Gasnące ognie/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Pierwsze wrażenia
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
PIERWSZE WRAŻENIA.

Podróżnicy, turyści, pobożni pielgrzymi, dążący na Święty Wschód, miejcie się na baczności, przybywając do Jaffy!
Musicie wiedzieć, że duże szalupy, poruszane dwiema parami wioseł i kierowane przez rozkosznego, dumnego draba, siedzącego przy sterze, podpływają do burty statku, zabierają pasażerów i wiozą ku portowi, aby oddać ich w ręce celników.
Pomiędzy brzegiem a otwartem morzem ciągnie się czarna ściana poszarpanych przez bałwany skał. Jedyne wąskie przejście prowadzi do wewnętrznego portu.
Łodzie podpływają do raf i czekają na falę, która podrzuca je na swój syczący od piany grzbiet i wynosi na cichą wodę.
Sporo emocji zażyć można podczas wylądowania w Jaffie!
Lecz przed czemś innem jeszcze należy przestrzec podróżników.
Radzę stanowczo unikać wynajęcia osobnej szalupy.
Proszę spojrzeć na drabów, trzymających wręku radło steru!
Któż od pierwszego rzutu oka nie zrozumie, że są to piraci właściwie ex-piraci, a najczęściej nawet już synowie piratów. Chociaż, jak mi opowiadano, nie brak tu jeszcze i czynnych piratów, trudniących się handlem żywym towarem oraz pospolitem przemytnictwem.
Pokazywano mi dwóch takich wspaniałych „szakalów morskich“. Znam nawet imiona ich.
Piękne okazy! Proszą się same pod pędzel Adama Styki!
Spodnie białe, jedwabne, a tak szerokie, że możnaby z nich uszyć materace na dwa łóżka; kurta krótka, haftowana w srebrne esy — floresy; szeroki pas kaszmirowy z zatkniętą za nim długą fajką; na głowie — fez czerwony, na gołych nogach – trepki z żółtego safjanu. A te ich oczy baczne, świdrujące, ciągle głodne? A te nosy orle, drapieżne? A te wąsy... starannie skopjowane z ilustracyj, na których średniowieczni piraci, ci dumni władcy morza Śródziemnego, zuchwale „abordażują“ fregaty hiszpańskie i włoskie!


JAFFA. LĄDOWANIE PIELGRZYMÓW

Taki malowniczy sternik, zamaniwszy naiwnego pasażera, który wynajął dla siebie osobną szalupę, odpływa na kilometr od okrętu i grzecznie rozpoczyna rozmówkę w języku francuskim lub... rosyjskim.
Zresztą może też przemówić po turecku lub grecku. Tylko po angielsku, mimo, że jesteśmy już w mandatowej kolonji Wielkiej Brytanji, wspaniały sternik nie umie nic innego wyrazić, oprócz: „sir“ i „pound“. To ostatnie słowo jest bardzo ciężkie, boć kosztuje całe 43 złote!
Rozmowa toczy się zawsze stereotypowo:
Sir zdąża do Jerozolimy?
— Tak!
Sir jest bogaty, skoro przybywa tu zdaleka?
Ostrożność instynktowna zmusza przybysza do milczenia.
— No tak, sir jest bogaty... — wzdycha radośnie drab w szerokich spodniach i czerwonym fezie — Ileż to, sir, ma zamiar zapłacić mi za szalupę?
— Przecież mówiliście, że odwieziecie mnie za jednego funta?
One pound? Ja? Ja mówiłem?! Nie! Bogaty sir zapłaci mi five pounds!
— Pięć funtów! — oburza się pasażer — Nigdy! Jeden funt, jak było umówione! Je—den funt!...
Trés bien... karaszo... — z uśmiechem zgadza się właściciel szerokich spodni.
To mówiąc, siada i zaczyna spokojnie nabijać fajkę.
Wioślarze, nędzni, opaleni na węgiel niewolnicy draba szczerzą zęby obleśnie i kręcą w brudnych palcach grube papierosy.
— Proszę płynąć! — woła pasażer.
— Mamy czas! mruczy drab w fezie — Postoimy do wieczora jeżeli... wyciąga dłoń i zakrzywionym palcem dziobie ją, dodając:
— Tu kłaść five pounds...
Zwykle heca ta kończy się na wypłaceniu pięciu funtów i rzadko kiedy uda się pasażerowi coś-niecoś wytargować.
Miałem i ja taką przeprawę z szerokiemi spodniami z jedwabiu, z czerwonym fezem i żółtemi pantoflami.
Ponieważ jednak spotykałem w swojem życiu drabów wszelkich gatunków, różnych temperamentów i wszystkich ras, więc wcale mię to nie zaskoczyło i nie zdziwiło.
Odparłem spokojnie:
— Jak pięć funtów, to pięć funtów! Trudno! Oto jeden funt, a resztę dopłacę w porcie, gdyż muszę zmienić czek... Leży w tej kieszeni razem z rewolwerem...
Drab nachmurzył czoło, zerknął podejrzliwie na mnie i skinął na wioślarzy.
Popłynęliśmy szybko naprzód.
W porcie drab w lot wyniósł moje bagaże i, wskoczywszy do szalupy, odpłynął.
— Hej! — krzyknąłem — Chodźmy zmienić czek!
Zaśmiał się wesoło, rzekłbyś, koń zarżał, i skinął ręką niedbale.
— Salam, drabie miły! — pomyślałem, patrząc w ślad szalupy, która mknęła po inną, być może, bardziej naiwną ofiarę — nieobytą z opryszkami portowymi.
Jestem w Jaffie...
Urzędnicy policyjni i celnicy — Żydzi i, o dziwo! prawie wszyscy mówią po polsku i są dla mnie nader życzliwi. Przepuścili mnie poza kolejką, walizek nie oglądali. Lekarz, na którym cięży obowiązek wyławiania chorych na dezynterje tyfus, cholerę, dżumę i trachomę, spojrzawszy na mnie zapytuje:
— Z Warszawy? Cóż tam słychać? Piękne miasto! Proszę o paszport!
Przykleja do niego jakiś papierek z pieczęcią, życzy mi przyjemnego pobytu w Palestynie i doradza, abym natychmiast zwiedził Tel-Awiw.
— Bardzo ciekawe miasto!... — zapewnia mnie.
Przewodnicy, pośrednicy, właściciele samochodów — przeważnie Żydzi, żaden z nich jednak nie zarobił na mnie. Nie było w tem mojej inicjatywy.
Tragarze-Arabowie odrazu odróżniają pasażera Izraelitę od innego cudzoziemca. Do Izraelity nie zbliżają się nawet, zostawiając go na pastwę rodaków jego. Zato nikogo innego ze swoich rak nie wypuszczą i nie pozwolą aby na nim zarobił Żyd.
W jednej chwili narają mu Araba pośrednika, ten podstawi szofera-Araba, tamten poleci mu arabski hotel, arabską restaurację i kawiarnię, arabskie sklepy, a nawet arabskiego oberwańca, sprzedającego angielsko-palestyński dziennik, — mały świstek papieru, anemiczny, blady jak dziecko, chore na robaki.
Jakiś elokwentny Arab wsadził mnie do dobrej maszyny, szybko ułożył bagaże i oddał mię w opiekę szoferowi — przystojnemu, młodemu Arabowi.
Mam mu zapłacić jednego funta palestyńskiego za przejazd do Jerozolimy i za zwiedzenie Jaffy.
— Czy nie pojedziemy przez Tel-Awiw? — zapytałem szofera.
— Nie, panie! — odparł szorstko. — Nie radzę jechać tam! Śmieszne, nieciekawe miasto...
— Dlaczego „śmieszne?“ — zadałem pytanie, uderzony nie tyle tem określeniem, ile tonem Araba.
Wzruszył ramionami i mruknął:
— Żydzi urządzają się tam na dobre, tak, jak gdyby zamierzali pozostać na zawsze...
— No, przecież... — zacząłem — „Jewish home[1] zagwarantowane zostało przez Anglję.
Szofer obejrzał się nagle. W oczach jego spostrzegłem migotliwe błyski ni to ironji, ni to gniewu.
Znowu podniósł ramiona i odparł:
— Gdy morze jest zbyt blisko, nikt nie jest pewien brzegu.
— Geolog, czy co u licha?! — pomyślałem i kazałem wieźć się do Jaffy.
Szofer wyjechał za bramę portu i jął kluczyć w labiryncie wąskich, brudnych, zgiełkliwych uliczek. Znam te widoki, nawąchałem się w swojem tułaczem życiu tych zapachów łoju baraniego, tytoniu z nargile, skór, potu wielbłądziego i ludzkiego, kawy i mdłych pachnideł wschodnich. Nic nowego! Muzułmańskie miasto gorszego gatunku. Traci już swój styl i wdzięk. Wszędzie tkwią policjanci-Arabowie w hełmach i mundurach „chaki“ z numerkami mosiężnemi na kołnierzach i z białemi maczugami w opalonych dłoniach.
Mój szofer zatrzymał się nagle i mówi do mnie:
— Palarnia wschodnia...
— Znam to z Maroka, Sudanu i Bombaju — odpowiadam.
— Pan może tu zamówić tańce... Piękne tancerki, młode... — usiłuje skusić mnie Arab.
— Proszę jechać dalej! — wołam niecierpliwie.
Ruszamy, lecz po chwili samochód znowu staje.
— Największy sklep z dywanami i starożytnościami wschodniemi — objaśnia szofer.
— Nie mam zamiaru nic kupować — bronię się. — Chcę zwiedzić Jaffę...
— Pan nie potrzebuje nic kupować... Warto obejrzeć! — nalega szofer i już otwiera drzwiczki.
Poważny kupiec robi salam i kłania się nisko.
Wchodzę do wnętrza sklepu. Pachnie stęchlizną zleżałych tkanin, kurzem i trochę piżmem, najlepszym środkiem ochronnym na mole i szczury.
Zresztą panuje tu przyjemny chłodek, który jest bardzo pożądany, bo dzień — słoneczny, skwarny, coś około 52 stopni Celsjusza.
Wycieram spocone czoło i rozglądam się ostrożnie, aby zbytnio nie zachęcić kupca.
Oznajmiam mu wręcz, że nic nie kupię.
Arab uśmiecha się łagodnie i klaszcze w dłonie.
Chłopak w białym, powiewnym burnusie stawia przede mną mały stolik, a po chwili tacę z zimną wodą sodową i lodami.
Znam się na etykiecie wschodniej, więc z apetytem zjadam lody i popijam wodę, patrząc na kobierce, makaty i haftowane pasy, rozkładane przez kupca.
— 100 funtów! 80! Pięćdziesiąt! A to za bezcen — bo tylko trzydzieści! Mogę sprzedać nawet na raty... Wyślę panu do Warszawy... Mam tam klientów... „Gawaritie pa ruski?“
Objaśniam, że te czasy, gdy Polacy musieli mówić „pa-ruski“ minęły bezpowrotnie. Arab słucha uważnie, wzdycha nagle i szepce:
— Jesteście bardzo szczęśliwi! Odzyskaliście ojczyznę swoją... tymczasem my...
— Czy nie jesteście zadowoleni? — pytam, z ciekawością oczekując odpowiedzi.
Arab milczy przez chwilę, wreszcie macha ręką i każe chłopakowi pozbierać rozłożone przede mną rzeczy. Zamiast odpowiedzi pyta się:
— Jakżeż się to stało z Polską i jakżeż radzicie sobie sami teraz?
Spędziłem pół godziny w sklepie uprzejmego, inteligentnego kupca. Żeby się odwdzięczyć za poczęstunek, nabyłem u niego kilka drobiazgów i wyszedłem.
Szofer mój zmusił mnie jeszcze do wypicia filiżanki kawy w dużej kawiarni na bazarze. W niezliczonych sklepikach, na straganach i wprost na ulicy, w koszach mienią się wszelkiemi barwami przeróżne owoce. Żółte plamy pomarańcz, złociste stosy cytryn, koszyki palmowe, pełne fjoletowych fig, rumiane, rozpęknięte granaty, a nawet, chociaż to pora jeszcze nieodpowiednia, tu i ówdzie wiszą w cieniu bursztynowe i ametystowe grona wina i pęki zielonych, srebrzystym puszkiem okrytych migdałów...
Szofer, spostrzegłszy mój zachwyt, wiezie mnie bocznemi ulicami za miasto i okrąża go już nie asfaltowaną szosą, lecz drogami, po których kroczą wielbłądy, obarczone belami wełny, i biegną ponure osiołki, uginając się pod ciężkiemi worami.
Spostrzegam teraz, że Jaffę otacza wspaniały wieniec sadów i winnic. Wśród tego morza drzew i krzaków owocowych, miasto wznosi się, jak jakiś nieznany klejnot w oprawie ze szmaragdów, chryzolitów, rubinów, hjacentów i żółtych topazów; całą tę bachanalję barw wchłania bez śladu tafla morza, które lśni się i mieni, niczem gładko odpolerowany blat z najczystszej lapislazuli, ulubionego przez faraonów kamienia.
Faraonów... Cóż chcecie?!
Stare mury, leżące obecnie w rumowiskach, widziały wszak wojowniczego Tutmesa III — syna boga Ra, władcę Egiptu.
Zresztą, nie jedno widziały te stare gruzy, po których pną się teraz łozy winne! Filistynowie, wojska izraelskiego króla Dawida, kwadrygi dumnych władców Asyrji — Sennacheriba i Nabukadnezara — króla babilońskiego, zastępy Cyrusa i Aleksandra Wielkiego, wojownicy szlachetnych i tragicznych Machabeuszów, a po nich inni bez liku panowali tu krócej lub dłużej, a w gruncie rzeczy — przez jedną zaledwie, nieuchwytną chwilę, oznaczoną na wielkim zegarze kosmosu.
Zupełnie słusznie starożytni mieszkańcy tego miasta nadali mu nazwę Jaffy, raczej — Jafo, co odpowiada słowu „Piękny“
Istotnie okolica i morze są tu urocze, a samo miasto, jak każde, zresztą, inne, istnieje dla kontrastu, dla podniesienia piękna natury przez porównanie z zachwaszczającym i plugawiącym ją banalnym tworem rąk ludzkich.
Zawdzięczając przejażdżce dokoła Jaffy, miałem sposobność rzucić okiem na wzgórze Dżebel Tabitha. Jest to miejsce pielgrzymek chrześcijan i muzułmanów; znajduje się tam, zgodnie z podaniem, grobowiec cnotliwej wdowy, imieniem Tabitha, którą wskrzesił apostoł Piotr.
Św. Piotr, opoka Kościoła, mieszkał w Jaffie.
Mój szofer pokazał mi mały meczet, zbudowany na miejscu, gdzie stał domek Szymona-skórnika i gdzie miał widzenia i słyszał głos z Nieba Piotr, Apostoł Chrystusa — Mesjasza.
Samochód wybiega na szosę.
Arabowie pod kierownictwem angielskiego dróżnika naprawiają asfalt.
Szofer zatrzymuje maszynę i wskazuje na miasto.
Nad Jaffa góruje kościół św. Piotra i gmachy przytułku dla pielgrzymów.
Należą do Franciszkanów, jak zresztą prawie wszystko, co należy do katolików w Ziemi Świętej.
Strzelają ku górze cienkie minarety meczetów, niżej — zwarta ciżba płaskich dachów i głębokie koryta wąskich, krętych uliczek.
Na wyjeździe z miasta — szemrze fontanna w cieniu sykomory.
Jak zwykle, połączona jest z jakąś legendą. U wschodnich narodów wszystko posiada swój cień, ciągnący się z otchłani wieków. Cieniem tym jest legenda.
Na lewo od szosy, w pewnem oddaleniu, stoją równemi szeregami budynki nowoczesne, powiedziałbym nawet, modernistyczne.
— Co to jest? — pytam.
Szofer niedbale kiwa ręką i tonem niechętnym rzuca przez zęby:
— Tel-Awiw...
Jednocześnie puszcza gaz i gwałtownie pędzi naprzód.
Chłodzący, ożywczy prąd powietrza orzeźwia mnie. Od morza zalatuje wonny powiew jego.
Słońce złote, jaskrawe... Złote i różowe wydmy piaszczyste — ostatni gońce morza.
Pierwsze pola uprawne!... Co za kontrasty! Ogromny traktor amerykański o piętnastu lemieszach tnie bruzdy na roli, należącej do kolonistów żydowskich. Obok kroczy Arab, wparty ogorzałemi ramionami w radło drewnianego pługa. Ten narząd nie posiada ani kawałka żelaza: tylko drewno, powiązane rzemieniami, a lemiesz — z zakrzywionego sęka. Wielbłąd, okryty kłakami wełny, wlecze za sobą ten pierwotny pług i ryczy jękliwie.
Nie inaczej chyba cięli skibę doliny Saronu najbliżsi potomkowie Abrahama, Izaaka i Jakóba.
Witam cię rzewnie, nieśmiertelny pługu drewniany!
Walczysz dzielnie o swój byt i nie spocząłeś dotąd w żadnem muzeum.
Jest w tem coś mistycznego!
Mimowoli przychodzą mi na myśl podania, brzmiące jednakowo u wszystkich ludów i ras.
Nieśmiertelni bogowie dali ludziom trzy przyrządy cywilizacyjne.
Były to: pług, warsztat garncarski i przyrząd tkacki.
I, o dziwo! Przetrwały od zamierzchłych czasów, kiedy bóstwa Egiptu, Hellady i mityczny imperator chiński, Ju, nauczyli ludzi uprawy roli, sporządzenia naczynia z gliny i przemiany włókna roślinnego na tkaninę.
Najnowsze, najwspanialsze maszyny wynalazców angielskich, amerykańskich i niemieckich niewolniczo naśladują kształty, zawarte w „patentach“ bogów!
Niskie, małe budynki ciągną się wpobliżu szosy.
Biją w oczy reklamy marek benzyny, smarów, opon samochodowych, mydła, biszkoptów angielskich. Czasem szyld kawiarni lub restauracji zatrzyma na sobie wzrok podróżnika.
— „Café Britannia“...
Na szyldach obok napisów angielskich — tajemnicze, kabalistyczne hieroglify hebrajskie i koronkowe pismo arabskie, przypominające znaki stenograficzne.
Na szosie co chwila mijamy pędzące do Jaffy samochody, autobusy, motocykle.
Na wszystkich spostrzegam napisy wyłącznie żydowskie.
— Te maszyny należą do żydów z Jerozolimy i Tel-Awiwu — objaśnia szofer. — Takie słabe maszyny!... Najlepsze posiadają Arabowie i Syryjczycy...
Z obydwu stron drogi ciągną się plantacje pomarańczowe. Dalej za niemi palmy podnoszą pierzaste korony swoje. Coraz częściej widzę duże gmachy murowane. Nad bramami napisy hebrajskie... W oddali — stacja telegrafu bez drutu i budynki koszarowe... Tuż przy szosie stoją małe „bungalow“ z zacienionemi werandkami i ogródkami przed niemi... Są to domki oficerów angielskich.
Na uboczu — kort tenisowy, dalej — boisko piłki nożnej, jeszcze dalej — pole wyścigowe.
Z bocznej ścieżki, biegnącej od koszar, wychodzi na szosę niezwykła grupa.
Angielski żołnierz, wysoki, wiotki, z karabinem na ramieniu, za nim — cywil o twarzy wybitnie semickiej, ztyłu — drugi żołnierz uzbrojony.
Szofer śmieje się cicho. Pytam go, co ma znaczyć ta procesja.
— Złapali żyda — komunistę! Zamknięto go w więzieniu, a teraz żołnierze prowadzą go do sądu.
— Cóż z nim uczynią? — zadaję pytanie.
Przypominam sobie, że jestem w „jewish home“, proklamowanem uroczyście przez lorda Balfoura, a wiem dobrze, że w Polsce podczas występów komunistycznych chyba 80% uczestników stanowią Żydzi. Ciekawość moja rośnie.
Arab uśmiecha się złośliwie i odpowiada:
— Komuniści dostają po dwadzieścia uderzeń kijem, a potem władze wysyłają ich do kraju, skąd przybyli.
Krzyknąłem zdumiony. Cóż to za hałas muszą wszczynać potem liberalni i radykalni żydowscy publicyści?!
Mówię o tem szoferowi.
— Nie! — odpowiada stanowczo. — Oni sami nie chcą mieć u siebie komunistów! Mają nawet pewnego wysokiego urzędnika, który odznacza się bezwzględnością dla komunistów.
— Dziwne to — pomyślałem. – a jednocześnie pouczające i znamienne! Żydzi, przystępując do pracy twórczej w Palestynie, odrzucają wywrotowe i burzycielskie ideje, zrodzone w głowie Marksa i Lenina!
Myśląc o tem, instynktownie spojrzałem na szyld, zawieszony nad jakimś budynkiem. Przejeżdżaliśmy właśnie przez małą mieścinę.
— Er-Ramleh — objaśnia szofer.
Jest to obca nazwa, nic mi nie mówiąca. Zaglądam do mapy.
— Na Boga! Jestem w Arymatei! Tu miał swój dom dekurjon Józef, który pogrzebał ciało Nauczyciela we własnem grobowcu w Jerozolimie.
Ziemia Święta przemówiła do mnie po raz pierwszy.
W kwadrans później — nowa, pamiętna nazwa — Emmaus.
Wioska Emmaus, w której Chrystus po zmartwychwstaniu zjawił się dwom uczniom swoim, jak zapisał ewangielista Łukasz ze słów jednego z nich — Kleofasa.
Wzruszenie głębokie ogarnia mnie.
Jestem na Ziemi Świętej, do której przez dwadzieścia długich wieków tęskni dusza świata chrześcijańskiego.
W wąwozach i na szczytach nagich, okrytych osypami gór stoją kościoły, klasztory, baszty, widnieją jakieś ruiny, zwaliska dawnych budowli.
Szofer monotonnym głosem recytuje:
— Dawna twierdza krzyżowych rycerzy w Latrumie... Rzymskie ruiny w Emmaus... Tam dalej — studnia Hioba i klasztor... Te zwaliska w cieniu zielonych dębów — to meczet derwisza Aali.
Przejeżdżamy koło Kariathiarim z kościołem XII wieku, zbudowanym na fundamentach rzymskich koszar.
Na tle różowych, najeżonych skałami gór wznoszą się zielone pagórki, uwieńczone wioskami Arabów, meczetami, a często ruinami tylko. Wjeżdżamy w wąski, kręty wąwóz; spotykamy tu konne patrole policji angielsko-palestyńskiej, w której służą wyłącznie Arabowie.
Sprawia mi to przykrość. W Ziemi Świętej nikomu nie powinno zagrażać niebezpieczeństwo! Dopiero później dowiedziałem się, że w nocy nie można bez ryzyka wychodzić nawet poza przedmieścia Jerozolimy, chociaż ma w niej wspaniałą siedzibę swoją wysoki komisarz Wielkiej Brytanji i pałac — Patrjarcha-kardynał.
Na zboczach gór rosną zasadzone niedawno nędzne, anemiczne cyprysy i eukaliptusy. Jest to „forest of Balfour“ — lasek na cześć Balfura. Doskonały ten pomnik dla szlachetnego lorda dopomoże zalesieniu jałowych gór. Praktyczny pomysł!
Samochód wbiega krętemi wirażami na przełęcz górską i ślizga się nadół do głębokiej, wąskiej doliny, otoczonej zwisającemi skałami.
Tu i ówdzie, jak zresztą wszędzie w Palestynie, spostrzec można jakieś ruiny, gdzie-niegdzie ubogie pola durra, niezawodny znak, że należą do Arabów.
Widocznie w fałdach górskich w ukryciu czają się drobne osiedla tubylców.
Istotnie po zboczach potrzaskanych i popękanych spychów biegną węże ścieżek, czasami sznur wielbłądów wynurzy się z poza skał.
Zdobywamy jeszcze jedną przełęcz, na którą podnosimy się krawędzią górskiego masywu.
Widzę wdole nagie skały, ruchome plamy stłoczonych głowa przy głowie stadek owiec; na zwałach kamieni tkwi pastuch w brunatnym burnusie, wsparty na kiju pasterskim. Kwilą kanie, fruwają skowronki skalne i barwne kraski.
Wreszcie samochód wbiega na szczyt góry.
W cieniu skał odpoczywa grupa pielgrzymów. Starcy z workami na plecach i z sękatemi laskami, sędziwe i młode kobiety w czarnych sukniach, przypominających habity zakonne, i w białych chustkach na jasnych włosach siedzą w milczeniu.
Ludzie ci patrzą przed siebie zachwyconym wzrokiem.
W oddali na wysokiej górze, w złocistej mgle słonecznej kreślą się niewyraźnie zarysy wysokiej wieży z płonącym nad nią krzyżem, na prawo w dolinie ciągną się obszerne zabudowania. Nad niemi wznoszą się pękate, okrągłe kopuły z podwójnemi krzyżami i płynie monotonna fala dalekich jeszcze dzwonów.
Szofer staje, bo chce obejrzeć maszynę.
Wychodzę na drogę i zbliżam się ku pielgrzymom.
W tej chwili rozlega się śpiew ich. Poznaję język rosyjski.
Brzmią rzewną radością słowa psalmu:

„Weseliłem się z tego, co mi powiedziano: Pójdziemy do domu Boga!
Stawały stopy nasze w sieniach twoich, Jeruzalem!
Jeruzalem, które się buduje, jako miasto, którego uczestnictwo społeczne!
Bo tam wstępowały pokolenia, — pokolenia Pańskie: świadectwo Izrael, ku wyznawaniu imieniu Pańskiemu...“

Był to psalm CXXI, którym pielgrzymi tradycyjnie witają święty gród, ujrzawszy z tej góry pierwsze krzyże na górze Oliwnej.
Gdy pielgrzymi skończyli śpiewy i zaczęli zbierać szczupłe tłomoczki i koszyki, wdałem się z nimi w rozmowę.
Była to grupa emigrantów rosyjskich z różnych krajów, po których rozproszyła ich krwawa ręka rewolucji. Posłyszałem kilka znanych nazwisk.
— Straciliśmy nadzieję na powrót do ojczyzny i na jej odbudowę — mówił mi stary pielgrzym o oczach szeroko rozwartych, męczeńskich niemal. — Pozostało nam tylko jedno: prosić Boga, aby raczył uczynić cud i wskrzesić ukrzyżowaną Rosję... Widzi pan te kopuły w dolinie. Jest to klasztor prawosławny, gdzie podobno pogrzebana została siostra imperatorowej, cnotliwa przeorysza, wielka księżna Elżbieta, zamordowana przez bolszewików... A tam na górze Oliwnej połyskują krzyże na dzwonnicy katedry naszej!... Tu pozostały jeszcze szczątki dawnej, wspaniałej, potężnej Rosji!
Cała grupa żegnała mnie słowami pobożnemi na modłę klasztorną:
— Niech Bóg prowadzi szczęśliwie! Z Bogiem!
Chciałem im zabrać ze sobą cztery osoby, najbardziej znużone i słabe.
Pielgrzymi podziękowali, lecz odmówili.
Gdy samochód ruszył, rozpoczęli następny psalm:

„Ku Tobie podnosiłem oczy moje, który mieszkasz w niebiesiech.
„Oto jako oczy sług w rękach panów swoich, jako oczy służebnic w rękach pani swojej, — tak oczy nasze do Pana, Boga naszego, aż się zmiłuje nad nami“...

Śpiew zamilknął w oddali.
Mijamy kilka posterunków policyjnych.
Samochód wbiega na nową górę. Stąd widzę wyraźnie stłoczone mrowisko miasta, kopuły świątyń, dzwonnice, minarety, tu i ówdzie skrawek starych, zębatych murów, — murów jerozolimskich!
Na prawo od drogi pięknie utrzymany cmentarz.
Przed bramą stoi biały krzyż z czarnym mieczem, głębiej — monumentalna kaplica i odchodzące od niej białe skrzydła, okryte napisami. Wszędzie klomby kwiatów otaczają niskie białe grobowce.
Szofer objaśnia mi, że jest to cmentarz, gdzie są pochowani angielscy oficerowie i żołnierze, polegli podczas zdobycia Jerozolimy przez generała Allenby w dobie wojny światowej.
Przejeżdżamy most i — przedmieście świętego miasta otacza nas. Tłoczno i zgiełkliwie na ulicach. Odróżniam od pierwszego spojrzenia rasę mieszkańców. Są to Żydzi.
Niewysokie, najczęściej piętrowe domki murowane, upstrzone szyldami, ciągną się wzdłuż ulic, pełnych kurzu i hałasu. Niezawodnie jest to dzielnica handlowa; nad sklepami odczytuję nazwiska przeważnie żydowskie. Kupcy tutejsi, z pewnością, posiadają bliskich krewnych wśród handlarzy na naszych Nalewkach, Lesznie i Dzikiej.
Bije w oczy szyld hotelu: „Hotel Warszawski“, dalej inny, którego właścicielem jest p. Warszawski itd.
Zresztą w Jerozolimie nawet duże hotele należą przeważnie do Żydów: Centralny — do p. Amdurskiego, hotel Allenby — do p. Barskiego.
— Gdzie pan zamierza stanąć? — pyta szofer.
Pytanie to wprowadza mnie w kłopot. Nie mam żadnego określonego planu.
Wreszcie postanawiam jechać do konsulatu polskiego. Tam chyba dadzą mi najlepszą radę.
Samochód przemyka się wzdłuż murów Jerozolimy, wspartych na potężnych skałach.
Niedaleko od bramy Heroda, którą mój Arab nazywa po — swojemu: „Bab-es-Zahireh“, odnajdujemy schludny domek piętrowy, otoczony drzewami i klombami. Nad bramą wisi tarcza z Białym Orłem i napisem: „Generalny Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej“. Przy wejściu fotograf proponuje mi na poczekaniu zrobić zdjęcia, potrzebne do paszportów i innych dokumentów urzędowych. W małym holu kilku interesantów — Żydów, oczekuje na załatwienie swoich spraw.
Wspaniały, przystojny kawas-Arab wita mnie uroczyście i objaśnia, że p. konsul generalny wyjechał do Bejrutu na ekshumację i przewiezienie do Polski zwłok generała Józefa Bema, znanego na Wschodzie jako Murad-pasza. Urzęduje zaś wice-konsul, p. Jerzy Statkowski.
Proszę kawasa o oddanie p. Statkowskiemu mego biletu wizytowego.
Pan wice-konsul przyjmuje mnie bardzo uprzejmie i dziwi się, że nic o mojej podróży do Ziemi Świętej nie wiedział.
Opowiadam mu, że stało się to nagle. Tęsknota do słońca i odpoczynku od zgiełkliwej Warszawy spowodowała mój wyjazd.
W godzinę później, czyli po skończeniu urzędowania w konsulacie, miałem już wspaniały przytułek. Stanąłem w austrjackiej „Gospodzie Św. Rodziny“.
Pięknie utrzymany gmach, mnóstwo kwiatów, klasztorne, przestronne kurytarze, zacieniony, wysoki i duży pokój, z oknem na ogród.
Dwie niemłode, uprzejme służące pomogły mi wypakować, ułożyć moje rzeczy i rozwiesić ubranie.
Przełożonym gospody jest monsignor, dr. Frank Fellinger, który ma do pomocy księdza-Czecha, Antonina Klevetę, z djecezji w Ołomuńcu.
W tem połączeniu austrjackiego biskupa z księdzem czeskim tkwi pewna kombinacja polityczna. Rząd czeskosłowacki zażądał od Austrji, aby gospodę uznać za wspólną, a to z tego powodu, że na budowę jej użyte były ofiary z całego imperjum Habsburgów. Ponieważ datki szły też i z Czech, rząd rzeczypospolitej czechosłowackiej wyrobił dla swoich pielgrzymów prawo korzystania z gospody Św. Rodziny. Czyżby Polacy z zaboru austrjackiego nie brali udziału w zbieraniu składek na „Gospodę“?
Z prawdziwą przyjemnością i wdzięcznością wspominam swój pobyt pod opiekuńczemi skrzydłami monsignora Fellingera. Lepszego miejsca dla siebie znaleźć nie mogłem! Cieszyłem się tam również szczególnemi względami personelu, nie wyłączając oddźwiernego.
Był to niemłody już Arab, ciągle się niańczący z małą dziewczynką, może 4-letnią.
Jakież było moje zdumienie, gdy się dowiedziałem, że wspaniały kawas naszego konsulatu jest synem tego oddźwiernego! Mała dziewczynka zaś była... córką tegoż cerbera „Gospody“.
Różnica wieku pomiędzy bratem a małą siostrzyczką jego wynosić musiała conajmniej lat 25!
Widocznie słońce, upały i atmosfera Wschodu mają swoje dobre strony!
Spożyłem doskonały obiad w refektarzu gospody i wypiłem butelkę bardzo smacznego wina palestyńskiego.
Przewiewna i zimna sala posiada łukowate, potężne sklepienia, ozdobione herbami różnych dzielnic dawnej monarchji Habsburgów.
Gości w tym sezonie było mało. Oprócz trzech stałych: Anglika, zamiłowanego w archeologji, siwej lady-malarki i wysokiego urzędnika-Araba, przybyła tu niewielka grupa Amerykanów i Amerykanek. Byli to moi towarzysze z „Azji“.
Czują się oni tu trochę nieswojo.
Surowa, ascetyczna twarz i zimne oczy monsignora nie usposabiają Amerykanów do rozmów. Zamieniają pomiędzy sobą zaledwie krótkie zdania głosami przyciszonemi.
Co do mnie, podobał mi się bardzo biskup Fellinger, uczułem do niego żywą sympatję! Lubię takich twardych, niezłomnych ludzi obowiązku i powołania.


JEROZOLIMA. BAZYLIKA GROBU ŚWIĘTEGO
Chcąc sprawić przyjemność memu druhowi — Kornelowi Makuszyńskiemu, powracam jednak do wina. Czerwone wino palestyńskie przypomina mi algierskie Kebir i średnie gatunki burgundów, nie najwyższe, lecz dostatecznie miękkie i wystałe, aby je pić z przyjemnością... w znacznej nawet ilości.

Najlepsze gatunki win krajowych wypuszczają piwnice „Riszon l’ Cion“; niegdyś należały one do Rotszylda, który odstąpił winnice swoje z całem urządzeniem kooperatywie żydowskiej; wybitni specjaliści kierują tem ogromnem przedsiębiorstwem, stanowiącym ważny atut w budżecie Palestyny.
Po obiedzie wszedłem na taras, urządzony na szczycie Gospody.
Ujrzałem Jerozolimę, pławiącą się w szkarłacie i złocie.
Dzwonnice kościołów, minarety i czarne cyprysy, strzelały ku niebu ponad płaskie dachy domów arabskich i żydowskich.
Na prawo — miasto wznosiło się coraz wyżej, aż się kończyło na szczycie wzgórza okrągłą kopułą z samotnym krzyżem.
Gdziekolwiek skierowałem wzrok swój, mimowoli ogarniał on całe miasto, lecz szybko powracał do tej kopuły z krzyżem, niby pociągany tajemną siłą.
Na tarasie zjawił się służący Gospody. Poznałem go, bo krzątał się przy stole, pomagając mile uśmiechniętym Marji i Luizie.
Wskazałem na kopułę i zapytałem o nią.
— Tam? Przecież jest to bazylika Grobu Jezusa Chrystusa! — zawołał.
Słowa te padły, jak uderzenie pioruna.
Wszystko zmieniło się odrazu.
Słońce świeciło inaczej — tęskno, jakgdyby przez łzy.
Serce ścisnęło mi się przeczuciem wzruszeń i przeżyć nieznanych.
Radość, która nie opuszczała mnie od chwili wylądowania w Ziemi Świętej, nagle przygasła.
— Grób Jezusa Chrystusa... Miejsce śmierci Syna Człowieczego... wielkiej tajemnicy zmartwychwstania Syna Bożego, który zjawił się by w trzy dni potem we wsi Emaus i przez Kleofasa posłał pierwszą wieść o sobie strwożonym, zrozpaczonym Apostołom, i, kto wie, dręczonym być może, zwątpieniem ciężkiem, gryzącem, jak o tem czytamy u Ewangelistów.
Czyż mogły ukoić trwogę jedenastu uczniów Chrystusa kobiety, które widziały w pustym grobowcu Anioła, przypominającego im przepowiednię Mistrza, gdy ten nauczał był jeszcze w Galilei?
Zwątpienie i rozpacz musiały trapić Piotra, Pawła, Łukasza, Marka, Jana i innych, którzy za Chrystusem przybyli do Jerozolimy.
Tak! nie mogło być inaczej! Wyczuwa się to szczególnie w ewangelji Łukasza (XXIV, 17–25).
„Kleofas i towarzysz jego w drodze z Jerozolimy do Emaus spotkali Chrystusa, lecz nie poznali Go.
Chrystus rzekł do nich: „Cóż to są za rozmowy, które, idąc, macie między sobą, a jesteście smętni?“
Kleofas odparł:
„Tyś sam gościem w Jerozolimie, a nie wiesz, co się w nim w te dni działo.“
Którym On rzekł: „Co?“
I rzekli: „O Jezusie Nazareńskim, który był mąż-prorok, potężny w uczynku i mowie przed Bogiem i wszystkim ludem. A jako przedniejsi kapłani i przełożeni nasi wydali Go na skazanie śmierci i ukrzyżowali Go. A myśmy się spodziewali, iż On miał był odkupić Izraela, a teraz nadto wszystko dziś trzeci dzień jest, jako się to stało.“
Kleofas opowiedział o widzeniu niewiast i o tem, że apostołowie obejrzeli grób Ukrzyżowanego, „ale samego nie naleźli“...
Oburzenie ogarnęło Chrystusa, bo odpowiedział im w uniesieniu:
„O głupi i leniwego serca ku wierzeniu temu wszystkiemu, co powiedzieli prorocy!“
Nie mogli ci ludzie — pozostawszy bez Nauczyciela, porzucić myśli o Synu Człowieczym i wierzyć odtąd jedynie w Syna Bożego, który miał zmartwychwstać.
Tam pod tem wzgórzem szukali Go i nie znaleźli.
Golgota...
Służący dodaje:
— Tuż przed Gospodą przechodzi droga krzyżowa...
Przechyla się przez parapet tarasu i wskazuje mi wąską uliczkę, przez którą jechał dziś od bramy „Bab Sitti Mariam“ mój samochód z szoferem Arabem.
Milczę, pochłonięty myślami i wspomnieniami.
Służący ciągnie dalej, wskazując na lewo.
— Tam, gdzie wznosi się ta duża kopuła z półksiężycem i te wysokie cyprysy — to meczet Omara; tam niegdyś stała świątynia Salomonowa...
Tak nagle przemówiła do mnie tradycja religijna i cała historja Ziemi Świętej, pierwsza historja, której uczyliśmy się w dzieciństwie...
Radość moja rozwiała się. Na jej miejsce przyszło rozrzewnienie i owładnęło mną.
Jestem u samego źródła naszej wiary.
Będę chodził po ziemi, którą stąpał cichy, łagodny Nazareńczyk, Syn Człowieczy, zdradzony i wydany przez Judasza, i on-że Syn Boży, uwielbiany i czczony przez setki miljonów ludzi, w znoju i męce oczekujących spełnienia na ziemi nauki miłości, głoszonej przez Niego prawie dwa tysiące lat temu...
Nagle wypłynął w pamięci mojej cmentarz wojskowy przy drodze do Jerozolimy, ślady okopów, zagrody z drutu kolczastego.
Wojna, rozlew krwi, przekleństwa, jęki konających, ostatnie przedśmiertne rzężenie, łzy rozpaczy...
— O, Boże Wielki! Sędzio najwyższy i najsprawiedliwszy!
W mroku wieków minionych oświeciłeś wtajemniczeniem ludzi cnotliwych i uczyniłeś z nich Proroków Prawdy Twojej. Ludzie nie uwierzyli im, korzyli się przed złotym cielcem i nieczyste życie pędzili.
Syna Swego, ucieleśnioną postać Swoją, posłałeś na ziemię, potem i krwią zbroczoną, zatrutą ohydą grzechów, boś ustami Proroków obiecał przyjście Mesjasza-Zbawiciela, torującego drogę Duchowi.
Ludzie umęczyli Zbawiciela i ukrzyżowali, a naśladowców Jego ścigali bez miłosierdzia.
Zwyciężyła jednak prawda Nauki Jego, głoszonej przez Człowieka i Boga.
Usta nasze odtąd chętnie powtarzają słowa Jego, serca zaś pozostają zimne, dusze — złości i zawiści pełne.
Nauką Chrystusową, jak gdyby płaszczem, otulamy postać naszą, a w zwojach tkaniny jego ukrywamy sztylet i truciznę.
Słowami Ewangelji zwodzimy braci naszych, dla których pogardę czujemy i nienawiść.
Lecz wierzę, że jesteś wszechmocny!
Wierzę, że stanie się tak, jak było w wielkiej chwili tworzenia.
Słowo Twoje ciałem się stanie.
W ciało i czyn obrócą się łagodne, w miłości poczęte słowa Twoje — głoszone przez Syna Człowieczego i Syna Bożego, — cichego Nauczyciela z Galilei, tu na szczycie Golgoty krwią swoją kreślącego alfę i omegę jedynej Prawdy!

∗             ∗

Szybko opuściłem taras i wyszedłem na ulicę.
Dusza moja, strwożona i żądna modlitwy, dążyła na szczyt wzgórza stracenia, gdzie pamiętnego, straszliwego dnia stanęły trzy krzyże.
Ciała trzech mężów zwisały z nich.
Dwóch zbrodniarzy i — jednego, nad którym żołdacy umieścili tablicę ze znakami J. N. R. I. „Jezus Nazareńczyk, król Judejski“, — słowa z krucyfiksów, przed któremi modlić się uczyły nas w zaraniu dzieciństwa matki nasze...






  1. Żydowskie ognisko domowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.