Gasnące ognie/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gasnące ognie |
Podtytuł | Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji |
Rozdział | Od Konstancy do Jaffy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Całą dobę jeszcze błąkałem się po Konstancie i jej okolicach; kapitan „Azji“ milczał uporczywie.
Zwiedziłem więc małe miasteczka i letniska, rozrzucone po brzegu morza. Przebiega koło nich szosa, po której kursują autobusy.
W małych, uroczych zakątkach zamożne rodziny rumuńskie spędzają wakacje.
Flirt, sporty, dancingi i gra w karty kwitną tu, jak zresztą wszędzie na całym świecie.
Wyniosłem przekonanie, że nikt z tych szczęśliwych i napozór beztroskich panów i pań nigdy nie patrzy na morze, na tę przeogromną kroplę lazurową, mieniącą się i skrzącą miljonami połysków, drgającą co chwila, jakgdyby rozsadzaną przez ukryte w jej wnętrzu potęgi.
Nikt nie spostrzegał srebrzących się żagli łodzi rybackich, sunących na horyzoncie czarnych statków i zawieszonych na błękicie nieba smug dymu nieopadającego.
Majestatyczną ciszę morza i wysokiego, urwistego spychu obrażały krzyki donoszące się z kortu tenisowego: „out“, „play“, jazgotliwy jazz-band i suchy trzask kart.
Przyszło mi na myśl, że i nad tym brzegiem siedział i dumał dwa tysiące lat temu natchniony Owidjusz, tajemniczy wygnaniec, rozmawiał z rybakami i w międzyczasie, po „Listach tęsknoty“, układał traktat o rybach Czarnego Morza, owe niedokończone dzieło swoje — „Halieutica“.
Piękne są te miasteczka nadmorskie, lecz ludzie pędzą w nich życie głupie, bez treści.
Powróciłem do Konstancy późno wieczorem.
Dopiero następnego dnia „Azja“ zawinęła do portu.
Urządziłem się w kabinie i wyszedłem na pokład.
Nie zadawałem sobie trudu, aby się dowiedzieć jakich będę miał towarzyszy podróży.
Wiem, że w porcie na pokładach statków uwija się więcej odprowadzających niż pasażerów.
Spostrzegłem jednak natychmiast, że przeważną część publiczności stanowili Żydzi.
Młody blondyn, Francuz, oficer okrętowy, uganiał się za jakąś młodą dziewczyną i śmiał się głośno.
Rozmawiali ze sobą po angielsku.
Z akcentu poznałem, że panienka była Amerykanką. Zdziwiło mnie tak bezceremonjalne zachowanie się miss, szczególnie w chwili, gdy „Azja“ burtą swoją ocierała się o kamienne nadbrzeże portu.
Chocking! Nie wypada!
Patrząc na port z jego przystaniami z granitu, obszernemi składami dla towarów, elewatorami i szeroką bramą wysokiego molo, za którem odłogiem leżało morze, ta bezkreślna droga po przez całą naszą planetę przez wielkie, głębokie, zawsze wolne od lodu morze!
Długo wyrzucała „Azja“ ze swego „łona“ skrzynie z samochodami, przywiezionemi z Ameryki, jakieś maszyny i trochę innych towarów. Zabierała ze sobą pocztę i bagaż pasażerów.
Wszczął się jakiś hałas. Okazało się, że na pokład wgramoliła się cała banda ponurych, czarno ubranych Macedończyków. Wsiedli biedacy przez omyłkę, poplątawszy nazwę statku...
Schodzą na brzeg jeszcze bardziej ponurzy, zrozpaczeni. Nie wiadomo dlaczego celnicy rzucają się natychmiast na ich bagaże — ogromne, ciężkie, obszyte płótnem toboły. Urzędnicy przetrząsają stosy płacht wzorzystych, kożuchów baranich, kilimów.
Jeszcze nie zdążyli ukończyć rewizj gdy „Azja“, ryknąwszy ochryple, oddała cumy i powolnie wychodzić zaczęła z portu. Na maszcie podniesiono dwie flagi — Stanów Zjednoczonych i Palestyny.
— Dlaczego niema flagi Turcji? — spytałem stewarda.
— Płyniemy bez zatrzymania się wprost do Jaffy! — odpowiada z uśmiechem.
Mam przed sobą cztery dni podróży morskiej. Brawo!
Minęliśmy latarnię morską i tuż za molo porwało nas Czarne Morze.
Rozpoczęło się bujanie bez uprzedzenia. 50% pasażerów w mig zapadło na morską chorobę. Wszystko w porządku!
Zwiedzam statek. Starawy i brudnawy. W pierwszej klasie spotykam samych Żydów, zeuropeizowanych, zamerykanizowanych i dobrze nam znanych z Warszawy-chałaciarzy.
Na dolnym pokładzie — istne „ghetto“. Aha! Są i moje znajome żydóweczki.
Gruby, jak kula, czerwony kapitan. W barze kilku Żydów gra w domino, „Barman“ — Żyd z Marsylji.
Gong, zwiastujący śniadanie.
Wchodzę do jadalnej sali. Przy stołach siedzą sami Żydzi w czapkach.
Steward podbiega do mnie i, widząc moją zdumioną micze, objaśnia:
— Pierwszy dzwonek oznacza śniadanie dla starozakonnych. Mamy, monsieur, specjalnego kucharza... rytualnego. Pan nie jest izraelitą? W takim razie zaczeka pan na drugi dzwonek!
W godzinę potem lokaj okrętowy przeszedł wzdłuż deku, bijąc w gong po raz drugi.
Znowu skierowałem się do sali.
Publiczności o połowę mniej.
Przy moim stole siedzi kilka Amerykanek i Amerykanów. Przy innych — też sami Amerykanie. Spędzają wakacje na „Azji“, która robi „round“: Nowy-Jork — Azory — Gibraltar — wybrzeże północno afrykańskie — Konstantynopol — Konstanca — Jaffa — europejskie wybrzeże morza Śródziemnego — Marsylja.
Wśród pasażerów — dwaj pastorowie prezbiterjańscy, kilku członków towarzystwa biblijnego, reszta — łaziki, turyści.
Na nieszczęście Amerykanie znają moje nazwisko. Muszę więc bez przerwy odpowiadać na pytania, a nawet przyrzec odczyt.
Nienawidzę odczytów! I i o, ironjo losu, tu na pokładzie „Azji“, na Czarnem Morzu, będę zmuszony opowiadać o Azji i o bolszewikach! Istna plaga! Dopust Boży!
Moje sąsiadki — Amerykanki, matrony poważne, inteligentne i bardzo sympatyczne, tak mile prosiły, że odmówić nie mogłem. Słaby mam charakter!
Podczas obiadu przecina nasz kurs krążownik sowiecki.
Lekarz okrętowy objaśnia, że jest to „Proinfern“, który nazywał się przedtem „Klara Zetkin“.
Ach! Pani Zetkin, zwiedziwszy Rosję Lenina, wydała o niej straszną, druzgocąca opinje i pozostała wierną II Międzynarodówce. Za to pozbawiono ją honoru nadania jej imienia krążownikowi proletarjackiemu. Straszny cios!
Ktoby to jednak pomyślał naprzykład w r. 1917, że na Czarnem Morzu będą swobodnie pływały statki wojenne pod sztandarem „młota i sierpa“?!
Pozbawiło mnie to humoru do reszty. Odczyt i jakiś „Proinfern“!...
Po śniadaniu chodzę całą godzinę po pokładzie. Jedzenie było marne i nie wyczułem nikogo, z kim mógłbym był wypić szklankę wina wcale niezgorszego. Z Amerykanami — to żadne picie!
Na rufie pasażerowie grają w hokey’a pokładowego.
Hałaśliwa gra, zagrażająca niebacznemu przechodniowi odbiciem stopy.
Ukrywam się w barze.
Trafiam do piekła. Huczy tu jak w ulu. Żydzi i Żydówki grają w karty, warcaby, szachy, domino i kości. Gracze usiłują przekrzyczeć się wzajemnie, wymachują rękami, skaczą i biegają po ciasnym pokoju.
Na ten hałas wpada gromadka dzieci. Nowe krzyki, łoskot przewracanych krzeseł, trzask zrzucanych popielniczek i pustych kaset warcabowych, bieganina, płacz.
Szczególnym temperamentem obdarzona jest przez naturę para żydowska z Maroka.
„Nowobogaccy“ — wytwór przedsiębiorczości, żerującej na tle walk Francuzów i Hiszpanów z Arabami.
Z niechęcią opowiadał mi o nich stary, sędziwy Żyd palestyński.
Rodzice wrzeszczą wniebogłosy po francusku:
— Tais-toi, Robert! Calmez-vous, Mignonne! Que c’est que tu veux, Henri? Va t’en, Simon!
Potomków jest czworo, a wszyscy posiadają głosy... syren okrętowych.
A i piąta pociecha, sądząc z figury mamy, jest już w drodze, i jestem najmocniej przekonany, że i ta już się drże na całe gardło...
Uciekam czemprędzej i, skacząc przez latające pod nogami dyski hokey’a biegnę do swojej kabiny.
Jestem zły na morze, że nie rozdyndało „Azji“ jak się należy, chociażby na 35 stopni. Uspokoiłoby to niezawodnie tę wrzaskliwą publiczność, a w pierwszej kolei — Simona, Mignon, Roberta, Henri, no, i ich marokańskich rodzicieli.
Gdzie tam!
Obok w kajucie choruje stadło małżeńskie: Żyd i Żydówka. Wrzeszczą, lamentują, co chwila dzwonią na służbę, żądają lekarza i wydają charakterystyczne dźwięki, dowodzące, że to nie żadna małżeńska awantura, tylko poprostu morska choroba.
Nigdzie spokoju!
Ze złości postanowiłem zasnąć...
Nazajutrz wczesnym rankiem okręt nasz zbliżał się już do Bosforu.
Znam Czarne Morze. Tyle razy przecinałem je w różnych kierunkach; znam Bosfor, piękny, malowniczy, zaczajony, groźny Bosfor.
Anatoli Fanar — latarnia morska i fort. Stare zamczysko o kilku basztach i czarnym, samotnym cyprysem — przypomina mi cmentarz... Cmentarz sławy Turcji wspaniałych padyszachów.
Przesuwa się przed oczami piękna panorama.
Wysokie, lasem okryte góry, urocze pałacyki stambulskiej arystokracji i dyplomacji. Gdzieś tu ma swoją rezydencję letnią ambasador Rzeczypospolitej Polskiej.
Duża turecka wieś Anatoli Kawak z ruinami zamku, zbudowanego w XIV w. przez śmiałych kupców i konkwistadorów genueńskich.
Trochę dalej przepływamy przez najwęższe miejsce Bosforu.
W starożytności kwitła tu kolonja grecka Hieron, gdzie mityczny bohater Jazon — argonauta, niewierny małżonek tragicznej Medei, ofiarę złożył dwunastu bóstwom.
Mijamy „Górę olbrzymów“ z grobem legendarnego Amikusa, syna Posejdona, którego Turcy uważają za Jozuego, a Grecy twierdzili, że tego wspaniałego pięściarza zabił w drugim rundzie Polideukus, uczestnik wyprawy Argonautów, płynących przez Bosfor i Czarne Morze ku brzegom Kaukazu. Wynurzają się z poza drzew gmachy Omur-Teri, czyli Argyronu starożytnych Greków. Cesarz Justynjan założył tu szpital dla trędowatych, zwożonych z całego imperjum rzymskiego.
Przepływamy przed majestatycznym pałacem Hunkiar-Iskalessi. Władcy Egiptu przybywali tu z haremem na letnie wywczasy. Jeden z nich — Mohamed-Ali ofiarował rezydencję swoją sułtanowi. Okoliczna ludność przechowała podanie, że nie był to jednak zwykły dar wasala. Inne przyczyny skłoniły khediwa do tak wspaniałego upominku. Zaproponował on sułtanowi swój pałac wzamian za piękną Gruzinkę, niedawno wprowadzoną do „seralu“ padyszacha.
Wcina się w górzyste brzegi urocza zatoka Bejkos, pamiętna z czasów wyprawy zuchwałych, romantycznych Argonautów. Poluks, powracający z wyprawy, miał tu awanturę z królem tej krainy i zabił go.
Widzę w oddali rozległe ogrody Pasza-Bagtere, założone przez sułtana Bajazeta II, dalej — Czibukli z ruinami klasztoru, ufundowanego w V. wieku przez św. Aleksandra.
Nowe widoki pociągają wzrok: Kanlija, gdzie wznosi się pałac poety i dyplomaty tureckiego, Fuada-Baszy, tego ottomańskiego Lamartina; Anatoli-Hissar, przy którym Bosfor ma zaledwie 550 metrów szerokości, co pozwoliło 200 000-nej konnej armji Darjusza i Kserksesa przepłynąć tę wodną granicę i dostać się na kontynent Europy.
Było to zupełnie możliwe, ponieważ sam przepływałem szerokie rzeki. Trzeba tylko koniom popręgi popuścić i wędzidła z pysków wyjąć. Reszty dokona wierzchowiec.
Przyglądam się pięknym uroczym brzegom Bosforu, gdzie na każdym kamieniu, na każdym strzelistym, żałobnym cyprysie siedzi i drzemie legenda — siwa, jak sowa polarna. Dość tylko obudzić ją, a nieproszona nizać zacznie bajdy i opowieści czarowne.
Na śmierć zapomniałem, że na prawo w dymie i mgle złocistej widać już minarety Stambułu, a naprzeciwko — Skutari na azjatyckim brzegu.
Ildyz-Kiosk, mniejsze pałace, grupy cyprysów, stłoczona ciżba brudno szarych domów, pnących się aż na sam szczyt wysokich wzgórzy.
Zatrzymuje nas na redzie kuter inspekcji lekarskiej.
Wszyscy są zdrowi na pokładzie „Azji“. W Bosforze uspokoiła się fala i morska choroba znikła bez śladu. Pasażerowie teraz odbijają stracony czas, krzyczą i biegają, jak opętani, wymachując rękami, nerwowi, ruchliwi, podnieceni.
Płyniemy dalej.
Na spotkanie nasze do klucza łabędzi podobna leci eskadra wodopłatowców. Czterdzieści aparatów wojennych z odznakami floty powietrznej Włoch!
Wielka demonstracja... Biuletyn radjowy zawiadamia świat, że włoscy lotnicy zwiedzą porty greckie, tureckie, bułgarskie, rumuńskie i — Odesę.
Daleki lot, lecz jakżeż piękny! Jeden po drugim płatowce „lądują“ i, jak mewy, już się kołyszą na łagodnych falach cichego Bosforu...
— Widzicie tę armatę, wysuwającą paszczę nad nasypem? — zapytuje nas przechodzący oficer. — To – Kandili, skąd sygnalizują pożary w stolicy...
Uwagę naszą zwraca na siebie duże stado delfinów. „Świnie morskie“ wyskakują z wody, podpływają pod nasz okręt i już koło drugiej burty jego baraszkują w wodzie, tnąc ją długiemi ryjami.
Za Wanikoj znikają w oddali ostatnie zabudowania Stambułu i Skutari.
Widzimy tylko rozległe koszary Kuleli i ruiny bazyliki Michała Archanioła, patrona marynarzy z morza Czarnego i Egejskiego. Jeszcze jeden zamiejski pałac sułtański w Beylertej, wieża Leandra, i — wypływamy na morze Marmara.
Jesteśmy w pobliżu Wysp Książęcych, dokąd przed wojną zwożono bezdomne psy konstantynopolitańskie i skazywano na śmierć głodową. W pewnych okresach podkarmiano je, co prawda, oddając na pożarcie politycznych wrogów padyszacha. Wysepki te stały się po wojnie areną innych wypadków. Tu się odbyła pierwsza konferencja aljantów z nowymi władcami Rosji — bolszewikami. Anglicy potrafili wybrać odpowiednie miejsce — wyspy, na których z wyciem i skowytem rozpaczliwym błąkały się niegdyś wściekłe z głodu psy bezpańskie!
Czyżby nie był to omen?
„Azja“ przecina Marmarę, trzymając się prawego brzegu.
Okolice dość pustynne: trochę koszar, parę drobnych wiosek, wyglądające z poza drzew minarety meczetów, latarnie morskie, sygnalizujące w dzień semaforami i flagami, w nocy — latarniami elektrycznemi.
Przed dziobem statku co chwila zrywają się stada kaczek. Delfiny prują gładką powierzchnię lazurowej Marmary, ścigając ławice ryb.
Zwolnionym biegiem przepływamy teraz Dardanele, najeżone wysadzonemi w powietrze fortami, gdzie wrzała krwawa bitwa i gdzie każda piędź ziemi przesiąkła krwią wszystkich niemal ludów Europy i Azji zachodniej. Teraz widzimy tylko potrzaskane, wyrwane, w nieładzie rozrzucone bloki cementowe, jakieś żelastwo pordzewiałe, pogięte.
Dardanele są wolne dla okrętów wszystkich państw. „Pasaż publiczny“, naoścież otwarte drzwi do dawnego imperjum Ottomanów.
Po wojnie zjawiły się tysiące różnych „dawnych“ rzeczy: imperjum, sułtani, cesarze, twierdze, pieniądze, moralność, obyczaje, tańce, pancerniki, armaty, traktaty, pojęcia...
Myśląc o tem, mimowoli nasuwa mi się hipoteza, dlaczego świat nie może dojść do ładu i spokoju. Cóż w tem dziwnego? Dawni ludzie — dyplomaci, ministrowie i parlamentarjusze dawnemi metodami usiłują rządzić ludami, które stały się czemś zupełnie nowem. Inaczej one myślą, inaczej czują, inne mają dążenia i ideały, albo też wcale ich nie posiadają i nie potrzebują. W tem się kryją główne przyczyny konfliktów, zamieszek i całego hałaśliwego bałaganu na staruszce — ziemi.
Przed zachodem słońca zdążamy wywinąć się z cieśniny Dardanelów, starogreckiego Hellespontu. Na ostatnim południowym przylądku ze szczytu latarni morskiej sfrunęła do nas legenda i głosem bryzy, którą tchnęło na nas morze Egejskie, ożywiła wspomnienia o córce obłocznej bogini Nefeli, — Helli, która podczas ucieczki przed złą macochą spadła z aeroplanu, nie! ze złotorunnego barana i utonęła w cieśninie, nadając jej swoje imię — morza Helli.
Bryza szemrze wśród lin, więc legenda snuje dalej swoją opowieść.
— Spojrzcie, przypatrzcie się po raz ostatni falom Hellespontu! Zwalczał je i przecinał wysmukłemi, silnemi ramiony młodzieniec namiętny z Troady — Leander, rozkochany w Herze, kapłance Afrodyty z Sesty. Co noc przepływał on Hellespont i spotykał się w gaju zacisznym z wybranką swego serca. Rozgniewana bogini zesłała na śmiałka burzę. Leander utonął. Hera nad rankiem ujrzała ciało jego piękne, jak gdyby z ciemnego marmuru latumijskiego wykute, wyrzucone przez fale na brzeg. Rozpaczą porwana runęła z wysokiego urwiska do lazurowej toni, aby w państwie Posejdona połączyć się na zawsze z cieniem kochanka.
Umilkła legenda.
Leander... Dzielny pływak w nasze czasy z pewnością nosiłby odznakę zwycięzcy olimpijskiego. Rodzima Troada szczyciłaby się nim, jak Finlandja — Nurmim, a Polska — Konopacką-dyskobolką.
Przypominam sobie, że Leander miał współzawodnika, nie w miłości co prawda do kapłanki Afrodyty, lecz w sporcie pływackim. W tem samem miejscu lord Jerzy-Gordon Byron, natchniony twórca „Czajld Harolda“, „Manfreda“, „Korsarza“, „Więźnia Czyljonu“ również przepływa Hellespont.
Czy i na niego w gaju zacisznym Sesty czekała kapłanka Afrodyty lub muza — tego nie wiemy, bo wierny Moore spalił pamiętniki przyjaciela swego — Byrona.
Zapadł zmrok. Na pokładzie uciszyło się znacznie, a, gdy wybiła godzina dziewiąta, jedynie na mostku kapitańskim rozlegały się kroki oficera na wachcie i głuchy turkot łańcucha sterowego.
„Azja“ biegła na południe, tnąc spokojną, srebrzystą powierzchnię morza Hellady.
Egejskie morze spało, pogrążone w zwodniczej mgle promieni księżycowych.
W oddali migały ostrzegawcze ogniki latarni...
Spojrzałem na mapę. Płynęliśmy pomiędzy wyspami Imbros i Tenedos.
Jest to początek Archipelagu, tak bardzo groźnego... dla uczniów trzeciej klasy gimnazjalnej.
Jak dziś pamiętam naszego geografa i jeszcze bardziej surowego nauczyciela łaciny i greki. Zmuszali nas biedaków z pamięci recytować wszystkie wyspy Archipelagu i ilustrować opowiadaniami z mitologji i historji Hellady.
Była to istotna męka, bo co nas wówczas obchodził cały Archipelag z jego powodzią baśni, ciągłych bitew, przewrotów, wypraw?!
Jak się później okazało, starzy nudziarze wiedzieli, że temu i owemu z nas może się to przydać w życiu.
Płynąc w tę noc po morzu Egejskiem, uczułem dla nich rzewną wdzięczność.
Przypomniałem sobie coś-niecoś z ich ględzenia.
Tenedos... O wyspie tej wiedziałem jedynie, że na wschód od niej, na brzegu Małej Azji, odnaleziono ruiny Troi. Ha! Córa lekkomyślnej Ledy — Helena, Parys, Offenbach, Menelaus, Agamemnon, Achilles, Hektor, Odysseusz, koń trojański, Odyseja, Iljada, Eneida.. Wesołe, głupkowate Ajaksy, nie — to nie z tekstu Homera, lecz z libretta operetki... Wszystko jedno!... Troja tuż-tuż za Tenedosem.
„Muzo, męża wyśpiewaj, co święty gród Troi
Zburzywszy, długo błądził i w tułaczce swojej,
Mnóstwo różnych miast widział, poznał tylu ludów
Zwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!“...
skanduje urywek z „Odysei“ usłużna pamięć, przechowująca zazdrośnie pierwsze młodociane wyprawy w tęczową krainę poezji...
Pamiętam doskonale początek „Odysei“, ale niech-no ktokolwiek zapyta mnie jak się zaczyna ta lub inna z moich własnych książek, napisanych przed dwudziestu laty, — nie odpowiem!
Jakaś wielka wyspa mrugać poczęła ku mnie czerwonemi i żółtemi ślepiami latarni.
Porozumiewawczo, trochę chytrze, a zwodniczo, jak syrena Kalipso...
Zrozumiała to też sapiąca „Azja“, bo odbiegła dalej od zapalających się w mroku ogni.
Schyliłem się nad mapą.
Mam wprost przed sobą Mitylenę...
Przecież to wyspa Lesbos! Słynęła z doskonałego marmuru z Brizy... Nie, to fraszki! Była ojczyzną filozofów, historyków, muzyków i poetów...
Aha, muzyków i poetów!
Na Lesbosie urodził się Terpander, twórca muzyki helleńskiej, poczwórny zwycięzca w turnieju muzycznym w Delfach, gdzie za piękną grę na siedmiostrunnej „kifarze“ zdobył wieniec.
Jednak sławę swoją Lesbos zawdzięcza raczej boskiej Safo – poetce natchnionej, twórczyni erotyki.
Safo, dostojna niewiasta, surowych, czystych obyczajów, rozkochana w estetyce mowy, ruchów i życia, stworzyła własną szkołę. Najpiękniejsze i najszlachetniejsze dziewice otaczały ją, uczyły się poezji, muzyki, deklamacji.
Szacunek i uwielbienie otaczały lesbiankę Safo. Wzorem dla innych matron i dumą Lesbosu stała się Safo.
A gdy, szukając śmierci, skoczyła do morza z Leukadskich skał, — opłakiwała ją cała ludność, cała Hellada.
Odeszła do Erebu w sławie, opromieniona genjuszem.
Pozazdrościli jej tego komedjopisarze Attyki. Chodziło im o „sól attycką“, o sensację, o pieprzny sos do swoich utworów scenicznych.
Nie oszczędzili oni dobrego imienia Safo, boskiej Safo — poetki.
Jedni przedstawili ją, jako porzuconą kochankę młodego Faona, zdradzoną przez niego i w śmierci szukającą ukojenia.
Drudzy plotkowali w sposób oszczerczy, hańbiący wielką poetkę, o jej stosunku do młodych, pięknych towarzyszek.
Pamiętam, jak mój profesor greki, Juljusz Scheinfeld, ze łzami w oczach i z oburzeniem na poczciwej, starej twarzy, groził ręką, podniesioną nad siwą głową, i mówił:
— Hańba! Zbrodnia! Rzucać cień na sławne imię, na wysiłek wielkiego natchnienia, na poryw duszy!... Bezczelne pismaki attyckiej ulicy!
Przypomniawszy to sobie, na pokładzie „Azji“, płynącej wzdłuż ciemnego brzegu Lesbosu, westchnąłem.
Attyccy oszczercy i pismaki mają też swoich potomków w nieuczciwych, złośliwych krytykach. Safo umarła u podnóża Leukadskich skał, a rzucona przez nieznanych oszczerców plotka przetrwała aż do naszych czasów, — myślałem, spoglądając na migające czerwone i żółte ślepia latarni morskiej, palącej się na Lesbosie.
Smutek zakradł mi się do duszy.
Poszedłem do baru. Napiłem się whisky — soda z lodem. Lepsze to od walerjany lub bromu.
Spałem dobrze tej nocy.
O świcie byłem już na pokładzie. Suną mi na spotkanie i pozostają wtyle wyspa za wyspą.
Minęliśmy Chios, który wraz z siedmiu innemi miastami pretendował na miano ojczyzny Homera. Teraz panują tu wszechwładnie bogaci przemysłowcy, posiadający kopalnie marmuru i gliny porcelanowej, oraz fabrykanci wina, plantatorzy fig, winogron i pistacyj.
Cóż wspólnego mają oni z Homerem?
Podpływamy do Samos — wyspy bogini Hery, która swoich czcicieli nauczyła budowy szybkobieżnych okrętów o trzech pokładach dla wioślarzy.
Samoskie „triery“ pierwsze ciąć zaczęły lazurowe morze Hellady. Tu się urodził filozof Pitagoras, tu mieszkał przez czas dłuższy poeta Anakreont. Była to dziwna kraina, gdzie filozofowie stawali się sławnymi wodzami, wodzowie zaś oddawali się filozofji.
Wyrastają z niebieskiej mgły i płyną ku nam podnoszące się nad morzem skały.
Na jedną z nich zwraca moją uwagę przechodzący pastor prezbiterjański.
— Patmos! — mówi, wskazując palcem na małą, kamienistą wysepkę.
Patmos!
Nazwa ta budzi we mnie nowe wspomnienia.
Istnieje tam na szczycie, prostopadle spadającym do morza, jaskinia.
W niej to przebywał niegdyś uczeń Chrystusa, prawie 90-letni starzec, apostoł Jan, syn Zehedejów, z Galilejskiej Betsaidy rodem, „Syn grzmotu“, jak go nazywał Zbawiciel Świata.
Przybył tu, jako zesłaniec, po poprzedniem uwięzieniu w Rzymie i po skazaniu na śmierć we wrzącym oleju. O tem cudownem ocaleniu opowiadają Tertuljan i Hieronim.
Na Potmosie „Syn grzmotu“ miał objawienie, zapisane w Apokalipsie.
Jakież potężne, straszliwe obrazy przesuwały się przed oczami sędziwego Apostoła, który w parę lat później nie mógł już kazać, ograniczając się jedynie do sakramentalnego pouczania: „Dzieci moje drogie, kochajcie się wzajemnie!“
Apokalipsa — to pierwsza księga chrześcijańskiej natchnionej poezji, płomiennej i surowej. Jak każdy utwór, porywający i przykuwający do siebie uwagę, spotkał się on był z przeciwnościami, które, zresztą, jej autorowi zgryzot nie przysporzyły, albowiem przedtem żywot swój święty zakończył w Efezie.
Św. Jan, ukochany uczeń Chrystusa, na wyspie Patmos stworzył proroczy, potężny epos, ogarniający powszechną historję i dzieje kościoła od Nerona aż do końca świata.
Jakaż myśl przewodnia kierowała myślą i wyobraźnią świętego autora?
Zamierzał utwierdzić ściganych wonczas chrześcijan w wierze prawdziwej, przygotować ich do męczeństwa, lecz jednocześnie ugruntować nadzieję na zwycięstwo Mesjasza i triumf Jego nad wrogami.
Apokalipsa stanowi formę literacką, bardzo często przez Żydów używaną. Namiętne oczekiwanie „wybranego narodu“, marzącego o odbudowie królestwa Dawidowego, żądało symboliki i tajemniczości, działającej na wyobraźnię. Mamy podobne przykłady w trzeciej księdze Ezdry, napisanej za panowania Heroda Wielkiego, lub przy Domicjanie, w księdze Enocha, której autor żył za czasów Machabeuszów. A czyż inny mają charakter takie „apokaliptyki“ jak „Testament 12 patrjarchów“, albo „Wstąpienie Mojżesza do nieba?“
Wkrótce po śmierci św. Jana Apostoła rozeszła się pogłoska, że Apokalipsa jest dziełem świętobliwego człowieka-Jana, lecz nie posiadano dowodów, że był on uczniem Chrystusowym i Ewangelistą. Niektóre kościoły w pierwszych wiekach, nie uznawały Apokalipsy, dopiero św. Justyn, Klemens Aleksandryjski, a po nich inni ojcowie Kościoła w w. IV i V cytują już tę księgę, jako kanoniczną.
W kilka wieków później protestanci znowu zaatakowali dziwny utwór Jana Apostoła, a w najnowszych czasach — uczeni, dowodzący, że Apokalipsa jest obrazem kosmogonicznym.
Tylko „Syn grzmotu“ mógł napisać tak potężny, pełen polotu epos!
Napisał go na tej oto skalistej wysepce, do której dobiega i wyrzuca się na zdziar fala, podniesiona tnącym morze ostrym dziobem naszego statku.
Teraz tam mnisi starego klasztoru uprawiają winnice, mieszkańcy zaś — rolę, produkują oliwę i nie myślą, zapewne, o tem, że ze szczytu tej skały spoglądał na otwierające się przed nim niebo ulubiony Apostoł Chrystusa — Jan Ewangelista i, proroczą myślą ogarnięty, widział oczami duszy płomiennej:
„W prawej ręce siedzącego na stolicy księgi napisane wewnątrz i zewnątrz, zapieczętowane siedmiu pieczęciami“.
Znika Patmos w niebieskiej mgle, tonie w falach lazurowych.
Wynurzają się jedna po drugiej różowe, fjoletowe, złociste skały z bielejącemi na nich wieżyczkami latarni morskich.
Kos i inne drobne wysepki, odłamki, resztki starego świata, siedliska rybaków, przemytników, syren i porzuconych zapomnianych bóstw.
Coraz szerzej rozpościera się przed „Azją“ okiem nieogarnięta pustynia morza. Wypływamy z Egei na morze Śródziemne, na wielką, zgiełkliwą arenę świata antycznego.
Na lewo suną skaliste, pozłocone słońcem brzegi Rodosu, nad którym panuje szczyt Atabysion w wieńcu lasów.
Wyspa Heliosa, nigdy nie zapominającego o tym skrawku ziemi i rzucającego nań hojne promienie swoje.
Tu stał wpobliżu wejścia do portu olbrzymi posag Słońca.
W bronzie wykuł go Charet, twórca tego kolosu, którego nawet palca u ręki nie mogły były otoczyć ramiona dorosłego mężczyzny. Po 66 latach posąg podczas trzęsienia ziemi runął i przysypany piargami przeleżał w ziemi całe dziewięć wieków. Następnie jakiś turecki gubernator po odkryciu jej, sprzedał starożytną figurę pewnemu Żydowi, a ten zrobił na tem majątek. Nabywca wywiózł bronz do portu na 900 wielbłądach! Inni rodoscy rzeźbiarze — Agesander, Polidor i Atenodor dali zachwyconej ludzkości grupę Laokona, Apolonjusz i Taurysk — byka farnezkiego; inni znów stworzyli sto kolosów, ponieważ do tego rozmachu w sztuce skłaniała ich natura wyspy i tradycje Chareta, założyciela Sikiońskiej szkoły rzeźbiarskiej. Uczniowie tej szkoły na rozkaz Ptolomeusza Filadelfa stworzyli posąg Bachusa, którego podczas procesji wiozło 180 ludzi, oraz srebrną paterę, niesioną przez 600 niewolników.
Na Rodosie wreszcie żył i działał wynalazca wojenny, Poliorket, który zastosował po raz pierwszy maszynę oblężniczą, burzącą mury twierdz. Wielki to był wynalazek, gdyż nad Rodosem często szalały burze, nasyłane nielitościwą ręką szalonego Aresa — boga wojny, który odziedziczył po matce swej Herze kłótliwy, nieustępliwy charakter.
Minęliśmy Rodos. Przed nami leży bezbrzeżna płaszczyzna lazuru, nad nami niebieska kopuła, przetkana złocistemi nićmi promieni słonecznych. Morze Śródziemne, niezwykle dziś spokojne i łagodne, obejmuje nas coraz szerzej. Słaba bryza nie ma dość sił, aby pomarszczyć jego powierzchnię i wytworzyć z bruzd i miarowo wznoszących się płaszczyzn wodnych hufce fal piennych, syczących, siwych.
Hellada odépiewała swoje ostatnie prastare sagi.
Legendy i mity na bezszmernych skrzydłach swoich powróciły na skaliste brzegi Archipelagu, do oliwnych i dębowych gajów Attyki, Tracji i Beocji, umarły w oddali struny liry Homerowej i Hezjodowe opowieści o tem, co było i co przeminęło, pogrążone w nurtach Styksu, w otchłani Lety.
Ostatnie brzmią dźwięki ślepca Homera:
„Skoro okręt nasz prądy Oceanu minął
I na bezkresny przestwór wód morskich wypłynął,
Pędzim k’wyspie Eeji, gdzie Eos się rodzi,
Gdzie mieszka z swym orszakiem i gdzie Heljos wschodzi.“
Istotnie „Azja“ wzięła bardziej wschodni kurs.
Z krzykiem pożegnalnym odlatywały czeredy mew — białych i szarych.
Hałasując i tupiąc nogami, biegali po pokładzie Simon, Henri i Mignonne, przewodząc całemu tłumowi miłych, drobnych pasażerów pierwszej, drugiej i trzeciej klasy.
Gruby, czerwony kapitan obchodził statek, zaglądając wszędzie i mrucząc prowansalskie przekleństwa, potrzebne mu widać do zdrowia i nikogo nie przerażające.
Pustynia lazurowa, złota lub srebrna otwierała ramiona na nasze spotkanie.
Zbliżył się do mnie niemłody już Żyd europeizowany.
— Zamierza pan przekonać się na własne oczy, jak nasi Żydzi bawią się w Palestynę? — spytał, mrużąc chytre oczy.
— Bawią się w Palestynę? — powtórzyłem zdumionym głosem.
Podniósł ramiona i tonem pogardliwym odpowiedział:
— Naturalnie! Czyż pan może na serjo myśleć, że my — Żydzi, wychowani w warunkach cywilizacji europejskiej, porzucimy wszystko i przeniesiemy się do nagich gór palestyńskich lub do osad w dolinie Saronu i Jezrael?
— Myślałem... — zacząłem.
— Mrzonki! To nie dla nas taka zabawa! — zawołał ze śmiechem.
— Cóż w takim razie myśli Sjonizm? — zapytałem.
— On nie myśli! — wybuchnął. — Uparcie dąży do stworzenia w Palestynie „żydowskiej ojczyzny“. Ojczyzna — to skomplikowane pojęcie! Musielibyśmy posiadać nietylko poddostatkiem ziemi dla 13 miljonów Izraelitów, lecz odpowiednią ilość miast współczesnych, fabryki, handel, koleje, linje okrętowe. Sjonizm powinien uczynić z Palestyny „świątynię żydowską“, miejsce dla pielgrzymów pobożnych i — to tylko jedynie!
Zamyśliłem się, bo przypomniałem sobie pewnego starego Żyda-szklarza w Witebsku.
Opowiadał mi on, że marzeniem jego jest dożyć do chwili, w której będzie wstawiał szyby w oknach odrestaurowanej świątyni Salomonowej w Jerozolimie.
Mój towarzysz podróży tymczasem mówił dalej:
— My potrzebujemy mieć swój Rzym, swoje Lourdes! Nie możemy pogodzić się z myślą, że naród izraelski, mający takie wpływy i znaczenie w politycznem życiu świata, zmuszony jest tłoczyć się przed murem płaczu, korzystać z pogardliwej zgody na to Arabów, Turków lub angielskich policjantów! To — hańba!
Stary rabin, płynący na statku, siedział na pokładzie trzeciej klasy w miejscu zacienionem.
Pochodził, jak się potem dowiedziałem, z Bagdadu. Od muzułmanów zapożyczył sobie niektóre nawyknienia. Właśnie w tej chwili rzucił na pokład dywanik i, usiadłszy na nim, modlił się, czytając dużą księgę o znakach hebrajskich.
Wskazałem na niego wzrokiem Żydowi europejskiemu.
Przechylił się przez parapet i nadsłuchiwał, co mruczał stary rabin czytający.
— Księgi Hjoba! — uśmiechnął się towarzysz mój. — Wie pan, co czyta ten starzec? „Bojowanie jest żywot człowieczy na ziemi, a jako dni najemnicze — dni jego. Jako niewolnik pragnie cienia i jako najemnik czeka końca pracy swojej...“ Końca pracy swojej?... Z pewnością uważa, że tym końcem ma się stać osiągnięcie ojczyzny palestyńskiej!
— Ojczyzna jest najdroższym skarbem... — zauważyłem.
— Naszą ojczyzną jest cały świat! — odparł. — My nie posiadaliśmy nigdy szczególnego patrjotyzmu, bo, z chwilą, gdy w Palestynie zaczęło się dziać źle, Żydzi wyemigrowali i rozproszyli się po obliczu ziemi. Dla Palestyny mamy pietyzm i sentyment, sztucznie podtrzymywany w nas.
Tegoż dnia miałem rozmowę z Żydem amerykańskim, zdaje się, dziennikarzem.
— Sjonizm chce dowieść ludzkości, że żydzi obdarzeni są darem twórczym. Jest to najważniejsze zadanie sjonizmu! — mówił.
— Komu potrzebne są te dowody? – spytałem.
— Narodom, wśród których przebywamy! Uważają nas za ludzi innego gatunku, ponieważ nie mamy ojczyzny, mowy własnej i wyraźnych, zrozumiałych ideałów. Widzą w nas pierwiastek burzący, rozkładowy. To musi się raz skończyć! Uczynimy to, rozbudowując Palestynę do niebywałych rozmiarów i rozwijając jej życie państwowe! — zawołał z zapałem.
Spojrzałem nadół. Rabina otoczyła teraz duża grupa ludzi. Stali i siedzieli zasłuchani i poważni.
Rabin czytał monotonnie i kiwał się nad książką.
Byłem przekonany, że nikt z tej grupy nie myślał o ciężkich warunkach istnienia w dolinie Saronu i nie poto jedynie marzył o niebywałej rozbudowie Palestyny, aby świat cały, ujrzał twórcze zdolności Izraela. Inne myśli i daleko głębsze wzruszenia panowały wśród Żydów, słuchających księgi Hioba.
A o piętro wyżej, w barze, na pokładzie I klasy marokański „nuworysz“ spierał się z kupcem syryjskim o ceny na wełnę trypolitańską i opowiadał chełpliwie o swych udanych spekulacjach podczas wojny w Rifie.
Kupiec-Arab, płynący z Ameryki, słuchał uważnie, ćmiąc grubego papierosa. Czarne oczy jego okrywały się mglistą zasłoną tajemniczości.
Rozpoczęło się jednostajne życie na morzu.
Przez dwie doby nic już nie będzie mąciło go.
Dokoła rozpościerała się kolista płaszczyzna morza na razie zupełnie pustynnego. Nie spotykaliśmy ani statków, ani nawet żaglowców. Delfiny odbiegły gdzieś daleko. Czasami tylko nadlatywała czereda mew, krążyła dokoła „Azji“, szybowała nad masztami i po zachodzie słońca znikała bez śladu.
Morze, — zupełnie spokojne, lekko się marszczyło od łagodnej bryzy.
Gruby, czerwony kapitan nie miał nic do roboty. Uśmiechał się tylko i pił piwo.
Amerykanki z książkami w rękach wylegiwały się na leżakach, czytały i gwarzyły.
Panowie grali w golfa na pokładzie, siadali do kart, pili „whisky and soda“ w barze, uciekając z niego czemprędzej przed hałasem żydowskiej publiczności.
Etykiety, tak zwykłej na okrętach nie przestrzegano zgoła.
Marokański nuworysz paradował całemi dniami w pantoflach filcowych i w nocnej koszuli. Ten i ów wpadał do baru w pyżamie i w trepkach na bosych nogach. Panie również nie starały się o wykwintne stroje.
Amerykanki i Amerykanie przyglądali się tej niesfornej publiczności z niechęcią. Nigdzie nie można było znaleść zacisznego zakątka.
Na szczęście nie uprawiano jeszcze sportu dancingowego, chociaż z baru dochodziły odgłosy gramofonu.
Prawdopodobnie „Azja“ przedtem woziła wyłącznie Arabów, Syryjczyków i Felachów, ponieważ wszystkie płyty były w swoim czasie „naśpiewane“ przez wschodnich śpiewaków i śpiewaczki. Straszliwy to jazgot, przeraźliwe, skrzeczące wrzaski!
Podczas moich samotnych przechadzek po pokładzie towarzyszyli mi nieraz pasażerowie, wypytywali o podróże moje i o cel pielgrzymki do Palestyny. I tu na pokładzie „Azji“ dosięgła mnie nieznośna plaga. Znalazł się jakiś „interviewer“ — dziennikarz amerykański. Boję się tych ludzi bardziej od rannego tygrysa. Jeszcze nigdy nie spotkałem interviewera, któryby ściśle oddał rozmowę ze swoją ofiarą. Każdy z nich musi ozdobić ją własnemi myślami, które rzadko bywają myślami człowieka, poddanego torturom i podstępowi wywiadu.
Amerykanki interesowały się kwestjami z dziedziny okultyzmu.
Anegdota z tym okultyzmem!
Kilka szczegółów, zawartych w mojej książce „Ludzie, zwierzęta i bogowie“, szczegółów, podanych na surowo, tak, jak to słyszałem lub widziałem, wystarczyło, abym na zawsze został zaliczony w poczet „wybitnych“ okultystów, ba! nawet buddystów.
To zdanie jest tak rozpowszechnione, że loża masońsko-buddyjska „Dharma“ obrała mnie nawet na swego członka honorowego! Na szczęście loża ta przebywa... w Peru, więc nie mam z nią żadnych kłopotów.
Moich wspomnień z mitologji greckiej, nawiązanych do Archipelagu, słuchano z pobłażliwą cierpliwością.
— Było to pewno bardzo dawno... — westchnął jakiś Syryjczyk, mający interesy handlowe w Bostonie.
Inni słuchacze ze współczuciem kiwali głowami, potakując ni to mnie, ni to wyraźnie znudzonemu Syryjczykowi.
Mitologja moja żadnego powodzenia tu nie miała, a to dlatego, że słuchali mnie sami panowie. Czyż znają się oni na mitologji, raczej, czy mogą wyczuć romantyzm tych opowieści?
Wieczorem miałem odczyt o czarnych i żółtych ludziach.
Teraz panowie ci słuchali, widać, uważnie, bo później zasypali mnie pytaniami o możliwej eksploatacji obszarów, należących do ludożerców.
Skończywszy z tem, wyszedłem na pokład.
Zbliżyły się do mnie dwie panie, Amerykanki — poważne i inteligentne.
Już przedtem rozmawiały ze mną o okultyzmie i o zagadnieniach społecznej moralności.
Nagle jedna z nich rzekła:
— Słyszałam, że pan opowiadał o Leandrze... Może pan będzie taki grzeczny i powtórzy to dla nas?
Zgodziłem się natychmiast i odmalowałem, jak umiałem najbarwniej, obraz dramatu, który niegdyś widziały brzegi Hellespontu.
Panie długo zachowywały milczenie. Wreszcie jedna z nich westchnęła i szepnęła:
— Jakaż to była piękna i potężna miłość!
Zdziwiłem się, że dzieje romantycznego Leandra i namiętnej kapłanki Afrodyty mogły wzruszyć serce Amerykanki? Wiem przecież, że w Stanach Zjednoczonych ludzie nie mają czasu, ani na piękne romansy, ani też na tragedje. Pozostawiają to innym narodom, sami zaś szukają tego chętnie tylko w książkach; bowiem w życiu ich — rozpętanem i mknącem, jak wielkie, rozszalałe koło rozpędowe, niema miejsca dla tak ostrych i nikomu niepotrzebnych przeżyć.
— W jakim Stanie mieszka pani? — zapytałem.
— Koło Winnipeg! — odparła.
— Aha! W Kanadzie — to co innego! Tam błąka się jeszcze tu i ówdzie romantyzm. Można go odnaleźć w górach i kniei, w wigwamach Indjan, a nawet w home’ach kanadyjskich.
Przed wieczorem ostatniego dnia podróży spotykamy jakiś okręt japoński.
Płynie z Aleksandrji do Pireusu.
Później zjawia się na horyzoncie kilka żaglowców, dążących na zachód.
Nadciągają coraz to nowe, coraz liczniejsze czeredy mew — niezawodny znak, że jesteśmy już blisko brzegu.
Istotnie — z mglistej dali wynurzają się niejasne kontury góry, a w godzinę potem widzimy ją już zupełnie wyraźnie.
Tu i ówdzie, u podnóża jej i u szczytu połyskują ogniki.
Wieczór zapada szybko.
Wkrótce nie mamy już wątpliwości, że przed nami wyłania się miasto.
Jest to krańcowy punkt mojej podróży morskiej — Jaffa.
Już mrok pochłonął morze, gdy z mostku rozległa się krótka komenda, i „Azja“ zaczęła zwalniać bieg.
Z turkotem rozwinął się łańcuch kotwicy. Po chwili statek stanął i cicho, jak gdyby znużony, jął kołysać się na szerokich, łagodnych falach.
Dowiadujemy się wkrótce, że aż do rana musimy pozostać na okręcie, bo wieczorami szalupy nie przypływają po pasażerów. Dostęp do portu, najeżony rafami, jest zbyt niebezpieczny.
Klnę potrosze, lecz zmuszony jestem pogodzić się z losem.
„Azja“ zbrzydła mi do reszty. Stare pudło, naładowane... wrzaskami.
Wkrótce prześlizgnął się koło nas mały parowiec rumuński. Płynął do Konstancy, skąd tylko 30 godzin koleją do Warszawy.
Myśli moje pobiegły za ginącemi w oddali sygnałowemi latarniami parowca, przegoniły go i w jednej chwili dotarły do Warszawy, do drogich osób, do wszystkiego, co kocham.