Gasnące ognie/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Śladami męki
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
ŚLADAMI MĘKI.

Od pretorji Piłata do Grobu Zbawiciela droga — nie długa, chociaż nie łatwa nawet teraz, bo w tym nieznośnym skwarze, którym bucha blade niebo i rozpalony kamień murów i jezdni, pnie się ona w górę, aż na szczyt Golgoty.
Niedługa to droga...
Gdy temiż ulicami kroczył Chrystus, padając pod ciężarem krzyża, pod obelgami i ciosami rozwścieczonego tłumu i rozbestwionych żołdaków rzymskich obsypywany, stawała się ona wiecznością niemal...
Z pewnością, zresztą, droga na szczyt wzgórza stracenia była istotnie dłuższą i, niezawodnie, bardziej stromą.
Przecież na miejscu starej Jerozolimy kilka razy wznoszono nowe miasta tejże nazwy. Nic więc dziwnego, że gruzami zasypano wąwozy, zrównano i podniesiono cały teren tak wysoko, że obecna Golgota przedstawia się, jako nieznaczne wzniesienie gruntu.
Prawdziwa droga krzyżowa, na szczęście, leży gdzieś głębiej, ukryta pod warstwą rumowisk dawnych domów Jerozolimy...
Na szczęście...
Tak, bo gdyby nie to, należałoby złorzeczyć całemu światu, a może nawet przeklinać ludzkość chrześcijańską, szlochać szlochem ciężkim i miotać się w rozpaczy.
Tuż naprzeciwko gmachu, gdzie mieszkam, dwie kobiety — Arabka i Żydówka — biją się, wyrywają sobie włosy, drapią twarze i rzucają sobie wzajemnie straszne przekleństwa aż do siódmego pokolenia. W tych zapasach obrywają najwięcej dzieci, czepiające się spódnic matek i zawodzące żałośnie. Mężczyźni przyglądają się tej scenie spokojnie i poważnie. Dopiero policjant ostudza wojownicze zapędy i rozprasza gawiedź, stłoczoną na zbiegu Drogi Krzyżowej i ulicy Bab el Amud, biegnącej od bramy damasceńskiej.
Hałas, zgiełk, płacz dzieci, brzydkie wyzwiska, wykrzykiwane złemi, ochrypłemi głosami, sprośne żarty wydają się na tem miejscu czemś potwornem i bluźnierczem.
Być może, ożywiają one bezwiednie w pamięci dzień, w którym nienawidzący, podjudzany przez starszyznę żydowską tłum otaczał, bił i potrącał cichego Nazareńczyka, kończącego w pohańbieniu i męce posłannictwo swoje na ziemi.
Oglądam się na stronę i spostrzegam tablicę.
Trzecia stacja!...
Tu Chrystus po raz pierwszy upadł pod krzyżem, tnącym Mu ramiona, znużony ciężką drogą i osłabły od razów, zadawanych Mu przez tych, których miał zbawić.
Teraz uczniowie szkoły żydowskiej bawią się tu w piłkę, ciskając ją o mur i chwytając w powietrzu, krzyczą przytem, śmieją się i kłócą zawzięcie...
Wyryty w białym kamieniu muru napis głosi, że tu żołnierze rzymscy zmusili Szymona Cyrenejczyka, aby dopomógł Zbawicielowi podźwignąć krzyż...
A dalej?
Z publicznej latryny sączy się cuchnąca ciecz i wylewa się wprost na Drogę Krzyżową, na to miejsce, gdzie św. Weronika otarła krew i pot z męczeńskiego oblicza Chrystusowego..
Droga męki pnie się dalej i wyżej wąską uliczką, zatłoczoną przez wielbłądy i osły, pełną przeraźliwych nawoływań i wrzasków. Pod nogami gnój zwierząt pociągowych, pod murem — cuchnący trup białej kotki, a nad nią — czarna chmara much.
Przechodzę pod sklepieniem starej bramy dawnych murów Jerozolimy. Szerokie, zszargane miljonami nóg, śliskie, nierówne stopnie wiodą coraz wyżej.
Pod potężnym łukiem „Bramy wyroku“ przechodził niegdyś Chrystus, dysząc ciężko. Od tych kamieni odbijał się Jego rzężący oddech, szczęk i głuchy turkot ciężkiego krzyża, wleczonego po kamieniach wyboistej drogi.


JEROZOLIMA. DROGA KRZYŻOWA. ŁUK „ECCE-HOMO“

A teraz na tejże bramie małe arabiątka umieściły wesoło śmigające wiatraki z barwnego papieru i pęki żółtych, rozwiewnych serpentyn. Chichoczą bronzowe dzieciaki i zabawiają się znakomicie, plując celnie na głowy przechodniów.
Za bramą, gdzie „Via dolorosa“ skręca nagle na lewo, trafiam do większego jeszcze zgiełku.
Szewcy z hałasem biją młotkami w podeszwy i obcasy trzewików; turkoczą maszyny krawców; rzeźnik wrzeszczy wniebogłosy, zalecając świeżo zabitego tłustego cielaka; mięso istotnie dymi się jeszcze i ocieka krwią; inny, zadarłszy baranowi głowę, rżnie go w ciemnym kącie jatki, z lubością słuchając bulgocącego rzężenia zwierzęcia; Arabowie, Syryjczycy wykrzykują coś ze wszystkich stron, zachwalają różne towary: ten — perkaliki i płócienka, tamten — naczynia szklane i aluminjowe, inny — owoce lub jaskrawe oleodruki biblijne z napisami rosyjskiemi albo niemieckiemi.
Nogi ślizgają się po nierównym bruku, z ostrych, sztorcem postawionych płyt kamiennych, ułożonym, a odpadkami mięsa, zgniłemi pomidorami i figami, skórkami bananów, plwocinami i krwią zaśmieconym.
W zaduchu wąskiej, pozbawionej przewiewu uliczki, nad którą suszy się bielizna, świeżo zdarte ze zwierząt pokrwawione skóry, unoszą się niezliczone chmary much. Skamła ślepy żebrak, okryty wrzodami, i wykrzykuje żałośnie stara Arabka, z wyżartemi przez chorobę nozdrzami i wargami.
Dochodzę do małego placyku, który oznaczyłem sobie na mapie.
Dokoła sklepy sklepiki, stragany. Kupczą tu Arabowie, Ormianie, Lewańtyńczycy, Koptowie i Rosjanie, lecz już zupełnie innemi towarami. Krucyfiksy, obrazy, święte rzeźby z kości słoniowej i perłowej masy, różańce, szkaplerze, pocztówki z widokami Ziemi Świętej, bransoletki, broszki i paciorki z czerwonego południowego bursztynu, zielonego kamienia lub z drzewa oliwnego i palmowego wiszą na wystawach w oknach i leżą w witrynach przed sklepami.
Jakiś bank zaczaił się tuż naprzeciwko furty, wyciętej w grubym nurze.
— Gdzie jest wejście do bazyliki Grobu Świętego? — pytam przechodzącego młodzieńca.
Wskazuje mi ręką na tę furtę i natychmiast dodaje:
Je suis guide qualifie’... Je vous expliquerai tout... Tous renseignements, les plus précis...
Dziękuję i odmawiam się od usług przewodnika.
Uśmiecha się zagadkowo, lecz nie odchodzi, świdrując mnie czarnemi oczyma, bezczelnemi i głodnemi.
Spostrzegłszy zacienioną ławkę pod rozłożystym figowcem, siadam i usiłuję uporządkować wrażenia swoje i uczucia, napełniające mi serce i mózg. Uświadamiam sobie, że jestem wzburzony do głębi, zawiedziony w swych nadziejach i przybity czemś, co boli i nęka.
Czarnooki młodzieniec skrada się i siada obok mnie.
— Tu pan może nabyć najbardziej artystyczne pamiątki... Ten gmach to klasztor abisyński, ten — naprzeciwko należy do Koptów... — zaczyna.
— Jeżeli pan natychmiast nie pozostawi mnie w spokoju, spotka pana wielka przykrość! — odpowiadam z nagle zrywającą się we mnie gwałtownością i patrzę na niego bardzo nieprzychylnie.
Nie odzywa się więcej, lecz i nie opuszcza mnie.
Odwracam się do niego plecami.
Widzę ze swego miejsca cały placyk, otoczony legowiskami handlarzy, i uliczkę, prowadzącą nadół do innej — biegnącej ku „Bramie Wyroku“.
Patrzę na ruchliwe mrowisko ludzkie, a dopływa mnie stamtąd zmieszany, bezładny zgiełk głosów i ciężkie strugi zapachów przeróżnych.
Przypominam sobie etapy krwawej drogi Chrystusa, od chwili wydania Go Żydom aż do skonu, ze słowem: „Spełniło się“ na ustach, zroszonych octem i żółcią.
Tam skrzyżowały się spojrzenia zbolałej Matki i Jej Boskiego Syna, w nędzy i pohańbieniu dążącego na miejsce stracenia, innem znowu — Chrystus przemówił do córek Jerozolimskich, przepowiadając im straszne czasy gniewu Bożego.
Czarna, ponura brama, z panującym pod jej sklepieniem zaduchem i mrokiem wyrasta przed oczami... „Brama wyroku“, na jednym bowiem z jej rogów był niegdyś wywieszony odpis aktu, skazującego,„Króla żydowskiego“ na ukrzyżowanie.
O, rozumiem teraz okrucieństwo rycerzy krzyżowych, którzy pamiętali skargi patrjarchy jerozolimskiego Symeona, ponure kazania Piotra Pustelnika z Amiens i gorący zew papieża Urbana II oraz Ademara, biskupa Puy!
Przypominam sobie, że krzyżowi rycerze, zdobywszy 15 lipca 1099 r. Jerozolimę, w pień wycięli muzułmanów. Sam wódz Gotfryd de Bouillon pastwił się podobno nad wojownikami półksiężyca. Takim samym okrucieństwem zapisali się w dziejach krucjat Boemund z Tarentu, Rajmund hrabia Tuluzy, nieszczęśliwy książę Wolf bawarski i wreszcie król francuski Ludwik IX.
Nie dziwię się też, że muzułmanie mordują świętokradców, schwytanych w Mecce i Medinie — ziemi świętej wyznawców Proroka.
Nie mogę sobie wyobrazić innej formy ich oburzenia na widok chrześcijanina, plującego na posadzkę meczetu lub pijącego wino w przedsionku świątyni.
Czyż nie mogło oburzyć się i popchnąć krzyżowych rycerzy do czynów szalonych serce ich i wiara na widok tego, jak muzułmanie śmiecą, plują, zanieczyszczają drogę, którą kroczył Zbawiciel Świata — potulny, pogodny Nauczyciel z Nazarei?
Dlaczegoż my — chrześcijanie w tejże Jerozolimie zwiedzamy meczet Omara, w Fezie — świątynię Mulej-Idrisa, w Stambule Aja-Sofję, zdejmując obuwie i nakładając słomiane pantofle, gdy tymczasem Arabowie wchodzą do naszych świątyń w Palestynie, jak do hali publicznej i na drodze krzyżowej kupczą i nie chcą uszanować świętej tradycji tego miejsca?
Gdy Chrystus wstąpił do świątyni i ujrzał w niej handlarzy i bankierów, — chłostał ich powrozem i wypędzał z przybytku Bożego.
A my? My już spokojnie spoglądamy na pomiot wielbłądzi i ośli, na ściekającą zawartość ubikacyj arabskich, na zgniłe owoce i trup kotki, — tam, gdzie wieki minione pod ziemią ukryły ślady stóp Syna Bożego!?

Turcy-muzułmanie przez kilka stuleci pozostawali władcami tej ziemi i ustalili istniejący stan rzeczy.

JEROZOLIMA. RZEŹNIK NA DRODZE KRZYŻOWEJ
Mandatarjusze — Anglicy i Francuzi, którym bardzo zależy na dobrych stosunkach z muzułmanami, uznali podstępną formułę: „status quo“.

Formuła ta wytworzyła ciężką kompromisową sytuację, ciągłą, naprężoną niepewność. Drażni to muzułmanów, drażni Żydów i tylko europejskie i chrześcijańskie mocarstwa, zwyciężywszy na Bliskim Wschodzie, w milczeniu gnuśnem godzą się na wszystko, z obleśnym uśmiechem powtarzając nic nieznaczące, a jakżeż szkodliwe i niebezpieczne słowa o „status quo“ w „Ziemi Świętej“!
Takie myśli jeszcze dotkliwiej dręczyły mnie, gdy zwiedzałem bazylikę Grobu Świętego.
Na niewielkim placyku przed portykiem świątyni kłóciło się kilku mnichów. Spostrzegłem tu Franciszkanów, Koptów, Greków i Rosjan. Rozprawiali zbyt energicznie i zbyt hałaśliwie omawiali toczące się wśród przełożonych narady o naprawie kopuły bazyliki, która ucierpiała poważnie podczas ostatniego trzęsienia ziemi i teraz zagraża upadkiem.
Franciszkanie gotowi są przystąpić do przebudowy, lecz żądają za to oddania im jednej z kaplic, należących do innych wyznań.
Tak samo Grecy chcieliby odrestaurować kopułę, lecz pragnęliby otrzymać za to cośkolwiek w Nazarecie lub Betleemie.
Inne wyznania spierają się również o to i owo.
Płyty placyku i stopnie, prowadzące ku niemu, zniszczone zupełnie, wykrzywione, pełne wybojów i wykrotów, przedstawiają istną pułapkę dla pielgrzyma. Łatwo tu poślizgnąć się i stoczyć się po ostrych kamieniach nadół, jeszcze łatwiej — złamać nogę.
Wszystko to, razem wziąwszy, wymaga gwałtownej i gruntownej naprawy.
Pieniądze na to znajdą się, bo przecież pielgrzymki pobożnych, przybywających do Jerozolimy, rok rocznie pozostawiają tu miljony.
Jednak od szeregu lat nic się nie robi.
Przyczyna ta sama, co i z naprawą kopuły: targ o terytorjalne wynagrodzenie za remont, „imperjalistyczne“ dążności miejscowych kierowników wyznań, żądza zaborcza, skłonność do anektowania świętości, należących do innych posiadaczy.
Świątynia pierwotna, zbudowana na rozkaz cesarza Konstantyna rękami całej załogi i ludności Jerozolimy, została spalona przez wojsko Chozroesa w r. 614-ym. Odbudowana częściowo, przeważnie przez Greków, w wieku XI zniknęła, zburzona wraz z innemi świątyniami chrześcijańskiemi, na rozkaz kalifa Hakima. Wtedy to po raz pierwszy, chociaż bez oddźwięku, papież Sergjusz IV nawoływać zaczął świat chrześcijański do wojny z niewiernymi o Grób Jezusa Chrystusa.
Teraźniejsza bazylika jest dziełem rycerzy krzyżowych i chrześcijańskich królów jerozolimskich. Plan tej olbrzymiej budowli, obejmującej całą Golgotę i miejsce Zmartwychwstania, opracował architekt Jourdain, lecz dopiero w r. 1149 zbożna praca Francuzów została doprowadzona do końca.
Po pożarze, który wybuchnął w bazylice w r. 1808, Grecy wprowadzili pewne zmiany architektoniczne w kopule; jednak nie były one trwałe, bo w czterdzieści lat później architekci francuscy i rosyjscy przebudowali ją w tej formie, jaka przetrwała do czasów obecnych.
Przyglądam się fasadzie bazyliki i dzwonnicy — dziełu Jourdaina i rycerzy krzyżowych.
XII wiek! Imponujący, surowy artyzm, wysoki polot wyobraźni i poryw uczucia głęboko religijnego.
Lecz ten placyk przed bazyliką, otoczony potężnemi murami i ciemnemi otworami wejść do bazyliki, do klasztoru greckiego, do kaplicy ormiańskiej i do kaplicy Koptów, — przykuwa do siebie uwagę moją.
Przed wejściem do bazyliki Grobu Świętego spostrzegam tablicę. Położono ją tu na pamiątkę o angielskim rycerzu Filipie d’Aubigny, który w XIII wieku towarzyszył cesarzowi Fryderykowi II do Jerozolimy, gdzie już bywał przedtem. Tę tablicę wykryto niedawno, gdyż za panowania Turków stała nad nią ława dla żołnierzy i dozorców tureckich i arabskich, ukrywając ją od oczu przechodniów.
Małe podwórko, wybrukowane zniszczonemi płytami, gładko odpolerowanemi przez pielgrzymów, ma poza sobą krwawe, ponure dzieje.
Mnich — franciszkanin, Włoch, który zbliżył się do mnie, objaśnia mnie głosem monotonnym, powtarzając setki razy oklepane, jednostajne zdania:
— Na tem miejscu poniosło śmierć męczeńską kilku naśladowców św. Franciszka z Asyżu: w 1557 z rąk muzułmanów zginął brat Juniper, w 1597 — hiszpański brat Cosimo. Brata Marję z Portugalji ukrzyżowano tu i spalono żywcem... Zginęło tu kilku duchownych innych wyznań umęczonych za wiarę...
Młody Arab o czarnych oczach, który nie odstępuje mnie ani na krok, zaczyna nagle śmiać się cicho i, pochylając się ku mnie, mruczy:
— To dawne dzieje!... Ludzie byli wtedy dzicy, okrutni i głupi... A wie pan co się tu działo w roku 1901, kiedy jeszcze trwała wystawa paryska? Podczas procesji mnisi-grecy napadli z bronią w ręku na franciszkanów... piętnastu z nich zranili tak ciężko, że niektórzy zmarli w kilka dni później...
— Jakież były powody? — zawołałem mimowoli, niepomny na to, że oddaję się w ręce d’un guide qualifié...
Arab roześmiał się głośno i odparł już pewnym głosem:
— Katolicy podczas nabożeństwa okadzali Grób Jezusa, zbyt blisko stojąc od ściany kaplicy...
Mimowoli spojrzałem na prowadzących ożywiony spór mnichów franciszkańskich, greckich, abisyńskich. Pomyślałem, że jeżeli rzucić im jakieś słowo gorące, — bójka natychmiast wyniknie pomiędzy „sługami bożymi“ — ludźmi ciemnymi i prostymi.
Franciszkanin, widząc, że się zadaję z przewodnikiem, odszedł ode mnie.
Wzrok mój pada na portal bazyliki. Posiada on dwoje drzwi, położonych obok siebie, jedne z nich — zamurowane cegłą.
Ze zdumieniem wskazuję na to Arabowi. Wiem, że w wielkim tygodniu, a i w inne uroczyste dni, napływają tu tysiączne tłumy pielgrzymów. Jednego wejścia stanowczo za mało.
Arab objaśnia mi, że jakiś sułtan kazał zamurować drugie wejście do świątyni.
— Dlaczego nie przebito go nanowo? – pytam.
— Nie wolno! — odpowiada głosem, w którym brzmi stanowczość i niezłomne przekonanie. — Status quo!... Istniało to za Turków, więc musi istnieć tak i nadal!
Z trudem się powstrzymałem, aby nie uczynić jakiejś krzywdy temu pewnemu siebie i swego „status quo“ młodzieńcowi.
W czas jednak błysnęła mi myśl, że nic to nie pomoże, bo owe dumne, a na niczem nie oparte przeświadczenie muzułmanów powinien był obalić z całą stanowczością i bezwzględnością angielską zdobywca Jerozolimy z r. 1917, generał Allenby lub Wysoki Komisarz Wielkiej Brytanji.
Widocznie jednak chodziło im więcej o politykę wschodnią, aniżeli o grób Tego, o dziejach którego i nauce czytają oni każdej niedzieli w Biblji, przestrzegając tradycyjnego obyczaju z taką samą sumiennoścą, jak nawyknienia do przebierania się przed obiadem.
Niezawodnie, dawno już doszli tak zwani ludzie „cywilizowani“ do przekonania, że nie wolno poświęcać rzeczy doczesnych — polityki, handlu i kolonji dla najbardziej nawet szczytnych ideałów i rzewnych odruchów serca. It is’nt any job!
Wchodzę do półciemnego przedsionka bazyliki. Pachnie woskiem i kadzidłem.
Wprost przede mną wznosi się mur, okryty haftowanemi tkaninami ofiarnemi, chorągwiami, wotywami i zwisającemi na łańcuchach lampami srebrnemi.
Otoczona wysokiemi świecznikami, należącemi każdy do innego wyznania i zazdrośnie przez swoich mnichów strzeżonemi, leży prawie na jednym poziomie z posadzką płyta różowego, gładko odpolerowanego kamienia, a o kilka kroków na lewo za kratkami głaz — okrągły, zwykły.
Przed płytą — otwarta Biblja.
Jest to Ewangelja według Jana, XIX — 38 — 39.
Czytam:
A potem prosił Piłata Józef z Arymatei (przeto, iż był uczniem Jezusowym, lecz tajemnym dla bojaźni Żydów), iżby zdjął ciało Jezusowe. I pozwolił Piłat. Przyszedł tedy i zdjął ciało Jezusowe. Przybył też i Nikodem, który był przyszedł w nocy do Jezusa przedtem niosąc przyprawę mirrhy i aloes, jakoby sto funtów. Wzięli tedy ciało Jezusowe i związali je prześcieradły z rzeczami wonnemi, jako jest zwyczaj Żydom grześć“.
Ta płyta różowa okrywa skałę, na której złożono umęczone ciało Zbawiciela, gdy Józef z Nikodemem, a, podług innych podań, wraz ze świętemi niewiastami, namaszczali wonnościami zmarłego Mistrza i owijali w prześcieradła i ręczniki.
Okrągły głaz w ogrodzeniu, zgodnie z tradycją biblijną, oznacza miejsce, gdzie stały trzy Marje podczas przygotowania ciała Chrystusa do pogrzebu, a, podług innej wersji, gdzie się znajdowały Bogarodzica, siostra jej Marja Kleofasowa i Marja Magdalena, obecne przy konaniu Syna Człowieczego, gdy wołał głosem wielkim w tęsknocie śmiertelnej:
Eloi, Eloi, Sabakthani?![1] Boże Boże, czemuś mię opuścił?!
Mój przewodnik natarczywie ciągnie mnie na prawo, powtarzając raz po raz:
— Na Golgotę! Na Golgotę!
Ogarniam wzrokiem cały przedsionek i nagle czuję rozpacz i wstyd...
Na lewo, tuż przy wejściu, o pięć kroków od kamienia namaszczenia, stoi szerokie łoże, z pewnością takie same, pod którem przez kilka wieków ukryty był grobowiec szlachetnego rycerza Filipa d’Aubigny. Na drewnianej pryczy, obitej wschodnim kobiercem i zarzuconej brudnemi, zatłuszczonemi poduszkami, dwóch Arabów wykłóca się, grając w warcaby. Trzeci leży rozwalony, popija kawę i czyta dziennik arabski.
— Co to za ludzie? — pytam prawie groźnie młodego przewodnika.
Spuszcza czarne oczy i odpowiada cicho:
— Są to słudzy dwóch rodzin arabskich — Jude i Nussebe, do których należą klucze od świątyni Grobu Jezusa; po ostatecznem zdobyciu Jerozolimy przez Turków i zwycięstwie nad krzyżowcami sułtan poruczył im pieczę nad tem miejscem.
— Cóż teraz robią ci słudzy? – zadaję nowe pytanie.
— Otwierają i zamykają bazylikę, baczą, aby nic z niej nie wynoszono, w wypadku zamieszek sprowadzają policję... — brzmi odpowiedź.
I to teraz?
Teraz, gdy w Stambule już niema sułtana, a Turcja pozostała na mapie geograficznej, zawdzięczając jedynie sporom politycznym i kombinacjom zwycięskich aljantów?!
Zatrzymuję jakiegoś mnicha greckiego i wypytuję go o tych Jude i Nussebe.
Mnich okazał się Rosjaninem.
Opowiedział mi, że posiadacze kluczy od Grobu Chrystusowego pobierają znaczny haracz od administracji bazyliki, a słudzy, którzy grają w warcaby, piją kawę i czytają dzienniki (parę lat temu palili nawet nargile!) chodzą w południe na obiad i drzemkę, zamykając świątynię na dwie godziny.
Spojrzałem na natrętnego Araba, włóczącego się za mną, i czułem, że gdyby powtórzył był w tej chwili sakramentalny frazes o „status quo“, wywlókłbym go z tego przedsionka, gdzie zawładnęło mną wielkie rozgoryczenie, rozpacz niemal.
Arab stał jednak przede mną w głębokiem milczeniu i patrzył w inną stronę.
Dałem mu pięć piastrów i skinąłem ręką na pożegnanie.
Odszedł i usiadł na łożu kluczników i dozorców Grobu Zbawiciela.
Okrążyłem mur i znalazłem się we wnętrzu świątyni.
Okrągła, olbrzymia nawa, oparta na wysokich, ciężkich kolumnach, przytłoczyła mnie.
Potwornie grube, pozostałe jeszcze częściowo z czasów Konstantyna mury, obdrapane, porysowane, okryte napisami i zniszczone, kryją w sobie małe, niskie, żelazne drzwiczki, prowadzące do jakichś ciemnych zakamarków.
Nie rozumiem, w jaki sposób mogą w wielkim tygodniu przez kilka dni zrzędu przebywać w tej świątyni tłumy pobożnych. Wiem, że pielgrzymi przynoszą tu ze sobą posiłek i napój, lecz jak mogą oni pozostawać po sześćdziesiąt i więcej godzin, nie mając możliwości wyjść z zatłoczonej po brzegi bazyliki?
O tem, co się dzieje w tem miejscu świętem podczas wielkiego napływu ludzi, kursują okropne, zgrozą przejmujące opowieści... Czy są one prawdziwe, tego nie wiem, nie będę więc powtarzał ich. Wiem tylko, że ktoś jednak musi wejrzeć w te sprawy i ustalić raz na zawsze mądry rygor.
Angielskie władze wiedzą coś o tem, lecz ograniczają się do środków zapobiegawczych przed niebezpiecznym tłokiem, paniką i... bójkami, które powtarzają się co rok prawie, a wynikają na tle fanatycznej zawiści i nietolerancji, niemal dzikiej.
Pewien wysoki urzędnik administracji brytyjskiej opowiedział mi o dwóch faktach.
W greckim kościele istnieje „dzień“ ognia świętego, przypadający na Wielki Czwartek.
Tłumy wiernych stoją ze świecami i oczekują na „cud zejścia ognia niebieskiego“.
Cud ten do r. 1920 powtarzał się regularnie, a odbywał się w nader nieskomplikowany sposób.
Patrjarcha grecki zamykał się w kaplicy Grobu Chrystusowego i modlił się w niej. W pewnej chwili z okienka kaplicy zjawiała się ręka, trzymająca pęk zapalonych świeczek. Tłum rzucał się i zaczynał w pośpiechu, łkając, walcząc na pięści i śpiewając modlitwy, zapalać od „świętego, cudownego“ ognia swoje świece. Po tej ceremonji na posadzce znajdowano zawsze kilkunastu zgniecionych na śmierć ludzi, a wśród modlących się — setki poranionych pielgrzymów o wybitych oczach, połamanych nosach, rękach i żebrach.
Anglicy teraz surowo zakazują tego „cudu“, stawiając w świątyni posterunki policyjne, a nawet patrole żołnierskie.
Takie zarządzenie jest tymczasem zupełnie niezbędne, ponieważ przy samym nawet Grobie Chrystusa wynikają nieraz krwawe walki.
Ktoś, zdumiony, może zapytać, co powoduje te bitwy, nieraz bardzo zażarte i w każdym razie bezczeszczące największą relikwję chrześcijańską, za jaką uznajemy Święty Grób?
Powodów jest wiele, a każdy z nich może w zdumienie i przerażenie pogrążyć człowieka o zdrowym rozumie.
Jakież to powody?
Dziś Koptowie, a jutro Ormianie lub Melkici pozwolili sobie na okadzanie Grobu Chrystusowego z dystansu 1 metra 20 cm, gdy tymczasem „status quo“ pozwala im zbliżać się do kaplicy Grobu tylko na 1 metr 30 cm! Ormianie więc dziś biją duchowieństwo Koptów, jutro Koptowie i Melkici napadają na Ormian, wyrywając mnichom kadzielnice, a samych dotkliwie turbują. Pielgrzymi ujmują się za swoimi kapłanami i wynika bójka, podczas której błyskają noże, a nieraz nawet bucha strzał.
To znów gorliwi franciszkanie, siostry-karmelitki lub benedyktyni do wielkich lichtarzy „katolickich“, które jak kolumny stoją przy wejściu do Grobu Chrystusowego, wstawili nowe świece przeogromne, pięknie ozdobione. Komuż to może szkodzić? Lecz nic nie ujdzie przed zazdrosnem okiem mnichów prawosławnych! W mig zmierzyli oni wysokość nowych świec. Okazały się o kilka centymetrów wyższe od świec kościoła wschodniego. Świece zostały zrzucone i zdemolowane, a czerstwi, krewcy zakonnicy, zakasawszy szerokie rękawy, wzięli się już za bary. Tłumy pielgrzymów katolickich i prawosławnych, zdenerwowanych, fanatycznie nastrojonych, idą za przykładem ojców duchownych. Zgiełk, krzyki, wycie, przekleństwa, rozlew krwi — u podnóża Golgoty!
Przed kilkoma laty przybył do Ziemi Świętej znakomity pisarz angielski Rudyard Kipling. Wysoki komisarz Wielkiej Brytanji wydał na cześć autora „Ksiąg dżungli“ i „Kima“ paradny obiad, zaprosiwszy cały korpus dyplomatyczny.
Uroczyste przyjęcie wcale się nie udało, bo podczas uczty komisarz został powiadomiony o bójce w bazylice betleemskiej, gdzie straciło życie kilku pielgrzymów. Od tego czasu przy „Grocie Narodzenia“ w Betleem stale tkwi policjant angielski.
Pośrodku bazyliki wznosi się marmurowa kaplica, zbudowana na początku XIX w. przez Greków, zdaje się, że za pieniądze, ofiarowane przez cara Aleksandra I. Jest to brzydkie „arcydzieło“, uwieńczone moskiewską głowicą, przypominającą „czapkę Monomacha“, przeładowane pilastrami, kapitelami, balustradkami, a nad wąskiem wejściem, z wysokim zdradzieckim progiem, ozdobione tarczą ze złotym orłem dwugłowym Paleologów bizantyńskich i carów rosyjskich.
Cały przepych budynku, złoto, srebro i drogie kamienie lichtarzy, lamp i obrazów świętych razi wzrok i obraża uczucia religijne już przed wejściem do kaplicy, a jeszcze bardziej po opuszczeniu jej.
Wchodzę do ciemnej, wąskiej sieni, która, podług św. Cyryla Jerozolimskiego, była niegdyś przedsionkiem rzeczywistego, wykutego w skale grobu Zbawiciela. Tu na odwalonym od grobu kamieniu, z którego później zrobiono stojący w centrum sieni pulpit dla Ewangelji, — święte niewiasty, przyszedłszy po szabacie, ujrzały Anioła, zwiastującego im zmartwychwstanie Syna Bożego. Ze sklepienia zwisają lampy bogate, płonące. Jak wszystko w bazylice, tak i one są podzielone pomiędzy wyznaniami.
Niskie, tak niskie drzwi, że, wchodząc, trzeba niemal rękami dotykać posadzki, prowadzą do Grobu Pańskiego. Zaledwie 3-4 osoby mogą się tam zmieścić naraz. Żadna wentylacja tu nie istnieje. Palące się świece i lampy rzucają czerwone błyski i kopcą w zatrutem powietrzu.
Do IX wieku grobowiec, należący do Józefa z Arymatei, tajemnego ucznia Chrystusowego, który złożył w nim ciało Mistrza, pozostawało w stanie pierwotnym. Był to grobowiec, wykuty w opoce“.
Jednak nad Jerozolimą i nad Grobem Chrystusa często szalały burze dziejowe, a i kataklizmy nawiedzały Święty Gród. Sklepienia Grobu runęły z biegiem czasu tak, że w r. 1212 pielgrzym i rycerz, Willibrand Oldenburg, znalazł już wielkie zmiany w porównaniu z tem, co widział i opisał w IX stuleciu mnich Bernard. Sklepienie Grobu zostało nadmurowane, skały zaś, stanowiące ściany grobowca, oblicowano kamieniem.
Na prawo od wejścia znajduje się na nieznacznem wzniesieniu płyta białego marmuru na miejscu, gdzie złożono w grobowcu owinięte w płótno ciało Boskiego Nauczyciela — Siewcy Miłości.
W XVI wieku kustosz Ziemi Świętej, o. Maure, otrzymał zlecenie od papieża Juljusza II otworzyć i zbadać wnętrze Grobu Świętego, lecz dokonał tego dopiero w 50 lat później o. Bonifacy z Raguzy. W grobie znaleziono kawałek drzewa św. Krzyża, owiniętego w pergamin i złotogłów, bardzo stary i zniszczony. Na pergaminie wykryto nawpół zatarty napis, z którego udało się odczytać tylko dwa słowa: „Helena Magni“... Uczeni przyszli do przekonania, że napis ten w całości brzmiał: „Helena Magni Constantini mater“.
Świadczy to, że znaleziony kawałek krzyża złożyła do Grobu Chrystusa św. Helena, która wykryła tę relikwję u stóp Golgoty.
Biały marmur, okrywający Grób, nie jest zbyt stary. Zmieniano go już kilka razy.
Myślą staram się przeniknąć w mrok wieków i odtworzyć sobie obraz grobowca Józefa, ze złożonem w nim ciałem Syna Człowieczego i Bożego, tak, jak opisują Ewangeliści i pierwsi pielgrzymi.
Nowy to był grobowiec, niedawno w skale wykuty. Biało-żółty kamień przechował jeszcze ślady oskardów, kilofów i dłut. Zamożnym i znacznym człowiekiem był Józef z Arymetei, więc obszerny kazał przygotować dla siebie grobowiec. Stanowiły go dwie komory. Obok o skałę oparty stał ogromny, ciężki kamień. Miał okrągłą formę i był podobny do kamienia młyńskiego, tylko większy i cięższy znacznie.
Kamieniem tym musiało być przywalone wejście do celi grobowej.
Tu przenieśli i złożyli ciało umęczonego Nauczyciela Józef, Nikodem i trzy Marje, zamknąwszy wejście kamieniem.
Robili wszystko w pośpiechu, bo był to piątek i zbliżały się godziny przygotowania do szabatu, gdy prawo Mojżeszowe surowo zakazywało pogrzebu i jakichkolwiek styczności z nieboszczykiem.
Złożyli więc Chrystusa czasowo do grobowca Józefa. Po szabacie w niedzielę, mieli powrócić tu, przewinąć ciało w inne płachty, namaścić starannie i pogrzebać podług obyczaju i prawa, znajdującego się w Zakonie.
Ciało Jezusa pozostało w grobowcu; uczniowie odeszli, uprowadzając ze sobą szlochające, zrozpaczone niewiasty.
Nazajutrz, w dzień szabatu, któryś z Apostołów, może Kleofas albo Piotr, a może i inni niezawodnie przychodzili i zdaleka spoglądali na grobowiec. Widzieli wyraźnie, że kamień tkwi na swem miejscu, zamykając grotę.


JEROZOLIMA. DUCHOWNY — ABISYŃCZYK
Wtedy to zakradło się do serc ich zwątpienie straszne i gorycz zawiedzionej nadziei. Mówili do siebie, albo myśleli, wzdychając:

— A myśmy się spodziewali, iż On miał odkupić Izraela, a teraz już drugi dzień jest jako ukrzyżowano Go...
Trzeciego dnia już nikt z Apostołów nie kwapił się do grobu Nauczyciela. Poszły tam tylko niewiasty: Marja Magdalena, Johanna, Marja Jakóbowa i inne, „przynosząc nagotowane wonne rzeczy i maści“, aby dokonać obrządku pogrzebowego.
Ewangelista — Łukasz twierdzi, że wszystkie niewiasty ujrzały kamień odwalony i dwóch aniołów, zwiastujących zmartwychwstanie Syna Bożego, albowiem:
Potrzeba, aby Syn człowieczy był wydan w ręce ludzi grzesznych i był ukrzyżowan, a trzeciego dnia aby zmartwychwstał“...
Jan zapisał, że tylko Marja Magdalena widziała Anioła, bo ona pierwsza pospieszyła przed świtem do grobu Zbawiciela.
W każdym razie najpierw kobiety, zajrzały do grobu a po nich uczniowie, którzy zjawili się niebawem i nie dowierzali im. Leżało tam porzucone prześcieradło i złożony ręcznik.
Ciała Chrystusa nie znaleźli... Kamień, zamykający wejście, leżał odwalony.
Uczniowie Jezusa stali w przerażeniu i zwątpieniu ciężkiem.
Niewiasty — rozpromienione i zachwycone opowiadały im o swojem widzeniu.
— Spełniło się! — wołały. — Spełniło się, jak przepowiedzieli Prorocy!
Lecz mężczyźni nie czuli tej radości. Oni byliby chcieli własnemi oczami widzieć unoszącego się do nieba Mistrza, uwierzyliby z całą namiętnością wobec nowego cudu — zjawienia się Syna Bożego w postaci Syna Człowieczego, którego ran mogliby dotknąć palcami swemi, usłyszeć głos Jego i zajrzeć w oczy zawsze łagodne i pełne dobroci...
Lecz miało się to stać dopiero później — na drodze do Emaus i w samej Jerozolimie, gdzie Chrystus zjawił się wpierw Symonowi, a później wszystkim jedenastu Apostołom i, podług podania, Matce Bolesnej tuż u stóp Golgoty...
— Proszę już wychodzić! Tu niewolno pozostawać tak długo! — posłyszałem nagle niecierpliwy głos, mówiący po francusku.
Obejrzałem się.
Brodaty, z rozwichrzoną grzywą czarnych włosów mnich grecki zaglądał do kaplicy Grobu Świętego i niedowierzającemi, biegającemi oczyma patrzył na mnie.
Poznałem tego mnicha. Byt to ten sam, którego widziałem już, wchodząc do kaplicy. Siedział wtedy rozparty na ławce, naprzeciwko wejścia i ziewał, drapiąc się w głowę.
Nic nie odpowiadając, podałem mu pięć piastrów.
Obejrzał monetę starannie, mruknął i odszedł.
W kilka minut po nim opuściłem grób Zbawiciela.
Ujrzałem dyżurnego mnicha. Siedział na tejże ławie i rozmawiał z innym, śmiejąc się na głos. Trochę na uboczu dwóch zakonników abisyńskich karmiło rudą kotkę...
Na chórze śpiewali mnisi greccy, czy ormiańscy.
Z głębi kaplic, ukrytych za grubemi kolumnami, dochodziły pienia, odgłosy dzwonków, łacińskie, greckie, słowiańskie słowa liturgiczne.
W głównej nawie nikogo więcej nie było.
Usiadłem na krzesełku trzcinowem, stojącem pod murem.
Natychmiast wyrósł przede mną jakiś mały staruszek, sądząc z pół-świeckiego, pół-duchownego ubrania, — zakrystjan, albo wprost służka kościelny.
Pomarszczona dłoń wyciągnęła się ku mnie prosząco.
Schwyciwszy datek, staruszek pokulał ku siedzącym mnichom.
Nareszcie pozostałem sam.
Myślałem o tem że jestem u podnóża Golgoty.
Tu gdzieś, może, o kilka kroków odemnie rzymscy żołnierze rozciągnęli znużonego Chrystusa na krzyżu i wbili duże gwoździe w Jego dłonie i święte stopy, a później klnąc, podnieśli ciężki krzyż i ustawili go, aby wszyscy w Jerozolimie widzieć mogli, że stało się zadość zemście kapłanów i nienawidzących Nazareńczyka faryzeuszów i celników żydowskich, z którymi musiał wonczas politykować wszechwładny Piłat, namiestnik rzymskiego cesara.
Z tego miejsca można było słyszeć ostatnie słowa konającego Zbawiciela, — słowa, brzmiące różnie u Ewangelistów.
Tu wreszcie uczniowie Chrystusa przeżywali straszne chwile świadomości swej niemocy i braku odwagi, a później, jeszcze straszniejsze wyrzuty sumienia i gryzące, zatrute niepewnością zwątpienia w spełnienie się proroctwa o Mesjaszu i słów samego Jezusa.
Być może, ukryty w tłumie, przekradł się tu i, drżąc na całem ciele i szczękając zębami, spoglądał na wydanego przez siebie Mistrza, Judasz z Kariotu, najpotworniejszy, najbardziej tajemniczy wśród zdrajców.
Tu wreszcie na tej niedużej przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych odbyło się największe misterjum Zmartwychwstania, ogarniające radością bezmierną serca świętych niewiast i w kilka dni potem Apostołów, w których duszach rozpalała się żądza trudów w imię Chrystusowe i płomienne pragnienie nauczania i męczeństwa.
Wszystko to zaszło w tem miejscu, które ogarniam oczami swemi.
Usta same szepcą bezwiednie słowa nigdy niesłyszanej modlitwy...
I — nagle...
Wysoki, chudy mnich abisyński przechodzi przez świątynię i wykrzykuje coś głucho, chrapliwie.
Nie rozumiem tego, co mówi, i pozostaję na swojem miejscu, lecz niedługo, bo ktoś pochyla się nade mną i mówi po francusku:
— Za pięć minut bazylika będzie zamknięta!...
Oglądam się. To ostrzega mnie młody Arab, guide qualifié, który już pobrał ode mnie swoje honorarjum.
Wychodzę... Arab idzie krok w krok za mną, a, gdy staję na progu kaplicy namaszczenia, odzywa się półgłosem:
— Straciłem tyle czasu, a dostałem zaledwie pięć piastrów!...
Już nie miałem sił do oburzenia się.
Dałem mu jeszcze jakąś monetę, i, nie oglądając się, szybko szedłem do domu. Starałem się nic nie widzieć i nie słyszeć. Chciałem donieść do zacisza Gospody św. Rodziny nastrój i wzruszenie moje, bo czułem w duszy dziwne ukojenie i promienną jasność. Powracałem ze świętego miejsca wielkiego wtajemniczenia, które przekształciło świat starożytny i które kiedyś odmieni i złagodzi zatwardziałe serce ludzkości, uznającej politykę zaborczą, potęgę wielkich kapitałów, łodzie podwodne, gazy trujące, miljonowe armje a zatrutej żyjącą w duszach ludzkich zdradą Judaszową.






  1. Elohaj, Elohaj, Zama Szawaktani! (podług tekstu hebr.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.