy? A teraz? Turkmenom, Sartom, Tatarom, Murzynom, Hindusom dano broń do ręki i posłano ich, aby mordowali białych ludzi. O, oni puszczali krew, podcinali gardziele, wypruwali wnętrzności z ciał „białych djabłów“ ochoczo, radośnie, z ponurą, obłędną ekstazą!..
Rosjanie — na wschodnim froncie, Anglicy i Francuzi — na zachodnim — dopuścili się zbrodni, której echo długo nie umilknie; grzmi ono i przewala się po całym świecie od Himalajów i oceanu Indyjskiego aż po Ian-Tse-Kiang i dżunglę Konga...
Po nieznanych osiedlach barwnych tuziemców, po koczowiskach stepowych i pastwiskach górskich biegnie nowa legenda.
— Biały człowiek zwycięża bezbronnych; uzbrojony Hindus, Kałmuk i Senegalczyk zwyciężają z łatwością białego drapieżcę.... Przyjdzie czas, wybije ostatnia godzina!..
Na dworcu w Czerniowcach pociąg nasz zostaje zdobyty szturmem.
Myślałem, że cała ludność tego miasta przenosi się nagle na jakieś inne miejsce.
Wagony są teraz nabite publicznością tak szczelnie, że nie można wyjść z przedziału; konduktorzy nie próbują nawet sprawdzać biletów.
Nikt nie zwraca uwagi na klasę wozu.
Do mego przedziału wtłoczyło się pięciu wieśniaków z żonami, dziećmi i ogromnemi garnkami glinianemi; przecisnęły się tu również dwie młode żydóweczki z dużym, do samego wierzchu wypchanym workiem płóciennym.
Czuję nieznośne gorąco.
Nie tyle od słońca, chociaż ono też praży na dobre, ile od rozgrzanych, spoconych pasażerów, pachnących ziemią, źle wypranym samodziałem, cebulą i jabłkami.
Wszczyna się hałas i przechodzi w kłótnię.
Ktoś potrąca garnek i tłucze go na drobne kawałki.
Na czerwony aksamit kanapy i na podłogę wylewa się struga... miodu.
Niech będzie błogosławiony jeden z grzechów głównych, który nazywamy łakomstwem!
Wieśniaczki i dzieci szybko uprzątnęły rozlany miód. Zgrzebywały go brudnemi dłońmi z obicia siedzenia, z dywanu na podłodze i zjadały z apetytem; małe dziewczynki i czarniawe chłopaki językami zlizywały przysmak.
Załatwiono się z tem bardzo prędko i sumiennie.
Gdy cała gromadka zaradnych wieśniaczek rumuńskich po pewnym czasie opuściła wagon, żadnych już śladów lepkiej cieczy nie pozostało, prócz miłej woni miodu i wosku.
Żydóweczki, spoglądając na mnie z pod oka, uśmiechały się dyskretnie...
Zacząłem z niemi rozmowę. Mówiły trochę po angielsku i coś-niecoś po francusku.
Oczywiście nie pomyliłem się: Żydówki, córki rzemieślników z Bukaresztu.
Dokąd jadą? Do Palestyny; mają zamiar wstąpić do szkoły gospodarstwa domowego i ogrodnictwa w Nahalal.
Ucieszyły się, że znalazły towarzysza podróży aż do Palestyny.
Ach! Jak to dobrze, że pan zwiedzi i przekona się o wszystkiem, czego dokonali Żydzi w odzyskanej ojczyźnie! — wyrwało się jednej z dziewczyn.
Wyczułem taki gorący, szczery poryw, taką dumę i zachwyt, że mimowoli pomyślałem o magicznej sile słowa „ojczyzna“.
Ponieważ znajomość została zawartą, dziewczęta już spokojnie rozwiązały swój przeogromny worek i wydobyły śniadanie; chleb, jajka na twardo, sól, kilka główek czosnku i dwa jabłka.
Spożywały w milczeniu, lecz wkrótce zaczęły się porozumiewać wzrokiem i spoglądać na mnie.
Po chwili jedna, lepiej mówiąca po angielsku, podała mi na papierku pęczek czosnku i szczyptę soli.
— Może pan się posili? — zapytała, rumieniąc się. — Czosnek dobry jest na zdrowie, a szczególnie w upał.
Nie chciałem odmówić, a zresztą lubię czosnek i cebulę, przecież nie darmo szmat życia spędziłem w Azji. Ileż to razy tylko te poczciwe rośliny ochroniły mnie przed szkorbutem i dyzenterją?!
Zjadłem więc ofiarowany mi przysmak i odwdzięczyłem się zaraz, częstując swoje sąsiadki pomarańczami.
Murzyni, w najskwarniejsze okresy dla ugaszenia pragnienia, używają dużo czerwonego pieprzu, hindusi i malajczycy — imbiru, arabowie i mongołowie — czosnku dzikiego, lub cebuli, którą też, pod nazwą „czeremszy“, żywią się w lecie syberyjscy myśliwi.
Dobrze mi zrobił na pragnienie młody, świeży czosnek rumuński!
W przedziale naszym wszechwładnie rozpanoszył się jego słodkawy, drażniący aromat.
W godzinę później pisałem do żony list, a zakończyłem go tak:
— Nie całuję ciebie, bo nie znosisz zapachu czosnku, którym jestem przesiąknięty, aż do samego dna duszy.
Pociąg mknie dalej, lecz nagle ze zgrzytem i łoskotem staje.
Po chwili sunie powoli przez drewniany, ostrzegawczo skrzypiący i wzdrygający się most.
Jest to czasowy most.
Stały, żelazny, świeżo wybudowany przez inżynierów rumuńskich runął na szczęście zanim przeszedł pierwszy pociąg.
Jakiś pasażer, stojący w korytarzu, z oburzeniem opowiada o łapownikach.
Na polach uwijają się wszędzie wieśniacy w białych koszulach i portkach, w ogromnych kapeluszach słomkowych.
Przykry kontrast stanowią czarne chmary wron — nieomylna oznaka niekulturalnego kraju.
Na stacjach ciągną się długie szeregi cystern z naftą rumuńską.
Nafta! Straszne to słowo!
Znam ośrodki nafty na Kaukazie, w Pittsburgu, Ohio... spekulacja, podstęp, drapieżność, miljonowe fortuny i nędza, niczem nie przykryta.
Trudno uwierzyć, że gdzieś tu blisko, za temi zielonemi łanami i łąkami, gdzie się pasą rogate woły, zaczaiło się zgiełkliwe laboratorjum pożądań i zbrodniczych instynktów, żerujących na „limfie“ ziemi, jaką jest nafta.
Patrząc na jej bijące fontanny, zawsze miałem wrażenie, że z przeciętego wrzodu tryska cuchnąca ropa.
Wiem, też, jak obficie i szybko wsiąka do jej potoku inna, — ta, która się sączy z ukrytych, nikomu nieznanych zakamarków duszy ludzkiej; śpią w nich do czasu złoża podłości wszelakiej, zbrodni najstraszniejszej, nikczemności niebywałej.
Wszystko to wyrywa się nazewnątrz, tryska ohydną strugą w imię złota, zaczajonego w czarnych potokach cieczy, tchnącej fetorem wnętrza ziemi, jej naczyń limfatycznych, jej kanałów odchodowych, gdzie odbywa się ostateczny proces trawienia resztek niegdyś żyjących istot — olbrzymich i drobnych, dla oka nieuchwytnych.
A jednak gdzieś blisko od kolei, przecinającej żyzny, beztroski kraj, znajduje się ten wrzód ropiący wśród pól uprawnych, wiosek białych, zacisznych gajów, przyglądających się w modrym warcie rzeki.
A nad tem wszystkiem — nad rozrosłymi wieśniakami i hożemi krasawicami, o twarzach ogorzałych, o goracym połysku czarnych oczu i białych zębów, nad polami pszenicy i kukurydzy, nad szeroko rozlaną koło stacji „Czarna Voda“ rzeką – świeci słońce radosne i łagodne, z obojętną dobrocią rzuca snopy promieni złotych na kołyskę ukrytą w cieniu dzikiej gruszy, na most, źle zbudowany, na tryskającą z szybu czarną ropę i na jeszcze czarniejsze myśli tych, którzy z trzewi ziemi wydobyli tę cuchnącą, zatrutą ciecz.
Słońce napełnia moje serce obojętną łagodnością i przebaczeniem.
Niech sobie ludziska robią, co chcą! Ścieżek życiowych jest bez liku, niby na przełęczy górskiej. Każdy dąży do swego celu! Nie mogę być „guidem“ dla wszystkich!
Tembardziej, że po upalnym dniu, w zaduchu i kurzu wagonu czuję się zmęczony i głodny. Na szczęście zbliżamy się do Konstancy.
Te pociągi rumuńskie wloką się straszliwie, ale na stacjach nie robią długich postojów.
Raz jeden tylko udało mi się łyknąć filiżankę kawy, tak marnej, że chyba z kukurydzy, albo żołędzi upalonej.
Westchnąłem do uczciwej mocnej, wonnej kawy marokańskiej i algierskiej, tak świetnie przyrządzanej w domu przez moją żonę.
Odbiję sobie rumuńską „mokkę“ w Jaffie, Bejrucie, Bagdadzie!
Żegnam znajome żydóweczki, które mają zamiar zaopatrzyć mnie w czosnek na cały dzień, dowiedziawszy się, że nasz statek dopiero jutro ma odpłynąć, jak głosi anons linji okrętowej Fabre, wywieszony na dworcu.
Wychodzę na peron.
Odrazu wyczuwam bliskość morza. Znam i kocham ten oddech olbrzymiej piersi jego.
Odwracam głowę i widzę niebieską, przetkaną złotem i srebrem taflę morza.
Wznosi się ono i opada powolnie, leniwie, jakgdyby oddychało uśpione.
Nie znam miasta, więc zdaję się na łaskę dorożkarza.
Wiezie mnie dwie minuty zaledwie i staje przed hotelem „Regal“.
— Doskonały hotel! oświadcza woźnica po rosyjsku i żąda 40 lei, coś koło 2½ złotego.
Płacę i wchodzę do małego holu.
Skromny, lecz bardzo czysty pokój, uprzejma i życzliwa służba.
Portjer Żyd lub Ormianin?
Okazał się Żydem, który zbiegł do Rumunji z wojska rosyjskiego. Dezerter z Kiszyniowa.
Mówi po rosyjsku i po rumuńsku.
Przebieram się i wychodzę na miasto. Muszę dowiedzieć się o okręt i zjeść obiad.
W duchu obiecuję sobie przeróżne „frutti di mare“.
Konstanca — miasto nieduże, lecz z trudem odnajduję biuro linji Fabre.
Wszyscy urzędnicy wyszli na obiad. Dwuch rumunów, ani słowa nie mówiących w żadnym innym, prócz ojczystego, języku, nie mogło mi udzielić informacji.
Nie dowiedziałem się więc ani kiedy przybywa z Konstantynopola parowiec francuski „Azja“ i ani też kiedy wypływa on do Jaffy.
Poszedłem do restauracji na obiad.
Na nic marzenia o „frutti di mare“! Żadnej ryby i wogóle żadnych „frutti“, a nawet zielonej sałaty nie dostałem. Musiałem zadowolić się jakimś kotletem baranim i filiżanką marnego buljonu z czystego „maggi“ na wodzie.
Po kawie, tym razem dobrej, ruszyłem znowu do Fabre’a.
Jest jakiś urzędnik, lecz nic o „Azji“ nie wie, o statku może mnie poinformować dyrektor biura. Chwilowo znajduje się w porcie, ot tam, gdzie dymi ten wielki parowiec o dwuch kominach!
Biorę dorożkę i jadę do portu. Pan dyrektor nic jeszcze o „Azji“ nie słyszał. Kapitan statku nie depeszował dotąd. Może wieczorem, o 8-ej nadejdzie wiadomość.
Wyruszam na zwiedzanie miasta.
Mała to, dość malownicza mieścina. Na głównym placu gmach teatru, dokoła obsiadły go kawiarnie i kawiarenki. Wprost na jezdni gra orkiestra wojskowa. Zewsząd ściągają tłumy mieszkańców, albowiem jest to pora wypoczynkowa. Trwać będzie aż do 10-ej, a potem — miasteczko uśnie. Spokój zakłócać będą tylko śpiewy i wrzaski pijanych majtków.
Przed teatrem na środku placu spostrzegam pomnik.
Wspaniała postać z bronzu na granitowym postumencie.
Natchnione oblicze marzyciela, toga rzymska, przerzucona przez ramię.
Jakieś wiersze wyryte u stóp posągu.
Ba — łacina!
Owidjusz! Publius Ovidius Naso!
Przypominam sobie twoje Metamorphoses, mistrzu, i jeszcze coś...
Konstanca to rzymskie Tomi, dokąd posłał cię na wygnanie imperator Augustus...
Nikt już napewno nie odgadnie tajemnicy twego wygnania!
Czy to za twoje trzy księgi o „sztuce miłości“, tej encyklopedji dla zakochanych lekkomyślnych młodzieńców i dziewic Rzymu? Czy może to twoja trzecia małżonka – młoda i piękna wdowa Fabja napomknęła w pałacu boskiego Augusta o tajemnicy pomiędzy jej małżonkiem a wyuzdaną Julją, żoną imperatora-półboga?
Ty sam, Mistrzu, w swych „Tristium libri“ nic nie objaśniasz przez łzy skarg i błagań o zmiłowanie i przebaczenie.
Uniosłeś tajemnicę męki swej i tęsknoty do grobu, już nigdy nie ujrzawszy „miasta wilczycy“.
Orkiestra wygrywa współczesne tańce... Très moutarde... Owidjusz uśmiecha się łagodnie i wyrozumiale.
Usta jego jak gdyby poruszają się i szepcą:
— Piękne obywatelki i wy, tak mało do wojowników podobni młodzieńcy, pamiętajcie, że napisałem traktat miłosny, tętniący życiem aż do czasu, gdy ludzie zapomną o słodkiem i czarownem słowie — amor! Przeczytajcie jego pożółkłe karty!... Znajdziecie tam rady dobre, mądre, wszystko wybaczające zakochanym...
Muszę się jednak rozstać z tobą, Mistrzu, bo jeszcze nie wiem, kiedy odpływa „Azja“... Vale!
Idę ulicami, upstrzonemi szyldami o nazwiskach Dmitriadi, Gratidis, Ponopopulos i innych Greków, dalej dzielnica Rozenbaumów, Rozenbergów, Rozenzweigów, Rozenblumów — istny Rozengarten!
Wreszcie biuro Fabre’a. O „Azji“ ani słychu, ani dychu! Może jutro będą jakieś wieści od kapitana.
A demain!
Spędziłem wieczór w kawiarni, przyglądając się i przysłuchując.
Nie! Stanowczo, surowy, mądry cezar wiedział, dokąd posłać Owidjusza.
Niewątpliwie, piękne panie dużo skorzystały z doświadczonych rad „poetae lascivi“, — wielkiego, natchnionego Owidjusza.
Jakżeż płoną namiętne, świeże wargi obywatelek Konstancy! Jakież gorące błyski rzucają czarne oczy rozmarzone!
Panie, piękne panie i wy — niewinne, a zalotne panny, pośpieszcie czemprędzej do domu i przeczytajcie trzecią księgę „Ars amatoria“ rzymskiego poety, którego gród wasz uczcił posągiem z bronzu, rozumiejąc dobrze, co robi!
Bije dziesiąta...
Plac i ulice pustoszeją szybko.
Pozostaje tylko Owidjusz.
Owinął się w toge i szepce:
— Tęskno mi, tęskno...
Nie, to nie posąg przemawia, to — morze szemrze w oddali...
∗ ∗
∗ |