Gasnące ognie/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Emek Jezrael
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
EMEK JEZRAEL

Nareszcie dotarłem do Haify, a nazajutrz rano w towarzystwie mecenasa, d-ra Efraima Waschitza, i inżyniera Borysa Czaczkesa wyruszamy samochodem na zwiedzenie terenu rolnej kolonizacji żydowskiej.
Wyjeżdżamy z Haify i mijamy cementownię „Neszer“.
Fabryka ta bierze surowiec ze zboczy Karmelu. Wydobyła go już dużo, będzie brała jeszcze więcej, bo sąsiednia Syrja, rozbudowywana przez Francuzów, stanowi pojemny rynek. Jeżeli tak dalej potrwa — Karmel, góra Eljasza, zniknie z czasem z powierzchni ziemi. Pozostaną po niej tylko skały, na których mieszczą się posiadłości klasztorne.
Z podnóża Karmelu wypływają źródła, zaopatrujące w wodę potok Kiszon, nigdy nie wysychający.
Moi towarzysze pokazują mi położone w oddali osady; tam widnieje kolonja niemiecka, a te — to żydowskie.
Ziemia wszędzie urodzajna, chociaż dla tego potrzebna była syzyfowa praca, dokonana podług planu meljoracyjnego, dotąd jeszcze nie zakończonego.
Istnieje tu jednak naturalne źródło urodzajności i bogactwa gleby — obfita rosa w dolinie Jezrael, opuszczającej się do 27 metrów niżej poziomu Morza Śródziemnego.
Rosa w dolinie Jezrael zastępuje sztuczne nawadnianie pól. Obfitsza rosa znaną jest tylko na półwyspie Synajskim, gdzie pokrywa całą roślinność i ziemię, jakgdyby białą pianą. Czy nie nazywał jej właśnie Stary Testament „manną niebieską“, używając tego określenia, jako przenośni?
Pierwszą osadą, którą zwiedziliśmy, była stara kolonja Nachlat Jakub (dziedzictwo Jakóba), założona przez drobnych handlarzy i rzemieślników z Polski. Mieszkają tu wyłącznie ortodoksyjni Żydzi, poważający cadyków-cudotwórców. Przewodzi tu rabin z Jabłonny. Dalej widzę osadę „Awodath Izrael Harwasz“, gdzie mieszka cadyk z Kuziniec.
Zatrzymujemy się w Nachlat-Jakub. Zwiedzam bóżnicę i szkołę, w której uczy dzieci nauczyciel — Żyd z Persji.
Domy małe i niepozorne, sklecone dość niedbale ze zczerniałych już desek, ciasne i brudne, dają przytułek 90 rodzinom. Wspaniałe, murowane obory i kurniki, pola urodzajne, cały las kukurydzy, znaczny handel mlekiem, drobiem i jajkami, wywożonemi do Haify własnym autobusem.
Nachlat przedstawia pierwszy typ osad żydowskich.
Gospodarze mają tu prawo nabywać dowolną ilość roli, uprawiać pola podług własnego planu, korzystać z pracy najemnej.
Na temat tego typu osad wybuchnęły przed kilkoma laty gorące debaty w centrali sjonistycznej. Niektórzy specjaliści wskazywali na to, że gospodarstwa tego rodzaju wymagają zbyt wielkich ofiar z funduszu publicznego, ponieważ niezawsze wprawni i niewyspecjalizowani rolnicy popełniają błędy agronomiczne i wynik ich wysiłków bywa lichy. Jednakże z biegiem czasu właśnie te „wolne“ kolonje wydały szereg wybitnych rolników, którzy na praktyce, własnem doświadczeniem doszli do głębokiej wiedzy warunków miejscowych. Stały się one niejako szkołą rolnictwa palestyńskiego, a teraz, kierowane poczęści przez doświadczonych gospodarzy, poczęści przez sjonistycznych instruktorów, doszły do dobrobytu.
Jakaś stara wieśniaczka, nie bardzo rozumiejąc, kto zwiedza osadę, chodziła za nami, jak cień, a w oczach jej ujrzeliśmy nieme, natarczywe pytanie.
Spostrzegł to mecenas Waschitz i z uśmiechem rzekł do mnie:
— Ta kobieta myśli, że jesteśmy agentami Egzekutywy i przywieźliśmy zapomogę na budowę nowych domów, na co Żydzi tutejsi czekają już od kilku lat...
Staruszka była bardzo rozczarowana, gdy się dowiedziała, że nie mamy w swoim samochodzie kuferka z paczkami funtów palestyńskich.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy przez góry, otaczające Nazaret, i zbiegamy do doliny Jezrael.


1. EMEK JEZRAEL. KURNIK W OSADZIE ŻYDOWSKIEJ
Niedawno było tu jeszcze nieprzerwane bagnisko, gdzie gnieździły się moskity i roznoszone przez nie zarazki malarji. Nawet Arabowie obawiali się koczować ze swojemi stadami w pobliżu.

Jednak meljoracja zmieniła postać rzeczy. Ująwszy wodę w kanały i rury drenażowe, wysuszyła ona bagna i trzęsawiska, wyniszczyła moskity i zwalczyła straszną chorobę.
Teraz na tej zielonej równinie wyrosły osady jedne mające formę koła, inne — elipsy.
Jak łańcuch ciągną się one aż do niebieskiej tafli „morza“ Galilejskiego.
Są to osady różnych typów, nazywanych po hebrajsku „kwucami“, „Moszaw Owrim“ i „Moschawoth“.
Nachlat stanowi dużą „kwucę“, której mieszkańcy są „prawdziwymi rolnikami sjonistycznymi“. Nietylko prowadzą oni gospodarstwo na własną rękę i na własne ryzyko, lecz zarazem są przejęci duchowo ideą sjonistyczną. Wychodząc w pole, z nabożeństwem całują oni ziemię przodków i dziękują Bogu, że pozwolił im pracować na roli Izraela, na której łatwiej jest spełniać proste i surowe przykazania Boskiego Zakonu. Są to drobni obywatele ziemscy, którzy, w porównaniu z kolonistami innych typów, wydają się obszarnikami.
Starają się ci rolnicy jak najlepiej, drogą ekstensywnej gospodarki wykorzystać swoje posiadłości, a zmysł praktyczny dopomaga im ciągnąć z ziemi dobre zyski.
Następną kolonją, zwiedzoną przez nas, była bogata osada Moschaw Owdim Nahalal, założona w formie prawidłowej elipsy. Jest to kooperatywa rolnicza, w której nie wolno posługiwać się pracą najemną. Każda rodzina, a zamieszkało ich tu aż siedemdziesiąt pięć, własnemi rękami uprawia swoje osiemnaście mórg.
Intensywna gospodarka kolonji Nahalal pomyślana jest przez organizację sjonistyczną bardzo racjonalnie.
Ośrodek Nahalalu stanowi osada rzemieślnicza, warsztaty, bóżnica, szkoła, wieża ciśnień wodociągu, młyn, zakład do przeróbki mleka, a od tego centrum rozchodzą się prawidłowe sektory. Na nich się mieszczą gospodarstwa poszczególnych wieśniaków. W wąskim końcu sektorów mieści się dom kolonisty, obora, kurnik, sad owocowy, dalej — ogród warzywny, winnica, pola z roślinami dla paszy bydła, w najszerszej części sektora — pola uprawne dla zboża wszelkich gatunków.
Urodzaj kolonji, po odtrąceniu na potrzeby ludności, zostaje sprzedawany, zyski zaś idą na nowe inwestycje i do podziału pomiędzy członków kooperatywy.
Kolonja ta, założona zaledwie przed ośmiu laty przez amerykańskich Żydów dla najbiedniejszych rodaków swoich, już prosperuje, a dobrobyt spostrzec można nietylko w rozbudowie osady, w czystości domów, pięknem bydle, ale i w spokojnym wyrazie twarzy osadników a także, w zdrowych i wesołych dzieciach ich.
Każdy z nich jest pewny jutra. Kolonista wie, że na wypadek choroby jego lub innego pracującego członka rodziny społeczeństwo dopomoże mu, delegując na jego pole potrzebną ilość rąk roboczych. To samo dzieje się w razie choroby konia lub wołu, bo osada wypożyczy mu bydło pociągowe.
Kooperatywa jest przezorna i ostrożna. Gospodarstwo prowadzi pod kierownictwem doświadczonego instruktora, młodzież wychowuje na rolników; bydło ubezpieczyła dobrze, nabyła wspaniałe byki — produktory, najnowsze narzędzia i maszyny rolnicze.
Zostaliśmy zaproszeni do domu jednego z kolonistów.
Jest to Żyd polski ze Stryja. Nazywa się Śliwka. Mały, ogorzały, dobroduszny i dziwnie spokojny. Mówi po polsku źle, ale chętnie. Prowadząc nas, skinął na sąsiada — wysokiego, prawie czarnego od słońca, brodatego olbrzyma z synkiem na ręku.
Wchodzimy do małego czystego domku, w którym pachnie pomarańczami, miętą, miodem i kwiatami.
Spotyka nas żona p. Śliwki — młoda kobieta, o otwartej, inteligentnej twarzy. Miła niespodzianka!
Pani Śliwkowa pochodzi również z Polski, a mówi po polsku doskonale. Podczas wojny była siostrą miłosierdzia w szpitalu.
Nie chce nawet słyszeć, żebyśmy wyszli bez herbaty, i natychmiast zaczyna się krzątać.


2. EMEK JEZRAEL. OBORA KOLONISTY ŻYDOWSKIEGO
Wkrótce na stole zjawiają się filiżanki, biszkopty angielskie, konfitury, kosz z ogromnemi brzoskwiniami i winogrona z własnej winnicy.

Pani Śliwkowa wypytuje mnie o Polskę i cieszy się, że Rzeczpospolita rozwija się i potężnieje tak szybko.
Podczas rozmowy wzrok mój pada na portrety Mozarta i Bethowena, zawieszone na ścianie. Gospodyni przyłapuje moje spojrzenie i objaśnia mi:
— Gościliśmy u siebie moje siostry, które w tym roku ukończyły konserwatorjum w Berlinie. Mamy nadzieję, że doczekamy się z nich pociechy, bo obie posiadają duży talent muzyczny!
Nagle mój towarzysz, mecenas Waschitz, człek dowcipny i wesoły, parska głośnym śmiechem. Spogląda na mnie i mówi:
— Niech-no pan zapyta tego olbrzyma o nazwisko jego!
Kolonista już z trudem wysławia się po polsku, chociaż pochodzi z Dąbrowy Górniczej, którą opuścił jednak dość dawno.
— Jak nazwisko pana? — pytam.
— Och! Pan będzie się dziwił, gdy je usłyszy! — odpowiada, wybuchając swobodnym śmiechem. — Nazywam się „Ben-Brak“! Cha! Cha!
Waschitz objaśnił tę zagadkę.
Ben-Brak oznacza „syn błyskawicy“.
— Tak... tak... Syn błyskawicy! — powtórzył, zanosząc się od śmiechu olbrzym. — Niech pan patrzy na mnie dobrze! Ja i... cha! cha! — Syn błyskawicy!...
Istotnie nie mogłem wstrzymać się od uśmiechu.
Ten ogromny, niezgrabny wieśniak, opalony na węgiel i brodaty, miał taką łagodną, spokojną twarz i takie dobrotliwe, ironiczne oczy, że niczem nie zdradzał pochodzenia swego od błyskawicy.
— Ben-Brak — dobry człowiek, zacny i wierny przyjaciel! — rzekła pani Śliwkowa, dolewając mu herbaty i nakładając na talerz brzoskiwinie. — Bardzo się lubimy!
— Ben-Brak jest człowiekiem sprawiedliwym, żyjącym wedle zakonu... — dodał gospodarz, a olbrzym, posłyszawszy to, wstydliwie opuścił oczy i pocałował tulącego się do niego synka.


3. EMEK JEZRAEL. PLANTACJA KUKURYDZY
— Ale, ale! — zawołała pani Śliwkowa. Nie pochwaliłam się jeszcze przed panami naszą pociechą.

Podbiegła do drzwi i otworzyła je naoścież.
W czystej izdebce stało białe łóżeczko, a w niem siedziało uśmiechnięte, rozróżowione od snu dziecko.
— Pierwszy syn! — oznajmiła z dumą pani domu.
— Tak! Pierwszy, ale, Bóg da, nie ostatni! — wtórował jej mąż. — Gospodarstwo wymaga dobrych robotników, urodzonych na tej ziemi.
Pani Śliwkowa nic na to nie odpowiedziała.
Pomyślałem sobie, że, być może, matka snuje inne plany na przyszłość tego pierwszego dziecka swego, plany — wspaniałe, dumne, natchnione przez genjusz Mozarta i Bethowena, spoglądających ze ściany.
Któż to jednak wie, co będzie w przyszłości?
Może p. Śliwka będzie z dumą i spokojem spoglądać na tęgiego syna, kroczącego przy pługu na swoim zagonie, lub może też pani Śliwkowa z jeszcze większą dumą czytać będzie w pismach o sukcesach i sławie młodego Śliwki — znakomitego artysty, pisarza lub uczonego.
Z rozmów z kolonistami Nahalalu wyniosłem wrażenie, że ideą przewodnią tych rolników jest dobrobyt i praca w tym kierunku. Wzniosłe ideje sjonizmu stały się dla nich tylko środkiem i narzędziem, które poważają, a dla twórców ich czują prawdziwą wdzięczność.
Ludzie ci są mniej ideowi, niż rolnicy z Nahlatu. Tam działa urok tradycji, pietyzm do prastarej ziemi Izraela, a na drugim planie — urządzenie własnego życia.
Tu wszystkie idejowe pobudki pozostają w sferze teorji, lecz na drugim planie. Pierwszy zaś zajmują kombinacje ekonomiczne, ściśle życiowe, praktyczne.
Myślę jednak, że „Moschaw owdim“, typu Nahalal, staną się ostoją planu sjonistycznego; rolnicy ci będą zębami i pazurami trzymali się ziemi — karmicielki i byle co nie zdoła odstraszyć ich i zniechęcić.
Istotnie, gdy oglądałem piękne bydło Śliwków, a później winnicę, w której łozy uginały się pod brzemieniem ciężkich gron, gdy wieśniak z dumą i radością wskazał mi kwadraty zoranych pól i zielony łan koniczyny — wyczułem w nim potężne przywiązanie do tego szmatu ziemi, własnemi rękami uprawianej i zroszonej potem.
Pożegnaliśmy miłych wieśniaków i poszliśmy zwiedzić założoną na przestrzeni stu morgów szkołę rolnictwa i gospodarstwa domowego dla dziewcząt. Kieruje nią uczona Żydówka rosyjska, posiadająca doktorat uniwersytetu w Besançon, dzielna i rozumna.
Fundamentalne gmachy szkoły i internatu na sześćdziesiąt wychowanek, obory, kurniki (jest to ulubiona przez Żydówki gałęź gospodarstwa domowego, wytwarzającego śliczną i płodną rasę białych kur), ogród warzywny i owocowy, pola ze zbożem i roślinami pokarmowemi dla bydła — wymagały dużych kapitałów; dostarczyła ich sjońska światowa organizacja kobiet.
Ze szkoły Nahalalskiej wychodzą doświadczone instruktorki i gospodynie, które są rozchwytywane nietylko, jako specjalistki, lecz szczególnie, jako żony dla młodych kolonistów.
Staje się to zrozumiałem, jeżeli przypomnimy sobie, że w dolinie Akki również, jak w dolinie Jezrael, powstało już kilka kolonij, założonych i prowadzonych przez młodzież męską, składającą się z uczniów wyższych klas szkół europejskich i studentów uniwersytetów i politechnik.
Ci młodzi koloniści wysyłają do szkoły w Nahalal swoje młode towarzyszki, które, powracając po przejściu kursów, wchodzą do domu inteligentnych, oddanych sprawie sjonistycznej wieśniaków, jako żony.
P. p. Waschitz i Czaczkes po wyjeździe z Nahalal pokazują mi niedobudowane miasteczko Afulę, które miało się stać ośrodkiem handlu produktami rolniczemi całego rejonu, lecz w Egzekutywie Sjonistycznej zabrakło środków. Mieszkańcy miasteczka, stojącego tuż przy stacji kolejowej, trudnią się teraz drobnym handlem i pośrednictwem, przeżywają ciężkie czasy, lecz cierpliwie oczekują lepszych dni.
Jedna za drugą ciągną się osady: moschawa Gideon, „Kwuce“ Markenhof i Czifim, moschaw owdim Tel-Adaw, amerykańska moschawa Balfouria A i Balfouria B, czyli Kfar Jeladim, gdzie urządzono osiedle dla stu dwudziestu sierot, utrzymywanych z funduszu, zebranego wśród Żydów północno-afrykańskich; kolonia Merchawiah i inne.


4. EMEK JEZRAEL. KOLONISTA ŚLIWKA W WINNICY
Niektóre z nich są to osady najstarsze, w których pierwsi koloniści w dzień pracowali na roli, a w nocy tworzyli oddziały zbrojne, walczące z napadającymi na nich Beduinami.

Mijamy te osady, przejeżdżamy przez kolonje Kfar Jecheskiel, otoczoną lasem z 50 000 drzew owocowych i winnicą, posiadającą 20 000 łoz winnych wysokich gatunków.
W pobliżu tej kolonji, na wzgórzu założono dwie nowe osady: Gewah i Kumi.
Samochód nasz staje w Gewah.
— Kolonja ta przedstawia trzeci typ osad palestyńskich. Jest to organizacja komunistyczna, nie z punktu widzenia ideologji Lenina, lecz z powodu dążeń ekonomicznych, — objaśnia p. Czaczkes. — Wszyscy członkowie tej kwucy komunistycznej należą do inteligencji, ale sam pan ujrzy wszystko i przekona się...
Wchodzimy na obszerny plac, otoczony zabudowaniami gospodarczemi i małemi domkami kolonistów. Kilka kobiet krząta się koło obory. Jedna z nich idzie ku nam na spotkanie.
Młoda, zgrabna, o śmiałej, rozumnej twarzy i spokojnych, nieco ponurych ciemnych oczach. Głowa okryta czarną chustką, zawiązaną w malowniczy węzeł. Biała bluzka, krótkie, szerokie szarawary z czarnej tkaniny, odsłaniają foremne, nagie łydki, grube trzewiki sznurowane i skarpetki osłaniają stopy.
Pan Czaczkes przedstawia mnie, mówiąc do kolonistki po hebrajsku.
Kobieta uśmiecha się uprzejmie i rozpoczyna rozmowę.
Przybyła tu z Łodzi, ukończyła gimnazjum; mówi poprawną, trochę wyszukaną, „literacką“ polszczyzną.
Zwiedzamy oborę, lecz przedtem zmuszeni jesteśmy umoczyć podeszwy obuwia w rozczynie kreoliny. W okolicy bowiem panuje zaniesiona przez Arabów choroba epidemiczna, powodująca poronienia u krów. Tymczasem mają tu bydło rasowe, wspaniale utrzymane. Dalej — obszerne kurniki, pełne śnieżno białych kur i kogutów z jaskrawemi koralowemi grzebieniami. Obok inkubatory i domki dla kurcząt.
Sąsiednia Syrja żąda nieograniczonych ilości jaj i drobiu, więc zbyt jest stale zapewniony.


5. EMEK JEZRAEL. SZKOŁA W OSADZIE NACHALAT-JAKUB
Domki czyste, chociaż ciasne i małe. Tuż za domami plantacja wina, rozlokowana na zboczach pagórka i wystawiona na działanie słońca. Dalej na wschód i na południe pola uprawne.

W osadzie spotykamy same kobiety. Mężczyźni są w polu. Tylko w warsztacie mechanicznym pracuje trzech ślusarzy przy naprawie traktora.
Kolonistka opowiada mi, że nikt tu nie posiada żadnej osobistej własności, wszystko należy do wszystkich. Zapasy żywności, lekarstwa, tkaniny na ubranie, obuwie i inne niezbędne przedmioty wydaje się ze składów komuny. Pieniądze, zarobione na handlu, wpływają do ogólnej kasy i nie mają obiegu wewnętrznego. Pieniądz używany jest tylko na zakup potrzebnych materjałów i zapasów, na inwestycje, z których korzysta cała osada.
Sporów żadnych i nieporozumień, jak dotychczas, w Gewah nie zdarzało się.
To mówiąc, kolonistka wprowadza nas do domu, gdzie w kilku pokojach stoją kołyski z małemi dziećmi.
— A to szczęśliwy, urodzajny dom! — wyrywa mi się okrzyk zdumienia.
Kolonistka śmieje się i objaśnia:
— Jest to dom wychowawczy. Żadna matka nie ma prawa trzymać przy sobie dziecka. Oddaje je tu, gdzie pozostaje ono pod dozorem wychowawczyni-specjalistki i pielęgniarki. Matka przychodzi tu tylko po to, aby nakarmić swoje dziecko. Cała opieka leży na barkach komuny...
— Hm... — pomyślałem sobie. — Zapaszek bolszewizmu? Odgłosy mówek „towarzysza“ Lenina, Kołłontajowej, Krupskiej, Lilinoj i Kalininowej?
Zacząłem robić swoje uwagi na temat pozbawiania dzieci czułości i opieki rodzicielskiej.
Kolonistka energicznie potrząsnęła głową i odparła:
— Czyż jest to tak bardzo potrzebne? Czy czułostkowość nie paczy charakterów dzieci? My chcemy wychować młodzież na dzielnych, oddanych naszej sprawie ludzi! Znowu zabrzmiały dalekie odgłosy bolszewickich ideologów, dążących do natychmiastowego przekształcenia społeczeństwa.


EMEK JEZRAEL. SZKOŁA ROLNICTWA I GOSPODARSTWA DLA DZIEWCZYN W NAHALAL
Muszę przyznać, że zmroziło to moje pierwsze wrażenie w Gewah.

Rozumiałem, że cała ta komuna musiała być uważaną za eksperyment, lecz wprowadzenie dla doświadczenia szaleńczej praktyki bolszewizmu przykro podziałało na mnie.
Później dowiedziałem się, że Egzekutywa bacznie obserwuje komunistyczne „kwuce“ i nie ma szczególnej nadziei, że ten typ osad utrzyma się, tembardziej że ich członkowie i tu i tam zaczynają już mówić o niedoskonałości komunistycznej sprawiedliwości i żądają zrewidowania praw i obowiązków kolonistów, obarczonych dużemi rodzinami, a bezdzietnych, lub nieżonatych.
Nasza przewodniczka była apologetką czystej komunistycznej idei i broniła jej postulatów energicznie.
Gdy patrzyłem na płonące oczy i rozpromienioną twarz tej kobiety, stanęły przede mną postacie agitatorek Żydówek, przemawiających z zapałem i odwagą na wiecach w Petersburgu i Moskwie w r. 1917/18, — straciłem więc chęć do dalszej dysputy.
Myślałem nad tem, że, gdyby te komunistyczne „kwuce“ przetrwały i ustaliły się, Organizacja Sjonistyczna będzie miała nieoczekiwane trudności, które mogą wnieść poważne powikłania a nawet rozłam w samym sjonizmie. Obawiam się też, czy nie wpłyną tem łożyskiem ideje komunizmu rosyjskiego i czy nie nastąpi wtedy krwawy koniec całej sprawy, ponieważ ani tradycjonaliści arabscy, ani mandatarjusze nie dopuszczą do założenia nowego ośrodka komunizmu.
W dolinie Jezrael spotykałem ubogie, do kretowisk podobne wioski arabskie i Arabów, którzy nie zdradzali żadnych wrogich uczuć do Żydów. Koloniści nie posiłkują się pracą najemną, nie eksploatują tubylców-muzułmanów, więc powodów do nieprzyjaznych stosunków niema.
Tkwią one w innych środowiskach, w innych głowach i w innych sercach.
Przecież były już próby wyrugowania stąd Żydów, strasząc ich pogromami, lecz spaliły one na panewce. Ludność arabska nie poszła za głosem najbliższego otoczenia wielkiego muftiego jerozolimskiego, Emina-al-Huseina, i przewódców arabskich nacjonalistów ze stronnictwa „Watan“.
Nic już nie stało wtedy na przeszkodzie władzom angielskim do urzeczywistnienia „programu Balfoura“.
W powrotnej drodze, gdy już zmierzch zapadał, a moi towarzysze, znużeni całodzienną podróżą, milczeli, myślałem nad dziwnemi kontrastami.
Liga Narodów wspaniałomyślnie ofiarowała 13 miljonom Żydów „ognisko narodowe“, w którem koloniści mieli podtrzymywać płomień wiary, tradycji, mowy ojczystej i narodowości, aby przy jego cieple mogły się koić i ogrzewać dusze Izraelitów, znużone walką o byt, zmrożone pogardą i nienawiścią dla innych ludów, nazywanych pospolicie „ciemiężcami“, zatrute obyczajami i kulturą obcą.
Jakże zaszczytnie i wspaniale mogłyby się wywiązać z tego szlachetnego zadania kolonje Nachlat-Jakub, Nahalal i inne do nich podobne! Natomiast — Gewah nosi wszystkie cechy wrogości nietylko dla „ciemiężycieli“, lecz i dla samych „uciemiężonych“, najwięcej i najgłębiej ze wszystkich ludów świata ceniących własność osobistą i dobra doczesne.
Osady cadyków z Jabłonny i Kuzienic — z jednej strony, z drugiej — komunistyczna i komunizująca kolonja inteligentów, którzy w niezrozumiały sposób przyłączyli się do tradycyjnego Sjonizmu, może, poto tylko, aby go rozsadzić od wewnątrz; z trzeciej strony — Afula, przepojona merkantylizmem, spekulatywnemi myślami, nie odpowiadającemi ideowo ani otoczeniu cadyków, ani poczciwym Śliwkom i „Synom błyskawicy“, ani komunistom z kwucy Gewah.
Jakież rozbieżne prądy nurtują tych, których na ziemi ojców zgromadził i osadził sjonizm! Wyczuwałem to wyraźnie, nie wiem, czy słusznie, czy nie, bo dopiero czas to pokaże. Wiem jednak, że podobne obawy zatruwają spokój działaczy sjonizmu.
Jakiemi drogami ma pójść rozwój szlachetnej idei?...
Góry Gilboa i Karmel utonęły już w gęstym mroku. W oddali połyskiwały latarnie cementowni, a na prawo — drobne światełka w jakiejś osadzie.
Kwestja żydowsko-palestyńska pogrążona jest w jeszcze bardziej przepaścistym mroku, bo znikąd nie widać światełek i drogowskazów.
W tej sprawie wszystko się powikłało... Bo czyż nie tak? Przypomnijmy sobie historję nowoczesnej Palestyny. Po wielkiej wojnie traktatem sewrskim Palestyna uznana była 10 sierpnia 1920 r. za państwo niepodległe.
Po oderwaniu jej od Tureji zaliczono ją na podstawie traktatu lozańskiego 24 lipca 1922 r. do szeregu krajów mandatowych serji A. Liga Narodów przekazała ten mandat Wielkiej Brytanji, jednocześnie zobowiązując ją do urządzenia w Palestynie ogniska narodowego dla Żydów, podług planu deklaracji Balfoura (2 listopada 1917 r.), lecz w granicach odpowiadających liczebności i interesom ekonomicznym, prawnym i religijnym istniejących społeczeństw nieżydowskich.
Taki stan rzeczy wymagał od sjonizmu wielkiej zręczności i taktu, aby się nie narazić bezwzględnej większości odwiecznych tubylców — Arabów i nie powikłać polityki angielskiej w Palestynie.
Pierwsi kierownicy ruchu sjonistycznego rozumieli to i dążyli do utworzenia wyłącznie „ogniska narodowego“ i do porozumienia się z Arabami. Wkrótce jednak zjawiły się prądy rewizjonistyczne. Już teraz są one, zdaje się, silniejsze, a domagają się założenia niezależnego państwa żydowskiego, przyłączenia do Palestyny żydowskiej najżyźniejszej części Transjordanji, marzą głośno o ekspansji na Mezopotamję, mówią o konieczności organizacji armji, której zarodek żyje już w tajnej organizacji „Hagana“.
Zwykle daje się słyszeć twierdzenie, że państwo żydowskie w Palestynie nie jest możliwe, bo kraj na gruntach rolnych zdoła zmieścić najwyżej około 1 700 000 rolników.
Jednak zapomina się o tem, że nauka spółczesna nie zna nieużytków i gruntów jałowych, a powiedzenie belgijskich i francuskich ogrodników, że „na jezdni asfaltowej można osiągnąć lepsze urodzaje niż na czarnoziemie ukraińskim“ — nie jest bynajmniej przesadą lub blagą. Przykładem tego jest skalista wyspa Jersey, którą Belgowie zamienili w raj rolniczy. O tem samem dla Palestyny myślą nietylko agronomowie Egzekutywy Sjonistycznej, lecz i przedsiębiorcy prywatni. Inżynier Ruthenberg przystąpił już do elektryfikacji kraju, a Nowomiejski do wydobywania soli potasowych z Morza Martwego.
Ruthenberg dostarczy Palestynie — siłę, azot, kwas siarczany, Nowomiejski — nawozy sztuczne, obaj razem — kapitały.
Teren ziemi uprawnej podwoi się, a iluż to ludziom dadzą zarobek fabryki, różne instalacje miejskie, koleje, szosy, kopalnie?
Myślę, że pięć miljonów Żydów z łatwością znajdzie tu chleb.
Jest to trzecia część rozproszonego po świecie narodu żydowskiego. Stąd to wypływa ta zrozumiała chęć rewizjonistów zagarnąć całą Palestyną, Transjordanję ba! nawet Mezopotamję, stworzyć kadry obrońców i założyć podwaliny nowego państwa Izraelskiego.
Wszystko to jest zrozumiałe, tylko tempo tak obszernego i ryzykownego programu wzięto zbytnio „con fuoco“...
Żydzi uważają Arabów palestyńskich za słabszych od siebie, lecz zapominają, że ci mają swego Ibn-Saudę, Feisala. Druzów, Wahabitów, a dalej — cały ocean muzułmański, Co z tego może wyniknąć, dowiodły rozruchy 1929 r., lecz to dopiero przygrywka, nad samą zaś symfonją należy się zastanowić poważnie.
Nie jestem Żydem, lecz, doprawdy, żałowałbym bardzo upadku Sjonizmu, ruchu głęboko ideowego, skierowanego ku odrodzeniu duszy narodu, ku uszlachetnieniu jego bliską łącznością z ziemią praojców.
Nie zgadzam się bynajmniej z energicznem wystąpieniem angielskiego dziennika „Evening News“, uważającego tworzenie żydowskiego ogniska narodowego za farsę i żądającego zrewidowania polityki W. Brytanji w Palestynie.
Inni znowu wskazują, że przyczyną zatargów i wybuchu nienawiści Arabów ma być podłoże religijno-historyczne, a mianowicie, że punkt ciężkości tkwi w „murze płaczu“, względy zaś ekonomiczne i konieczność podporządkowania się Arabów Żydom jest dopiero na drugiem miejscu.
Twierdzenie to jest błędne. Dowodzi tego raport komisji ankietowej, badającej przyczyny rozruchów 1929 r. i wskazującej na konieczność ograniczenia dalszej imigracji Żydów i zaniechanie zakładania nowych kolonij.
Wielka Brytanja otrzymała mandat palestyński i przyjęła na siebie zobowiązania określone, a posiada tyle siły i wpływów, żeby dopomóc Żydom w tworzeniu ich „ogniska“ w ścisłych ramach, ustalonych przez Ligę Narodów, o czem mówiono 31 marca 1930 r. w angielskiej Izbie Gmin.
Co do „muru płaczu“ — to, doprawdy, obecnie odgrywa on taką rolę, jaką w Rosji spełniały zmyślone wersje o „rytualnych mordach“, będące prowokacyjnym powodem i pobudką do pogromów.
Wielka Brytanja, uregulowawszy pomyślnie sprawę „ogniska“ żydowskiego, bez wielkiego trudu potrafi oddać „mur płaczu“ w wyłączne posiadanie wyznawców Zakonu Mojżeszowego i na zawsze usunie powód do agitacji, nienawiści i krwawych zajść.
Żydzi zaś powinni pamiętać tekst deklaracji mandatowej z dnia 24 lipca 1922 r. i ostudzić zapały tych, którzy na wielkie niebezpieczeństwo narażają losy swego „ogniska“ narodowego.
Tak myślałem, zbliżając się do Haify.
Żegnając moich uprzejmych towarzyszy, w oczach mecenasa Waschitza spostrzegłem ostre, sarkastyczne błyski.
Może odczuł on moje myśli. Może zgadzał się z niemi, a może — żałował, że pokazał mi Emek Jezrael, który wzbudza tyle głębokiej sympatji, podziwu, szacunku, a zarazem wątpliwości i obaw?
Późno wieczorem, gdy robiłem w hotelu swoje notatki, niespodziewanie zgłosił się do mnie stary Natan. Prosił, abym go zabrał do swego samochodu, ponieważ miał interes w Dżaninie.
Rano pojechaliśmy razem: ja i Natan. Sędziwy, zamyślony, mądry i tragiczny Natan. Przez całą drogę opowiadał mi o swoich dziejach. Powtórzę to, com usłyszał od niego.
Była to współczesna „Pieśń nad pieśniami“, lament Jeremiasza XX wieku, słowa Ekklesiasty, Syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego, szloch jego, odradzający się w piersi wynędzniałego, mądrego w rozpaczy „ben-amo“ — syna swego narodu.
— Widziałem wszystko, co się dzieje pod słońcem, a to wszystko — marność i utrapienie ducha. (Ekkl. I, 14).
Temi słowami rozpoczął i zakończył Natan opowiadanie swoje.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.