Gasnące słońce/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Pałac sądów na głównym rynku otaczał wielki tłum ludu. Wszyscy próżniacy stolicy wylegli na place i ulice, czekając niecierpliwie na ostatni akt tragedyi, rozgrywającej się przed trybunałem pretora Kwintyliusza.
Narzeczony sądził narzeczoną.
Ruchliwi obywatele rzymscy zachowywali się dziś spokojnie. Groza położenia odebrała im mowę. Czuli oni, że za temi murami dzieje się coś takiego, co historya zapisze na kartach swoich ku wiecznej pamięci potomnych.
Sprawiedliwość walczyła z miłością...
Kto zwycięży?
Wprawdzie odpowiadała przeszłość na to pytanie licznemi przykładami zaparcia się uczuć osobistych na korzyść dobra powszechnego; ale ta przeszłość była tak daleka, iż nie mogła służyć za wskazówkę.
Ojcowie, poświęcający córki na ołtarzu ojczyzny, matki synów, mężowie żony, przyjaciele przyjaciół — ród, słowem, obywateli, w których obowiązek publiczny stłumił wszystkie inne cele i pragnienia, wygasł dawno, ustępując miejsca pokoleniom, strawionym przez pospolite samolubstwo jednostki, uważającej siebie za środek świata. Tu i owdzie błąkał się jeszcze jakiś upiór z czasów tworzącego się Rzymu, widma te jednak dawały niechęci swojej wyraz nie czynem, lecz słowem zjadliwem. Satyra zastąpiła pieśń natchnioną, krytycyzm strzaskał ramię woli męzkiej.
Miałżeby on, Publiusz Kwintyliusz Warus, być nietkniętym przez niemoc epoki, której zniewieściałość truła go od kołyski, jak wszystkich współczesnych? Zkąd wziąłby się w nim hart dawnych obywateli? Wszakże już jego pradziad, ów nieszczęsny Warus, uległ w lasach teutoburskich niesfornej sile Germanów, dziad drżał przez oszalałą nikczemnością Nerona, ojciec trzymał się zdala od spraw publicznych, a brat stryjeczny, Marek, gorszył lekkomyślnością swoją nawet rozrzutników. Córce podłego handlarza sprzedał sławne nazwisko za pieniądze.
Nie zgodził się na zastępstwo, chociaż się sam Marek Aureliusz ulitował nad jego położeniem i zwolnił go z okrutnego obowiązku.
Prawdopodobnie nie zgodził się tylko dlatego, żeby ocalić Mucyę Kornelię, którą inny pretor byłby wydał bez wahania pod miecz kata. Zacięty arystokrata nie chciał dać ludowi widowiska z hańby patrycyuszki. On ją niezawodnie uniewinni...
Tak szeptali nieprzyjaciele Publiusza, ale tłum milczał, mając przeczucie inne. Ten zaciekły arystokrata spędził młodość w obozie, żył jak niewolnik, skąpy dla siebie, a hojny dla ubogich. Na twardem posłaniu sypiał, proste potrawy jadał, biesiad unikał, teatry omijał, pracował od świtu do ciemnej nocy.
Rzym znał dokładnie zwyczaje i obyczaje swoich magnatów, a nie słyszał nigdy, żeby Publiusz brał udział w orgiach rówieśników.
Nie, ten patrycyusz nie cofnie się przed czynem obywatelskim. W nim odżyły tradycye starego Rzymu.
Z powstrzymywanym oddechem wytężał tłum wzrok w stronę bramy pałacu. Sąd odbywał się już od godziny. Powinien się niebawem skończyć, tylko bowiem dwie sprawy zapisano na tablicy.
Na najwyższym stopniu wschodów marmurowych ukazało się dwóch woźnych rządowych. Podnieśli do góry topory, wzywając lud do ustąpienia. Jeden z nich nachylił się i szepnął słów kilka.
Szept ten popłynął nad morzem głów, jak lekki powiew, zapełniając rynek szumem stłumionym.
— Skazał ją na śmierć! — szło z ust do ust.
Przestrach był pierwszym skutkiem tej wiadomości. Tłum spoglądał po sobie, przerażony bohaterstwem patrycyusza, który zdeptał własne serce dla dobra państwa.
Żaden z zebranych nie byłby się zdobył na czyn tak niezwykły, wszyscy jednak razem odczuli jego wielkość i znaczenie. Czego jednostka nie pojmowała, to zrozumiała gromada.
Geniusz gasnącego Rzymu odezwał się w samolubnym motłochu, budząc w nim cześć dla ofiary obywatelskiej.
Bez oporu rozstąpił się tłum, tworząc szeroki szpaler dla orszaku pretora.
Za liktorami ukazali się klienci, a za nimi lektyka, otoczona niewolnikami.
Z dumą spoglądał motłoch na tego pana krwi swojej, który spoczywał na poduszkach z nieruchomością posągu. Proletaryat czuł się w tej chwili Rzymianinem, narodem narodów. Ocknęły się w nim na kilka chwil instynkty przodków, co umiejąc siebie pokonać, narzucili światu wolę swoją.
— Cześć tobie, Kwintyliuszu, cześć tobie, ojcze ojczyzny! — zahuczało wokoło.
Męzczyźni wyciągali ręce w stronę lektyki, kobiety, podnosiły dzieci do góry.
Dwóch tylko widzów nie łączyło się z ogólnym zachwytem. Stojąc pod filarami portyku, przypatrywali się z pod brwi ściągniętych w milczeniu orszakowi Publiusza. Kiedy tłum opróżnił rynek, popłynąwszy za lektyką, odezwał się Serwiusz:
— Czy pamiętasz naszą rozmowę pod murem ogrodów cesarskich?
— Pamiętam, panie — odparł Herman.
— Mówiłeś wówczas, że mógłbyś mi dostarczyć dziesięciu gladyatorów, gotowych na wszystko.
— Moi przyjaciele czekają na wasze rozkazy.
— Zaopatrz ich w broń i w płaszcze legionistów i niech trzymają się w pobliżu domu Kwintyliusza.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie.
— Nasze wozy podróżne i ten, który otrzymałem w darze od imperatora Werusa, wyślesz dziś na noc na drogę Flamińską, na drugą stacyę pocztową. Woźnicom przykaż, by nie szczędzili koniom owsa i nie wydalali się ze stajni.
Herman pochylił głowę.
— W portyku Agryppy — mówił Serwiusz dalej — kupisz dwa ciepłe ubrania niewieście i płaszcze z kapturami. Niech usta twoje milczą przez cały dzień, a uszy będą otwarte.
— Stanie się według waszego rozkazu, panie — mruknął Herman i oddalił się ulicą Świętą.
— A teraz jeszcze jedna, ostatnia próba — wyrzekł Serwiusz do siebie.
Poprawił fałd togi i udał się na Palatyn.
Szedł do Marka Aureliusza prosić go o łaskę dla Tusneldy i Mucyi, wiedział bowiem, że Publiusz nie uchyli głowy przed imperatorem.
Szedł nie do cesarza, lecz do filozofa i człowieka, którego dobroć znały wszystkie ludy, hołdujące Rzymowi. Dziecka nie skrzywdził ten mędrzec w koronie, ubogimi się opiekował, dla niewolników nawet miał serce litościwe.
Jeżeli kto, to zrozumie on, szlachetny stoik, boleść narzeczonego i zmiłuje się nad jego nieszczęściem. Zdejmie niezawodnie z Tusneldy wyrok pretora, a i Mucyi przebaczy dla zasług Publiusza.
Serwiusz wierzył w skutek swojej prośby.
W przedsionku pałacu cesarskiego powiedziano mu, że Marek Aureliusz przyjmuje tylko w rannych godzinach; ale nie zraził się odmową podkomorzych.
— Powiedz boskiemu imperatorowi, że Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz, prefekt legionów, pragnie złożyć u stóp tronu duszę zbolałą — wyrzekł.
Służba cesarska, przywykła do dobroci pana, uczyniła zadość jego żądaniu.
Nie czekał długo. Po chwili wrócił jeden z podkomorzych i uchylił przed nim zasłony sali.
Serwiusz wszedł i stanął obok ołtarza domowego, zwróciwszy oczy w stronę drzwi, prowadzących do dalszych pokojów.
I znów nie czekał długo.
— Witaj prefekcie — odezwał się głos cichy i Marek Aureliusz spoczął na tronie.
Miał na sobie ciemny płaszcz filozofa. Nie zdążył nawet zarzucić togi purpurowej.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — wyrzekł Serwiusz, przykładając rękę do piersi. — Jeśli przekroczyłem zwyczaje, przyjęte na dworze cesarskim, ty mi przebaczysz, panie mój i wodzu naczelny, albowiem nie do rządcy świata przyszedłem, lecz do ojca ubogich i pocieszycieli nieszczęśliwych.
— Mów — zachęcał go cesarz. — Wiele wolno w Rzymie takim, jak ty, tarczom naszego pogranicza.
— Przybyłem do Rzymu szukać narzeczonej — ciągnął Serwiusz dalej — i znalazłem jej ślady w więzieniu poborcy Fabiusza.
— Prefekt miasta uwiadomił mnie o gwałcie Fabiusza i zarządził już środki do ukarania tego zbrodniarza. Wracaj do obozu, sprawiedliwość bowiem będzie ci wymierzona.
Serwiusz zbliżył się do tronu. Pochyliwszy głowę, mówił głosem, w którym drżała prośba gorąca:
— Narzeczona moja, uprowadzona z więzienia przez litościwego niewolnika, ukrywała się przed zemstą Fabiusza w grobach chrześcian. Tam, w tych smutnych podziemiach, poznała nowego boga, który wyciągnął ręce błogosławiące nad wszelką nędzą, pocieszając wydziedziczonych tej ziemi szczęściem innego świata. Sponiewierana dziewczyna, ścigana jak dzikie zwierzę, niepewna ani dnia, ani godziny, oczekująca ciągle śmierci sromotnej, uchwyciła się tego boga oburącz, jak chwyta konający cień życia, uwierzyła w obietnice jego kapłanów... została chrześcianką. Ty zrozumiesz i przebaczysz jej złudne nadzieje, jej występek, boski imperatorze, bo oko twoje wnika w najgłębsze tajniki serca, a myśl ogarnia i tłómaczy wszystkie obłędy ludzkie. Filozof zmiłuje się nad tą nieszczęśliwą i nie potępi jej za to, że się w chwili ciężkiej rzuciła do stóp boga, którego dobroć nauczyła ją znosić cierpliwie poniewierkę i samotność.
Serwiusz zgiął kolana.
— Zdejm z jej głowy wyrok pretora, imperatorze-filozofie — prosił — wróć mi narzeczoną...
Serwiusz, pochylony, nie widział, że się wyraz twarzy Marka Aureliusza zmieniał w miarę, jak mówił. W jego oczach, patrzących zwykle łagodnie, zaświeciły błyski stalowe, a usta uśmiechnięte z początku życzliwie, zwarły się szczelnie. Zdawało się, że jego miękkie rysy zastygły pod wpływem mroźnego powiewu.
Serwiusz nie wiedział, że ten mędrzec w koronie był mimo swojej filozofii takim samym Rzymianinem dawnego obyczaju, jak Publiusz — śmiertelnym wrogiem wszystkiego, co groziło tradycyom „narodu narodów.“ Pobłażliwy dla wszelkich religii, względny nawet dla gorszących misteryów egipskich, żywił do chrześciaństwa nienawiść wielbiciela istniejącego porządku.
Nie wiedział Serwiusz o tem, zdziwił się przeto, gdy usłyszał nad sobą twardy głos imperatora:
— Nie wiesz, o co prosisz, prefekcie. Fabiusza nie minie kara, ale nad twoją narzeczoną spełni się wyrok sprawiedliwości.
Szybko podniósł Serwiusz głowę.
On-że to mówił? Byłaż to odpowiedź Marka Aureliusza, najlitościwszego z cesarzów rzymskich? — pytały jego oczy zdumione.
Słuch go nie mylił. Imperator spoglądał na niego chłodnym, nieubłaganym wzrokiem Publiusza.
— Do łaski twojej błaganie zanoszę — prosił jeszcze. — W cesarstwie wierzą, że umiesz czuć po ludzku.
Marek Aureliusz zmarszczył brwi.
— Gdybyś był na mojem miejscu — odpowiedział — wiedziałbyś, że ponad człowiekiem stoi obywatel, a ponad obywatelem imperator. Kogo bogowie posadzili na tronie, temu nie wolno ocierać łez jednostki. Proś mnie o ci innego, prefekcie.
Serwiusz dźwignął się z kolan.
Przez kilka chwil stał złamany, poruszając ustami, jak dziecko płaczące, potem wyprostował się i wyrzekł:
— Już mi niczego od Rzymu nie potrzeba.
A zdjąwszy z szyi złoty łańcuch walecznych, złożył go na stopniach tronu i mówił:
— W ręce twoje, boski imperatorze, składam dar Rzymu, za który zapłaciłem młodością, spędzoną w jego służbie. Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, wracam bowiem do lasów ojczystych, których cichy szum utuli może żal, zatruwający mi serce.
Marek Aureliusz podniósł się z tronu.
Stali naprzeciw siebie, naczelny wódz i żołnierz — Rzymianin i barbarzyniec: pierwszy — wątły, blady, trawiony chorobą i troską, drugi wspaniały siłą, zdrowiem i świeżością.
Dwie epoki patrzyły na siebie: zachodząca — badawczo, nieufnie, wschodząca — ponuro, śmiało.
— Dlaczego odmawiasz mi pomocy swojego ramienia? — zapytał Marek Aureliusz łagodniej.
— Ramię moje strzaskała boleść — odparł Serwiusz. — Jużby ci ono nie służyło tak dobrze, jak dotąd.
— Boleść serca przemija szybko, młodzieńcze, obowiązek zaś idzie za mężem aż do grobu. Wypocznij w lasach i wróć do mnie.
— Zdejm ze mnie przysięgę legionisty, naczelny wodzu — powtórzył Serwiusz.
Cesarz drgnął. Po jego twarzy przebiegły cienie groźby.
— Czynię więc, czego żądasz — wyrzekł, przeszywając Serwiusza wzrokiem przenikliwym — ale strzeż się, żeby zły demon, który wichrzy w tej chwili w twojej duszy, nie sprowadził cię po raz wtóry przed moje oblicze!
Serwiusz pochylił głowę, czekając, aż imperator zniknie za kotarą, potem odwrócił się i opuścił salę.
Szedł długim przedsionkiem, wyprostowany, dumny, ze zmarszczką na czole. Niósł w sobie burzę, której dalekie odgłosy słyszał w duszy.
Pękł ostatni łańcuch, przykuwający go do Rzymu, rozpadła się w proch cała jego przeszłość. Rycerz i prefekt legionów był znów wolnym Germaninem.
Kiedy stanął na schodach, wiodących na dół, na Forum romanum, zachodziło właśnie słońce nad Rzymem. Zachodziło krwawo, lejąc potoki różowego światła na białe, marmurowe pałace i świątynie.
Serwiusz obrzucił ponurem spojrzeniem miejsce, na którem rozgrywały się tylokrotnie losy świata, i mruknął:
— Pragniesz ciągle świeżej krwi, nienasycony pająku, coś się rozsiadł nad brzegiem Tybru, i ssiesz tysiącem paszcz soki żywotne z setek ludów... Będziesz jej miał dużo, tak dużo, że ci obrzydnie... Napijesz się tego najdroższego soku na długie lata...
Zaśmiał się ochrypło i odszedł w stronę Kapitolu.

................

Nazajutrz, o świcie, posuwał się ulicą Wysoką oddział pachołków miejskich, których prowadził główny kat Rzymu.
W środku czworoboku, utworzonego przez żołnierzy, postępowały dwie kobiety w sukniach zbrodniarek. Szły z głowami pochylonemi, utkwiwszy wzrok w ziemi, naglone przez setnika do pośpiechu. Blade ich usta poruszały się ciągle. Modliły się...
W miarę, jak się orszak zbliżał do Pola Hańby, na którem tracono skazańców i grzebano żywcem wiarołomne westalki, rósł tłum ciekawych. Przekupnie, piekarze, mleczarze, ogrodnicy, klienci i żaczkowie szkolni, ciągnący w rannych godzinach gromadnie ulicami stolicy, przyłączali się do żołnierzy.
— Kogo prowadzą? — szeptano wolno.
A gdy się proletaryat dowiedział, że kat dopełni wyroku pretora na Mucyi Kornelii i Tusneldzie, zaległo zrazu głuche milczenie. Ubogich przeraziła surowość prawa, nie oszczędzająca patrycyuszki rzymskiej i księżniczki germańskiej. Tak wysoko stały te nieszczęśliwe po nad nimi, że nie umieli sobie zdać sprawy z ich winy.
— To chrześcianki — objaśnił ktoś z tłumu.
Chrześcianki? Mnóstwo ócz życzliwych spoczęło na Mucyi i Tusneldzie i wiele ust pobladło, szepcąc cichą modlitwę. Niejeden z obecnych dopuścił się tej samej zbrodni.
Jakiś ulicznik świsnął, sprzykrzywszy sobie powagę sceny. Odpowiedział mu drugi, trzeci, dziesiąty — odezwał się tu i owdzie brutalny śmiech motłochu.
— Chrześcian lwom! — krzyknął ktoś.
— Chrześcian lwom! — zawtórowało mu kilkaset głosów.
— Na arenę z nimi!
— Niech nas bawią!
Wtem wysunęło się z bocznej ulicy dwunastu jeźdźców, siedzących na wspaniałych ogierach kapadockich. Okrywały ich płaszcze legionistów, zaopatrzone kapturami.
Nikogo nie zadziwiło nagłe pojawienie się wojskowych, tędy bowiem szła droga do obozu pretoryanów.
Nocne straże wracały prawdopodobnie do koszar.
Żołnierze jechali prosto na tłum, rozpruwając jego falę ruchliwą bez oporu. Proletaryat usuwał się na obie strony przed łbami końskiemi.
Legioniści, złączywszy się z orszakiem, postępowali równo z nim, jakby do niego należeli. Nie było nic podejrzanego w ich ruchach. Zakrywszy głowę kapturami, spoczywali na grzbietach rumaków z ociężałością ludzi zmęczonych.
Nagle, na zbiegu czterech ulic, tuż przed Polem Hańby, ten, który jechał przodem, przewyższający resztę wzrostem o całą głowę, podniósł rękę do góry. W tej samej prawie chwili błysnęło dwanaśnie mieczów i spadły na karki pachołków miejskich.
— Chwytaj! — zawołał dowódca napastników i wskoczył w środek oddziału.
Nachylił się, objął Tusneldę wpół, uniósł ją, usadowił przed sobą i ciął mieczem na prawo i lewo. Mucyę porwał towarzysz, trzymający się jego boku, i zanim pachołkowie miejscy mieli czas ochłonąć z przerażenia, pędziła już cała gromada w pełnym galopie w stronę bramy Pincyusza.
Zamach odbył się tak szybko, że spiorunował konwój i tłum ciekawych. Kiedy dowódca straży oprzytomniał, dobiegali wrzekomi legioniści już do bramy.
— Do obozu pretoryanów! — krzyknął setnik.
Zrobił się w pobliżu Pola Hańby ruch. Pachołkowie klęli, zbierając rannych i zabitych, widzowie uciekali na wszyskie strony, roznosząc po mieście wieść niezwykłą.
Stała się rzecz niesłychana... W jasny dzień, w pobliżu obozu pretoryanów, ośmielił się jakiś zuchwalec targnąć na wyrok potężnego Rzymu...
Miasto miast zawrzało.
— Ścigać, ścigać! — rozlegało się po ulicach.
W pół godziny potem pędził oddział konnych pretoryanów drogą Flamińską z rozkazem dostawienia żywcem szalonych śmiałków. Ale Serwiusza i jego towarzyszów niosły ogiery kapadockie, które szły jak burza, dotykając zaledwo kopytami ziemi.
Około południa wróciła pogoń z pustemi rękami.
Publiusz spożywał właśnie śniadanie, kiedy mu służba doniosła o niezwykłym wypadku. Domyśliwszy się odrazu sprawcy zamachu, udał się do mieszkania gościa. Tu znalazł w pokoju sypialnym Serwiusza na stole tabliczkę woskową. Podjął ją i czytał: „Ponieważ nie znalazłem w Rzymie litości, przeto zmiłowałem się sam nad sobą. Zabieram oprócz Tusneldy i twoją Mucyę, którą odnajdziesz w dworcu Radboda, gdy zrozumiesz, że miłość takiej, jak ona kobiety, jest więcej warta od waszej zwiędłej cnoty obywatelskiej. Gdybyśmy się mieli spotkać na polu bitwy, co niezawodnie wkrótce nastąpi, zapomnij, iż zaprzysięgliśmy sobie braterstwo. Oszczędzać was nie będę. Ze stajni twojej zabrałem pięć koni, które ci z drogi odeślę.“
Publiusz, odczytawszy list Serwiusza, opuścił głowę i wyrzekł półgłosem do siebie:
— Płacz, Rzymie, albowiem przybędzie ci dużo wdów i sierot...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.