Gasnące ognie/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział „Campo Santo“ szyitów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
„CAMPO SANTO“ SZYITÓW

Powracaliśmy z Babilonu, ogarnięci dziwnem wrażeniem i uczuciem smętnej goryczy wobec podkreślonej tu z niezwykłą siłą owej „Vanitas vanitatum.“
Do tego przyczynił się jeszcze opuszczony dom mieszkalny i gościnny niemieckiej komisji archeologicznej, od wybuchu wojny zapomniany, brudny, nikomu niepotrzebny.
Horda natrętnych przewodników — Arabów z Kweriszu, z których każdy pretendował do tyłułu official guide’a i nazywał się Ibrahim, literalnie obsiadła nas. Przy wypłacaniu honorarjum nie mogliśmy ani rusz się połapać, z miłym de Vos’em któremu z dziesięciu „Ibrahimów“ mamy zapłacić dwie rupje. Wszyscy ci „Ibrahimowie“ byli tak szalenie do siebie podobni! Możliwe, że są braćmi lub nawet bliźniętami te „czarne głowy,“ o panowanie nad któremi błagał bogów pyszny Nabukadnezar.
Podczas naszego błąkania się wśród ruin Babilonu, na szczęście mieliśmy tylko jednego dorosłego „Ibrahima“ i jakieś roześmiane, zwinne „Ibrahimiątko,“ co chwila znajdujące w rumowiskach to pierścień, to kolczyk, to cegiełkę lub ułamek amfory, a wszystkie autentyczne, bo ze znakami starożytnego pisma. Obfitość tych przedmiotów zmusiła mnie do obserwacji z pod oka. Niebawem przekonałem się, że to Ibrahim nosi w zwojach swego brudnego burnusa całe muzeum, nieznacznie oddaje to i owo Ibrahimiątkowi, a ten nicpoń z okrzykiem udanej radości schyla się i wydobywa „a real antiquity“ z pomiędzy kamieni lub ze stosu gruzów.
Gdy jednak wynurzyliśmy się z ruin, cała wieś obstąpiła nas, a każdy jej obywatel gotów był cośkolwiek nam sprzedać. Doprawdy, można tu było zaopatrzyć w starożytności babilońskie drugie British Museum, a nawet nabyć tak rzadkie przedmioty, jak... weksel Nabupalassara. Kto wie? Może znalazłby się amator do dyskonta tego nieco przedawnionego wekselku?
Jakiś wyrostek udawał ślepca i skamłał o jałmużnę, zawodząc żałośnie.
Opuściłem na ziemię skromną „anna“, a „niewidomy żebrak“, niby drapieżny krogulec, rzucił się na nią, porwał i wpakował sobie pod język. Jak wiadomo, jest to najpewniejszy „safe“...
Wreszcie, posiliwszy się przywiezionemi ze sobą zapasami i zaspokoiwszy pragnienie melonem i soczystym arbuzem, ruszyliśmy w powrotną drogę.
W pobliżu Babilonu spostrzegliśmy teraz głębokie, na kilka kilometrów ciągnące się transze, zardzewiałe i poniszczone zagrody z drutu kolczastego, parę kurhanów mogilnych... a dalej, gdy już minęliśmy sąsiadujące z Babilonem wioski, w jakiejś wyrwie z białego, lotnego piasku wyjrzała pustemi oczodołami biała czaszka ludzka...
Szofer opowiedział nam, że tu przez długi czas rozgrywała się niezdecydowana bitwa anglo-arabskich wojsk z turecko-niemiecką dywizją, broniącą Bagdadu.
Ślady wielkiej wojny... tu, w pustyni, w obliczu wspaniałego i tragicznego grobowca!
Czy w momencie tej orgji huku, ognia i krwi na starych murach pałacu Balszarusura nie zapłonęły po raz drugi (ale czy ostatni?) złowrogie słowa:
„Mane, Tekel, Fares?“
Jakby jednak należało odczytać je teraz?
Niech pomyślą nad tem „mędrcy“ Berlina, Londynu, Paryża, Washingtonu, bo gra warta jest świecy!
Przyjechaliśmy... zziębnięci do Bagdadu.
W połowie drogi zerwał się silny, chłodny wiatr. Słońce z trudem przebijało się przez chmury białego piasku, a w jednem miejscu ponury półmrok zgęścił się jeszcze bardziej z powodu lecącej chmary szarańczy. Spotkaliśmy ją o 10 kilom. dalej, gdy się już opuszczała i usadawiała na plantacjach wina. Straszna to plaga! Miljony trzepocących w powietrzu szklistych skrzydeł, niby przez mgłę pozwalały widzieć mieszkańców, płachtami i zapalonemi, dymiącemi żagwiami usiłujących odstraszyć i odpędzić napastników.
Nazajutrz odpoczywaliśmy, prawie nie wychodząc z hotelu i przygotowując się do dalekiej drogi. Zajrzałem tylko na lotnisko, gdzie tragicznie zginął nasz polski lotnik — Szałas podczas lotu do Indji.
Wieczorem odprowadziłem p. de Vos na kolej, która miała dowieść go do jakiegoś miasta, skąd dalej szła dobra droga samochodowa aż do Teheranu.
Czułem się samotny i smutny. Bardzo polubiłem de Vos’a. Jest to człowiek wszechstronnie wykształcony, a pozbawiony doktrynerstwa, tak nieznośnego i nudnego. Umysł jego — ostry i jasny wibruje. Pogodne, pozbawione rozgoryczenia i zawiści usposobienie czyni z niego najprzyjemniejszego towarzysza dalekiej i niełatwej podróży. Nie wiem gdzie się on obraca w tej chwili, bo jest to śmiały żeglarz na oceanie życia.
Niechże słowa te dojdą do niego, jako dalekie pozdrowienie przyjacielskie!
Miałem przed sobą jeszcze dwa dni pobytu w Bagdadzie.
Wykorzystałem je znakomicie, chociaż trochę niespodziewanie.
Zjawił się u mnie nieznany mi Arab i rozpoczął długą wstępną rozmowę, wskazując na to, że są w Iraku miejsca bardziej interesujące niż Babilon, Kisz, Siparra i Neniwa, a tymczasem nikt ich nie zwiedza.
— Prawda, — mówił, — że władze angielskie niechętnie udzielają pozwolenia na wjazd do tych miast, lecz...
— Co pan ma na myśli? — przerwałem mu, czując, że jest w tem coś, obok czego przejść obojętnie nie mogę.
Spojrzał na mnie badawczo i odparł:
— Słyszał pan o Kerbeli?
— Kerbela uważana jest za Mekkę szyitów. Pogrzebany tam jest kalif Abbas Hussein — wyrecytowałem wszystko, co wiedziałem.
— No, tak! — odparł mój gość. — Nie wie pan tylko, że Kerbela jest świętym cmentarzem, a każdy zamożny szyita-Pers marzy, aby go pogrzebano na nim. Zwożą tu zabalsamowane i wysuszone zwłoki z całego świata: z Teheranu, Londynu, Paryża, Wankuweru, Nowego Jorku, Melburnu, Szanchaju i Capetown’u...
To ciekawe! — zawołałem.
— Proponuję panu podróż do Kerbeli, tylko...
— Niech pan mówi!
— Tylko... musi pan się zgodzić na jednego jeszcze pasażera w samochodzie — mruknął.
— Dobrze, byle nie był on trędowaty lub zadżumiony! — zaśmiałem się.
— Naturalnie! — odparł poważnie. – Nie będzie to pana drogo kosztowało: trzy funty tam i zpowrotem.
— Dlaczego pan nie przyszedł do mnie przedwczoraj, gdy wybierałem się do Babilonu, bo przecież chyba tylko 30 kilometrów dzieli go od Kerbeli? — zawołałem. — Teraz będę musiał trząść się znowu po podłej drodze 120 kilometrów!
— To pan wie, gdzie jest Kerbela? — zdumionym głosem przeciągnął Arab. — Zawiozę pana za dwa funty...
Myślałem, że opuści coś, gdy mu powiem, że za Kerbelą zaczyna się kamienista pustynia Ard el-Udian, przechodząca w Nedżd, jednak nie opuścił.
Nie nalegałem, bo 87 złotych nie było ceną wygórowaną, raczej zupełnie niską.
Dlaczego ten Arab jest tak niewymagający?
Może ten drugi pasażer?...
— Kto ze mną pojedzie? — spytałem, podejrzliwie patrząc w oczy mego gościa.
— Jest to Pers, bogaty Pers, kupiec... jedzie z Florencji... — odparł niechętnie.
— Cóż wiezie ze sobą ten kupiec? Może kontrabandę? — pytałem znowu.
Arab uśmiechnął się wesoło i odpowiedział:
— Żadnej kontrabandy — trochę jabłek i szafranu... na drogę.
Skoro ten Pers jedzie z zagranicy, musi władać językami obcemi.
— Nie, Pers nie mówi żadnym językiem.
— A zatem będziemy milczeli! — zauważyłem.
— O tak, panie! Pers nie odezwie się ani słowem... — zapewniał mnie Arab.
— Więc all right! Dwa funty tam i zpowrotem. Odjazd jutro o 7-ej rano. Oto funt zaliczki! — zakończyłem nasz układ.


DERWISZ PERSKI
Następnego dnia punktualnie o godzinie siódmej przed hotel zajechał piękny wóz „Minerwa“ z moim Arabem przy kierownicy.

— A gdzie Pers? — zapytałem.
— Wsiądzie po drodze — odparł swobodnie.
Ułożywszy bagaż: skrzynkę z owocami, sandwiczami i biszkoptami, oraz pięciolitrową emaljowaną butlę z wodą, ruszyliśmy.
Jedziemy znaną mi już rozbitą, okropną drogą do Babilonu, ale w połowie jej Arab skręca na zachód i wkrótce staje przy małej karawanie z trzech wielbłądów złożonej.
Mój szofer i poganiacze wstawiają do samochodu dość ciężką i długą skrzynię, owiniętą kobiercami i omotaną rzemieniami.
— To widzę, że Pers usiądzie obok was? — pytam.
Odpowiada mi wykrętnie:
— Wolałbym, żeby pan tu usiadł...
Przenoszę się na przednie siedzenie, gdzie stopy praży mi gorąca blacha.
Nic nie mówię, bo tymczasem jakieś niejasne podejrzenia wkradają mi się do duszy.
Czekam jeszcze i obserwuję.
Koło Mussedżibu przeprawiamy się przez Eufrates i jedziemy dalej.
Zanosi skądś jabłkami i mdłym aromatem szafranu.
Mój szofer nagle ogląda się i węszy, głośno parskając. Wreszcie uśmiecha się i mruczy sobie pod nosem, ale tak, żebym go słyszał:
— On jest suchy i dobrze dojrzały...
— Kto? pytam nieco zdumiony.
— On! — kiwa Arab głową wtył. — Pers...
Eureka! Wszystko zrozumiałem. Wieziemy nieboszczyka Persa, prawowiernego szyitę, aby mułłowie pogrzebali prochy jego w ziemi Husseina.
— A te jabłka i szafran? — pytam.
— Nieboszczyk został zabalsamowany, lecz długo płynął statkiem i jechał koleją jak zwykły „towar“. Na wypadek, gdyby się popsuł w drodze, obsypano ciało szafranem i codziennie obkładano świeżemi jabłkami... dla dobrego zapachu...
Mówiąc to, Arab śmiał się bezczelnie. Po chwili ciągnął dalej:
— Słyszałem, że taka „martwa kontrabanda“ kosztuje rodzinę bardzo drogo, bo władze, kolej i okręty nie dają pozwolenia na przewóz jej... Trzeba więc komuś płacić hojnie... Anglicy też nie lubią tych transportów, obawiając się chorób zakaźnych. Zwykle więc nieboszczyk wyjeżdża z Bagdadu lub Mossulu na wielbłądach, a w drodze zabiera go samochód. Tak też zrobiłem, aby uniknąć kłopotów z policją i nie stracić zarobku, bo krewni Persa płacą mi za martwego pasażera daleko drożej niż ja zażądałem od żywego pasażera...
Znowu się zaśmiał. Mimowoli uśmiechnąłem się, patrząc na jego bezczelną, ciemną twarz.
— A jeżeli wieziemy ze sobą dżumę lub cholerę? — zapytałem po chwili.
Machnął ręką i odparł wesoło:
— Rzadko się to zdarza! Był to bogaty Pers, więc musiał umrzeć na chorobę bogaczy: na serce, wątrobę lub...
Puknął się w czoło i dodał:
— Bach! Udar krwi tu i... zapraszam się do ciebie, Abbas Hussein!
Wkrótce zaczęły się pola uprawne, sady owocowe, z jabłoniami, drzewami oliwnemi i migdałowemi, a w godzinę później ujrzałem miasto, skupione, zbite w jedno szaro-żółte zbiegowisko domów o płaskich dachach; nad miastem górował meczet Husseina i dwa wysmukłe, z barwnych cegieł zbudowane minarety.
Czekają już na nas przed bramą odbiorcy, bo kilku Persów w czarnych czapeczkach, ujrzawszy „Minerwę“, przegradza nam drogę. Z płaczem i głośnemi okrzykami zabierają nasz bagaż i odchodzą, rzuciwszy kilka słów szoferowi.
Arab pozostawia maszynę przy bramie pod opieką nagiego żebraka, który natychmiast gramoli się do środka, uciesznie szczerząc zgniłe, żółte zęby.
— Odprowadzę pana do dobrej jadłodajni i przyjdę, gdy załatwię swoje interesy! — mówi szofer.


KERBELA. MECZET ABBASA HUSSEINA
Posiliwszy się naprędce, wyszedłem na miasto.

Ulice Kerbeli są dość równe, szerokie i czyste, co jest zasługą Anglików, mających baczne oko nad „świętem miastem“, do którego ze wszystkich stron dążą kondukty z nieboszczykami i większe lub mniejsze tłumy i karawany piegrzymów.
Nieraz przychodzą tu zdaleka, z Persji środkowej i południowej, samotni pielgrzymi, dźwigając na barkach ciała zmarłych krewnych. Istnieje w Iraku i Persji specjalna klasa „tragarzy śmierci“, którzy podejmują się dostarczenia nieboszczyków na cmentarz w Kerbeli. Ustanowiono przeróżne taksy za taką eksportację zwłok. Zależy ona od środków komunikacji. Najtańsza — gdy przedsiębiorca wynajmuje żebraków, a ci biedacy za utrzymanie dzienne i drobne wynagrodzenie niosą na sobie nieraz rozkładającego się trupa, dla „zapachu“ obłożonego jabłkami. Głodni, źle odżywiani, w drodze tragarze wykradają z trumny jabłka i zjadają je.
Inni wiozą nieboszczyków na wielbłądach po dwie trumny na każdym; łodziami i statkami, wreszcie samochodami, — jako najlepszy i najdroższy sposób.
Co do jabłek „dla zapachu“ podróżnik Hermann Norden opowiada, że jabłka te po przybyciu nieboszczyka do Kerbeli chętnie kupują przekupnie i natychmiast rozkładają je na swoich straganach.
Spotykałem nieraz zadziwiającą obojętność ludzi wschodnich do śmierci i jej „atrybutów“, więc osobiście nie uważam tego opowiadania za przesadę lub blagę.
Tenże Norden twierdzi, że przedsiębiorcy, przewożący nieboszczyków drogą wodną, nieraz wrzucają zwłoki do rzeki, lecz w Kerbeli, zapłaciwszy łapówkę kapłanom, otrzymują poświadczenie, że ich „klient“ został dostarczony do grodu Husseina i pogrzebany pocześnie w miejscu świętem.
W tłumie ulicznym spotykałem przeważnie Persów, a pomiędzy nimi dziwnych ludzi — brodatych, wąsatych, noszących jakieś mundury, z pod których wyziera długa, brudna koszula, na nogach zaś mocno zniszczone trzewiki, niegdyś należące niezawodnie do „tommy“ angielskich.
Obwieszeni przeróżnemi monetami, świecidełkami i amuletami, kroczą ci ludzie poważnie i tajemniczo, opierając się na długich laskach, zakończonych mosiężną siekierką. Barankowy, stożkowaty kołpak z amuletami i dzwoneczkami i bębenek lub trzystrunne skrzypce stanowią najważniejsze oznaki tej klasy ludzi Islamu. Są to derwisze, najczęściej półobłąkani lub epileptycy, lecz zawsze niepoczytalni i nieobliczalni fanatycy.
Przy sklepiku z jarzynami golarz „urabia“ oblicze młodego Araba, ciągle kłaniając się przed nim.
Zrozumiałem przyczynę tego poszanowania. Klient ma zielony turban na głowie. Oznacza to, że jest on syed’em potomkiem Mahomeda, prawdopodobnie żyjącym z jałmużny, którą mu wypłaca z datków publicznych wszechwładny pan Kerbeli, wielki „mużdahid“ — biskup muzułmański, najwyższy sędzia i prawodawca.


KERBELA. ULICZNY „FIGARO“ GOLI „SEYDA“ — POTOMKA MAHOMETA

Kler Kerbeli posiada ogromne kapitały, bo szmat ziemi, potrzebnej do grobu nieboszczyka, kosztuje tu bardzo drogo. Podobno mułłowie od czasu do czasu zamykają swój cmentarz i robią porządek, wyrzucając stare kości i przygotowując „świeże“ tereny dla kolejnych pogrzebów.
W sklepikach, które widziałem w pobliżu meczetu Husseina, kupcy sprzedają różne przedmioty kultu: czworokątne kawałki gliny z napisami koranicznemi i widelce mosiężne, wyobrażające dłoń córki Mahomeda, żony Alego, matki Husseina — błogosławionej po trzykroć Fatmy; szkaplerze, napełnione ziemią z grobu Husseina; amulety ze świętemi znakami Alego z Nedżefu i Husseina z Kerbeli; kamyczki z modlitwami; różańce i inne pamiątki. Te kawałki ziemi roznoszą pielgrzymi po całym świecie i podczas modłów dotykają ich czołem. Widelce o pięciu zębach służą do zadawania ran w głowę podczas nabożeństw w miesiącu „muharram“ i „rammadan“, poświęconych wspomnieniom o kalifie Alim i synie jego Husseinie.
Zacząłem przemyśliwać nad tem, w jaki sposób i z czyją pomocą mógłbym zajrzeć na cmentarz, to prawdziwe „Campo Santo“ szyitów.
Udało mi się tylko zdaleka ujrzeć białe i szare grobowce, tłumy ludzi, snujących się pomiędzy rozpalonemi kamieniami, które, niby ponure krzewy, wyrastają z jałowej, martwej ziemi, z trudem zwalczanej codziennie setkami kilofów i rydli, przygotowujących coraz to nowe i nowe groby.
Mój Arab załatwił swoje sprawy szybko. Powrócił zadowolony i, zacierając ręce, rzekł wesołym głosem:
— Jestem gotów! Jedziemy! Przed 11-tą zdążymy do Bagdadu. Dobrze się stało, bo obawiałem się, że wypadnie zanocować w świętem mieście.
Jednak przed odjazdem poczęstował mnie kawą. Dopiero po trzeciej filiżance usadowił mnie w „Minerwie“ i ruszył całym pędem.
Wyczerpany i rozbity powróciłem do Bagdadu przed północą. Trzymano nas długo na przeprawie, gdzie zgromadził się tłum „tragarzy śmierci“ i wynikły jakieś spory co do kolejności wstępu na prom.
Myślałem o „Campo Santo“ muzułmańskiem.
Cmentarz ten istnieje bez przerwy 1300 lat.
Czy ktoś, choć w przybliżeniu wie, ile miljonów ludzi zamknęła w sobie ziemia Kerbeli? Kto ze znakomitych ludzi Islamu znalazł tam miejsce ostatniego spoczynku? Czyje łzy wżarły się w tę ziemię rozpaloną, okrytą odłamkami kości ludzkich, może należących niegdyś do wspaniałych szachów teherańskich, do różnych kalifów bagdadzkich, do nędznicy z wertepów dżamijskich, do trędowatego derwisza, lub do nieznanego poety, tworzącego dla piękna, nie dla sławy zawsze prawie ukrywanego imienia?
Któż teraz wskrzesi wspomnienia o ludziach, leżących pod szaremi, bezimiennemi kamieniami?...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.