Gasnące ognie/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Gasnące ognie
Podtytuł Podróż po Palestynie Syrji Mezopotamji
Rozdział Zdrada Jahel
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
ZDRADA JAHEL

Natan przyjechał do Palestyny na kilka lat przed wojną.
Dlaczego postanowił wyemigrować z dużego miasta, gdzie mu się dobrze powodziło? Tego sam nie mógł objaśnić. Wprost tak... zjawił się w nim jakiś wewnętrzny nieprzeparty nakaz. Narazie myślał, że jest to zapewne przeczucie bliskiej śmierci. Pamiętał bowiem, że chociaż liczył sobie zaledwie 30 lat, jednak w dzieciństwie miał ciężkie, nędzne życie, źle się odżywiał, mieszkał w brudnej, ciemnej norze, gdzie gnieździła się liczna rodzina ojca Natanowego, starego Mojżesza, i gdzie mieścił się również drobny warsztat ślusarski i blacharski.
W niskiem, niechlujnem, zatłoczonem legowisku ubogiej rodziny żydowskiej unosił się stale ciężki zapach czadu paleniska i trujące opary cyny.
Kaszel dławił go od dzieciństwa, a całe rodzeństwo Natana zmarło na gruźlicę; ta straszna choroba nędzarzy uniosła również do grobu ciągle jęczącą i krwią plującą matkę.
Natan kaszlał też, kaszlał nawet wtedy, gdy wywalczył sobie stanowisko w społeczeństwie i posiadał już własne warsztaty mechaniczne, zatrudniające stu czeladników.
Mógł więc obawiać się, że gnieżdżąca się w piersi choroba wybuchnie nagle.
Później jednak przekonał się, że dążenie do Palestyny nie jest spowodowane przeczuciem rychłej śmierci i pragnieniem aby być pogrzebanym w ziemi Dawidowej.
Natan lubił studjować księgi Zakonu, Misznę i nawet Kabbałę i uważany był za bardzo oczytanego w świętych księgach, co dało mu honorowe stanowisko wśród starszyzny kahału i szacunek współobywateli.
Nie lubił tylko Talmudu, chociaż nie mówił o tem nikomu, aby się nie narazić rabinom.
Dlaczego nie lubił Talmudu? Tego też nie wiedział, czasami tylko myślał, że wrodzona uczciwość i umiejętność prostego rozumowania odwracały go od tych życiowych kodeksów.
Myślał tak:
— Jest Zakon, dobrze przez księgi Miszny wyjaśniony. Całe pokolenia żyły zgodnie z ich rozkazami i przetrwały najcięższe, najstraszliwsze czasy niewoli i zagłady. Pocóż nam były te traktaty „Seder Jeszuot“, „Makkot“ i „Sanhedryn?“ Rabbi Szymon ben Hamalel dowodzi w nich, że „syton“, czyli hurtownik, powinien wszystkie swoje przyrządy miernicze i wagi czyścić tylko raz na rok, a prywatny człowiek — raz na miesiąc. Inni mędrcy twierdzą, że należy postępować wręcz odwrotnie. Rabbi Akiba mówi o aktach sądowych jedno, rabbi Szamaj — całkiem coś innego... a wszystko poto, aby Zakon nagiąć do życia ludzkiego, które się zmieniło z niebywałą szybkością... Może to jest dobre i pożyteczne, lecz nie powinno być uważane za święty Zakon i nie wolno Talmudu stawiać wyżej od Miszny!
Jednak nie mówił o tem nikomu, starając się życie pędzić zgodnie z pięciu księgami Mojżeszowemi.
Z trudnością mu to przychodziło, ponieważ życie stało się bardziej zawiłe niż to, które płynęło za czasów wędrówek i wojen narodu Izraelskiego, a tymczasem dusza Natana nie godziła się z żadnemi wykrętnemi sposobami myślenia i postępowania.
— Nie! — rzekł pewnego razu Natan: — Jeżeli chcę być sprawiedliwym i posłusznym woli Adonai, wszechpotężnego Jahwe, muszę wrócić do ziemi Obiecanej i tam wykonywać prawo jego, pracując na ziemi Abrahama, Izaaka, Jakóba!
Nawet nie spostrzegł, jak szybko wykonał to nagle zjawiające się postanowienie. Widział w tem palec Boży i czuł niewypowiedzianą radość i wielki spokój w duszy. Wydawało się Natanowi, że wszystko się odbyło bez jego udziału.
Powtarzał tylko w myśli początkowe wersety księgi psalmów:
„Błogosławiony mąż, który nie chodził w radzie niezbożnych i na drodze grzesznych nie stał i na stolicy zaraźliwości nie siedział. Ale w Zakonie Pańskim wola jego, w Zakonie jego będzie rozmyślał we dnie i w nocy. I będzie jako drzewo, które wsadzone jest nad ściekaniem wód, które swój owoc da czasu swego; liście jego nie opadną i wszystko, cokolwiek czynić będzie, poszczęści się.“
Natan zlikwidował zyskownie swoje przedsiębiorstwo i ze znacznym kapitałem przybył do Palestyny.
Gmina doradziła mu, jaki kawał roli mógłby nabyć i osiąść nad Kiszonem, gdzie ziemia słynęła z urodzajności.
W tem też widział Natan dobry znak.
To miejsce wskazała niegdyś biblijnemu Barakowi prorokini Debora, która sądziła lud czasu onego pod palmą pomiędzy Ramą a Bethel na górze Efraim, Ona to przepowiedziała wodzowi, że Bóg Izraela da mu zwycięstwo nad wojskiem Chanaańczyków na brzegach potoku Kiszon[1].
Natan zapamiętał sobie dobrze tę opowieść z piątej księgi Sędziów. Przypomniał sobie dokładnie, że Jahel, żona Habera, podstępnie wbiła gwóźdź w skroń wodza Chanaańskiego, Sysary, szukającego u niej ratunku przed ścigającymi go Izraelitami, — i zimny dreszcz wstrząsnął nim.
Odczuł to wyraźnie, a nie rozumiał przyczyny tak przykrego wrażenia.
Rozejrzał się Natan po Haifie, Akrze i Jaffie, lecz ujrzał, że nie ma tu nic do roboty. Z Turkami i Arabami nie chciał walczyć o kawałek chleba, aby „nie chodzić w radzie niezbożnych i nie stać na drodze grzesznych“.
Pojechał do Jerozolimy i długo się modlił Natan przed „murem płaczu“, błagając Wszechmocnego o dobrą radę.
I usłyszał głos, wołający w sercu jego:
— Idź nad Kiszon i lemieszem tnij bruzdę moją!
Natan stał się rolnikiem.
Cichy to był, spokojny i zawsze pogodny człowiek. Lubili go nietylko Żydzi w Haifie, lecz i Arabowie, każdej wiosny pędzący na równinę swoje stada, a nawet Druzowie, co osiedli na zboczach Karmelu.
Nikt mu nic złego nie czynił, a i on za dobroć dobrocią płacił hojnie.
W domu swoim gościł zdrożonych pastuchów, a starego Druza, którego zła zimnica sił pozbawiła, karmił i poił u siebie przez dni trzydzieści, aż chory wydobrzał i odszedł ku górom Hauranu.
Rabbin z Haify, odwiedzający Natana, nieraz mówił do niego:
— Jehowa pobłogosławił pracy rąk twoich, bracie, i rola twoja rodzi pszenicę, durro, wino i owoc wszelki. Jeno tyś bezpłodny, jako sikomora, usychająca na osypie skalnym. Wedle Zakonu nie jest to sprawiedliwe! Wprowadź do domu swego niewiastę i przysporz ziemi naszej synów Izraela!
Potem coraz częściej nagabywano go o to, a Rabbi Naftalim pewnego razu rzekł bez ogródek:
— Izaak z Bethsan ma piękną córkę Johewed; dojrzała mu ona jak złocisty i rumiany owoc granatu... Dobrą w niej miałbyś żonę, Natanie, synu Lejzera.
— Dziękuję, rabbi, — odparł Natan, — pomyślę o tem.
Pracując nad naprawą pługa, rozważał całą sprawę i tak i owak.
Wreszcie postanowił odmówić się od córki Izaaka. Nie znał jej i nigdy nie widział.
Może jest piękna i dojrzała, a może jak Lia — „oczu ciekących, lecz płodna z łaski Jahwe“... — myślał.
Miał poważniejsze wątpliwości i obawy.
Wiedział, że Żydzi, oddawna tu mieszkający, potrosze od czystego Zakonu odeszli i nabrali się różnych zabobonów i guseł od Maronitów, Druzów i wyznawców Proroka z Mekki. Nie chciał więc ściągnąć na siebie i dom swój gniewu Bożego. Rozumiał jednak, że starszyzna gminna nie da już mu spokoju z ożenkiem.
W obawie przed tem, wysłał list do rodzinnego miasta, do rabbina, prosząc go, aby wynalazł mu żonę.
List swój zakończył słowami:
— Chcę mieć żonę, która, tak jak ja, codzień, wychodząc w pole, czułaby radość, że stopy jej dotykają gleby Abrahama, Izaaka i Jakóba i, ucałowawszy świętą ziemię, w pocie czoła, z nabożeństwem chwaląc imię Jahwy, pracowałaby na roli, w ogrodzie, w winnicy lub w oborze. A jeśli Najwyższy obdarzy nas potomstwem, niech miłość do dziedzictwa dalekich ojców w sercach jego posieje i wychowa!
Wyprawiwszy list, chytrze zwlekał z odpowiedzią Naftalimowi, wymawiając się nawałem pracy w polu, gdyż była to pora żniwa.
Pewnego dnia, już w październiku, ktoś zapukał do okna domu Natanowego.
Był to „sekkir“, arabski listonosz, który rzekł do Natana:
— Słuchaj! Wasz kupiec Jorab Ergali kazał powiedzieć ci, że przybyła wczoraj do domu jego niewiasta z dalekiego kraju i chce się widzieć z tobą...
Nazajutrz Natan, odświętnie ubrany i bardzo wzruszony, wchodził do domu Joraba.
Kupiec uśmiechając się domyślnie, zawołał:
— Cichy jesteś, najcichszy ze wszystkich Żydów pomiędzy Haifą a Jerozolimą, tymczasem, patrz-no, jaką łanię wyszukałeś sobie za żonę!
Natan wszedł za gospodarzem do izby i stanął, jak wryty.
Na spotkanie jego szła wysoka o bujnych kruczych włosach, piękna nad wyraz niewiasta. Ogromne płomienne oczy jej ogarnęły nikłą postać Natana i opaloną twarz jego; drgające nozdrza poruszyły się, jak skrzydła zrywającego się do lotu motyla, lecz po chwili czarne rzęsy zasłoniły pełne ogników źrenice, a wysoką, bujną pierś podniosło westchnienie ukryte:
— Przysłał mnie do ciebie, panie, rabbi Eleazar, abym weszła do domu twego, jako prababka Rachela... — szepnęła.
Natan długo nie mógł wyrzec słowa. W głowie jego śmigały myśli, chyże i nieuchwytne, jak jaszczurki, zmienne w barwach: to szare, posępne, to połyskliwe, jak płomyki buchające żarem.
Jest zbyt młoda... Ale jakżeż piękna!... Radość życia... Słońce... A może udręka dla niej i przekleństwo dla mnie?... Jest jak oblubienica Salomonowa — Sulamith, która idzie, „jako zorza powstająca“...
I nagle przypomniał sobie Natan swój list do rabbina Eleazera, którego prosił o żonę, pracującą z namaszczeniem na roli, w winnicy i oborze...
Uląkł się teraz tej myśli i zawstydził.
Te wąskie dłonie o długich, cienkich palcach będą wyrywały chwasty i osty wśród kopców jego winnicy?
Te stopy drobne będą się krwawiły na ostrych kamieniach i raniły o kolce fig berberyjskich?
Te usta szkarłatne, soczyste będą dotykały w mistycznem porywie świeżej bruzdy, ciętej jego lemieszem?
O Jahwe! Pocóżeś nawiedził sługę swego pokusą ponętną, przeciw której któż się ostoi?
Natan szamotał się z myślami swemi, walczył z napływającemi, jak fale powodzi uczuciami, stał przed dziewczyną i patrzał na nią wzrokiem zachwyconym.
— Szlachetny Jorabie, — rzekł wreszcie Natan głosem cichym — zostaw nas samych! Mamy omówić sprawy ważne.
— Rozumiem! Rozumiem! — zawołał kupiec. — Wszystko powinno być wyjaśnione! Poszedł ku drzwiom, lecz po chwili powrócił i, patrząc na dziewczynę, z powagą dodał:
— Kobieto! Jeżeli zechcesz mieć męża, który nie opuści cię aż do śmierci, będziesz go miała w Natanie, synu Lejzera! Poznaliśmy go! Uczciwy to i mądry człowiek, bo oto, widzisz, nie zaślepia go piękność twoja i namyśla się.
Dziewczyna podniosła ramiona, lecz nic nie odpowiedziała, przenikliwie patrząc na Natana.
Jorab, już wychodząc, dorzucił:
— Natan myśli o sobie i o tobie zarazem...
Wreszcie cichy, zamyślony rolnik i nieznajoma dziewczyna pozostali sami.
Przez długą chwilę trwało milczenie.
Przerwała je kobieta.
Usiadła i, zakładając na kolanach ręce, rzekła:
— Przywiozłam ci list rabbiego Eleazera. Nazywam się Rachela, a jestem z domu Kohenów. Wiem o wszystkiem i przybyłam, aby wejść, jako żona do domu twego, panie...
Natan w zamyśleniu przeszedł się wzdłuż pokoju.
Twarz mu zbladła, a usta drżały, chociaż opanował już był pierwsze wzruszenie swoje.
Widząc, że się nie odzywa, Rachela spytała:
— Czy nie podobam ci się, panie?
Natan zatrzymał się przy oknie i, nagle zwracając twarz ku dziewczynie, zawołał:
— Piękna jesteś jak róża Saronu, rozkwitła przy zorzy szkarłatnej! A jednak...
— Co chcesz rzec? — spytała.
— Muszę zapytać... — szepnął, zaciskając ręce. — Jesteś piękna, jak żadna inna niewiasta! Wiem, że setki oczu spoczywały nieraz na tobie... Mogłabyś sięgnąć po koronę, boś jest jak królowa, wchodząca do pałacu... Być może, że i twoje serce biło mocno na widok pięknego młodzieńca, gdy tymczasem...
Rachela przerwała jego słowa, mówiąc:
— Panie! Wyszłam z uczciwego domu, gdzie spełniany był Zakon we wszystkiem... Umiałam nie widzieć i nie słyszeć spojrzeń zachwytu i słów miłowania i podziwu... Wiem, że jestem piękna... lecz w surowości obyczajów przechowali mnie rodzice moi... Rosłam poto, aby rodzić dzieci piękne i zdrowe dla męża, obranego dla mnie przez ojca i matkę, lub przez starszyznę gminy...
— Dobrze!... — wyszeptał Natan w zamyśleniu. — Rozumiem i wiem, że dom Kohenów żyje w strachu przed Jahwe... Jednak nic nie mówisz, czy kochałaś kiedy... kogoś?...
— Poco masz wiedzieć o tem, szlachetny Natanie! — spytała, marszcząc brwi.
— Muszę wiedzieć, aby ostrzec ciebie i ochronić siebie przed nieszczęściem!... — rzekł spokojnie i poważnie. — Jeżeli kochałaś, wybraniec twój musiał być piękny i wspaniały. Taki, o jakim śpiewa pieśń nad pieśniami: „Grono cypru mi miły mój w winnicach Engaddy“. W sercu twem mógł pozostawić on ślad burzy...
— Panie! — szepnęła z naciskiem, rumieniąc się gwałtownie: — Ustrzegłam winnicy mojej...
Natan zatrzepotał rękami, jakgdyby broniąc się.
— Nie o to pytałem! wyjąkał. — Chodzi mi o coś zupełnie innego... Postaraj się zrozumieć mnie, Rachelo! Jeżeli tamten był piękny, wspaniały i wesoły, bo dla innego nie biłoby żywiej serce twoje, wtedy nastąpią chwile porównania... Spójrz na mnie! Nie jestem piękny... Jestem pracownikiem na roli Pana, myślą żyję w Zakonie, a wola moja utonęła w rozkazach Jahwe... Czy mogłabyś wytrwać?...
Dziewczyna podniosła oczy pełne blasków i rzuciła twardym głosem:
— Nie chcę nic ukrywać! Kochałam, ale burza miłości uciszyła się i odleciała... Ślad burzy już się zatarł i tam, gdzie dawniej była pustka i zniszczenie, już nowe wyrosły krzewy, trawa i kwiaty... Przybyłam tu z woli rodziców, z porady rabbi Eleazera i starszych w gminie... Wytrwam!
— Uczynisz to z woli ojca i porady rabbina? — rzucił pytanie Natan, badawczo patrząc na nią.
— Z własnej woli i z mego chcenia! odparła natychmiast. — Wierzę, że nastąpi czas odrodzenia narodu Izraela na ziemi przodków. Chcę rękami swemi przygotować drogi jego!
Zaczęła mówić długo, namiętnie i porywczo.
Wiedziała dobrze o wszystkiem, co pisał i mówił szlachetny, uduchowiony Herzl i inni Żydzi, miłujący naród swój. Pałała chęcią zagarnięcia ziemi izraelskiej i wyprowadzenia do niej całego ludu z niewoli i poniewierki rozproszenia. Mówiła, że w tem jest ocalenie Żydów, albowiem inaczej w grzechach żyć będą przed Bogiem, odstąpią od Zakonu Jego i nienawiścią innych ludów otoczeni będą aż wyginie ziarno na jałowej, wrogiej ziemi.
Natan słuchał w milczeniu. Myślał, że ta piękną dziewczyna mówi, jak prorokini Debora, i że wielkie szczęście zsyła mu Król Królów. Jednak nie zapalał się i bronił jeszcze przed urokiem tych oczu płomiennych, przed czarem tej mowy natchnionej i namiętnej.
Rachela, porwana własnemi słowami, mówiła długo, a Natan milczał i słuchał coraz uważniej. Słyszał i rozumiał każde słowo, lecz, gdy przymykał oczy, nie mógł ożywić w pamięci pięknego oblicza Racheli. Parę razy spostrzegł, że dziewczyna, wymawiając wzniosłe, mogące porwać słowa, w oczach miała przygasłe ognie i głos, chwilami nie zdradzający wzruszenia.
Przyglądał się Racheli coraz uważniej.
Gdy skończyła, dotknął łagodnie jej ramienia i rzekł:
— Są to wszystko rzeczy wielkie i myśli wzniosłe, lecz nie na nasze siły i zamiary. My musimy w cichości i pokorze uprawiać naszą rolę, trzymać się tej ziemi i dążyć do powiększenia pola, domu i obory...
— Tak, to — nasz obowiązek... — odparła spokojnie. — Lecz poza tem kryją się wielkie zamierzenia...
— Zapewne — zgodził się Natan. – Nie będziemy stali im na przeszkodzie, lecz nasze trudy i obowiązki są skromne i powinny stać się naszemi...
Potrząsnęła głową, a kilka czarnych, falistych pasemek włosów spadło na białe, dumne czoło.
— Nasze trudy i obowiązki... — powtórzyła spokojnie i twardo.
Natan ujął ją za ręce i usiadł obok. Rozmawiali ze sobą długo jeszcze.
Opuszczając dom Joraba Ergali, Natan wiedział już o dniu ślubu, nie miał tylko pewności, czy łaskawie spogląda na niego w tej chwili Jahwe z nieba. Zwykle czuł obecność Jego i z wdzięcznością radował się nigdy nie opuszczającem go uczuciem, że wejrzenie Boga spoczywa na nim.
Od tej rozmowy minęło już pięć lat.
Życie Natana płynęło pogodnie i szczęśliwie.
Rachela była żoną najlepszą i ciągle pożądaną. Przyniosła mu córkę i syna.
Natan dokupił sto dunamów ziemi, a później drugie tyle. Bóg błogosławił mu we wszystkiem. Rosa spadała obficie na równinie Akry. Kłosy pszeniczne brzemienne były ziarnem, durro rodziło najlepiej na polu Natanowem, bydło jego miało przypłód, jak w trzodzie Jakóbowej.
Rolnik z zachwytem patrzył na żonę.
Rachela stała się jeszcze piękniejsza.
Gdy szła powolnie i wyniośle, była podobną do królowej, a wtedy zachwycony Natan biegł ku niej, całował jej stopy i śpiewnym głosem mówił cicho, cicho:
— Jakoż są piękne kroki twoje w trzewikach, córko książęca! Stawy udów twoich są jako zawieszenia, urobione ręką rzemieślnika! Łono twoje, jako czasza toczona, która nigdy nie jest bez napoju, jako bróg pszenicy, osadzony liljami! Dwie piersi twoje, jako dwoje małych bliźniąt sarnich! Głowa twoja, jako Karmel, a warkocze jako tkanina królewska, zwinięta na cewki! Jakożeś piękna i jako wdzięczna, najmilsza w rozkoszach!
Nieraz, tuląc ją do siebie, szeptał słowa pieśni Salomonowej, lecz w głosie jego nie było namiętności, bo pochłaniały ją zachwyt i ubóstwianie.
I właśnie, gdy się czuł tak niezmiernie szczęśliwy, przyszło coś, co zatruło spokój i radość Natana-rolnika.
Właściwie nic się nie stało, a jednak...
Natan przechodził pewnego dnia w pobliżu winnicy, gdzie pracowała Rachela, i gdzie obok niej wesoło goniły się dzieci.
Nie spostrzegły go, ponieważ szedł za gęstemi szpalerami młodych eukaliptusów.
Natan stanął zdumiony i przyglądał się żonie.
Rachela, oparta na motyce, stała wyprostowana i zapatrzona w złocistą ścianę Karmelu.
Oczy miała rozwarte szeroko, a w całej postaci wyraz znużenia i oczekiwania.
Chciał krzyknąć jej słowa pozdrowienia, lecz coś powstrzymało go od tego.
— Nie myśli o mnie w tej chwili — szepnął do siebie. — Dusza jej odleciała daleko i obcą jest dzieciom, mnie i domowi... Może jest chora, albo zmęczona, a może... znowu poczuła się matką?
Nic nie rzekłszy, poszedł na pole durra.
Natan był prostym rzemieślnikiem i rolnikiem, lecz duszę miał wrażliwą. Rozumiał nieraz to, koło czego ludzie przechodzili obojętnie, i cierpiał nad tem, lub radował się nawet bez przyczyny o tyle istotnej, żeby móc wyrazić ją słowami.
Odczuł że Rachela myślami swemi była daleko od tego szmatu ziemi nad Kiszonem i od ludzi, żyjących obok niej.
Przyszło to nagle, a było w tem coś nowego i potężnego.
Nowego? Może... nie, tylko, że Rachela nosiła to w głębi duszy swojej, jakgdyby starając się zapomnieć i nigdy przed nikim, a nawet przed samą sobą tej skrytki nie otwierać.
Zamknęła ją, przywaliła ciężkim głazem i myślała, że już nigdy nic się z niej nie wyrwie. Czy bała się tego, co pozostawało w ukryciu i co chciała uważać za umarłe?
Nie! Niczego się nie obawiała, lecz powiedziała sobie przed pięciu laty, że skończyła z tem na zawsze.
I nagle jakaś potęga zburzyła, strzaskała głaz i to, co było ukryte w nieznanych tajnikach duszy, wyrwało się nazewnątrz burzliwym potokiem.
— Cóż się właściwie stało? — pytała siebie Rachela, nieruchomym wzrokiem wpatrując się w nagie zbocza góry, gdzie do czarnych mrówek podobne ruszały się postacie ludzkie.
Wiedziała, że były to tłumy robotników z karjeru, z którego brano kamień dla budowy domów w Haifie.
Długo nie mogła znaleźć odpowiedzi na nieme pytanie, lecz wkrótce zaczęła sobie przypominać wszystko, co spotkało ją ubiegłego wieczora.
Przez sen słyszała w nocy, że mąż nie śpi.
Zlekka otworzyła oczy i przez rzęsy w mroku, na tle okna, ujrzała Natana.
Usiadł na posłaniu i pochylił się nad nią, przyglądając jej twarzy, rozmiotanym na poduszce włosom i białym ramionom, obnażonym i kształtnym.
Pochylił się jeszcze niżej i szeptać zaczął:
— O jakżeż młoda jesteś i piękna, — piękniejsza od Sulamitki Salomonowej, wspanialsza od złotych posągów bóstw pogańskich! Jako lilja między cierniem, tako ty pomiędzy córkami ziemi! Włosy twoje, jak trzoda czarnych kóz, które zstąpiły z góry Galaad! Zęby twoje, jako stado owiec postrzyżonych, które wyszły z kąpieli! Jako tkanina karmazynowa — wargi twoje, jako wieża Dawidowa — szyja twoja... Umiłowana moja!...
Przymknęła oczy.
Często przemawiał do niej słowami Pieśni nad Pieśniami, a nigdy nie niepokoiło jej to i nie budziło uczuć namiętnych i rozkosznych.
Usnęła wkrótce i nie słyszała, jak wzdychał i modlił się Natan, aż położył się, szepcąc gorąco:
— Za szczęście w Racheli dzięki ci składam, Panie, dzięki serca i duszy, a w łaskawości swej przedłuż je do końca dni moich.. Jahwe Wielki, Jahwe litościwy, Jahwe opiekunie, Jahwe — moc mocy!...
Gdy Rachela obudziła się o świcie, dzieci jeszcze spały, męża nie było już w izbie. Wyszedł rano. Przypomniała sobie, że właśnie dziś miał zasadzić nowe łozy wina, sprowadzone z Francji.
Wstała, szybko się ubrała, przyrządziła strawę i czekała na męża.
Nie przychodził jednak.
W oczekiwaniu na powrót Natana, usiadła przed komodą z lustrem. Codzień rano, układając grube warkocze, rzucała na siebie przelotne spojrzenie, badając, czy wszystko w porządku i czy równo zawiązała barwną płachtę, okrywającą głowę jej.
Nie miała czasu na dłuższe przyglądanie się sobie.
Dziś w tej chwili przymusowego bezczynu przyjrzała się swojej twarzy uważnie.
Uśmiechnęła się do siebie radośnie. Była piękną, piękniejszą może niż w rodzimem mieście. Nawet ta wyblakła żółta chusta i poplamiona bluzka nic jej nie ujmowały.
Żółta tkanina w oranżowe kwiaty bardziej jeszcze podkreślała połysk kruczych, wijących się włosów. Takaż suknia zlewała się ze złocistą, gorącą skórą i wydawała się jej szatą ze złotogłowia.
Ciemne, pałające oczy, szerokie łuki brwi foremnych, rumiane wargi, odsłaniające lśniące zęby, strzelista szyja z kędziorkami, spadającemi na kark, — wszystko było bez zarzutu.
Jeździła z mężem raz jeden do Jerozolimy, raz do Jaffy i kilka razy odwiedzała znajomych w Haifie, a przecież nigdy nie spotkała piękniejszej od siebie kobiety.
Przypomniała sobie słowa Salomonowej miłości, powtarzane przez Natana w zachwycie, gdy patrzył na nią, siedzącą przy stole w dzień sabatu:
— Wszystka jesteś piękna, najmilsza moja, a nie masz w tobie zmazy!
I właśnie wtedy to wyrwało się z głębi jej duszy, „z legowisk lwich, z nor rysich“.
Bezwiednie odpowiedziała nieznanemu kochankowi, słowami Sulamitki:
— Miły mój jest biały i rumiany, wybrany z tysiąców. Głowa jego — złoto najlepsze, włosy jego jako latorośli palmowe, czarne, jak kruk...
W tej chwili cicho uchyliły się drzwi i wszedł Natan.
Nikły, przygarbiony, o twarzy ogorzałej, o rzadkich, szarych włosach powichrzonych.
Witał ją radosnym, cichym okrzykiem i modlił się do niej wzrokiem, pełnym zachwytu i miłości.
Drgnęła nagle. Zimna struga przebiegła po grzbiecie i wdarła się do serca jej.
Westchnęła, przycisnąwszy rękę do piersi i czując, jak krew cała nabiegała do skroni.
Po chwili zapłakała gorzko, bez dźwięku.
Zdumiony i strwożony Natan obejmował ją i twardą, szorstką ręką gładził po ramieniu.
— Co ci jest, najdroższa moja, umiłowana Rachelo? — pytał, zaglądając w jej oczy łzawe i smutne.
Opanowała się wkrótce, uspokoiła męża, podała mu posiłek i, zabrawszy dzieci, poszła do winnicy.
Pracowała zawzięcie, o niczem nie myśląc, lecz czując, że coś groźnego zaczaiło się i czyha w pobliżu, może wśród tychże krzaków winnych, może w zaroślach bambusowych, osłaniających grona przed wiatrem zimnym?
Jednocześnie, chwilami odczuwała jakgdyby radość nieznaną, radość, która należała tylko do niej, — jedynej, wybranej.
Gdy znużona wyprostowała się, oparłszy się o motykę, dla spoczynku, zapomniała nagle o wszystkiem. Odleciała świadomość tego, że oto stoi na ziemi, gdzie Izraelici przelewali krew wojowników Chanaańskich, gdzie sądziła i prorokowała wieszcza Debora; porzuciła ją myśl o tem, że i ona sama musi pozostać tu do ostatniego dnia życia swego.
Ujrzała siebie w dawnem środowisku, w wielkiem mieście z jego błyskotliwym i zgiełkliwym pędem, który dawał wypoczynek po kłopotach dziennych i pracy, a z taką łatwością rozpraszał nudę i obojętność. Czuła się w swoim żywiole, gdy przebiegała oświetlone ulice, pełne gwaru, zatłoczone przechodniami, przepojone światłem latarń i zapachem benzyny, zwichrzone okrzykami sprzedawców dzienników, rykiem samochodów i dzwonkami tramwaju.
W tym tłumie i ciżbie czuła się wszystkiem i niczem, królową i pyłkiem drobnym.
Słyszała wokół siebie głosy, urywki rozmów, czasami wykrzyknik zdumienia i zachwytu, czasem rzucone wprost w oczy słowa zuchwałe i pożądliwe:
— Jesteś piękna! Bardzo piękna!
Odpowiadała na to nieznacznem zmarszczeniem brwi, lekkiem poruszeniem warg i w pośpiechu znikała w tłumie.
W miarę jak dojrzewała i stawała się powabniejszą, coraz częściej spostrzegała zachwyt dla siebie i przyłapywała ostre, badawcze, łakome lub drapieżne spojrzenia mężczyzn.
Niektóre z nich były tak wymowne i drażniące, że później długo odczuwała niepokój i bicie serca.
Czuła się wtedy tak, jakgdyby ktoś zerwał z niej ubranie i obnażył ją zuchwale.
Zachwyt i pożądanie łączyły się ze sobą w coś, co było, jak obelga, a jednak doprowadzało ją do zawrotu głowy.
A jednak lubiła te wrażenia niepokojące, upajała się nieświadomie tą słodką trucizną.
Gdy młody Aron Szur wyznał jej miłość swoją i chodził za nią, jak cień nieodstępny, nie czuła jednak podniecenia i tego ostrego, palącego zaciekawienia. Nawet, gdy pocałował ją po raz pierwszy, przeszło to prawie bez wrażenia.
Aron mówił o miłości bardzo dużo, ale były to słowa nie wzbudzające niepokoju i nie drażniące zmysłów. Zawierały w sobie ni to gdzieś już czytane, czy słyszane wyrazy, ni to znane jej od młodych mężatek niejasne tajemnice, o których dziewczynom wiedzieć nie wolno do pierwszej nocy poślubnej.
Zato na ulicy, w tłumie, w chwilach przypadkowego skrzyżowania męskich spojrzeń z jej oczami było coś odmiennego. Wyczuwała jakieś obietnice nieznanych rozkoszy, czy szału, jakieś brutalne żądanie odpowiedzi natychmiastowej.
Coraz częściej słyszała słowa zachwytu. Słowa zachwytu?..
Natan! Któż więcej i piękniej wyrazić mógł swój zachwyt — szczery, nigdy nie ustający — od dobrego, poczciwego Natana?
Nawet w chwilach zmysłowego uniesienia, szeptał, jakgdyby modlitwę do niej, modlitwę półpogańską, a wtedy Rachela, gdyby mogła, czułaby się jedną z tych żon syna Dawidowego, które odwróciły myśli króla od jedynego Boga.
Lecz Rachela nad tem się nie zastanawiała.
Dlaczego?...
Oparta na rydlu i zapatrzona w zbiegające ku równinie uskoki Karmelu, myślała nad tem w chwili, gdy z poza zarośli eukaliptusowych przyglądał się jej zdumiony i zaniepokojony mąż.
Dlatego... dlatego, że nie mogła powtórzyć za rozkochaną, dumną ze swego oblubieńca Sulamitką:
— Wynijdźcie i oglądajcie, córki Syońskie, króla Salomona w koronie, którą ozdobiła go matka jego w dzień zrękowin jego, w dzień wesela serca jego! Oto wprowadził mnie do piwnicy winnej i rozpalił we mnie miłość...
Westchnęła ciężko. Łzy cisnęły się jej do oczu.
Tego nigdy nie mogłaby powiedzieć dotychczas... Natanowi!... Zresztą jeden tylko człowiek był godny tych słów dumnych i gorących... Jeden tylko, lecz... Rachela nie chce myśleć o tem!
Powraca wspomnieniem do Natana...
Miłości z mężem nie zaznała...
A może to niepotrzebne? Jest żoną i matką, nie czując się kochanką...
Chciała uśmiechnąć się nad niedorzecznością swoją, lecz nie mogła.
Groźnie ściągnęły się jej brwi i błysnęły oczy złowrogo.
To, co obudziło się w niej nagle, zerwało teraz wszystkie tamy.
Wybuchnął bunt, niczem niepohamowany.
Jakieś głosy namiętne, pełne nienawiści wołały coraz zuchwalej:
— Czy masz tu pozostać na zawsze? Nie widzieć i nie korzystać z tego, co dały ludziom wiedza, bogactwo i cywilizacja? Przez cały dzień kłuć ręce i kaleczyć nogi o kamienie i kolce krzewów? Chylić się nad zoraną przez męża prastarą ziemią, zdobytą niegdyś przez naród twój? A w nocy... wszystkie noce, aż do ostatniej w twem życiu, spać bez marzeń i pożądań przy boku przesiąkniętego zapachem ziemi i potu Natana? Tyś nie Sulamith Salomonowa, która żądała w zachwycie namiętności:
— Niech mnie pocałuje pocałowaniem ust swoich, woniejących olejkami z myrrhą i nardem!
Usiadła, znużona wrzącą w niej walką sił nieznanych i burzliwych.
Dzieci podbiegły do niej i tuliły się, rozbawione.
Obojętnym ruchem głaskała je po kędzierzawych główkach.
Buntowniczy głos krzyczał prawie, rozsadzając pierś, wezbraną goryczą i nienawiścią:
— Dla kogo te ofiary? Czy dla tych, którzy przybędą tu, omamieni świętością celu, a potem w udręce tęsknić i rwać się będą do innego życia, którego tu nigdy nie zaznają? Szaleńcy! Nie miłe są Bogu ofiary, rodzące rozpacz i nienawiść!
Od tego dnia skończyło się szczęście i promienna radość Natana.
Czuł, że coś się załamało w duszy Racheli. Mówiły o tem wyraźnie jej ponura, przybladła twarz i oczy posępne, bez blasku.
Nazewnątrz wszystko pozostawało, jak dawniej. Była dobrą żoną i troskliwą matką. Tylko robiła wszystko jakoś inaczej, niby pod przymusem, z wysiłkiem i bez wesołości.
Natan i teraz pochylał się nad śpiącą żoną, lecz nie szeptał już przychodzących mu do głowy słów z pieśni Salomona; strwożony zaglądał w twarz Racheli, nadsłuchiwał i myślał boleśnie, pełen złych przeczuć i pytań dręczących.
Trapił się niepewnością i niejasnością niewymownie.
Jeszcze bardziej pochylił się ku ziemi, twarz mu wychudła, a na skroniach coraz więcej przybywało mu siwych nici.
Co jej się mogło przydarzyć? Bał się zadać to pytanie Racheli, bo obawiał się, że usłyszy coś, co odrazu rozbije i zburzy całe życie ich. Postanowił czekać, aż wszystko samo się wyjaśni. A może przeminie nieznane nieszczęście, które stanęło na progu jego domu? A może...
W takiej męce przetrwali oboje jeszcze kilka miesięcy.
Pewnego razu przed domem Natana zatrzymał się samochód.
Gospodarz był w polu, a Rachela krzątała się koło obory.
Ktoś zawołał na nią po imieniu i dodał jej nazwisko panieńskie.
Wyjrzała. Jakiś młody, elegancki mężczyzna, w lekkim, białym stroju, wysiadł z samochodu i patrzył na zbliżającą się kobietę.
Gdy podeszła bliżej, patrząc na nieznajomego pytająco, spostrzegła zachwyt i zdumienie w oczach gościa.
— Na Boga! — zawołał. — Ślepy nawet poznałby Rachelę Kohen, najpiękniejszą z najpiękniejszych!
— Jestem Rachela, żona Natana poprawiła go z naciskiem.
— No, tak! – odparł. — Rabbin Eleazer, mój stryj, mówił mi, że pani wyszła zamąż, lecz ja we wspomnieniach swoich noszę obraz Racheli Kohen...
Drgnęła i zasłoniła twarz rękami, jak zawstydzona, młoda dziewczyna niewinna.
— Burza przeminęła... Tam gdzie pozostawała po niej pustka i zniszczenie, już nowe wyrosły krzewy, trawa i kwiaty... — tak kiedyś powiedziała Natanowi i sama wierzyła w prawdę tych słów.
Teraz wszystko się nagle odmieniło... Pod tchnieniem nowej nawałnicy padło wszystko, co wyrosło na pustkowiu, zburzonem niegdyś przez burzę nagłą...
— O, Jahwe! — wyszeptała, błagając o ratunek i pomoc.
Przez palce ogorzałych dłoni patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę.
Był wysoki; pod lekką tkaniną białego ubrania kryły się szerokie bary, i potężna, wypukła pierś. Śmiała, pewna siebie twarz nie była piękna, lecz uduchowiona, a chwilami drapieżna i zaborcza. Oczy zmrużone i jarzące się miały władny wyraz, mocny i pociągający.
Zresztą były to oczy zmienne, gdyż po chwili Rachela myślała już, że mają wiele łagodności w sobie.
Znała te oczy niegdyś, a gdy ich spojrzenie padało na nią, czuła w sobie naprzemian to płomienie, to nagłą, obezwładniającą ją słabość. Gdy sama nieznacznie przyglądała się bratankowi rabbina Eleazera, budziły się w niej nagle jakieś żądne, zuchwałe porywy lub też chciało się jej szlochać w gorzkiej beznadziei.
Aron Szur, rozkochany w Racheli i zamierzający prosić Kohenów o rękę ich córki, nienawidził tego pewnego siebie i wyniosłego młodzieńca i mówił o nim pogardliwie, ze źle ukrytą obawą:
— Wspaniały Ithamar, syn Hebera, z domu Sechem... Wszystkie kobiety oczy wypatrują, spoglądając na niego... Jest on, jako nikły kwiat trawy, co powiędnie, gdy słońce wyjrzy... Śpiewak... odśpiewa swoje prędko i zostanie, jak suche drzewo, nie dające cieniu, nikomu niemiłe i niepotrzebne... Nicpoń bez przyszłości!..
Pomylił się jednak Aron, bo Ithamar wyjechał zagranicą, a gdy powrócił po roku, był jeszcze wspanialszy i pewniejszy siebie, bo mknęła za nim do rodzinnego miasta sława wielkiego, genjalnego śpiewaka.
Wtedy usłyszała go po raz pierwszy Rachela.
Stała za kratkami w synagodze, a Ithamar śpiewał, zamiast kantora.
Rachela płonęła cała, płakała i nie mogła się modlić.
Czekała na rogu ulicy, aby raz jeszcze ujrzeć uduchowionego piewcę Jahwe. Doczekała się go, a Ithamar odrazu spostrzegł w tłumie piękną dziewczynę, wprawnem, doświadczonem okiem ogarnął całą jej postać, zajrzał do oczarowanych źrenic, nieruchomych, szeroko rozwartych i, ocierając się o nią ramieniem, szepnął:
— Odwiedzi mnie pani w hotelu?.. „Belfior“, parter?.. Pani musi tam być dziś o 6-ej!
Drapieżne oczy śpiewaka przebiły ją, jak ostrzem piorunu, pozostawiając w osłupieniu i bezwładzie.
Jak nieprzytomna przeżyła ten dzień... zamyślona, przechowując w sobie tajemnicę niemal świętą...
Ithamar, genjalny, znakomity Ithamar, głosem swoim podbijający cały świat, woła ją, wyróżniwszy w tłumie ubóstwiających go kobiet — najpiękniejszych i najdumniejszych.
W jego głosie brzmiały namiętność i mistyka miłości Salomonowej:
— Przyłóż mię, jako pieczęć do serca twego, jako pieczęć do ramienia twego, bo mocna jest, jako śmierć, miłość; twarda, jak piekło, żądza, pochodnie jej — pochodnie ognia i płomieni!
Nie wahając się i nie namyślając, była u niego i odeszła, gdy w mieście zacichały już ostatnie odgłosy... Na zegarze miejskim biła godzina późna, godzina nocna.
Szła powolnie, w ciszy i zadumie, a w sercu swojem unosiła rzewność i wdzięczność bezmierną.
Rozbrzmiewały w duszy jej to słodkie i namiętne, to smutne lub groźne pieśni jego, śpiewane dla niej — Racheli Kohen, tylko dla niej jednej!
A później błagał ją, aby obdarzyła go miłością, — bo — mówił, że miłość to kwiat, rozkwitający na chwilę jedną o północy; rozchyla on płatki swoje raz tylko w życiu, a potem — opada i otacza go mrok nocny i szara mgła przedświtu, który nigdy nie doczeka się zorzy porannej...
Cała istota jej wołała głosem zachwyconym:
— Obłóż mnie kwieciem, osyp mnie liśćmi jabłoni, boć mdleję od miłości!
Usta zaś szeptały słowa inne:
— Com ja dla ciebie, panie, którą zapomnisz jutro? Jam kwiat polny i lilja padolna...
Posłyszawszy te słowa, nagle oprzytomniał i spytał Racheli cicho:
— Nie znałaś miłości, najmilsza moja?
Potrząsnęła rozpuszczonemi warkoczami i odparła z prostotą:
— Nie, panie, aż do dnia, gdym ujrzała ciebie...
Odeszła od Ithamara cicha, pokorna i zachwycona.
Nie widziała więcej śpiewaka, ale w duszy jej długo brzmiał smutny głos jego, mówiący:
— Zraniłaś serce moje, oblubienico moja! Zraniłaś serce moje jednem spojrzeniem oczu twoich, jednym pasmem włosów twoich na szyi twojej!...
Wkrótce potem zerwała z Aronem Szurem, a w kilka dni później zawezwał do siebie rodziców jej rabbin Eleazer i odczytał list Natana z Palestyny.
Teraz znów Ithamar Sechem stał przed nią — żoną Natana i matką Izacha i Sary. Stał i patrzył oczyma, pełnemi błysków rzewnych i rozczulenia łagodnego.
— Na Boga! — przemówił znowu. — Na Boga! Gdybym wtedy wiedział, że taki los spotka ciebie, pani, nie wyszłabyś ode mnie, jako gołębica, jako kwiat polny, jako lilja padolna!...
Westchnał. Rachela odpowiedziała mu westchnieniem i odsłoniła twarz.
Ithamar wesołym już głosem mówił:
— Przywiozłem dla pani listy od rodziny, a dla czcigodnego Natana pismo stryja Eleazera... Przybyłem do Palestyny na wypoczynek i po natchnienie do ziemi patrjarchów, sędziów i królów izraelskich... Na miesiąc, tylko na miesiąc!...
— Proszę wejść do domu! — prosiła gościa Rachela. — Zaraz skrzyknę męża... jest on w polu, tuż za Kiszonem...
Wprowadziła Ithamara do czystej izby, a sama szybko się przebrała i posłała małego Izacha po ojca.
Wkrótce siedzieli wszyscy przy stole. Ithamar opowiadał o życiu w Europie i Ameryce, o swojem powodzeniu, o rodzinie Kohenów i o tem, że rabbi Eleazer mile i często wspomina czcigodnego, bogobojnego Natana, którym się szczyci cała gmina, jako skromnym, lecz „wielkim Żydem“.
Natan — cichy i zamyślony słuchał uważnie i, chociaż nic szczególnego nie zaszło w małej, schludnej, pachnącej pomarańczami i miodem izdebce, jednak czuł, że coś nieznanego i nowego czai się po kątach.
Nie miał w sercu obawy; dusza jego stała przed nieznanem i nieuniknionem spokojna i na wszystko przygotowana. Wiedział, że musiało coś się stać, co rozstrzygnie losy jego i wszystkich, na których spoglądał w tej chwili ze spokojem.
Tymczasem Ithamar mówił, że się czuje w Haifie źle, bo nic tam nie przypomina mu Ziemi Obiecanej, a tymczasem przyjechał tu poto, aby wchłonąć z niej natchnienie i nowe siły ożywcze, bo pragnienie tego i jakieś wszechwładne przeczucie gnało go oddawna do Palestyny.
Rachela podniosła nagle oczy na męża, a Natan wyczytał w nich namiętne niemal błaganie, które zrozumiał bez słów.
Potrząsnął głową i rzekł natychmiast, uśmiechając się uprzejmie:
— Prosimy pana zamieszkać u nas! Dolina naszego potoku pełna jest wspomnień przedziwnych i sławnych... W dolinie Jezrael byłoby panu gorzej — tam grasuje jeszcze malarja, której obawiają się nawet pasterze arabscy, omijając to miejsce...
Z prostotą i wzruszeniem śpiewak odpowiedział jednem słowem tylko:
— Dziękuję!
Nazajutrz już Ithamar przeniósł się do małego domku rolnika, przywiózłszy ze sobą piękne kufry z żółtej skóry, upstrzonej barwnemi etykietami hoteli różnych miast.
Pracując w polu, Natan przez kilka dni z zachwytem przysłuchiwał się potężnemu głosowi gościa.
Stawał on nad Kiszonem i śpiewał bohaterską arję z opery „Juda Machabeusz“, albo, oparłszy się plecami o konary starej smokwy, nucił rzewne, pełne słodkiego zewu i tęsknoty romanse włoskie i rosyjskie.
Rachela nigdy nie zbliżała się do Ithamara, jakgdyby unikając go nawet.
Natan widział ją ciągle pracującą to dokoła domu, to w winnicy.
Zdawało mu się nawet, że piękny głos śpiewaka nie porywał jej.
Prawda, Natan spostrzegł niebawem, że Rachela ma ponurą, zamyśloną twarz, a w oczach jakgdyby lęk i cierpienie. Chód jej, zawsze wyniosły i pewny, stał się nieśmiałym i chwiejnym. Uśmiechała się rzadko i na pytania Ithamara odpowiadała krótkiemi zdaniami, głosem tak zimnym, że mógł się wydać niechętnym.
Natan chciał nawet zwrócić uwagę Racheli, gdyż obawiał się, że jego przyjaciel, rabbin Eleazer, dowiedziawszy się od swego siostrzeńca o niegościnności, doznanej w domu Natana, będzie obrażony, jednak, przyjrzawszy się baczniej żonie, zaniechał swego zamiaru.
— Niech będzie wszystko tak, jak ma być! — pomyślał.
Pewnego razu, a było to już w trzy tygodnie po przybyciu Ithamara, który, mimo, że zbliżał się koniec urlopu, nic o odjeździe swoim nie wspominał, Natan musiał pojechać do Haify w sprawach gospodarczych.
Powracał już nad wieczorem samochodem w towarzystwie znajomego Araba z pobliskiego miasteczka. Nie chcąc nadużywać uprzejmości sąsiada, wysiadł i poszedł drogą do domu. Do osady Natana pozostawało około dwóch kilometrów.
Za Karmelem przygasały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Nad Kiszonem snuły się już nici siwej mgły.
Drzewa stały nieruchome, a z pomiędzy ich konarów wynurzały się już fioletowe i szare cienie i pełzły na pola, okrywając je mętną płachtą, utkaną z ostatnich szkarłatnych promieni słońca, z obłoków opadającego kurzu i coraz gęstszego zmroku.
Z drapieżnym świergotem miotały się w powietrzu jaskółki, goniące owady.
Dzwoniły szarańcze w przydrożnych tamaryskach i śpiewały cykady pieśń, nigdy nie skończoną.
Skwarny dzień dogasał nad ziemią.
Natan powolnym krokiem szedł ścieżką przez pola. Już widział poza drzewami okryty nową blachą dach swego domu i wysoki żóraw nad studnią.
Zbliżył się do gaiku pomarańczowego, który nabył wraz z rolą i powiększył go w trójnasób własnemi rękami.
Nagle stanął jak wryty. Zmienił się natychmiast w kamień nieruchomy, lecz wszystko słyszący i pojmujący.
Usłyszał głos Racheli.
Mówiła cicho, smętnie:
— Nie mogę kłamać i udawać przed tobą i sobą, Ithamarze! Nie mogę i powiem, jak przed obliczem Jahwe — Sędziego... Kocham ciebie... kochałam zawsze... chociaż miłowanie to ukrywałam na dnie serca mego, jak największą tajemnicę, jak skarb najdroższy!... I oto teraz żądasz, abym poszła za tobą!... Najdroższy mój! Muszę wyznać ci rzecz ciężką, która, być może, zrani serce twoje... Gdyby tylko miłość rozgorzała i rozszalała we mnie, nie porzuciłabym Natana... nie zostawiłabym dzieci... Takich ludzi, jak Natan, nie wolno krzywdzić dla własnego, chociażby najpromienniejszego szczęścia... Zdławiłabym w sobie uczucie miłości dla ciebie... zdusiłabym ból swój i rozpacz ręką żelazną i pozostałabym tu, nad tym potokiem, który pięć tysięcy lat płynie tem samem korytem... A jednak porzucę dom męża mojego, rolę jego, serce jego, małego Izacha i moją milutką córeczkę, Sarę... Uczynię to jednak nie dla miłości mojej dla ciebie...
Umilkła i wkrótce doszły odgłosy westchnień jej i ciężkich, bezsilnych łkań.
— Dlaczegoż odchodzisz wtedy? — spytał Ithamar.
— Miłość można poświęcić dla ludzi, lecz nie wolno składać w ofierze za nich życia swego, gdy się staje przekleństwem, zmuszającem człowieka bezustannie myśleć o przerwaniu swego istnienia własnemi rękami...
— Rachelo! — zawołał Ithamar. — Co za straszne myśli?!
Nie odpowiadała długo, wreszcie ciągnęła dalej:
— Doszłam do muru... Przekonałam się o tem przed twojem jeszcze przybyciem do nas!... Ja muszę żyć... moja dusza i moje ciało żądają tego, co stało się potrzebą, codzienną strawą, ożywczą radością bytu cywilizowanych ludzi!... Dlaczegoż córka miljardera Rotschilda może słyszeć piękną muzykę, zachwycać się genjalnemi obrazami i posągami, słyszeć słowa mądrych ludzi, być podziwianą, używać życia i wszystkich błyskotliwych radości jego, a ja — córka Borucha Kohena skazaną jestem na bezbarwne, jednostajne życie na tym skrawku ziemi pomiędzy Karmelem i Hauranem, w tych dusznych oparach Kiszonu, pod tem skwarnem niebem ziemi Izraela? Dlaczego? Życie, nielitościwie krótkie życie Jahwe daje człowiekowi tylko jeden raz! Ja chcę, ja żądam życia!...
Wykrzyknęła te słowa rozpaczliwie i znowu szlochać zaczęła...
Wtedy mówić zaczął Ithamar. Ne była to jednak zwykła mowa, lecz modlitwa śpiewna, w którą włożył całą namiętność swoją, genjusz artysty i poryw gorący, natchniony:
— Rachelo! Rachelo! Piękniejszą jesteś od najpiękniejszych żon i nałożnic Salomonowych! Jak świątynia syna Dawidowego, ze złota jesteś, ze srebra szczerego, z kości słoniowej; z onyksu, jaspisu i kamieni mnogich, skrzących się iskrami barwnemi, dusza twoja umęczona i tęskna; z płomieni palących — serce twoje! O najmilsza i najpiękniejsza z niewiast wszystkiej ziemi! Słowa twoje — poszum burzy i dzwonienie fal łagodnych; westchnienie twoje — powiew mirrhy i olejków wonnych, łzy — perły czyste i bezcenne, pragnienia — wola czarownic potężnych, a cała jesteś, jako słonko umiłowane, jako królowa, której ślady stóp ścierają wargami miłujący cię władcy, książęta waleczni, mędrcy i niewolnicy, zachwytem porwani! Ogród zamkniony — oblubienica moja, ogród zamkniony, zdrój zapieczętowany! Powiew ogrodów, woniejących nardem i szafranem, kassją i cynamonem, drzewem cyprysowem, drzewem cedrowem, mirrhą, aloesem i kwieciem wszelakiem; studnia wód żywych, które płyną pędem z Libanu! Zstąpże z Libanu, piękna moja i umiłowana, zstąp z Libanu, pójdź ze mną! Będziesz koronowana na szczycie Amana, na wierchach Sanira i Hermona, a z legowsk lwich, z nor rysich, z gór, z dolin i z mórz — lud i zwierz i ptak sławić imię twoje będą, o Rachelo, córo szczęścia, miłości i piękna! Pójdź ze mną!
Natan nie słuchał więcej... Cicho stąpając, przeszedł poza zaroślami eukaliptusów i usiadł nad urwiskiem, wiszącem nad łożyskiem potoku.
O niczem nie myślał.
Patrzył w kłębiące się opary, płynące nad Kiszonem.
Widział w nich siedzącą pod palmą Deborę — prorokinię, sądzącą lud Jahwe, a za nią Baraka w zbroi, który wygnał królów tej ziemi z Efraimu, z Ameleku, Malhru, z dziedzictwa Benjaminowego i Zabulonowego; ujrzał stojącego za nim syna Anattowego — Samgara, który lemieszem zabił sześciuset mężów zbrojnych, broniąc Izraela; widział „błogosławioną między niewiastami“ — Jahel, żonę Habera Cynejczyka, która podstępnie zgładziła wodza chanaańskiego... Ujrzał Natan wszystko, co się działo na tej ziemi, gdzie Jahwe tarczą swoją osłonił Izraela i mieczem utorował drogi jego.
Bronił Izraela!...
A któż obroni Natana, cichego, wiernego sługę Jahwe?!
Nikt, nikt!...
Gorzko zapłakał Natan i, zacisnąwszy pięści, potrząsał niemi nad siwą głową...
Siedział długo, a powrócił dopiero wtedy, gdy posłyszał warkot motoru od strony drogi.. Oddalał się szybko... coraz szybciej...
Gdy rolnik powrócił do domu, dzieci spały już.
Na stole stała przygotowana wieczerza, a w szklance tkwiła kartka papieru.
Natan, nie rozwijając jej, podszedł do pieca i położył na przysypanych popiołem węglach. Zwinął się, poruszył gwałtownie, zczerniał papier, nagle buchnął żółtym płomieniem i zagasł.
Usta cichego, przybitego do ziemi człowieka szeptały coś, czego sam nie słyszał, ani rozumiał...

Natan umilkł, zaciskając ręce.
Nie przerywałem milczenia, gdyż wiedziałem, że dokończy mi swe opowiadanie.
Długo wzdychał i kaszlał, aż przemówił znowu:
— Widziałem w amerykanskiem piśmie portrety Ithamara i jego pięknej żony... Rachela występuje na scenie, w teatrze... budzi zachwyt pięknością swoją... jest szczęśliwa i bogata... Niczego jej nie brakuje... a, z pewnością, nigdy nie wspomina osady nad Kiszonem...
Znowu zacisnął ręce, aż mu chrzęsły stawy.
— Chyba wspomina?... Przecież pozostawiła tu dzieci?... wtrąciłem pytanie.
Drgnął i podniósł głowę. Spojrzałem na Natana. Twarz mu zbladła, a w oczach miotała się obłędna nienawiść.
— Dzieci!? — zawołał. — Cha! cha! Dzieci! Ziarnem burzy jest wicher i nawałnica... Sara przed trzema laty uciekła do Bejrutu... Teraz tańczy bezwstydna i naga, po teatrzykach paryskich... Piękna jest i powabna, jak matka... Rabbi Eleazer pisał do mnie, żądając, abym wyrzekł się córki — nierządnicy i wyklął ją...
— Uczyniliście to? — spytałem.
Opuścił głowę i szepnął cicho:
— Nie,... nie mogłem!...
— Pozostał wam jeszcze Izach! Syn będzie waszą oporą i radością na starość, — starałem się pocieszyć biedaka.
Znowu uniósł bladą, nienawidzącą twarz i jął szeptać szybko, jak gdyby się spiesząc:
— Izach przyszedł do mnie i oznajmił, że nie chce gnić i dusić się w szarzyźnie życia naszego, że potrzebuje świeżego powietrza, ruchu i wolności... Niedawno czytałem w niemieckiej gazecie, że dostał złoty medal na wystawie malarskiej... Podobno, przepowiadają mu sławę...
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć memu towarzyszowi, który siedział zgnębiony i drżący. Wreszcie odezwałem się, usiłując mówić spokojnie, aby nie wzbudzać w nim bolesnych myśli:
— Każdy idzie swoją drogą... Ryba szuka miejsca, gdzie jest głębiej, człowiek, — gdzie mu lepiej... Prawo natury! Wy macie zadowolenie, że żyjecie wedle Zakonu Jahwe i pracujecie na ziemi ojców...
Znowu błysnęły nienawiścią oczy ponure i Natan odparł, rozdzielając słowa, jakgdyby wbijał każde z nich w mój mózg:
— Ja nie żyje wedle Zakonu!... Ja nie pracuję na roli Abrahama, Izaaka i Jakóba!... Ja żyję z dnia na dzień... Miotam się od Jaffy do Damaszku i Aleksandretty... Trochę handluję wełną... a częściej modlę się po synagogach... Dom, ziemię i gaj pomarańczowy sprzedałem... Nie mogłem tam żyć... Debora... Jahel... Izrael... — wszystko jest mrzonką! Puste słowa i myśli zwodnicze... Nie można pociągać ludzi do wielkich celów, jeżeli nie umarły cele małe, codzienne, swoje własne cele, dotkliwe, jak bolączki... One są mocniejsze od dalekich celów, chociażby te płonęły jak wielkie ognie na szczytach górskich... Zagaszą je i zasłonią sobą te drobne, lecz nasze żądze, bliskie, a pełne siły ogniki... Mojżesz, ujrzawszy lud, tańczący przed posągami bogów fałszywych, rozbił tablice, dane mu przez Jahwe, a cóż dopiero człowiek zwykły, słaby?!
Umilkł i siedział skulony, drżący, pogrążony w ciężkiej zadumie.
Nagle wyprostował się, spochmurniał i, potrząsając ręką, zaczął wykrzykiwać cienko, przenikliwie, niby sep kwilący:
— Mówi Jeremjasz — prorok Jahwe: „Pyta Bóg: co za nieprawość naleźliście we mnie, iż się oddalili ode mnie, a chodzili za nikczemnością. A nie mówiliście, gdzie jest Pan, który nas wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli, który prowadził nas przez pustynię, przez ziemię niemieszkalną i bezdrożną, przez krainę pragnienia i śmierci, przez ziemię, w której nie chodził mąż, ani mieszkał człowiek? I wprowadziłem was do ziemi Karmelu, abyście jedli owoc jej i co najlepszego jej, a wszedłszy, splugawiliście ziemię moją i dziedzictwo moje uczyniliście obrzydliwością! Bo dwie złości uczynili mnie: opuścili mię — źródło wody żywej, a ukopali sobie cysterny, cysterny rozwalone, które nie mogą wody zatrzymać... Od wieku złamałaś jarzmo moje, rozerwałaś związki moje i mówiłaś: Nie będę służyła! Albowiem na każdym pagórku wysokim i pod każdem drzewem gałęzistem pokładałaś się, ty nierządnico! I przekleństwo swoje i plagi ciężkie rzuci Pan na głowy zdrajców i wszeteczników, przeciwnych sprawie Jego! Albowiem grozi Jahwe, surowy Sędzia, mówiąc...
Natan urwał nagle.
Ciężki jęk wyrwał się z kaszlącej piersi jego, zatrzepotał rękami, jak ranny ptak skrzydłami, zatrzymał samochód i wyskoczył.
Biegnąc, zwrócił do mnie zalaną łzami twarz i prawie błagalnym głosem krzyknął:
— Widziałem wszystko, co się dzieje pod słońcem, a oto wszystko — marność i utrapienie ducha!
Zniknął wśród jakichś ciemnych, do zwalisk podobnych zabudowań.
Samochód wjeżdżał na przedmieście Dżanina...






  1. Po hebr. Kiszon w Billji — Cyson.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.