Gasnące ognie/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Ojczyzna Dydony
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIII.
OJCZYZNA DYDONY

W Fenicji po śmierci króla tyrskiego, Mutta, zaczęły się dziać rzeczy dziwne.
Następca króla — Pigmaljon, objąwszy tron ojca, rozpoczął walkę z kapłanami i arystokratami, posiadaczami największych w kraju bogactw.
Sprzeciw mu okazał, podnosząc przeciwko młodemu królowi część ludności i całą arystokrację, arcykapłan świątyni Eszmuna, Sicharbas.
Pigmaljon nie oszczędził go, chociaż kapłan był jego szwagrem, ożenionym z rodzoną siostrą króla — Dydoną.
Po straceniu Sicherbasa, młody władca był już spokojny, wiedząc, że zawładnie skarbami świątyń. Spotkał go jednak wielki i nieoczekiwany zawód.
Siostra jego, Dydona, kazała potajemnie przenieść wszystkie skarby na okręt i wraz z arystokratycznemi rodzinami Tyru udała się na emigrację.
Wylądowawszy na brzegach Afryki północnej, Dydona znaną spekulacją ze skórą bawołu „nabrała“ króla tej krainy i założyła Kartaginę, która długo tamowała zwycięski pochód Rzymu poprzez czarny ląd.
Prawda, że państwo Dydony w perzynę się obróciło pod ciosami rzymskich wodzów, lecz została po Kartaginie wspaniała, świetna karta, o której słyszeli nawet uczniowie gimnazjów, studjujący „wojny punickie“.
Tymczasem o Fenicji nie przechowało się nic z pięknych opowieści.
Pozostała część arystokracji Tyru przeniosła się do Sydonu, Bejrutu i Akki i prowadziła dalej swój kupiecko-żeglarski byt.
Fenicja, zmieniwszy nazwę, trwała w dalszym ciągu, przechodząc z rąk do rąk i przechowując spryt i bezczelność, któremi zaraziła inne narody, przebywające na „purpurowem wybrzeżu“.
Spędziłem na niem kilka dni.
Bejrut, Sydon, Tyr, Akka — przeszły przed oczami memi, jak długa, jaskrawa, przepiękna panorama.
Lazurowe morze Śródziemne i purpurowe wybrzeże fenicyjskie zamknięte są od wschodu i północy szeregiem łańcuchów gór Libanu.
Piękne widoki pociągają ku sobie łagodnością i barwnością krajobrazu zielonych dolin syryjskich, leżących pomiędzy górami; przytulone do wysokiej ściany skalnej pagórki, uwieńczone lasami cedrowemi, uroczemi gajami „sosen Aleppo“ i wesołemi miasteczkami, gdzie spędzają skwarne lato bogaci mieszkańcy Bejrutu; drogi asfaltowe, które, jak czarne węże, połyskują swemi zwojami wśród pól, gajów i różowych skał, — odrazu wzbudzają radość życia.
Na łanach i zagonach wre praca rolników, w miasteczkach roi się od drobnych kupców.
Mniejsze i większe wioski kryją się w skamieniałych faldach Libanu; tu i owdzie strzela ku niebu skromny minarecik muzułmański, zabłyśnie krzyż na wieżyczce kościoła chrześcijańskiego, nie wiadomo jakiego, — być może katolickiego, a może — greckiego lub maronickiego, bo po krzyżakach natworzyło się tu sekt chrześcijańskich bez liku.
W tem morzu sekciarskiem, a nieraz wprost heretyckiem nurza się, walcząc o czystość wiary i o cywilizację chrześcijańską, katolicki uniwersytet w Bejrucie, a musimy pamiętać, że dla powstania jego sporo pracy i zdrowia poświęcił nasz rodak, ksiądz Ryłło, jezuita z Wilna.
Lazur, złoto, szmaragd i purpura różnych odcieni i siły — stanowią barwę Libanu, okolic Bejrutu i całego wybrzeża aż do Akki.
W samym Bejrucie zaś zieloności pozostało mało, bo już ją wytrzebiono doszczętnie. Za miastem tylko znaleźć można zniszczony i zaśmiecony lasek sosnowy, piękne ogrody na przedmieściach, trochę, zdaje się sztucznego zalesienia na wysokiem, skalistem brzegu, zwisającym nad dziwacznemi skałami, noszącemi nazwę grottes aux pigeons“.


SYRJA. SKALNE GROBOWCE FENICYJSKIE
W mieście — nic ciekawego. Para meczetów, obszerne i pouczające muzeum syryjskie, ulice, otoczone szybko znikającemi domkami tubylczej architektury i zabudowujące się żelazo-betonowemi gmachami francuskiemi.

Żałośnie wśród nich wygląda dawna siedziba tureckiego gubernatora-„serail“ w centrum miasta; na „Place des canons“ — mały ogródek publiczny i główna „atrakcja“ Bejrutu — „drzewo śmierci“.
Na tem drzewie za panowania Turków zawsze ktoś wisiał.
Teraz ścięto je, a ludziska gapią się na gruby pion, który puszcza nowe gałązki, jak gdyby, mówiąc:
— Nic nie wiem! Wszystko, o czem handlarze gadają po bazarach, — to zwyczajne plotki...
Jednak Syryjczycy i Druzowie dobrze pamiętają o „drzewie śmierci“ i wzdychają nieraz, przypominając sobie tych, którzy zginęli na jego gałęziach.
W Jerozolimie moi znajomi polecili mi hotel „Metropol“.
Okazało się, że właścicielami jego są pp. Blaich und Unger — naturalnie Niemcy.
Goście — również niemal sami Niemcy.
W hotelu — moc dzienników niemieckich: Berliner Tageblatt, Börsen-Kurier, Handels-Gazette, Frankfurter Zeitung, Vossische Zeitung...
Nie żałuję, że stanęłem w tym hotelu. Porządnie utrzymany, czysty. Służba tresowana i nie ciągnąca niesytej łapy za każde mrugnięcie powiek.
Ale to wszystko drobiazg! Były tam też inne rzeczy, o których wspominam z przyjemnością.
W sali jadalnej naprzeciwko mnie siedział wysoki, chudy, już siwiejący gentleman, niezawodnie Anglik.
Przyglądał mi się bacznie, a później skinął na kelnera — uprzejmego Niemca i posłał go do biura hotelowego. Kelner powrócił i podał mu jakąś kartkę.
Anglik, przeczytawszy ją, z ciekawością spojrzał na mnie. Zrozumiałem, że dowiedział się o mojem nazwisku i spostrzegłem, że się chce ze mną poznać.
W tej chwili przy sąsiednim stoliku usiadł młody blondyn, o śmiałej, rozumnej twarzy.


BEJRUT. GROTTE AUX PIGEONS
Po chwili już mi się przedstawił i oświadczył, że czytał sporo moich książek, wydanych w Niemczech.

Mój sąsiad okazał się przedstawicielem kilku niemieckich firm na cały Lewant i Egipt.
Po śniadaniu przeszliśmy na werandę, gdzie nam podano kawę.
Wtedy zbliżył się też do naszego stolika Anglik i nastąpiło poznanie.
Anglik po wstępnych komplimentach, nie zwracając najmniejszej uwagi na Niemca, jął wypytywać o moje wrażenie z Palestyny i Mezopotamji.
Nie ukrywałem tego, co zastanowiło mnie podczas odbytej podróży.
— Tak! — rzekł Anglik. — Spostrzeżenia pana są trafne. Stare chrześcijaństwo jest przyczyną wszystkiego złego.
— Stare chrześcijaństwo? — zapytaliśmy jednocześnie, przyczem Niemiec pochylił głowę, jakgdyby chciał walczyć na pięści.
— Nazywam tak kościoły rzymsko-katolicki i grecki! — odparł spokojnie. — One to starały się przyciągnąć do siebie duszę Wschodu. Chwilami osiągały powodzenie, może, zewnętrzne, lecz w każdym razie powodzenie. Co prawda, miały ułatwione zadanie, ponieważ po wojnach krzyżowych wpływ Rzymu, a potem i Bizancjum trwały czas dłuższy, szczególne na Libanie, oczywiście — w mniejszym lub większym stopniu. Kościoły stare rozporządzają bardzo skuteczną bronią. Są niem nierealność dogmatu, mistycyzm, wspaniałość liturgji, działającej na wyobraźnię. Ludzie wschodni lubią się błąkać we mgle tajemniczej i przyglądać się przepychowi świątyń i dostojności obrządków. Jednak w obecnych czasach nie działa to już tak nieprzeparcie!...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwał mu Niemiec.
— Chce powiedzieć, że azjaci całą parą dążą do europeizacji, godłem której teraz stał się zimny racjonalizm. Matematyka, buchalterja, zdrowy rozum, prawo i religja, najbliższa do wymagań życia. Moi panowie, komuż potrzebne są teraz ascetyzm, przesadna pobożność, tradycyjny pietyzm, wystawna teatralność nabożeństwa?
— Pan naturalnie jest protestantem? — zadał pytanie Niemiec.
— Z pewnością, pokrewnym przekonaniom pana! — odpowiedział Anglik.
Niemiec potrząsnął głową i odparł:
— Myli się pan, mr. Smitten! Jestem rzymskim katolikiem. I nie dlatego, żebym miał być bigotem, powiem, że pan się grubo myli!
— W czem, mr. von Kruze?
— W swoich poglądach na wpływy różnych kościołów. Zaraz to panu wyjaśnię. Nierealność, mistycyzm, przepych obrzędu są to stare kawały, o których słyszymy już prawie 20 wieków! Nic nowego nie posłyszeliśmy od pana... — zaśmiał się von Kruze.
— Cóż nowego mogę się dowiedzieć od naszego katolickiego przyjaciela? — mrużąc oczy, spytał Smitten.
— Zaraz pan to usłyszy! — kiwnął głową Niemiec. — Obawiam się tylko, że protestancki, racjonalny rozum pana nie obejmie całości formuły.
— Zobaczymy!... — uśmiechnął się Anglik. — W każdym razie będę się starał zrozumieć.
— Istniała Jerozolima, a w niej świątynia Jedynego Boga... — zaczął Kruze. — Niechże pan przypomni sobie, że była ona oazą wśród pogan różnych kultów, które nie miały żadnej idei przewodniej w tworzeniu swego Olimpu, coraz bardziej zachwaszczając go zapożyczanemi bóstwami. Nawet pierwotne, kosmogoniczne bóstwa utraciły swoje początkowe znaczenie i związek z genezą wiary. Wszystko się przemieszało, powikłało straszliwie... Tylko w świątyni na szczycie Moriah panował jedyny, tajemniczy Bóg, ukryty w „świętem świętych“, przedwieczny, groźny, niewzruszony! Można było zburzyć sto i tysiąc razy świątynię, lecz ta idea jedynego Boga przetrwała do dnia dzisiejszego, chociaż była nieracjonalną, wymagającą podporządkowania wszystkiego jednej Istocie i jej prawu, Istocie, nie posiadającej kształtów, cnót i grzechów ludzkich. To wymagało wyobraźni i dyscypliny mózgu i zmysłów. Stąd wypłynęła tradycja etyki.
— Tradycja etyki... — powtórzył w zamyśleniu Smitten.
— Świątynię tę zburzyli ostatecznie — nie Nabukadnezar i nie Rzymianie, lecz Chrystus! Pokazał On oblicze i treść Boga. Był Synem Jego i głosił to, czego nigdy nie objawiał Jahwe, — miłość! Zwyczajną, zrozumiałą miłość — ludzką, codzienną, wcale nie tajemniczą! Nie wymagała ona ani wyobraźni, ani szczególnej dyscypliny. Tradycja etyki rozprysła się, na powierzchnię życia zaś wypłynął sentyment etyki — miłość. Potrzebną była druga Jerozolima, gdzie w nowej „arce przymierza“ przechowywałaby się nowa Prawda. To jest Rzym, stolica Piotra-Szymona, opoki, na której zbudowano Kościół, siedziba rzymskiego arcy-kapłana, pontifa, papieża. Któż inny, jak nie namiestnik Chrystusa, mógłby rzucić miljony rycerzy na walkę o Ziemię Świętą, któż inny mógł cisnąć rękawicę bezwzględnej władzy Królów i Cesarzy? Wszystkie sławne czyny i wszystkie błędy papieży powstały z dążenia do największego triumfu chrześcijaństwa. I druga Jerozolima zwalczy wszystko: racjonalizm, kwantytatywność cywilizacji współczesnej, merkantylizm, mechanizm życia i sceptycyzm.
— Upadnie sama, bo nic wiecznego niema na ziemi! — zauważył Smitten.
— Upadnie, gdy powstanie „trzecia Jerozolima“ — niebiański gród czystego ducha Bożego, lecz wtedy przyjdzie powtórnie Chrystus, — odparł Niemiec. — A tymczasem wy — racjonaliści dobrze się czujecie wśród tych zgniłych ludów wschodnich, dla których niema nic świętego... Zdobywacie wpływ na nie, bo jesteście bogaci, bo wasza waluta stoi najwyżej, lecz pamiętajcie, że „nie chlebem tylko — żyć będzie człowiek!“
Smitten milczał długo, wreszcie podniósł głowę i mruknął:
— Poważam ludzi wierzących, chociaż nie przekonałeś mnie, mr. von Kruze! Wschód współczesny nie dostarcza nam żadnych dowodów dążenia do kwalitatywnej cywilizacji. Weźmy, chociażby ten Bejrut. Wszystko, co żyje, handluje wszystkiem, po fenicyjsku. W ciemnej uliczce, gdzie po zakazanych kawiarniach błąkają się nagie „kurtyzany“, a nad drzwiami każdego domu wisi ostrzegawcza, czerwona latarnia, tłumy ojców i matek proponują przechodniom swoje córki, bracia otwarcie wychwalają zalety swoich sióstr, a nawet demonstrują to i owo. Za „bakszysz“ w Bejrucie można dopiąć wszystkiego!
Ciężkie oskarżenia padły z ust Smittena. Dowiedziałem się od niego o rzeczach, które przygodnemu podróżnikowi nie rzucają się w oczy narazie.
Za pieniądze można tu kupić niemal każdego człowieka z sumieniem, wiarą i przekonaniami, które zresztą mają ściśle ustanowioną taksę.
Przewodnicy, żeby się przypodobać i zasłużyć na zaufanie klienta, wymyślają na Anglików, a, widząc, że to nie wywiera pożądanego wrażenia, wyśmiewają Francuzów, gdy zaś i to się nie uda, zohydzają Turków...
Oblicze ludzi miejscowych — to tylko maska, ukrywająca nieprzepartą chciwość i plugawość charakteru.
Dusza i serce nie istnieją, bo nie są potrzebne, a raczej zawadzają tylko.
Zbędny jest nawet rozum; ma popyt i opłaca się sowicie jedynie spryt, zwykły spryt, nie zatrzymujący się nawet przed zbrodnią.
W tym ośrodku handlu Lewantu panuje etyka Sodomy i Gomorry, a mieszkańcy Bejrutu z dumą opowiadają o swoim zmyśle komercyjnym.
Tak mówił surowy, zimny Anglik, a von Kruze, dawno, mieszkający na Wschodzie, przytakiwał mu.
Niepociągający obraz przedstawiał się oczom moim.
Zresztą, czyż nie był identycznym z wyglądem świata „białego?“
Istniała tylko zewnętrzna różnica.
Na Wschodzie dusza narodów nie posiada listka figowego, na Zachodzie kroczy ona dumnie, dekorując się w togę Katona.
To też nie lubi ta „biała“ dusza „starego“ kościoła, który nawołuje do opamiętania, skruchy i pokuty, powtarzając natarczywie: „kochaj bliźniego swego, jak siebie samego!“...
Szybko obiegłem Bejrut.
W tem mieście portowem pracuje polskie wschodnie T-wo. handlowe „Polor“, importujące nasz cement, z którego powstaje nowy Bejrut francuski.
Poza „Polorem“ mieszka tu kilku Polaków: inżynier, dentysta i pewien malarz, Jan Kober, znawca i miłośnik Wschodu.
Dość liczna kolonja emigrantów rosyjskich urządziła się tu na stałe. Wszyscy pracują w urzędach syryjsko-francuskich lub w przemyśle i handlu.
Najbardziej może pożądany nabytek dla Syrji — znany w Rosji uczony, profesor Dahl, nie znalazł żadnego zastosowania swej wiedzy i wraz ze swym synem gra w orkiestrach restauracyjnych.
Bejrut, gdyby nie morze, byłby wstrętnem miastem, pełnem zaduchu, kurzu, zgiełku i nicponiów wszelkiego rodzaju i różnych wymiarów.
Bez szczególnego żalu opuszczałem starodawny „Beyrit“, założony przez boga Ela i mądrze rządzony przez pierwszego króla, którym był sam Baal — morski (grecki Posejdon). Ten król z boskiej dynastji poślubił siostrę swoją Baalat-Berut, ona zaś nadała miastu imię swoje.
Piękną drogą wyjechałem z Bejrutu do Haify, dążąc wzdłuż brzegu morskiego.
Odwiedziłem wykryte niedawno ruiny świątyni Eszmuna, który był czczony też w starożytnej Kartaginie, zaniesiony tam przez Dydonę; przylądek „Porfirjon“, gdzie w dawnej Fenicji kwitł przemysł purpurowy, ponieważ tu istniała hodowla mięczaków, dostarczających tego cenionego w starożytności barwnika. W pobliżu tego przylądku, jak dowodzą muzułmanie, prorok Jonasz został połknięty przez wieloryba.
Zatrzymałem się wreszcie na dłuższą chwilę, aby rzucić okiem na Sydon.
Miasto drobnych kupców, stary Sydon, leży w ruinach poza obecnem miastem i budzi wątpliwości, czy te głazy, kolumny i fundamenty są pozostałościami ery fenicyjskiej, czy późniejszemi zabytkami, bo przechowały się tu ruiny zamków i twierdzy krzyżackiej.
Chociaż, co prawda, w zeszłem stuleciu znaleziono tu bazaltowy sarkofag króla Eszmunazara, przeniesiony później do Luwru. Inne wykryte tu grobowce były częściowo pochodzenia fenicyjskiego, częściowo greckiego. Stąd wywieziony został, zdobiący obecnie muzeum w Stambule, sarkofag Aleksandra Wielkiego; chociaż jest to istotnie piękny zabytek sztuki greckiej, lecz, zdaje się, nie ma on nic wspólnego z Aleksandrem Macedońskim.
Dalej na południe kazałem szoferowi zatrzymać się w Tyrze, grodzie Dydony i przyjaciela Salomona króla tyrskiego Hirama. Ten przebiegły Fenicjanin, mimo przyjaźń, wziął tak wielki zastaw za pożyczone złoto i materjały na budowę świątyni Jahwe, że po śmierci Salomona całe państwo Izraelskie omal nie zrobiło generalnej plajty.
Starożytny Tyr fenicyjski zniknął prawie doszczętnie. Prawdopodobnie brzeg zapadł się do morza, unosząc ze sobą ruiny słynnego portu i miasta, którego mieszkańcy, dowiedziawszy się o Chrystusie, nieraz odbywali pielgrzymki do Galilei, aby słyszeć Mistrza. Czytając o tem mimowoli myślałem, że mój bejrucki znajomy, p. von Kruze, miał rację.
W Tyrze pozostały tylko mury, wzniesione przez rycerzy krzyżowych, i stara bazylika, w której w wieku XII został pogrzebany Fryderyk Rudobrody.
Przejeżdżamy przez szereg drobnych miasteczek, otoczonych ogrodami i polami uprawnemi, przytulnych, radosnych owianych łagodnym oddechem morza.
Największe z nich to Akka, skąd widać już Karmel, a na zboczach jego – bielejące domy Haify.
Akkę znali jeszcze faraonowie egipscy i najstarsi sędziowie żydowscy.
To nadmorskie miasto nosiło niegdyś nazwę Ptolemaidy, a teraz na mapie oznaczone jest, jako Saint-Jean d’Acre.
Odwiedził to miasto św. Paweł Apostoł i założył tu jedną z najstarszych gmin chrześcijańskich.
Tu po krzyżakach panowali muzułmanie, a jeden z wyznawców tego kultu — Dżezzar-basza, za okrucieństwo swoje przezwany „rzeźnikiem“, zbudował meczet i akwedukt, poczem, wspierany przez flotę angielską, bronił Akki przed armją Napoleona.
Wielki Bonaparte połamał sobie zęby o mury tej twierdzy i był zmuszony powrócić do Egiptu, skąd starał się zadać cios Wielkiej Brytanji.
Mury, blanki, bastjony Akki pozwalają domyślać się jej potęgi w czasach, gdy nie znano jeszcze dynamitu, pyroksyliny i „grubej Berty“.
Obok prawowiernych sunnitów-muzułmanów, mieszkają tu chrześcijanie i komuna „babi“, którzy po pogromie, urządzonym przez Persów, ukryli się za murami dalekiej Akki, tuż obok meczetu Dżezzara-Rzeźnika.
Zbliżając się do Haify, wiedziałem już, że podróż moja zbliża się ku końcowi.
Pozostało mi tylko zwiedzenie Emek Jezrael, gdzie rolnicy żydowscy odwalają skiby na ziemi swoich dalekich, biblijnych przodków.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.