Gasnące ognie/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Cienie... Cienie...
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.
CIENIE... CIENIE...

Znowu prażę się w autobusie Nairn Eastern Transporting Company.
Wśród pasażerów nie mam nikogo znajomego.
Kilku dziarskich żołnierzy angielskich, jadących na urlop do Anglji, a pośród nich sporo chorych na malarję; dwóch kupców angielskich i jeden Arab.
Ten pasażer jeszcze w Bagdadzie, w garażu autobusowym zwrócił na siebie moją uwagę. Wysoki, przystojny, w nowym, cywilnym, szarym garniturze trzymał się z wielką godnością, stanowiącą przyrodzoną cechę ludzi Wschodu.
Tego, więcej, niż sławetnej ideologji, należałoby się Europie nauczyć od Wschodu. Piękna to cecha i bardzo miło jest obcować z ludźmi, posiadającymi ją.
Spory tłum odprowadzał Araba, a gdy żegnano odjeżdżającego, każdy z obecnych całował go w rękę, lub w ramię.
Myślałem, że jest to jakiś „mużdahid“ lub inna osoba duchowna i uspokoiłem się.
Autobus z rykiem przebiegł most Maude; jeszcze raz ujrzałem płaski dach hotelu swego, wąskie uliczki starej dzielnicy i komorę celną. Dalej niewielki skrawek szosy, a za pierwszą i ostatnią wioską — pustynia.
Mieszkając w Bagdadzie, wyczuwałem tylko oddech jej i domyślałem się jej sąsiedztwa z przyćmionych zórz wieczornych, zamglonych piaskiem, wiszącym w powietrzu.
Teraz odrazu, bez uprzedzenia rzygnęła ona białym osypem, opaliła płomiennem westchnieniem dzikiej radości, porwała, otoczyła ze wszystkich stron, mamić jęła drganiem mirażów i niepokoić drażniącym biegiem wirujących trąb kurzu.
Znam Sacharę; ślady moich ognisk pozostawiłem w Gobi, w Głodnym stepie, na równinie Abakańskiej i na okrytych staremi cmentarzyskami przestworach Kirgizkiej Alasz Hordy, więc rozumiem, że to „dżinny i szejtany“ pędzą przed nami te słupy wirujące, smagają piach lotny długiemi biczami, zgrzytają, syczą, gwiżdżą, wyją głośno i przenikliwie...
Od czasu do czasu zrywają się stadka salg, do ogromnych jaskółek podobnych; niezgrabnie pełzną i czają się za wydmami duże, biało-szare jaszczurki, które „tommy“ — mój sąsiad nazywa „iguanami“; połyskują, do bólu rażąc oczy, porzucone blaszanki Standard Oil-Company od nafty, czasami puste butelki; dalej — bieleją kości wielbłądów.
Wprawne oko myśliwego tu i ówdzie spostrzega trop szakali płochliwych...
W miejscu, gdzie ślady autobusów biegną przez wąwóz, przecinający szereg piasczystych, nagich pagórków, kilku Arabów coś majstruje przy ciężarowym samochodzie, który ugrzązł w głębokim wykrocie.
Taki olbrzymi kraj, jałowy, pustynny, straszny, nikomu niepotrzebny i dla nikogo niedrogi!.. Od osiedla do osiedla — dziesiątki kilometrów... Roli uprawnej — odsetek znikomy, zależny od wielkiego wysiłku ludzkiego... I nagle przyszli tu biali ludzie i jakgdyby o skarb największy rozpoczęli walkę o te piachy, iguany, wydmy, szkielety gór, te ubogie nędzne „duary“ czarnogłowych, posępnych, nieufnych i zdradliwych ludzi, o tę malarję, dżumę, cholerę, trąd i krwawą, dyzenterję tropikalną...
Czego oni szukają tutaj?
Nafty mossulskiej? Nie, nie jest to dostatecznie potężna przynęta!
Jedni z nich chcieli usadowić się na granicy Indji i zagrozić Wielkiej Brytanji.
Drudzy zamierzali zabezpieczyć sobie brzegi morza Czarnego i Śródziemnego, aby panować na nich...
Inni znów pragną mieć oko nad uprawianą tu polityką, więc ugrzęźli w Syrji, nie bardzo wiedząc, co mają dalej z tym mandatem robić, bo to zabawka kosztowna i kłopotliwa.
A ile pieniędzy rzuca się na te zabawki? Ile trudów, ile żyć ludzkich, ile wysiłku myśli i daru przewidywania?


SYRYJSKA WIEŚNIACZKA
Czy parlamenty i rządy nie sporządziły dotąd bilansu, ile ta polityka „półkolonji“ przynosi państwom europejskim, a ile za to żąda od nich?

Czy nie świta już w głowach polityków myśl, że gra nie jest warta zachodów?
Czy nie wyczuwa się jeszcze w powietrzu burzy, jako plonu zasiewu wiatru?
Lecz oto i przeprawa przez Eufrates...
Znam już ten prom, tych przewoźników i ich ubogie szałasy.
Musimy czekać, bo prom uczepił się przeciwległego brzegu.
Wychodzę z autobusu, żeby zrobić kilka zdjęć fotograficznych.
Od strony Bagdadu nadbiegają dwa samochody, piękne Packardy. W każdym z nich znajduje się po czterech pasażerów i sporo bagaże, umieszczone na stopniach wozów.
Stają tuż za autobusem Nairna, przegradzającym im drogę.
Wdrapuję się na wysoką wydmę, aby ogarnąć aparatem większą przestrzeń.
Z jednego z samochodów wyskakuje dwóch pasażerów i podbiega do drugiej maszyny.
Zdejmują hełmy i pytają zniżonemi, pełnemi służalczej troski głosami:
— Jak się czuje wasza cesarska mość...
— Dziękuję, panowie, zupełnie dobrze! — brzmi odpowiedź.
Uważnie przyglądam się mówiącemu.
Nie mogę ochłonąć ze zdumienia! Przecież ja znam tego młodzieńca?
Prawda, że zapuścił on teraz wąsy i bródkę i stał się jeszcze bardziej podobny do popularnych portretów tragicznego cara Mikołaja II.
Przypominam sobie czasy syberyjskich rządów admirała Kołczaka, gdy to pewnego razu gruchnęła wieść, że w stanicy kozackiej nad Irtyszem ukrywa się uratowany cesarzewicz Aleksy, który uniknął strasznego losu całej rodziny, zamordowanej w Jekaterynburgu. Powstało wtedy wielkie poruszenie — radość i konsternacja. „Następcę tronu“ potajemnie wywieziono do Omska i tu wszyscy byli przekonani, że widzą przed sobą „cudowne ocalenie“ spadkobiercy tronu Romanowych. Dopiero sprowadzona jakaś dama dworu cesarskiego rozpoznała „ersatz“, falsyfikat i mistyfikację, podobno, zgoła mistrzowską. „Następca tronu“ zwiał bez śladu a wkrótce też zniknął bezpowrotnie i sam rząd syberyjski.
„Cesarzewicz“ jednak wynurzył się niespodziewanie i oto widzę go i poznaję tu na brzegu Eufratesu. Nieśmiertelna mistyfikacja podróżuje „Packardem“ w „nieokreślonym kierunku“ i ku nieznanemu celowi.
Po przeprawie Packardy „Jego Cesarskiej Mości“ przegoniły nasz autobus i utonęły w obłokach piasku.
Bon voyage, sire! — pomyślałem wtedy. — A bacz, aby twoi dworacy nowego typu nie doprowadzili cię do lochu „czeki“ lub, jeśli wolisz do g. p. u.!
Nie miałem czasu dłużej rozmyślać nad tem dziwnem spotkaniem, bo posłyszałem jęki i ciężkie westchnienia.
To nagle jęczał gruby kupiec angielski, co chwila dotykając karku i marszcząc się boleśnie.
Wzdychał ciężko Arab w szarym garniturze.
Niezawodnie cierpieli obaj, a że jestem podróżnikiem, podobno „doświadczonym“, więc i tym razem byłem dobrze zaopatrzony w niezbędny inwentarz, w którym apteczka zajmuje poczesne miejsce.
Zacząłem więc wybadywać obydwóch chorych i oglądać ich.
Anglik miał olbrzymi wrzód na szyi, coś w rodzaju karbunkułu, bo nawet trochę gorączkował.
Przyłożyłem mu okład z „antivirus mixtus“, doskonałą surowicę na przypadłości tego rodzaju. I w tym wypadku środek ten nie zawiódł. Bóle wkrótce ustały, a nazajutrz wrzód zmiękł; chory, jak przypuszczam, był na dobrej drodze. O dalszym losie jego jednak nic nie wiem, bo zostałem w Damaszku, a kupiec jechał do Aleksandretty, gdzie miał wsiąść na statek.
Arab zaś cierpiał na biegunkę.
Dwa proszki, zawierające salol, taninę, opjum i węgiel, receptę których dał mi niegdyś pewien lekarz wojskowy, praktykujący w Indjach, poskutkowały piorunująco. Mój pacjent poczuł się znacznie lepiej i, co najważniejsza przy jeździe samochodem, — spokojniej.
W Azji, zawdzięczając aspirynie, salicyli, jodynie i tymże proszkom, słynęłem wśród Sojotów, Mongołów i Tybetańczyków za „ta-lama“ — wielkiego lekarza, ale i tu w zakurzonym, rozpalonym angielskim autobusie moje zdolności lekarskie wzbudziły poszanowanie.
„Tommy“ uśmiechali się do mnie życzliwie i częstowali tytoniem mocnym, jak czarny proch; ukojony Anglik nalał mi pół szklanki whisky, która zmieszana z wodą mrożoną bardzo mi smakowała, a Arab uśmiechnął się do mnie obiecująco.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie, zapytałem więc, czy istotnie jest osobą duchowną.
Parsknął śmiechem i odparł:
— Nic podobnego! Jestem szefem policji w Bagdadzie.
— Ależ nie dlatego chyba Arabowie całowali pana po rękach?! — zawołałem zdumiony.
— Oczywiście, że nie! Pochodzę z rodziny, spokrewnionej z kalifem Husseinem — odpowiedział policmajster bagdadski.
Seyd?...
Yes, I am! — potwierdził z dumą. — Tak!
Z trudem powstrzymałem się od pytania: czy nie myśli on, że biedak Hussein na widok jego anglo-irakskiego munduru policyjnego codziennie trzy razy przewraca się w swoim grobowcu?
W Rahmadi zajęliśmy miejsce w dużym autobusie, który dojeżdża tylko do tej osady, gdyż przez piasczystą część pustyni przed i za Eufratesem nie mógłby przejść ten ciężki olbrzym sześciokołowy.
Znowu kamienista pustynia, znowu ten sam szlak, wytknięty oponami wozów Nairna, znowu te same Fordy strażnicze i znajome, czarne, ponure oblicza zbrojnych Beduinów.
Skwar i kurz, huk, turkot, brzęk i wstrząsy autobusu, przytłaczająca cisza, która się rozparła na piersi pustyni, jak zmora ciężka i złowieszcza, zmęczyły mię w końcu.
Zacząłem drzemać w fotelu. Jednak hełm nie pozwalał mi wygodnie oprzeć się plecami, więc zdjąłem go i położyłem na pokrywie lodowni, gdzie się przechowuje mrożona woda do picia.
Zasnąłem i przespałem prawie dwie godziny. Po przebudzeniu spostrzegłem, że mój hełm zniknął.
Nie znalazłem go ani na siatce, ani na podłodze. Prawdopodobnie silniejszy podmuch wiatru porwał go i wyrzucił przez okno.
Byłem ucieszony. Stał mi się już niepotrzebnym ten przyciężki i mocno zniszczony hełm. Nie wiedziałem co robić z tak ogromnym „meblem“, bo go do żadnej walizki nie można wpakować. Miałem ze sobą miękki kapelusz filcowy, który już od Damaszku będzie wystarczający.
Pasażerowie wyrażają mi ubolewanie z powodu „dotkliwej zguby“.
Staram się przekonać ich, że bynajmniej nie jestem zrozpaczony.
Przypominam sobie nagle i opowiadam zabawną historję, opisaną, zdaje mi się, przez Marka Twaina.
Jakiś Amerykanin, podróżujący koleją, a później tramwajem, miał wiele wstydu, przykrości i kłopotu z paczką, w której znajdował się mocno niearomatyczny ser. Chciał się go wreszcie pozbyć, więc umyślnie zapominał paczkę w wagonach. Nic z tego! Uczciwi pasażerowie niezmiennie zwracali mu zatruwający powietrze bagaż, doprowadzając do rozpaczy nieszczęśliwego posiadacza sera.
Moi towarzysze, słuchając tego opowiadania, śmiali się głośno.
W złą godzinę opowiedziałem tę przygodę amerykańską, bo w kwadrans potem, jakiś prywatny samochód dogonił nas, a szofer krzyczał i wymachiwał w naszą stronę... moim hełmem.
„Tommy“ ryczeli ze śmiechu, chory kupiec, trzymając się za omotany bandażami kark, podskakiwał wesoło, szoferzy dowcipkowali na wyścigi.
Hełm powrócił do mnie.
Musiałem „zapomnieć“ go w kilka dni potem w szafie „Gospody św. Rodziny“ w Jerozolimie. Miłe Marja i Luiza, z pewnością, miały z nim sporo kłopotu. A może, oczekuje on na mój następny przyjazd do Ziemi Świętej?
Wieczorem stanęliśmy w Kasr el Rutba.
Posilałem się przy jednym stole z moim pacjentem Arabem, który czuł się już znacznie lepiej.
Po kolacji zaprosił mnie do koszar swoich beduińskich policjantów.
Tu, jak wszędzie, synowie pustyni spotkali go, przyklękając przed „syedem“ i całując go po rękach.
Usadowiono nas na miękkiem posłaniu, okrytem kobiercem i poduszkami, a sierżant z niskim ukłonem podał nam drobne filiżaneczki mocnej, czarnej i gorzkiej kawy, trzymając naczynka w obu dłoniach.
Arab przemówił do policjantów, stojących przy ścianach, niby nieruchome, ciemne karjatydy.
Natychmiast usiedli. Jeden z Beduinów wyciągnął z za pasa małe skrzypce, przypominające kaukaską „zurnę“, i zaczął brzdąkać.
Po kilku taktach rozległ się śpiew — ponury, monotonny, jakgdyby wicher wył poza murami Kasr el Rutba...
Po każdej zwrotce śpiewaka, chór powtarzał ostatnie słowa jego.
Arab, pochylając się ku mnie, tłumaczył mi sens tej pieśni dzikiej, niemal groźnej.
Beduini przypominali sobie dawne dzieje i zamierzchłą sławę koczowniczych szczepów, wyliczali szeichów plemienia Aneza, Heddina, Beni-Chaled, Mauali, Ibn-Rustar, Ibn-Dżebur; imiona Ben Abdallah, Abd-el-Saud, Dżafar ben Hassan i dziesiątki innych, niby litanja nieskończona, padały w półzmroku koszar, wznoszących się w sercu zaczajonej, znękanej i nigdy nie ukojonej pustyni.
Nagle podniosłem głowę. Przebrzmiało i utonęło w potoku innych znajome imię...
— Tadż-el-Fahr-abd-el Niszaan? — zapytałem Araba. — Czy dobrze słyszałem?
Policjant przerwał śpiew i powtórzył sierżantowi moje pytanie.
— Tak! — odparł Beduin. — Tadż el-Fahr-abd-el-Niszaan był szeichem szczepu Fedaan... Było to dawno... może tysiąc lat temu, a, może, jeszcze dawniej...
— Proszę powiedzieć tym ludziom, że szeich Tadż el-Fahr był moim rodakiem, bo pochodził z Lechistanu, a pustynię tę przecinał zaledwie sto lat temu! — zawołałem. — Być może w któremé z koczowisk Nedżdu pozostał jeszcze starzec, który w dzieciństwie widział białego szeicha...
Beduini, wysłuchawszy objaśnień mego towarzysza, zaczęli się naradzać. Wreszcie sierżant rzekł:
— Tadż el-Fahr abd-el Niszaan był białym wojownikiem — o tem opowiadają baśniarze przy ogniskach. Był dzielny, waleczny i wspaniały, lubował się w jeźdźcach zuchwałych, w pieśniarzach, w koniach naszych, za które płacił złotem...
— Proszę powiedzieć Beduinom — zwróciłem się do Araba, — że biały szeich do śmierci wspominał wojowników Nedżdu, a wielcy pieśniarze Lechistanu uwiecznili w opowieściach swoich imię jego i umiłowanych przez Tadż-el-Fahra jeźdźców pustyni.
Posłyszawszy to, policjanci pustyni zaczęli cmokać ustami i kiwać głowami na znak przyjemnego zdumienia.
— Boże wielki! — myślałem. — Byłeś łaskaw dla nas Polaków nawet w dobie wielkiej męki i niedoli naszego narodu! Oto rzuciłeś jego dzielnych, tęgich, walecznych i uduchowionych synów do wszystkich zakątków tego padołu łez i zgrzytania zębów. Mroźna Syberja i Kamczatka dzika; walcząca o wolność i prawa człowieka Ameryka, San-Domingo, Madagaskar, Brazylja, Afryka, i nawet ta jałowa, strasząca martwotą swoją pustynia, widziały Polaków, a imiona ich powtarzają w pieśniach swoich lub w modlitwach synowie tej ziemi...
Opowiedziałem wszystko, co przypomnieć sobie mogłem o „Farysie“, Wacławie Rzewuskim, potomku hetmanów, emirze Beduinów Nedżdu, człowieku tragicznym, nie układającym się w konwencjonalnych, standartowych ramkach współczesności i szukającym na Wschodzie nie tyle wrażeń i przygód niepowszednich, ile, jakiejś trwałej, z granitu wykutej prawdy, którą przeczuwała ta dusza burzliwa i czego łaknęła w swych wzlotach i upadkach.
Arab, szef policji, słuchał uważnie i uśmiechał się trochę ironicznie.
On chyba dobrze wiedział, że na tym Wschodzie, gdzie w policji służą Beduini Nedżdu, a po miastach panuje ponad wszystkiem giełda, — Prawda leży jeszcze głębiej niż ruiny Neniwy i Babilonu.
Może już nawet umarła ona, a resztki jej wyrzucili mułłowie, ci, którzy za dobrą zapłatę kojarzą ohydne małżeństwa „mutta“ — na godzinę, na miesiąc lub na rok, pobierając za to połowę wiana, wypłacanego oblubienicy przez przygodnego małżonka bronzowego, czarnego lub białego...
Jednak powtórzył słowa moje Beduinom, a ci znowu cmokali ciemnemi wargami i kiwali głowami.
Autobus zaryczał ochryple.
Pożegnaliśmy Beduinów i wyszliśmy z bramy Kasr el Rutba.
Ciemna noc wisiała nad pustynią. Na horyzoncie strażnicze Fordy snopami projektorów lizały niewidzialne wydmy, wąwozy i zbocza okolicznych gór; za niemi kilka prywatnych maszyn zdążało ku Damaszkowi.
Za mknącemi smugami świateł popędził natychmiast autobus Nairna.
Znowu męczeńska noc bezsenna.
Chrapią „tommy,“ od czasu do czasu jęczy kupiec z karbunkułem, wzdycha Arab — policjant i mruczy przez zęby:
La Illa Illah Allah u Mahomed rassul Allah-Allah Akbar!
Byłem zdumiony, że „syed“ nie zapomniał jeszcze nagminnej modlitwy do swego „świętego“ przodka.
Z radością powitałem zaraz po wschodzie słońca zjawiające się na prawo uskoki Dżebel Kalamun, a wkrótce potem ciemną plamę oazy Damaszku na horyzoncie.
Stanąwszy w hotelu arabskim, poleconym mi jeszcze w Bagdadzie, czułem się bardzo szczęśliwy po rzeczywiście nużącej podróży w autobusie.
Nie mogłem poświęcić zbyt dużo czasu Damaszkowi, najpierw dlatego, że nie było tu już nigdzie sławnych szabel i handżarów ze stali damasceńskiej, a potem, że miałem jeszcze w projekcie spory szmat drogi, zanim ujrzy mnie pokład statku francuskiego.
Przebrany, wykapany i wyświeżony wychodzę na zwiedzenie miasta.
Znam już Damaszek, poznałem go już w Warszawie.
Mam pod tym względem niezawodny system. Przed podróżą studjuję odnośną literaturę i biorę z sobą na drogę najstarsze dzieło i najnowsze.
Pierwsze zwykle daje dużo materjału romantycznego i legendarnego, drugie — ścisłość najnowszych badań. Konieczną jest ta „ścisłość“ nawet dla pisarza, którego pożrą z flakami uczeni — specjaliści, jeżeli on o jeden dzień omyli się w dacie założenia miasta, i krytycy, gdy się o tem dowiedzą od uczonych — specjalistów.
— A to blagier — ten autor! — powiedzą. — Pisze, że Damaszek leży o 240 kilometrów od Palmiry, a tymczasem „sam“ profesor Mouton, znany specjalista, oblicza tę przestrzeń zaledwie na 238...!
To też w Damaszku miałem ze sobą starego Portera, „Five years in Damask“, z r. 1870; i najnowszego — P. Barnabé Meistermanna.
Niósł za mną te książki młody, inteligentny Arab, doskonale mówiący po francusku, a lubiący wstawiać zupełnie nie à propos — wyrazy angielskie.
Otóż najpierw ogólne wrażenie.
Jest to miasto wstrętnych handlarzy, oszustów i wyzyskiwaczy, którzy nabierają podróżnika nawet na wymianie pieniędzy i na znaczkach pocztowych. Sprzedali mi stare, nie mające już obiegu znaczki, a resztę wydali tureckiemi, nie przyjmowanemi nigdzie piastrami dziurkowanemi.
Interesowała mię bardzo broń damasceńska, w której się lubowałem niegdyś i posiadałem dość dobre zbiory. Nic nie znalazłem w sklepach, na bazarach i u antykwarów. Same falsyfikaty — bezczelne, ohydne, lapidarne.
Przewodnik uspokoił mnie, objaśniwszy, że sprawcą tego był Tamerlan, który w r. 1401 zburzył Damaszek, a słynnych rusznikarzy jego wywiózł do Azji Środkowej. Prawda! W Turkiestanie, a szczególnie po wsiach turkmeńskich spotykałem piękne klingi damasceńskie, a parę takich „białych kruków“ posiadam.
Tu, tak samo, jak w Bagdadzie, na każdym kroku giełdy, znacznie mniej ożywione, bo Syrji pod rządami Francji tranzakcje handlowe podupadły, sporo warsztatów przemysłowych zakończyło swój żywot, firmy zwinęły inte resy, a tłumy bezrobotnych błąkają się po mieście i godzinami tkwią przed oświetlonemi oknami licznych kabaretów: Chat noir, Paradise i t. d.
Zjawisko to niebywałe dla miasta, które szczyciło się nazwą „bramy Mekki“ i było czczone, jako trzecie miejsce święte w hierarchji grodów muzułmańskich!
Lecz taki już los tego miasta! Ciągle przechodziło ono z rąk do rąk i zmieniało ideały swoje.
Na kolumnach Karnaku spotykamy nazwę „Dimasku“, zdobytego przez faraona Tutmesa III.
A przed tem jeszcze długie i burzliwe pędził życie Damaszek!
Założył to miasto, podobno, Uz, prawnuk Noego; za czasów Abrahama było ono już znacznie zaludnione i bogate; przy Dawidzie znano tę stolicę niezależnego państwa, prawdopodobnie chetyckiego księstwa; przechodził on w ręce Asyryjczyków i królów babilońskich, a później Persów. Panowali nad Damaszkiem Aleksander Wielki, Rzymianie, kalif Omar, kalif Saladyn i t. d. aż wyrwany Turkom dostał się pod rządy Wysokiego Komisarza Francji, noszącego straszliwie długi tytuł, chociaż jest to nader sympatyczny, dobrotliwy jegomość i wcale tęgi literat.
Damaszek przyzwyczaił się już do naśladowania obcych obyczajów, za co nie lubił go surowy Mahomed, chociaż nazywał okolice miasta „czwartym rajem“, więc i teraz prawowierni muzułmanie uczęszczają chętnie i gromadnie do „Chat noir“, gdzie francuskie aktoreczki produkują się w nader otwartych strojach, co prawda, nietylko dlatego, że w Damaszku panują upały.
Pięknie ujęta w kamienne i drewniane łożysko rzeka Barada przecina miasto.
Obok dużych gmachów, częściowo pozostałych po administracji tureckiej, i kilkunastu, wzniesionych już przez Francuzów, naogół miasto składa się z małych, brudnych i ciasnych domów, w których mieści się do 200.000 mieszkańców: Arabów, Syryjczyków, Ormian, Greków, Żydów.
Bazary w porównaniu z bagdadskim nie są zbyt pociągające, chociaż widziałem tu piękne jedwabne, haftowane złotem tkaniny — ciężkie, okazałe; bardzo misternie inkrustowane kością słoniową i mozaiką drzewną mebelki, mosiężne naczynia, bogate „keffieh“, cienkie, jak pajęczyna „czarczafy“.
Avenue de la Victoire doprowadza mnie do zburzonej i porzuconej fortecy tureckiej el-Kalaah, zbudowanej na fundamentach rzymskich.
Największy meczet Dżamia el Umani, został przekształcony z bazyliki chrześcijańskiej, a ta z kolei powstała na ruinach babilońskiej świątyni bożka Rammana. Potężna brama triumfalna z bogatemi rzeźbami prowadzi na dziedziniec, gdzie ciągnie się portyk z kolumn korynckich i wreszcie sam meczet obszerny, ciemny, bogato ozdobiony, oparty na kolumnach, a jedna z nich — tajemnicza „czwarta“ ma ukrywać głowę św. Jana.
Przed stu laty meczet ten mieścił najlepsze „medrese“ i księgozbiory arabskie i perskie. Teraz szkoły koraniczne podupadły zupełnie, a rzadkie, drogocenne księgi i rękopisy zostały zjedzone przez szczury lub sprzedane handlarzom z Suk el-Hamidie dla zawijania paczek. Dobrze jeszcze, że nie wyzbyto się starożytnego Koranu kalifa Osmana. Na szczęście pozostał i przechowuje się w skarbcu Dżemia el Umani!
Przy wyjściu z meczetu stróż za skromny „bakszysz“ pozwoli turyście napić się wody ze studni Jana Chrzciciela. Koło minaretu el Arus wznosi się mauzoleum Saladyna, a przy niem zasadzka, urządzona przez setkę żebraków, zjawiających się nagle. To pomogło mi wyzbyć się podziurawionych piastrów tureckich...
W Damaszku przewodnicy pokażą podróżnikom ulicę, na której Bóg dotknął niejakiego Saula ślepotą, dom św. Pawła Apostoła, św. Judy i św. Ananjasza, dom Jana z Damaszku, ojca kościoła wschodniego; św. Piotra, męczennika damasceńskiego, autora rozprawy o trzech siłach duszy i o odwadze w obronie Prawdy.
Na wybrzeżu Barady obszerny teren zajmuje meczet derwiszów — zabawna budowla z szeregiem małych kopulastych kapliczek, z meczetem i minaretami. Nad miastem podnoszą zgrabne piony przeróżne minarety — proste, szare i bogate, ozdobione zielonemi lazurowemi kaflami.


DAMASZEK. WNĘTRZE MECZETU DŻAMIA EL UMANI
Klasztory i kościoły katolickie, prawosławne, ormiańskie, kaplice koptów, maronitówi unitów rozrzucone są po całem mieście; tu i ówdzie przetrwały wieki ruiny rzymskie, zarośnięte krzakami lub przysypane śmieciami i odpadkami miejskiemi.

Zakończyłem swoją przechadzkę po Damaszku wizytą u dyrektora monopolu tytuniowego, p. Tadeusza Gutowskiego, który spotkał mię bardzo uprzejmie.
Pan Gutowski nie mówi już po polsku, lecz zdradza romantyczny patrjotyzm polski i jest szczęśliwy i dumny z odrodzonej ojczyzny przodków. A przodkowie Gutowskich damasceńskich nie byle jakimi byli szlachetkami!
Matka p. Tadeusza — z domu Michalina Czajkowska, herbu Ślepowron, była prawnuczką, czy wnuczką Michała Czajkowskiego — Sadyka baszy, którego syn — Muzafer-basza piastował godność marszałka armji tureckiej. Babka p. Gutowskiego, Katarzyna, po mieczu pochodziła w prostej linji z hetmańskiego rodu Koniecpolskich.
Pan Tadeusz poszukuje krewnych Koniecpolskich i Czajkowskich, chcąc zostawić swemu synowi, Rudolfowi, pełne drzewo genealogiczne i odnaleźć w Polsce spokrewnione rodziny.
Może ktoś zechce zająć się tem i spełnić pragnienia rodaka, pozostającego na dalekiej obczyźnie?...
Pan Gutowski opowiedział mi o walkach, które przez długi czas toczyły władze francuskie z niepokornym, walecznym szczepem Druzów, osiadłych w górach Hauranu.
Szczep ten pochodzi od tych krzyżowych rycerzy, którzy pozostali w Syrji i przyjęli Islam, dając początek arystokracji druzyjskiej oraz feudalny ustrój temu szczepowi. Tak bliskie pokrewieństwo z najbardziej wybitnemi rodzinami Francji, Włoch, Anglji i Niemiec nie przeszkodziło Druzom w r. 1860 urządzić przerażającą rzeź chrześcian w Damaszku, a obecnie zaliczać się do najwięcej po Wahabitach zdecydowanych przeciwników europejskiego regim’u w Lewancie.
Francuzi dopiero teraz mają nieco spokoju w Dżebel Druz.
Czynności wojennego gubernatora pełni tam najmłodszy, podobno, pułkownik armji francuskiej — Polak, hrabia Krasiński. Być może arystokrata z krwi i kości najlepiej zrozumiał potomków arystokratów średniowiecznych i wynalazł wspólny język do porozumienia się z nimi?
W każdym razie Druzowie chwilowo siedzą cicho w swoich górach.
Wieczorem miałem krótką rozmowę z hotelarzem, po której poszedłem spać spokojny już o los dalszej wyprawy mojej.
Nazajutrz rano, skoro świt podano mi samochód i pojechałem do Tudmur.
Nazwa ta nic nie mówi czytelnikowi, tymczasem jest to prastara Palmira, założona, podług Biblji, przez Salomona, jako twierdza obronna przeciwko hordom aramejskim, napadającym na państwo jego, dochodzące do brzegów Eufratesu.
Ruiny tego posiadającego nader burzliwą przeszłość miasta, o którem dość obszernie rozpisują się rzymscy historycy, przypadkowo znalazł angielski kupiec Hallifax, podróżujący w sprawach handlowych w r. 1678 z Aleppa do Bagdadu, a w roku 1753 to cmentarzysko aramejsko-arabsko-rzymskie zostało szczegółowo opisane przez Wooda i Dawkinsa.
Za Damaszkiem widzę rzekę Barada, która za pomocą tam i śluzów została podniesioną i skierowaną naraz do 3—4 łożysk, położonych jedno nad drugiem.
Ta konstrukcja hydrauliczna doprowadziła do niezwykłego rozkwitu nietylko samą oazę Damaszku, lecz i obszerną okoliczną równinę Ghutah, obliczaną na 400 kilom. kw. i okrytą wspaniałą roślinnością. To ją właśnie nazwał Mahomed, czwartym rajem“.
Plantacje bawełny, tytoniu i wina, pola jęczmienia, pszenicy i prosa, zacienione sady owocowe, gdzie dojrzewają jabłka, morele, brzoskwinie, figi, morwy, granaty, migdały, słynne śliwki, które zostały przeniesione na południe Europy, i wreszcie róże damasceńskie, główne źródło wschodniej perfumerji, — całe to morze wonnej, barwnej roślinności otacza Damaszek.
Nie chce się poprostu wierzyć, że skończy się kiedyś ta szmaragdowa równina, nad którą, jak straż nieodstępna, wznosi się Hormon i posyła z zaśnieżonych wąwozów ożywcze potoki i jeszcze bardziej ożywcze świeże tchnienie.
Zniknęły jeden po drugim minarety Damaszku i — nastała chwila, gdy muszę rozstać się z „czwartym rajem“.
Znowu żółta, bezbarwna pustynia, przecięta łańcuchami pagórków...
240 kilometrów drogi robię w cztery godziny, raz tylko zatrzymując się w Riblah, aby zaopatrzyć maszynę w materjał pędny.
Przejeżdżając małe osady, szofer trąbi i ryczy wściekle, rozpędzając karawany wielbłądów i płosząc osły, muły i stada owiec.
Wreszcie stajemy w Palmirze.
Mój rodak, prof. J. S. Bystroń wyprzedził mnie i opisał ruiny Palmiry z talentem i zacięciem pisarza wysokiej klasy.[1]
Nie chcę więc powtarzać tego, co się już znajduje w naszej literaturze, lecz opowiem o Palmirze to, co stanowi duszę tego umarłego miasta.
Tę twierdzę Salomonową zburzył był Nabukadnezar przed zniszczeniem Jerozolimy, lecz, oceniając znaczenie Palmiry, jako stacji na wielkiej drodze handlowej i strategicznej, król kazał odbudować miasto.
Nieznane są dzieje, które dały możność rządowi Palmiry stać się stolicą niezależnego państwa Palmireny. Być może, że stało się to przy Persach, gdy któryś z satrapów pokusił się o tytuł królewski.
Wszakże zaraza wolnego życia oddawna gnieździła się tu i przetrwała wieki.
Przekonamy się o tem wkrótce.
Królestwo to zniknęło pod ciosami legjonów rzymskich.
Hadrjan odrestaurował Palmirę i nazwał ją Hadrjanopolem. Lubił bowiem ten cezar reklamę światową.
Jednak obdarzył on Hadrjanopol dużemi przywilejami juris italici, a to potwierdził Karakalla, który rządy miejscowe powierzył senatorowi Septimowi Odenatowi, urodzonemu w Palmirze.
Odenat podległ zarazie palmireńskiej, podniósł powstanie przeciwko orłom rzymskim i ogłosił się „królem królów“. Ni mniej, ni więcej!


PALMIRA. RUINY MIASTA
Rzymski prokonsul nie chciał robić z tego wypadku żadnego ewenementu politycznego, więc wytrząsnął ze skarbczyka kilka talentów złota i szepnął niejakiemu Rufinowi:

— Zabij Odenata i weź to złoto!
Odenat zginął, a jego następca Odenat II był wiernym lennikiem Rzymu, pomagając wschodnim legjonom w wojnie z Persami, za co doszedł do tytułu consularis.
Tytuł ten był bardzo zaszczytny i wysoki, lecz istniał jeszcze wyższy i bardziej wspaniale brzmiący.
Nastał czas pomyśleć o nim, bo cesarz rzymski Walerjan dostał się był właśnie do niewoli perskiej i, zdawało się, że rzymskiemu panowaniu na wschodzie azjatyckim zadano śmiertelny cios.
Odenat ogłosił się „królem królów“ i rozpoczął wojnę z Persami, marząc o wbiciu słupów granicznych Palmireny nad Eufratesem.
Lecz „l’appetit vient en mangeant“ i Odenat nie zatrzymał się nad Eufratesem, gdyż, ścigając Persów, doszedł aż do Ktesyfonu nad Tygrysem.
Była to już awantura polityczna i zgoła ryzykowna.
Zrozumiała to małżonka wojowniczego „króla królów“ piękna Zenobja. Nie potrafiła ona jednak wstrzymać wojowniczego Odenata od niebezpiecznych zapędów militarnych, więc załatwiła się z nim szybko i stanowczo.
Historja nie wspomina szczegółów całej sprawy.
Prawdopodobnie, było tak:
Królowa Zenobja kazała się stawić Meonjaszowi, który był komendantem Palmiry i siostrzeńcem Odenata, rzekłszy do młodzieńca:
— Zabij Odenata i weź...
Nie wiadomo jednak, co przyobiecała miłościwa królowa.
W każdym razie coś pociągającego bo Meonjasz zamordował zwycięskiego króla, wstrzymał dalszy marsz na wschód i osadził na tronie „królową królów“ — piękną Zenobję.
Stało się to w roku 267 po Nar. Chrystusa.
Zenobja, mając już na barkach szkarłatny płaszcz królewski, pewnego dnia kazała niewolnikowi przyprowadzić uczonego męża, oddawna przebywającego na dworze palmireńskim.
Był to Grek Longinus, historyk, filozof-platonik i podróżnik.
— Przyjacielu! — rzekła Zenobja. — Odziedziczyłam po mężu moim nieodżałowanym (o, dlaczego bogowie tak wcześnie zabrali go do siebie?!) prawie wszystko, co zagarnął Rzym na wschód od Antylibanu. Na znak tego zbudowałam twierdzę graniczną mego imienia — Zenobia Septima wpobliżu brzegu Eufratu.
— Tak królowo! Panujesz nad całą Palmireną i połaciami, których nie widziały nigdy przedtem granice twego państwa! Jesteś wielka i najpotężniejsza! — odparł Grek.
— Radź więc! Zamierzam rozszerzyć granice nasze na południe i północ, utworzyć wojsko waleczne i lotne, jak hamsin, wcieliwszy do moich szeregów Arabi, koczujących w pustyni — mówiła, zniżając głos królowa. — Meonjasz, Rubat, Nus Bacin i starcy rady najwyższej pochwalają zamiar mój, mistrzu. Co powiesz?
— Królowo — rzekł filozof. — Jesteś waleczna, bo w bitwach widziano cię zawsze obok Odenata, pogromcy perskiego wodza Sapora, (oby cień twego małżonka w szczęśliwości przebywał w Erebie!), podziwiano cię walczącą mieczem, jak mąż odważny; jesteś mądra, bo umiesz usypiać podejrzliwość rzymskiego prokonsula w Baalbeku i perskich satrapów za Tygrysem. Jesteś wreszcie uczona, bo znasz historję całego Wschodu, a mowa syryjska, rzymska, i egipska stała się mową twoją. Przypomnę ci tedy piękny wiersz rzymski: Quidquid agis, prudenter agas et respice finem!
— Rozumiem! zawołała królowa. — Chcesz wiedzieć, do czego zmierzam? Jesteś moim przyjacielem, więc nie będę trzymała tego w tajemnicy przed tobą. Chcę zagarnąć Egipt, a później z całą potęgą uderzyć na Rzym i przerzucić go za morze!
Longinus zamyślił się. Nie lubił Rzymu syn Hellady uciemiężonej, więc odparł wkrótce:
— Czuję, że zdołasz, mądra królowo, dokonać tego dzieła, a kto wie, może bogowie wybrali właśnie ciebie, abyś zadała cios zakutemu w żelazo Rzymowi i ujrzała mury grodu wilczycy, karmiącej ludzi-wilki?
— O, tak! Zenobia Septima, ujrzy stare mury Rzymu! — zawołała w uniesieniu proroczem królowa Palmireny.
W trzy miesiące po tej rozmowie nadano Zenobji rzymskim zwyczajem tytuł Augusty, co było policzkiem dla boskich cezarów Rzymu.
— Baba może być Augustą jedynie wtedy, gdy jako prawa żona boskiego cezara, wstępuje na łoże jego! — zawołał, posłyszawszy o tem, zniewieściały cesarz Publiusz Licynjusz Gallienus i rozkazał wysłać list do legjonu ilyryjskiego, aby zdobył Palmirę, a jej królowę przysłał do Rzymu.
Młody wódz, Marek Lucjusz, przezwany w legjonie „Ardor“, wystąpił więc przeciwko Palmirze.
Zenobja spotkała wojsko rzymskie w górach i rzuciła do ataku swoją piechotę, prowadząc ją osobiście i idąc w szkarłatnym płaszczu na czele swego oddziału z ciężkim toporem bojowym w ręku.
Z wąwozów antylibańskich nie uszedł z życiem ani jeden Rzymianin, ani legjonista; na placu boju pozostał, pławiąc się we krwi, nieostrożny Ardor w posiekanej kirasie.
Rzymskie imperjum przeżywało wtedy burzliwe czasy 30-tu tyranów i ta porażka uszła płazem zuchwałej Zenobji.
Cesarz Klaudjusz, mając za zadanie wzmocnienie władzy swej w olbrzymiem państwie, które zaczęło się rozpadać, jak zbyt wielka i ciężka budowla, wsparta na niemocnych przyciesiach, nie zwracał uwagi na dalekie państwo palmireńskie.
Z tego skorzystała baczna na wszystko i przebiegła Zenobja i bardzo szybko podbiła Arabów, doszła do Synai, zdobyła kilka prowincyj egipskich, i, zwracając się później w stronę Syrji, coraz bardziej wypierała rzymskie załogi na zachód, ku morzu.
Śmiałe, dumne marzenia Zenobji stawały się rzeczywistością.
W tym to czasie na tron cezarów obrano Aureljusza, „wskrzesiciela Rzymu“.
Skończywszy zwycięską wojnę z Alemanami, Gotami i Wandalami, młody, energiczny cezar przerzucił się do Azji, przywrócił spokój i porządek w odrywających się od metropolji kolonjach i rozpoczął wojnę z Palmireną.
Świeże, zwycięskie legjony szybko zdobyły Apameję, Larysę i Aretuzę i zagłębiły się do pustyni, staczając ciągłe walki z konną armją Zenobji.
Wreszcie przy Emesie doszło do walnej bitwy.
Królowa w srebrnym hełmie i zbroi, z rozwianym kruczym włosem, pędziła na czele 70 000 jeźdźców, otaczając rzymskie legjony i usiłując rozproszyć ich zwarte, żelazne szeregi.
Z trudem powstrzymywał cezar swoich wojowników od popłochu i, upatrzywszy chwilę stosowną, przeszedł do ataku, ostrym klinem rozbijając główne siły Zenobji Septimy Augusty.
Królowa, robiąc wściekły przemarsz, cofnęła się do Palmiry, gnębiąc nieprzyjaciela ciągłemi napadami i licząc na pomoc pustyni i skwaru.
Zdziesiątkowane, znużone rzymskie wojsko, doszedłszy do stolicy Zenobji, miało przed sobą tylko śmierć lub zwycięstwo.
Aureljusz rozpoczął oblężenie, pozbawiając miasto wody i żywności. Mimo obietnicy, przerażeni Persowie i Arabowie w Nedżdu nie przyszli z odsieczą oblężonej królowej. Cezar przypuścił szturm i zdobył Palmirę.
Zenobja jednak przebiła się przez szeregi wrogów i na koniu zniknęła w pustyni.
Daleko wysunięty patrol rzymski schwytał ją już nad Eufratesem i przywiódł do Palmiry.
Stawiona przed cezarem uklękła przed nim i całą winę swego zuchwałego powstania przeciwko Rzymowi przeniosła na doradców swoich, szczególnie zaś na filozofa Longinusa — Greczyna. Aureljusz kazał stracić niefortunnych doradców, Zenobję zaś, ujęty jej pięknością i rozumem, przyjął z honorami, ponieważ miał zamiar mieć ją w szeregach jeńców, zdobiących triumfalny powrót władcy do „grodu wilczycy“.
Istotnie brała ona udział w triumfie Aureljusza, idąc w złotych łańcuchach za jego kwadrygą.
Na tem jednak nie skończyły się dzieje pięknej, czarnej królowej dalekiej Palmireny; ujrzała ona istotnie wieczny Rzym i widziała go potem nieraz, albowiem wspaniałomyślny cezar, zdaje się, draśnięty poważnie hebanową pięknością walecznej, mądrej i wykształconej „reginae barbarorum“, podarował jej piękną wille w pobliżu Tiburu nad brzegiem Anienu, szumiącego burzliwemi kaskadami.
Tu odwiedzali Zenobję senatorowie rzymscy, poeci, filozofowie i sam boski Aureljusz, triumfator i zwycięzca.
Umarła ona jednak wkrótce w ogrodzie swej willi, wskrzeszając w pamięci epiczne, bohaterskie dzieje Augusty, a może... dręczona wyrzutami sumienia?
Wszak ciążyła na niej zbrodnia morderstwa męża i druga zbrodnia — zdrada mądrego Greczyna, Dyonizosa Longinusa, — Ateńczyka, doradcy oddanego jej, a nieszczęśliwego, jak każdy doradca pięknej i ambitnej niewiasty.
Spoczęła w grobowcu, wykutym w skałach nad Anienem, tajemnicza postać królowej niezwykłej, o sile i umyśle męskim, o przebiegłości i słabości kobiety, o której historycy wiedzą tylko tyle, że była piękna, waleczna i cnotliwa.
Dodają do tego dziwne szczegóły: jedni, że była poganką i uznawała babilońskiego boga Bela i boga Rammana; drudzy — że nosiła na piersi znak ryby i krzyża, należąc do tajnej gminy wyznawców Nazareńczyka, ukrzyżowanego w Judei; św. Atanazy zaś dowodził, że była Żydówką, wyznawczynią Starego Zakonu surowego Jahwe.
Ta ostatnia wersja najżywiej przemawia do mego serca.
Tak! Zenobja Septima Augusta była Żydówką, piękną niewiastą szczepu Iwrim; w żyłach jej płynęła krew wspaniałego Salomona, który do haremu swego, jak mówi Stary Zakon, wprowadził kobiety różnych narodów, zrodził potomstwo liczne, przekazując mu wysokie wzloty ducha, szaleńczy upadek i miotanie się bolesne, wspaniałość i znaną wybrańcom losu gorycz przeczucia klęski.
Duszy Zenobji nie mogły uwięzić ani złote łańcuchy rzymskie, ani mury jej willi nad Anienem. Powróciła ta dusza do Palmiry i łka do dnia dzisiejszego, szepce i opowiada bez końca, aby każdy przechodzeń, każdy ptak przelotny, każde ziarnko piasku słyszało o tej cudownej baśni czarnej Augusty, władczyni Palmiry.
Słyszą jej głos dusze wrażliwe, smętne i nienasycone.
Patrzcie! — szepce cień królewski: — Patrzcie! Oto znikają powoli ruiny świątyni Bela-Heliosa! Już się rozsypują w proch nikczemny przepiękne kolumny jej — po osiem na wąskich stronach i po 16 — na szerokich. Miały one na głowicach ozdoby z mosiężnych liści i owoców! Patrzcie na te potężne frontony, na te ozdoby fryzów i murów. Patrzcie i nie zapomnijcie o mocarnej bramie, portykach, teatrach i mauzoleach, jakie posiadał tylko Rzym — dumny i zaborczy. Widzicie? Od tej arki szła kolumnada przez całe miasto; cztery rzędy kolumn, po 375 w każdym, tworzyły trzy brukowane drogi — jedną dla wozów i wojska, dwie inne — dla pieszych mieszkańców miasta... Patrzcie i w sercach swoich przechowajcie ten smutny widok nędzy życia ludzkiego! Te płyty i ciosane głazy, te odłamki rzeźb, fryzów i sklepień — to istne świątynie zapomnianych, martwych już bogów, kolumn, ołtarzy, akweduktów, a tam za resztkami muru obronnego — zwaliska obszernego akropolu z ciemnemi niszami, gdzie łkają i zawodzą dusze patrycjatu palmireńskiego i dowódców rzymskich!
Nie wiem, co pozostało tu z twierdzy Salomonowej, bo to, co stoi dotąd na ziemi pradawnej, wzniesione zostało przez ludzi w żelazie, nad któremi górowały znaki bitewne legjonów i kohort, noszące magiczne cyfry: S. P. Q. R. (Senat i naród Rzymski).
Zarazę Palmiry roznieśli Wood, Dawkins i Cassas po całym świecie.
Najbardziej wrażliwi pośpieszyli tu, aby skąpać duszę swoją w chwilowem mamidle nagle spełnionych najzuchwalszych marzeń.
Emir Wacław Rzewuski docierał tu na swoich ognistych rumakach z Nedżdu, siadywał na ruinach Palmiry, owinięty w burnus Beduina, wsparty na włóczni i, zdjąwszy „keffieh“, pałającemi oczyma ogarniał pole ruin i ubogie legowiska Arabów — bandytów pustyni.
Tu przybyła, ścigana żądzą przygód i tęsknicą dręczącą, wnuczka sławnego Pitta, lady Hester Lucy Stanhope i, rozrzucając garściami złoto, udawała „królowę Palmiry“, kończąc życie swe tułacze i nikomu niepotrzebne w ubogiej chałupie w Dżun, skąd patrzyła na wiecznie zmienną taflę morza Śródziemnego, walczącego ze stromemi urwiskami wybrzeża fenicyjskiego.
Prof. Bystroń odnalazł inne ofiary zarazy palmireńskiej.
Były niemi pewna, dość już wiekowa angielska lady Digby, która poślubiła młodego szeicha beduińskiego, i jakaś idąca w jej ślady francuska dama, należąca, podobno, do najwyższych sfer Francji...


BAALBEK. RUINY ŚWIĄTYNI JOWISZA

Coś, może niespokojny, nieukojony duch Zenobji Augusty, od czasu do czasu wciela się w tę lub inną kobietę i zmusza ją przybyć do pustyni po wymarzone berło lub tylko po ożywcze chwile wolności królewskiej, nie znającej i nie znoszącej więzów.
Palmira stała się ogniskiem na pustyni, tonącej w mroku nocnym.
Na ten ogień mkną barwne, wiecznie szukające, nienasycone, żądne światła, przepychu, wolności i wspaniałego bytowania motyle zuchwałe a nierozumne.
Padają one ze skrzydłami opalonemi, a gdy słońce wejdzie, nie widzą go już te istoty oślepione, poparzone i dogorywające. Żar jego dobija ofiary Palmiry, a piasek zamiata ślady ich życia, przez wszystkich zapomnianego.
Powtarzają się dzieje Zenobji, czarnej królowej pustyni.
Zerwała się ona do lotu wysokiego, zapragnęła zalecieć aż na Kapitol.
I oto nikt z Arabów, włóczących się po martwych ulicach Palmiry, i nikt z Włochów w Tiburze, prócz chyba najsprytniejszych przewodników, nic nie wie o wojowniczej małżonce Odenata, wspaniałej, tragicznej władczyni.
Od Palmiry na Zachód ciągnie się długi łańcuch cmentarzysk, gdzie wiecznym snem spoczywają rzymskie miasta, twierdze i strażnice.
Największa z nich to Baalbek, dawny Heliopolis, miasto, poświęcone Baalowi-Heliosowi, gdzie w murów pozostały ruiny akropolu, propilejów, świątyń Jowisza, Bachusa i Wenus. Partje geodezyjne, pracujące w Syrji, wynajdują coraz to nowe pamiątki rzymskiego panowania w kraju.
Opowiadano mi o tem w Bejrucie, dokąd po wyprawie do Palmiry i Baalbeku przyjechałem.
Przybyłem tu z duszą pełną wspomnień i wrażeń, natchniony szeptem ruin najdalszych placówek zaborczego Rzymu, który marzył o połączeniu całego świata pod berłem swoich cezarów, zapominając o tem, że w duszach innych ludów żyła wieńcu starych wolności i wstręt do opieki, chociażby ona dokonywana była przez najwspanialszych i najpotężniejszych najeźdźców.
Widziałem takie posterunki w głębi Sahary, a teraz tu na pustyni Syryjsko-Arabskiej, gdzie hamsin złowrogo urąga dumnym porywom i zamiarom człowieka, czy jest on boskim cezarem, czy wspaniałym kalifem, czy czarną królową, czy zbłąkaną, smętną, miotającą się duszą, jak lady Stanhope, Digby, a, może, i inne jeszcze, o których nikt nic nie wie, chociaż potajemnie wylały one na tę ziemię potoki łez rozpaczliwych, a kości swoje znękane oddały tym piaskom szarym i martwym...






  1. Jan St. Bystroń, Wspomnienia syryjskie, Warszawa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.