Gasnące ognie/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Od Sionu do Góry Oliwnej
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
OD SIONU DO GÓRY OLIWNEJ.

Z tarasu mego przytułku, kierowanego przez biskupa Fellingera, pokazano mi coś, o istnieniu czego mało kto wie.
Na jednej z wąskich uliczek dzielnicy arabskiej stoi domek wyższy od innych i znacznie schludniejszy. Na froncie bieleje szyld:
„Dom Polski!“
Zwiedziłem naturalnie tę jedyną, poza konsulatem Rzeczypospolitej, placówkę polską w Ziemi Świętej.
Dom ten, po pracowitem, długiem życiu kapłańskiem w Jerozolimie nabył ks. kanonik Marcin Pińciurek, rozszerzył go, nadbudował i dokupił dość spory, znajdujący się obok placyk, na którym widnieją jakieś rumowiska z zatkniętą nad niemi flagą polską.
Domek posiada kapliczkę, kilka skromnie umeblowanych i zaopatrzonych w niezbędną pościel pokoików, łazienkę oraz prześliczne, tonące w pnących się i kwitnących roślinach podwórko.
Siwy, jak gołąb, staruszek, ksiądz Pińciurek, ze łzami w oczach skarży mi się, iż ofiarował swój domek księdzu prymasowi Polski do jego dyspozycji, tymczasem minęło już sporo czasu, a żadnej wiadomości, oprócz listu dziękczynnego, ofiarodawca nie dostał.
Domek ten nawet w stanie obecnym zmieściłby sporo pielgrzymów polskich, a dobudówka na zakupionym przez przezornego staruszka placyku uczyniłaby z „Domu Polskiego“ ośrodek polski. Oprócz pielgrzymów, mogliby tu mieszkać księża, przybywający na studja biblijne do OO. Dominikanów, a nawet ci, których należałoby wysyłać do Jerozolimy na pewien czas, wybierając kapłanów wykształconych i z prawdziwego powołania oddanych sprawom religijnym. Tacy księża właśnie powinniby być dostojnymi przedstawicielami duchowieństwa polskiego i kierownikami pielgrzymek, przybywających tu z kraju. Brak takich ludzi odczuwa się w Jerozolimie dotkliwie.
Ks. Pińciurek dowodził mi, że „Dom Polski“ stoi w miejscu historycznem, a mianowicie w tej części podnóża Golgoty, gdzie był ogród, należący do Józefa z Arymatei.
Nie wiem, czy dowodzenia czcigodnego kapłana mają podstawy nauki biblijnej, lecz sam fakt, że dom znajduje się bardzo blisko Grobu świętego, nadaje mu szczególne znaczenie.
Zmuszony byłem przejrzeć stos starych dokumentów, wydobytych przez księdza z jakiejś skrytki, i — nie żałowałem tego.
Przekonałem się o tych przeszkodach, jakie były stawiane polskiemu kapłanowi przez wszechpotężny konsulat Rosji carskiej i przez kler prawosławny, co było gorsze i złośliwsze od szykan urzędników tureckich. Jednak, jak zwykle bywa z Polakiem, gdy ma nóż na gardle, ks. Pińciurek prawidłowo ocenił sytuację i tak poprowadził politykę swoją, że znalazł w Turkach obrońców przeciwko Moskalom, domek swój zachował i nikomu nie oddał.
Gdy powstała Rzeczypospolita Polska, podarował całą majętność kardynałowi — Prymasowi.
Czas wielki pomyśleć o tej darowiźnie poczciwego, a bardzo już sędziwego księżyny.
Dnie jego są policzone, formalności z przyjęciem spuścizny nie są wykonane, więc łatwo możemy stracić tę placówkę, z chwilą, gdy sterany życiem staruszek odejdzie na zawsze.[1]
Od czasu do czasu staje się on ofiarą wyzysku.
Przybywają do niego i mieszkają jakieś osobniki, żyją, jak ptaki niebieskie, objadają staruszka, który zmuszony jest nawet strawę dla nich gotować, bo służącego nie miał nigdy.
Podczas mego pobytu w Jerozolimie w „Domu Polskim“ urządziło sobie sztab jeneralny dwóch nader zagadkowych jegomościów.
Najpierw stawili się w naszym konsulacie.
Na biletach wizytowych tych gości pod ich nazwiskami widniały takie napisy: na jednym: — N. N. le philantrope polonais; na drugim — l’aviateur parachûte mondial.
Jegomość od spadochronu okazał się Czechem, filantrop zaś — Polakiem.
Opowiadali o sobie rzeczy przedziwne, a mianowicie, że chcą zademonstrować przed światem... tężyznę polską, albo, że chwilowo odłączyli się od archeologicznej ekspedycji cudzoziemskiej, zamierzającej studjować... Babilonję.
Następnie, zwęszywszy dobrodusznego i wrażliwego na wszystko, co jest polskie, ks. Pińciurka, przyjaciele zamieszkali u niego, jedli i pili „na rachunek króla angielskiego“, wysypiali się i wypoczywali, nabierając sił dla demonstrowania „tężyzny.“
Koniec końców jednostajne życie znudziło im się, więc zamówili sobie u arabskiego krawca smokingi z aksamitnemi kołnierzami, wyłogami i mankietami i zaczęli działać. Polak urządził w jakiejś sali restauracyjnej koncert, na którym śpiewał nie tyle pięknym, ile zdumiewająco grzmiącym barytonem, Czech zaś pokazywał sztuki z kartami i kulkami.
Wkrótce pomysłowi panowie się rozstali, albowiem Czech znalazł w Ziemi Świętej swoje szczęście i cichą przystań: połączył się ślubami małżeńskiemi z jakąś miejscową wdową. Nie wiadomo, czy musiał przedtem przyjąć muzułmaństwo, czy też natrafił na chrześcijańską niewiastę o wrażliwem i romantycznem sercu.
Polak przestał śpiewać i w dalszym ciągu wypijał mleko i zjadał smażone pomidory, które ksiądz Pińciurek przyrządzał sobie na obiad.
Widziałem tego pana. Wyglądał znakomicie i nawet majestatycznie w aksamitnym smokingu, a dziarska i barczysta postać jego dawała rękojmię, że z powodzeniem i ku sławie Polski dowiedzie tężyzny naszego narodu. Oby się tylko nie spóźnił, bo już zaczynał tyć... W każdym zaś razie, był to „kawał chłopa“ i doskonały kandydat na małżonka w stylu wschodnim: miał dobry apetyt i wstręt do pracy.
Pod sekretem wtajemniczył mnie, że wkrótce przyłączy się do owej ekspedycji archeologicznej... czeka tylko na pieniądze w funtach szterlingów lub dolarach, aby na kursie giełdowym nie stracić.
Podpisawszy się w księdze pamiątkowej, pożegnałem — siwowłosego ks. Pińciurka, odzianego w rozrzewniającą białą sukninę, nałożoną wprost na sterane długim wiekiem (chyba 80 lat!) ciało, z wyrzutem niemym spojrzałem na „filantropa polskiego“, dowodzącego tężyzny narodu, i poszedłem na górę Sion.
Wznosi się ona w dzielnicy arabskiej, a więc w labiryncie uliczek i ślepych zaułków, połamanych, zawiłych, krzywych.
Biorę do rąk plan Jerozolimy i zaczynam „od pieca“.
Jest nim brama Jaffy. W pobliżu wznosi się El-Kalaat, czyli twierdza arabska z wysoką basztą, nazywaną pospolicie „Dawidową“. Tu gdzieś w pobliżu, na zboczach góry miał swój pałac Herod Wielki. Mijam kościół anglikański Jezusa Chrystusa i małą kapliczkę, wzniesioną na pamiątkę zjawienia się zmartwychwstałego Zbawiciela trzem świętym Marjom; zwiedzam jeszcze jedną kaplicę zbudowaną na miejscu, gdzie wznosił się pałac Ananasza, kapłana Izraelskiego; w jego to zacisznych apartamentach, niedostępnych dla oczu tłumu, został uplanowany i wykonany zamach na Zbawiciela. Mniszki ormiańskie pokazały mi drzewo, do którego miał być uwiązany Chrystus, przywiedziony na sąd do Ananasza.
Te same mniszki towarzyszyły mi aż do bramy Dawida, w pobliżu której zatrzymały się przy odłamku kolumny, stojącej tuż przy murze.
— Co to jest? — zapytałem.
— Ach! Istnieje bardzo stare podanie, znajdujące się w księgach apokryfów, a przypisywane Janowi Apostołowi...
Jakąś dziwną, śpiewną, dziwacznie łamaną angielszczyzną, mniszka opowiadała:
— Gdy po zgonie Bogarodzicy apostołowie przenosili ciało Jej do grobowca w ogrodzie Gethsemani, zastąpili im drogę Żydzi, zamierzając rozpędzić kondukt pogrzebowy. A wszyscy ci, którzy dotknęli się nosz ze zwłokami Matki Zbawiciela, zostali sparaliżowani i obaleni na ziemię. Starszy z apostołów uzdrowił ich, poczem napastnicy zażądali, aby ich ochrzczono... Stało się to w tem miejscu... Dziękuję!


JEROZOLIMA. SALA OSTATNIEJ WIECZERZY
Mniszka schowała podaną jej monetę i odeszła.

Posługując się moim planem, dochodzę do celu dzisiejszej pielgrzymki na górę Sion.
Jest nim meczet Nebi Daud, czyli dawna bazylika Ostatniej Wieczerzy, zbudowana na fundamentach, założonych w IV w.
Żydzi i muzułmanie zburzyli ją i spalili w końcu X wieku. Krzyżowi rycerze, po zdobyciu Jerozolimy, odbudowali tę drogą dla chrześcijan świątynię, znaną pod wezwaniem Ducha Świętego.
Bazylika pozostawała w posiadaniu chrześcijan aż do połowy XVI w.
W tym okresie Żydzi zdołali przekonać sułtana Solimana II, że w kryptach góry Sion wykryte zostały autentyczne grobowce Dawida i Salomona — królów, którzy są w czci zarówno u Izraelitów, jak i u wyznawców Islamu, a więc należy niezwłocznie usunąć chrześcijan ze świątyni. Sultan „firmanem“ swoim zarządził też wypędzenie Franciszkanów z granic Sionu.
Z biegiem czasu Turcy zaczęli jednak dopuszczać pielgrzymów do tej sali, w której zaszły w ostatnim okresie życia Jezusowego najdonioślejsze wypadki: obmycie nóg uczniom, ustanowienie na ostatniej wieczerzy sakramentu krwi i ciała Chrystusowego, przepowiednia zdrady Judaszowej, zjawienie się Chrystusa Apostołom przez zamknięte drzwi i drugi raz, gdy kazał Tomaszowi dotknąć ran swoich, wreszcie — po wniebowstąpieniu — zejście Ducha Świętego.
Przed wojną Turcy nie pozwalali pielgrzymom długo zatrzymywać się tu, klękać i zanosić modłów. Teraz w wieczorniku można pozostawać dłużej, lecz ciągle pod bacznem okiem dozorców arabskich.
Nikt, zdaje się, nie oglądał, a, z pewnością, nie badał grobowców Dawida i Salomona, lecz muzułmanie zazdrośnie bronią Nebi Daud przed zakusami „giaurów“. Na tem tle przed laty wynikło dość przykre zajście.
Stało się to podczas odwiedzin Jerozolimy przez następcę tronu włoskiego. Po nabożeństwie przy Grobie Zbawiciela królewski pielgrzym zechciał zwiedzić świątynię, zbudowaną na miejscu domu nieznanego z imienia, a bogatego ucznia Chrystusowego, gdzie miała się odbyć Ostatnia Wieczerza w „wieczorniku wielkim, usłanym“.
Od bazyliki na Golgocie do góry Sion droga została okryta czerwonym kobiercem, okoliczni mieszkańcy przygotowali się już do wspaniałego widowiska, gdy nagle po mieście gruchnęła wieść, niewiadomo przez kogo puszczona, że królewicz włoski, jako jedyny świecki protektor katolicyzmu, po odwiedzeniu wieczornika, ma zamiar nabyć Nabi-Daud dla Franciszkanów.
Tłumy Arabów zaczęły natychmiast ściągać ze wszystkich dzielnic, rozległy się wrogie okrzyki i pogróżki.
— Nie puścimy królewicza na Sion! — wołano ze wściekłością.
Zjawili się uzbrojeni Arabowie. Nieliczne patrole tureckie nie były zbyt pewne.
Następcy tronu włoskiego poradzono zaniechać zamiaru odwiedzenia Sionu. Dopiero w kilka dni później królewicz mógł odbyć pielgrzymkę do wieczornika w Nebi-Daud.
Inny monarcha, a mianowicie Wilhelm II, w kilka lat przed wojną udawał w Stambule protektora Islamu, co było niezbędne z powodu... budującej się drogi żelaznej od portu Aleksandretty do Bagdadu i dalej... dalej, aż do Indji, gdzie rządzą się twardzi, niepodatni Anglicy.
Udawał tak artystycznie, że mógł nietylko zwiedzić Nebi-Daud, lecz nawet nabyć teren na Sionie i ofiarować go katolikom niemieckim.
Wzniesiono tam piękną świątynię, wnętrze której przypomina katedrę w Aachen.
Znawcy twierdzą, że gmach ten wznosi się na miejscu, gdzie na terenie, należącym do „Wieczornika“, mieszkali apostołowie, a śród nich Bogarodzica pod opieką apostoła Jana, który też był obecny przy Jej zgonie w tymże domu.
Ostatniem miejscem, które zwiedziłem na Sionie, była kaplica „Więzienia Chrystusowego“, znajdująca się koło ruin pałacu Kaifasza.
Przez bramę Dawida wyszedłem za mury miasta i skierowałem się w stronę bramy Jaffskiej.
Ulicą nowej dzielnicy żydowskiej, z hotelem Allenby w końcu jej, przewalają się tłumy mieszkańców Jerozolimy. Są to przeważnie Żydzi. Kupcy posiłkują się znanemi u nas żydowskiemi metodami handlu. Chwytają za rękawy i poły, zachwalają towary, prawie przemocą ciągną do sklepów. Przysłuchuję się zabawnie brzmiącej mowie quasi-angielskiej, niemieckiej, francuskiej, lecz najczęściej — rosyjskiej.
Widocznie sporo Żydów przybyło tu z Rosji.
Tragiczny to zaiste kraj dla Żydów.
Urządzali im krwawe pogromy żandarmi carscy i czarne setnie.
Żydzi dopomagali czynnie i energicznie do zrzucenia cara i wytępienia żandarmów i czarnych setni.
Przyszli bolszewicy, od których spory odłam Żydów narazie oczekiwał wyzwolenia, nadania praw obywatelskich, a nawet pewnych przywilejów.
Te przywileje dostały się tym Żydom, którzy zagalopowali się tak dalece, że nawet ich rodacy z różnych powodów musieli się ich wyrzec. Bolszewicy zaś, w sposobie rządzenia niewolniczo naśladujący najgorsze systemy caratu, w kwestji żydowskiej, idąc za przykładem wymordowanych Romanowych — urządzają pogromy!
Żydzi palestyńscy na przewidywanych masowych pogromach opierają nawet pewne ważne detale planu sjonistycznego.
W pobliżu hotelu Allenby spotkałem znajomego.
Zaprosił mnie na herbatę do kawiarni „Bristol“.
Na zacienionych drzewami oliwnemi i winem podwórku gra orkiestra żydowska.
Naturalnie — jazzband, a więc tango, charleston, blous itd.
Siadamy przy stoliku i przyglądamy się, jak trzy pary młodych Żydów wykonywują z gracja międzynarodowe drgawki.
Tuż za orkiestrą stoją cyklopiczne mury Jerozolimy, a wnet za niemi pałac patrjarchy katolickiego i świątynie, owiane rzewnemi wspomnieniami.
Życie płynie swojem łożyskiem...
Tradycje chrześcijaństwa, ideały sjonizmu — piękne, wzniosłe to rzeczy, lecz jazzband i tango też są potrzebne do życia.
Tak przynajmniej rozumuje współczesny, powojenny mózg.
Wolałbym jednak, aby ten tańczący „Bristol“ przeniesiono w inne miejsce, gdzieś w okolicę hotelu p. Warszawskiego — na przedmieście, zdala od historji biblijnej i ewangelicznej.
Naprędce napiliśmy się herbaty i pojechaliśmy na górę Oliwną.
Na drodze, prowadzącej do Jaffy, zatrzymujemy się przy cmentarzu wojskowym.
Dozorca i zarazem ogrodnik oprowadza nas po terenie.
Czytamy długie kolumny nazwisk poległych, zwiedzamy ciemną, niby w jednym bloku cementowym wykutą kapliczkę w stylu staro-palestyńskim i patrzymy na sztywne szeregi niskich, jednostajnych pomników nad mogiłami żołnierzy, którzy padli na Ziemi Świętej, lecz Grobu Zbawiciela z rąk muzułmanów nie wyzwolili i nic nie zmienili w tem miejscu świętem, ustępując racji stanu i urokowi „status quo“.
Dozorca — wysoki, tęgi mężczyzna, posłyszawszy, że mówimy po polsku, odezwał się do nas po rosyjsku.
Okazało się, że jest Gruzinem, i, jak zawsze na emigracji, — oficerem gwardji cesarskiej. Przybył tu razem z wojskami angielskiemi, uchodzącemi przed bolszewikami z Kaukazu. Nazwisko głośne — książę Gruziński!
Bagatela! Najstarszy ród w całej Gruzji, królewski ród!
Nie chciałem wątpić, że dozorca cmentarza wojskowego przy szosie Jaffskiej był autentycznym księciem Gruzińskim.
Jednak miałem uśmiech nieco ironiczny ponieważ przedtem już w trzech całkiem różnych punktach kuli ziemskiej spotykałem Gruzinów, pretendujących na ten wysoki tytuł potomków ostatnich gruzińskich carów — Bakara i Jerzego.
Jednego z tych „książąt Gruzińskich“ znałem przed wojną, lecz używał zgoła innego nazwiska, z zawodu zaś był... farmaceutą.
Doprawdy, obawiam się, że wkrótce zagranicą zjawi się jeszcze wielu nowych książąt Gruzińskich.
Bo cóż lepszego będą mieli do wyboru Gruzin Stalin i jego pretorjanie gruzińscy, gdy doprowadzą Rosję do ostatecznego obłędu i niesłychanej nędzy?
Naturalnie, że pozostawią zniszczoną Rosję na łasce losu, a sami umkną zagranicę, jako kniaziowie Gruzińscy, Bagrationowie, Eristowowie, Imeretyńscy itd. A wszyscy będą się podawali za oficerów gwardji Mikołaja II lub „dzikiej dywizji“ wielkiego księcia Michała.
Opuszczamy ten smutny zakątek i wkrótce, skręcamy na boczną drogę, zbliżając się do wspaniałej posiadłości, przed wojną należącej do Niemiec.
Ogromny, monumentalny zamek, przypominający nieco nasz poznański, tonie w rozległym parku. Tu miał swoją rezydencję cesarz Wilhelm II, podczas pobytu w Jerozolimie, gdy wjeżdżał do świętego Grodu z niebywałą pompą i hałasem, otoczony dostojnikami tureckimi, którzy towarzyszyli mu od Stambułu.
Uprzejmość Turków posunęła się tak dalece, że kazali zburzyć część starych krzyżackich murów pomiędzy bramą Dawida a Bab-el-Khalil, aby cesarz mógł do Jerozolimy zawitać dostojnie, jak na potentata przystało, chociaż podług Psalmisty:
Błogosławieni wszyscy, którzy się boją Pana, którzy chodzą drogami Jego. Prace rąk twoich, że pożywać będziesz: szczęśliwyś jest i dobrze się mieć będziesz. Żona twoja, jako winna macica płodna w kąciech domu twego i synowie twoi jako latorostki oliwne około stołu twego. Oto jak ubłogosławion będzie człowiek, który się boi Pana“.
Ten uroczysty i niezmiernie szumny wjazd kajzera swoją niestosownością i brutalnością wzbudził oburzenie nawet w Niemczech, chociaż naogół urok wojowniczego władcy rozpowszechniał się niemal na wszystkich poddanych, nie wykluczając socjalistów.
Uczciwi i religijnie nastrojeni pastorowie protestanccy, ze zgrozą dowiedzieli się o triumfalnym wjeździe kajzera do świętego grodu. Wiadomość o tem wywołała przykre wrażenie wśród duchowieństwa kościoła protestanckiego w Szwajcarji, Holandji, państwach Skandynawskich, a w Rosji jakiś pastor umieścił nawet z tego powodu artykuł w prasie rosyjskiej i przytoczył proroctwo Ekkleziasty:
ż, któremu Bóg dał bogactwa, majętność i sławę, a nie uśmierza duszy swojej w niczem, czego żąda, lecz Bóg nie dał mu mocy, aby pożywał z tego, ale człowiek obcy ono poźre. Toć jest marność i nędza wielka“.
Z tego powodu, jak pisały dzienniki liberalne, odważny pastor miał duże przykrości ze strony ambasady niemieckiej i... władz rosyjskich.
Obecnie germański zamek, zbudowany na zboczach góry Oliwnej, a należący już do Anglji, nie jest zdatny do użytku. Podczas trzęsienia ziemi popękały w nim sklepienia i mury.
Do parku w noce księżycowe przyjeżdżają cudzoziemscy konsulowie, rezydujący w Jerozolimie. Mają tu przyjemny, oświeżający wietrzyk, zalatujący z pustyni i od morza Martwego. Na posrebrzonych przez księżyc dróżkach kładą się i snują cienie drzew, pachną eukaliptusy i rozmaryny, w krzakach grają cykady, chrzęści żwir pod nogami policjanta brytyjskiego.
Trochę dalej samochód nasz staje. Ścieżką przez gnój, wyrzucony z arabskiej stodoły i po śmietnisku wchodzimy na szczyt góry.
Bramę otwiera nam zakonnica rosyjska w czarnym habicie i białej chusteczce na głowie.
Przygląda nam się bacznie i wpuszcza na szeroki dziedziniec, zabudowany dokoła niewysokiemi domami przytułków, szpitala i innych dobroczynnych zakładów.
Z trudem odnajdujemy mniszkę — zakrystjankę.
Nieduża bizantyńska katedra Wniebowstąpienia jest zamknięta, ponieważ nabożeństwo jeszcze się nie zaczęło.
Zakonnica szła właśnie na dzwonnicę, aby obwieścić nieszpory.
Idziemy razem z nią krętemi, żelaznemi schodkami.
Rozstajemy się z mniszką przy dzwonach, sami zaś wdrapujemy się jeszcze wyżej.
Jesteśmy tak wysoko, że widzimy pod sobą, jak na dłoni całą Jerozolimę, dalej — górzystą, okrytą jak gdyby żółtemi, skamieniałemi falami pustynię Tekua, a za nią — niebieską taflę Martwego morza i srebrną, połyskującą wstęgę Jordanu.
W pogodne poranki, przy wschodnim wietrze, rozpraszającym opary morskie, ze szczytu dzwonnicy można, podobno, widzieć odrazu dwa morza — Martwe i Śródziemne.
Tu na znacznej wysokości szaleje potężna dma, zrywa ona nam kapelusze i szarpie poły ubrania. Wydaje mi się, że czuję wahadłowe ruchy dzwonnicy. W każdym razie nie chciałbym tu znajdować się podczas trzęsienia ziemi, które tak często nawiedza Palestynę.
Nazajutrz przed pielgrzymką do Gethsemani byłem raz jeszcze na górze Oliwnej.
Zastałem w kościele znajomą już zakrystjankę i jeszcze jedną kobietę, ubraną skromnie, w czarnej chustce na głowie.
Zakrystjanka spotkała mnie nieufnie i, patrząc mi w oczy, spytała wręcz, z bolesnym grymasem na twarzy:
— Czy pan nie jest czasem bolszewikiem?
— Dlaczego siostra podejrzewa mnie o bolszewizm? — odpowiedziałem pytaniem.
Zamyśliła się na chwilę, a później, marszcząc brwi, odparła spokojnie:
— Oprócz pielgrzymów nikt tu do nas nie zagląda. Poco? Sami żyjemy w nędzy i ubóstwie i niczem, oprócz modlitwy, dopomóc nie możemy. Minęły te czasy, gdy przez nasze ręce przelewały się wielkie sumy na zapomogi podróżującym i pobożnym pielgrzymom... Pan tymczasem już po raz drugi przychodzi tu... Myślałam, że pan chce zbadać, jak i co się u nas dzieje, i donieść bolszewikom, którzy ostrzą zęby na rosyjskie posiadłości w Ziemi Świętej.
Przekonałem ostrożną, podejrzliwą zakonnicę, że nietylko nie jestem wyznawcą Lenina, ale przeciwnie — trwam w nader naprężonych stosunkach z Sowietami.
Kobieta, którą zastałem tu obok mniszki, widocznie unikała znajomości ze mną. Spostrzegłem to odrazu i zaintrygowany tem, zacząłem wciągać ją do rozmowy.
Zakrystjanka nie znała Rosji powojennej i żadnej rewolucji nie widziała.
Opowiadałem jej o tej wichurze dziejowej.
Wtedy ozwała się nagle nieznajoma, a tak namiętnie i gorąco, że to zastanowiło mnie.
— O, pani to musiała dużo przecierpieć! — zauważyłem.
— Ja?! — zawołała. — Ja umarłam już... Nie jestem tem, czem byłam, a czem jestem, nie wiem sama... Straciłam wszystkich i wszystko... Poza mną — groby i łzy... O, Boże!... A potem... głód, nędza, poniewierka... Ohydna, straszna poniewierka! Czyż nie jest dla mnie ohydą i nędzą to śpiewanie po kabaretach paryskich?! Wy tego nigdy nie zrozumiecie, wy — żyjący w spokoju i bez trosk! A ja, która codziennie łamię się z sumieniem, nawyknieniami i wpojoną mi moralnością, ja która przeżywam piekło w duszy, borykam się pomiędzy rozpaczą czarną a żądzą zbrodni, ja musiałam zdobyć fałszywy paszport, żeby mieć prawo modlić się przed Grobem naszego Odkupiciela...
— Dlaczego?! — zawołałem.
— Dlaczego? Dlatego, że angielscy konsulowie nie udzielają wiz kobietom, występującym w teatrzykach i na estradach restauracyjnych i kabaretowych... Myślą, że wszystkie one są nierządnicami. To nieprawda!... Są to nieszczęśliwe, do samej ziemi przybite bólem, troską i poniżeniem istoty, a gdyby nawet były nierządnicami...
Umilkła i patrzyła na nas surowemi, płonącemi groźnie oczyma, pełnemi nienawiści i wyzwania.
Siostra-zakrystjanka, zaciskając chude, zgrubiałe w pracy palce, szepnęła przenikliwie:
— Chrystus, Pan nasz i Zbawiciel odpuścił grzechy jawnogrzesznicy z Magdalji i do grona świętych Bożych przyłączył ja, albowiem nie utraciła cnoty wiary płomiennej...
Rozmowa urwała się nagle. Obiedwie kobiety milczały z zaciętemi gorzko wargami i z wyrazem niezłomnego, niemal wrogiego uporu na twarzach. Pożegnałem je i poszedłem ku bramie. Wyczułem w duszach zakonnicy i śpiewaczki kabaretowej ten sam ostry, nieukojony ból i żal...
Ze szczytu góry Oliwnej, mijając liczne kościoły, nędzne barłogi arabskie, meczet, kaplice, groty i grobowce, szedłem przez gaje oliwne aż do Gethsemani, stojącej na skraju doliny Józafatowej. Angielskie władze sanitarne, zwożą tu i palą śmiecie miejskie, coraz bardziej zasypując odpadkami wyschłe koryto potoku Cedrońskiego, który przecina tę dolinę, gdzie mają stanąć na sąd ostateczny dusze zmarłych.


GETHSEMANI. OGRÓD OLIWNY
Wierzą w to też i muzułmanie. W meczecie Omara przechowują oni nawet wagi, na których w tym strasznym dniu ważone będą cnoty i grzechy...

Z kamienistej ścieżki wchodzę przez małą furtkę do zacienionego ogrodu.
Kilka starych, popękanych, jak gdyby z grubych, czarnych lin splecionych drzew oliwnych, okrytych drobnem, blado zielonem listowiem.
Staruszek-franciszkanin polewa kwiaty na klombach.
Wiedziałem, że się znajduję w cieniu tych drzew, pod któremi siadywał Chrystus, przybywszy na mękę do Jerozolimy.
Być może widziały Go w chwili, gdy, otoczony tłumem wiernych, jechał na ośle ku zamurowanej teraz bramie, przez którą wstąpił, jako cichy triumfator, do grodu Dawida, wpatrzony w wyrastający na horyzoncie szczyt Golgoty.
Być może, pamiętały one też ten straszny moment, gdy dusza Syna Bożego i Człowieczego miotała się w niepewności i w gorzkiem, trwożnem przeczuciu straszliwego końca.
Przecież o kilka zaledwie kroków od nich, za temi murami, we wnętrzu nowej, architektonicznie wspaniałej bazyliki, ozdobionej marnemi obrazami o niesamowitych, upiornych barwach fjoletowych przechowane zostały dwie skały.
Na jednej z nich Chrystus, dręczony tęsknicą niewypowiedzianą, pozostawił Piotra, Jakóba i Jana, którzy czuwać mieli z Mistrzem, albowiem prosił ich o to, mówiąc:
— Smętna jest dusza moja aż do śmierci. Czekajcie tu, a czujcie ze mną[2].
Później padł na oblicze, modlił się i wołał:
— Ojcze mój, jeźli można rzec, niechaj odejdzie ode mnie ten kielich, wszakże nie jako ja chcę, ino jako Ty!
Niebieski Ojciec nie dał odpowiedzi miotającej się duszy Syna, więc Chrystus szukał pokrzepienia u uczniów swoich, lecz oni spali, strudzeni i zziębnięci, bo noc zimna była.
Obudził ich Chrystus i ponownie prosił, aby czuwali i czuli i wespół z Nim.

Znowu odszedł i modlił się opodal, mówiąc:

GETHSEMANI. GRÓB BOGARODZICY
— Ojcze mój, jeśli nie może ten kielich odejść, jeno abym go pił, niech się dzieje wola Twoja!

Jednak Syn Człowieczy miał jeszcze jakąś nadzieję, być może, dla większej udręki zesłaną mu, że oto Piotr i synowie Zebedeuszowi — ludzie tej ziemi, rzucą mu słowa otuchy, wyciągną doń rękę pomocy, więc zbliżył się do nich znowu.
Dzieci ziemi spały „albowiem były oczy ich obciążone.“
Zostawiwszy uczniów odszedł i modlił się z zupełną już rezygnacją, roniąc krwawy pot:
— Niech się dzieje wola Twoja!...
Ojciec posłał Mu gońca pocieszenia, bo oto stanął przed Chrystusem Anioł.
Od tej chwili Jezus był już spokojny. Syn Człowieczy w chwili tej ustąpił miejsca Synowi Bożemu.
— Już śpijcie i odpoczywajcie! — rzekł do apostołów, powracając do nich po raz trzeci.
Poszli razem do groty, gdzie pozostała reszta uczniów Chrystusowych, a było ich razem jedenastu, gdy tymczasem dwunasty — Judasz — już się skradał z oddziałem żołnierzy i sług Kaifasza, najwyższego kapłana izraelskiego.
Wszystko to, co przypominałem sobie w Gethsemani, widziały i słyszały zgrzybiałe drzewa oliwne...
Jakiś gruby mnich po obejrzeniu bazyliki zaprowadził mnie do groty, skąd Chrystus wraz z apostołami poszedł na spotkanie Judasza, pokazał mi grotę grobu św. Marji Panny i źródło Bogarodzicy. Muzułmanie przechowali te święte miejsca, czcząc pamięć Sitti Mariam — Matki Wielkiego Proroka Aissa, czyli Jezusa.
Stojąc, na wykładanem staremi płytami podwórku, mnich pokazał mi wzgórze, gdzie Zbawiciel przepowiedział zagładę Jeruzalem, gdzie nauczył uczniów jedynej modlitwy Pańskiej, gdzie się znajduje jaskinia, w której apostołowie ułożyli symbol wiary chrześcijańskiej, i wreszcie meczet, gdzie się przechowuje ślad stopy Chrystusa, odciśnięty na skale podczas wniebowstąpienia, zakonnik doradzał mi obejrzeć domek rodziców Matki Boskiej, starożytne schody, u których podnóża był ukamienowany św. Stefan, sadzawkę Siloe, kilkanaście różnych kaplic, grobowców i innych miejsc pamiątkowych, odnoszących się do historji starego i nowego Testamentu.


JEROZOLIMA. DOLINA JOZAFATOWA, GROBOWIEC ABSALONA

Słuchając tego mnicha-włocha, mówiącego bezładnie, bez żadnego pietyzmu, bez treści i bez związku, gdyż opowiadanie swoje przerywał ciągle różnemi postronnemi i całkiem niestosownemi pytaniami i uwagami, ze zdumieniem przyszedłem do przekonania, że widzę przed sobą chorego na umyśle człowieka.
Długo nie mogłem uwolnić się od usług gadatliwego i chorego mnicha. Wreszcie pozostawił mnie w spokoju.
Poszedłem na drugą stronę potoku Cedrońskiego i rzuciłem okiem na Gethsemani z jej gajami i podnoszącą się nad nią górą Oliwną. Spostrzegłem dziwny budynek z siedmiu niewysokiemi kopułami i z krzyżami prawosławnemi.
Była to cerkiew rosyjska Marji Magdaleny, zbudowana przez cara Aleksandra III na pamiątkę matki, cesarzowej wdowy — Marji Aleksandrówny. Ciało jej miało być złożone w krypcie pod ołtarzem, lecz nie doszło to nigdy do skutku.
Jakiś żebrak bosy, kudłaty, siedzący przy drodze, spostrzegłszy, że przyglądam się cerkwi, wyciągnął do mnie rękę po jałmużnę i powiedział ochrypłym głosem po rosyjsku:
— Car Alexander III zbudował tę cerkiew, bo matka jego nie chciała, aby pochowano ją w Petersburgu obok zwłok zamordowanego przez buntowników świętego cara Aleksandra II Oswobodziciela...
— Dlaczego? — zapytałem.
Starzec zatrząsł się cały, śmiejąc się głucho:
— Dlaczego? Dlatego, że wiedziała caryca, a i syn jej Aleksander wiedział, że dobry car zostanie zabity, a nie przestrzegli jego i nie ochronili przed nieszczęściem. Oni nie lubili jego, bo nie chciał car uciskać ludu... Aleksander III nie pozwalał nigdy wieszać w swoich pałacach portretów ojca, bo mu wyrzuty sumienia zakłócały spokój...
Przypomniałem sobie, że po pierwszej rewolucji czytałem gdzieś coś podobnego. Myślę, że jeżeli tacy żebracy-włóczęgowie wiedzieli o tem i opowiadali po wsiach i wielkich zbiorowiskach ludzi ciemnych, zabobonnych, to carowie nie mogli nigdy zbytnio polegać na miłości swoich „wiernopoddanych“.
Rewolucja dowiodła tego z całą stanowczością.
Rozstawszy się z żebrakiem, obejrzałem część „doliny królów“, gdzie się znajduje grobowiec najpiękniejszego młodzieńca w Izraelu, Absalona, Syna Dawida i Maachy. Są tu też bardzo stare stelle i pomniki, są też i nowe, gdyż bogaci Żydzi z całego świata pragną być pogrzebani w Jerozolimie.
Powróciłem znużony upałem i stromą drogą do swego zacisznego przytułku.
Na stole poczciwe Luiza i Marja, a, może, sam biskup Fellinger położyli mi Biblję.
Otworzyłem księgę na chybił-trafił.
Wypadła Ewangelja Łukasza, rozdział XII, wiersz 34-35.
O, Jeruzalem, Jeruzalem! które zabijasz proroki i kamionujesz te, którzy są do ciebie posłani; ilekroć chciałem zebrać dziatki twoje, jako ptak gniazdo swe pod skrzydła, a nie chciałeś!
Otóż zostanie dom wasz pusty. A powiadam wam, że mię nie ujrzycie aż przyjdzie, kiedy rzeczecie: Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie!
Kiedyż wyrzekną ludzie te słowa prawdziwej wiary?






  1. Gdy książka ta została oddana do druku, przyszła smutna wiadomość o zgonie sędziwego ks. Pińciurka.
  2. Mat. XXXI, 38.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.