Gasnące słońce/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W miejscu, gdzie rzeka Aenus wpada do Dunaju, w samym rogu kąta prostego, stal warowny obóz rzymski, zbudowany przez cesarza Trajana.
Wysokie mury, tworząc podłużny czworobok, zaopatrzone wieżami i wieżyczkami, zajmowały ogromną przestrzeń, rozszerzoną jeszcze przez głębokie rowy i okopy, które broniły dostępu do obozu.
W tym olbrzymim gmachu mieściła się cała osada wojskowa.
Kilkaset domków rozłożyło się w sześciu szeregach, w równych odstępach wzdłuż murów, oddzielone ulicami. W środku obozu, zwrócony w stronę głównej bramy, wznosił się większy budynek — kwatera dowódcy, pierwszego trybuna legionów.
Obozem Batawów nazywała się ta pustelnia żołnierska, rzucona na piaszczyste wydmy naddunajskie.
Był to ostatni, rzeczywisty posterunek cesarski, zaraz bowiem po drugiej stronie rzeki rozpoczynały się dzierżawy wolnych ludów germańskich. Siedzieli tam Kwadowie, a dalej Markomanowie, Hermandurowie i Burowie, bici dziesięć razy przez legiony Rzymu, a zawsze znów podnoszący oręż buntowniczy, gdy pokolenie młodsze zapomniało o porażce starszego.
Pokonani, korzyli się przed złotemi orłami imperatorów, biorąc z ich rąk królów, książąt, prawa i obiecując daninę z krwi i pieniędzy; wylizawszy się jednak z ran, wypędzali panów, narzuconych im przez Rzym, odmawiali żołnierza i podatków i wpadali do ziem cesarskich, chciwi niewolnika i zdobyczy innej.
Głównie najbliżsi Kwadowie urządzali bezustannie wyprawy do sąsiednich prowincyj, gospodarując straszliwie w Pannonii i Noricum. Odparci przez legatów i trybunów, uciekali za Dunaj i przepadali w niedostępnych kniejach lasów dziewiczych. Począwszy od Augusta, myśleli cesarze o stanowczem poskromieniu tych ludów zuchwałych, zawsze jednak występowała w danej chwili potrzeba naglejsza i legiony, przeznaczone do miażdżenia Kwadów i Markomanów, szły na Wschód, Zachód lub do Afryki.
W ten sposób stało się, że kraje po lewej stronie Dunaju, chociaż uznawały pozornie protektorat Rzymu, uważane przez niego za ziemie lenne, troszczyły się bardzo mało o gniew albo zadowolenie stolicy świata, rządząc się i zbrojąc po swojemu.
Ale już od dłuższego czasu zachowywali się Markomanowie i Kwadowie spokojnie. Poprzednik Aureliusza, cesarz Antoninus Pobożny, mąż wielkiej prawości i dobroci, nie znoszący widoku cudzej krzywdy, nie dawał nikomu powodu do skargi. Życzliwy i łagodny dla wszystkich, względny dla barbarzyńców, umiał utrzymać z najburzliwszymi sąsiadami stosunki przyjazne. W sprawy Markomanów nie mieszał się, Kwadom zaś wyznaczył na ich własne żądanie księcia.
Obóz Batawski prowadził przez lat kilkanaście gnuśne życie posterunku, pilnującego pogranicza, któremu nic nie zagraża, drobne bowiem utarczki z oddziałami awanturników były w tych stronach rzeczą tak zwykłą, iż się o nich nawet nie powiadamiało stolicy.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczęło się znów ruszać po drugiej stronie Dunaju. Wkrótce po śmierci Pobożnego Antonina, bez żadnej wyraźnie określonej przyczyny, spadły nagle na ziemię cesarską liczne gromady Germanów, domagając się siedlisk w granicach państwa rzymskiego. Odparte przez trybunów i prefektów, ponawiały co kilka tygodni najazd, występując coraz liczniej i groźniej. Do namiestnika Pannonii przybyło nawet poselstwo, na którego czele stał markomański książę, Ballomarius, i żądało bez ogródki ustąpienia Kwadom prawego brzegu Dunaju. Już wybierały się legiony na północ, kiedy je bunt Partów z drogi nawrócił. Przez cały czas wyprawy wschodniej bronił dostępu do prowincyi pogranicznej Obóz Batawów, głównie zaś jego prefekt, Serwiusz, dzielący tu przed wojną władzę z Publiuszem.
W dwa tygodnie po zamachu Serwiusza na wykonawców sprawiedliwości spał obóz snem żołnierzy, znużonych całodziennym niepokojem. W przeddzień ukazały się po drugiej stronie Dunaju hufce konnych Germanów, a chociaż zjawiały się zdala od brzegu, należało śledzić ich ruchy i być ciągle gotowym na zaczepkę.
Ochotnicy, wysłani do kraju Kwadów na zwiady, wrócili pod wieczór z oznajmieniem, że nie dostrzegli nic podejrzanego. Nieprzyjaciele pochowali się gdzieś, czy cofnęli, zostawiwszy po sobie resztki niedopalonych ognisk.
Obóz odetchnął, rozebrał się ze zbroi, ale gęsto rozstawione straże czuwały nad jego bezpieczeństwem.
Tuż nad brzegiem Dunaju stało dwóch jeźdźców, zwróconych twarzami w stronę gór, z wytężonem uchem i okiem. Mieli oni na sobie grube płaszcze legionistów, a na nich skóry niedźwiedzie, zaciągnięte na głowy.
Milczeli, nasłuchując. Ilekroć który z nich zaczerpnął powietrza, wysnuwał się z jego ust słup szarej pary, która stygła natychmiast, osiadając szronem na brodach i wąsach.
Otaczała ich cisza pogodnej nocy zimowej, tak głęboka cisza skostniałej pustyni, że słyszeli wyraźnie szmer własnej krwi, uderzającej o skronie. Zamarzły Dunaj mienił się przed nimi wstęgą srebrzystą, a wokoło oblewało ich morze śniegów, lśniących w blaskach księżyca.
Tej tajemniczej ciszy, na którą spoglądały z ciemnych błękitów niebieskich gwiazdy roziskrzone, nie mącił szelest najlżejszy. Bo rozkaz imperatorów oczyścił po stronie Kwadów pas pięciomilowy z mieszkań ludzkich. Nikt nie stawiał tam domów, nie palił ognisk, nie polował. Rzym nie znosił bezpośredniego sąsiedztwa ludów podejrzanych, wzmacniając swoje kresy pustką.
Czasem tylko zaskrzypiały bramy obozu, który spał na białej pościeli, czarny, ogromny, jak skulony potwór, a wówczas rozlegały się nawoływania. To obchodził setnik straże, a one podawały sobie hasło na dowód, że czuwają. Głos szedł po śniegu daleko, głuchy, coraz głuchszy, aż rozbił się o ściany gór i rozpłynął bez śladu w srebrzystej przestrzeni.
— Siarczysty mróz! — odezwał się jeden z jeźdźców, otrząsając się. — Krew we mnie krzepnie.
— Psia służba! — mruknął drugi. — Żeby choć wina kropelkę.
— Zachciałeś. Służ, psie, za marny żołd, który ci ledwo na jedzenie starczy, i trzymaj gębę, bo trzcina setnika potańczy na twoim grzbiecie.
— Przesadzasz. Tyle pieniędzy, ile w obozie w jednym roku, nie oglądalibyśmy w domu przez całe życie.
— Ty jesteś ze wszystkiego zadowolony.
— A ty mruczysz ciągle.
— Bo przykrzy mi się służba na obczyźnie.
— I w domu służyłbyś jakiemu panu.
— Ten pan swój, który lepiej płaci.
— Ten swój, który swój.
Żołnierze mówili językiem germańskim. Należeli oni do jazdy Serwiusza.
Zamilkli, nasłuchując uważnie.
Po jakimś czasie zaczął znów pierwszy:
— Chyba przekłusujemy się trochę, bo zmarzniemy razem ze szkapami. Moja klacz drży podemną, jak zwiędły liść na jesieni.
— A gdyby... — wyrzekł drugi, spoglądając na obóz.
— Nie ma się czego obawiać. Setnik obchodził co dopiero straże.
Uderzyli konie piętami pod brzuchy i popędzili brzegiem rzeki. Przebiegłszy kilkaset kroków, wrócili na stanowiska.
I znów milczeli, utkwiwszy wzrok w lśniącej dali, otoczeni kłębami pary, buchającej z pysków koni.
— Nawet wilki zagrzebały się w śniegu — mruknął drugi żołnierz. — Niepotrzebnie czuwamy.
— Gdyby prefekt był w obozie, nie stalibyśmy nad rzeką, jak słupy kamienne — mówił pierwszy.
— Nasze szczęście, że go nie ma, bo zamęczyłby nas robotą.
— A ty wolisz się wylęgać w koszarach pod skórą niedźwiedzią.
— Wolę siedzieć za bezpiecznym murem przy dobrym ogniu, aniżeli tłuc się po kniejach i ścigać tych psów germańskich.
— Mówisz, jak gdyby oczy twoje nie oglądały nigdy lasów ojczystych. Te psy germańskie, to nasi bracia.
— Jacy tam bracia! To barbarzyńcy!
— A ty jesteś może senatorem?
— Jestem rzymskim legionistą i chcę się dosłużyć własnej osady, abym miał gdzie wypocząć na stare lata. Nie tęsknię za drewnianemi chatami naszych siół.
Żołnierz pierwszy nie odpowiedział nic. Rzucił tylko towarzyszowi z pod brwi spojrzenie pogardliwe.
Gdy tak stali, wsłuchani w ciszę nocy, zmącił tę ciszę szelest, idący z południa.
Odwrócili się szybko, przykładając rękę do miecza.
— Czy słyszysz?
— Coś idzie po śniegu...
— Może wilki...
— Albo kuryer cesarski...
Szmer był jeszcze tak daleki, że nie mogli rozróżnić jego przyczyny. Ale zbliżał się szybko, zmierzając prosto na obóz:
— Zdaje się, że ktoś jedzie...
— Cała gromada pędzi...
Na białem tle śniegu zaczerniało coś ciemnego.
— To ludzie! Baczność!
Pierwszy żołnierz włożył w usta zgięty palec i wydał głośny świst. Na znak ten ożywił się brzeg rzeki. Kilkunastu jeźdźców nadbiegło.
Było już teraz słychać wyraźnie chrzęst zmarzłego śniegu, zapadającego się pod kopytami koni.
— Stój, kto tam! — zawołał jeden z żołnierzy.
— Cicho tam! — zabrzmiała odpowiedź.
— Prefekt! — szepnęli żołnierze i rozwinęli się w łańcuch, podnosząc tarcze do góry.
— Witajcie! — wyrzekł Serwiusz, zatrzymując dymiącego konia przed legionistami.
— Witaj, prefekcie! — krzyknęli chórem Germanowie, uderzając tarcze o tarcze.
— Domyślam się, żeście się podczas mojej nieobecności rozpróżniaczyli — mówił Serwiusz — ale dam wam zaraz robotę. Herman!
Stary setnik stanął przed wodzem.
— Za pół godziny wyruszymy na drugą stronę rzeki. Niech jazda zabierze ze sobą wszystko, co potrzebne na dłuższą wyprawę.
Nadciągnęły wozy podróżne, strzeżone przez gladyatorów, zabranych z Rzymu. W jednym z nich, urządzonym tak, że można było leżeć wygodnie, spoczywały Tusnelda i Mucya, przykryte skórami niedźwiedziemi. Ponieważ zachowywały się spokojnie, zdawało się Serwiuszowi, że śpią. Ale kiedy się nad niemi nachylił, podniosła się Tusnelda i odezwała się szeptem:
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znajdujemy się na granicy cesarstwa.
— Pamięć nie zwodzi cię. To Dunaj! — odparł Serwiusz, wskazując na rzekę.
— Co zamierzasz uczynić? — pytała Tusnelda, patrząc uważnie w twarz narzeczonego.
A kiedy Serwiusz milczał, dodała:
— Nie obawiaj się. Mucya śpi. Domyślam się, że nie do obozu nas wieziesz.
— Dowiesz się niebawem, co zamierzam — odpowiedział Serwiusz głosem przyciszonym — a tymczasem bacz, żeby Mucya nie wiedziała, gdzie jesteśmy. W chrześciance mogłaby się obudzić patrycyuszka rzymska.
Rzekłszy to, zwrócił się do gladyatorów.
— Zasłużyliście na wypoczynek i nagrodę — mówił.
— Kości nie czujemy, panie — odezwał się jeden z szermierzów.
— I moje rozłażą się, jak nogi rozbitego krzesła, ale musimy jeszcze kilka dni wytrzymać — mruknął Serwiusz.
Splótł ręce na szyi konia i nasłuchiwał w stronę obozu.
Już się tam ruszało. Legioniści, przywykli do nagłych wycieczek nocnych prefekta, zrywali się bez oporu i namysłu z posłania i zarzucali na siebie w pośpiechu zbroję, wiedząc z długiego doświadczenia, że wszelka zwłoka naraziłaby ich na karę surową. Żaden z nich nie przeczuwał nawet, iż groźny wódz nie posiadał już władzy nad nimi.
Kuryer cesarski pędził bezwątpienia do Obozu Batawów, aby zanieść konnicy germańskiej nazwisko owego prefekta, administracja bowiem rzymska odznaczała się niezwykłą szybkością, ale Serwiusz znał lepiej od niego drogi po drugiej stronie Alp. Zamiast uciekać bitym gościńcem na Akwileę, zboczył w Rawennie na lewo i ruszył wprost na Weronę i Trydent szlakami kupieckiemi ku granicy. Jechał dniem i nocą, zmieniając na stacyach konie, śpiąc na wozie, gdy mu siły odmówiły posłuszeństwa. Wprawdzie wstrzymała przeprawa przez góry jego pośpiech, lecz i kuryer cesarski musiał się w Illiryi i Panonii kopać przez zaspy śniegowe.
Serwiusz był spokojny, przekonany, że go Rzym nie uprzedził.
Jeszcze nie minęło półgodziny, kiedy się z głównej bramy obozu wysnuł drugi szereg ciemnych postaci.
Żołnierze, ujrzawszy wodza, podnieśli tarcze, chcąc wydać okrzyk, ale Serwiusz nakazał milczenie. Stanąwszy na czele swojej jazdy, przeprowadził ją bez komendy przez most i zwrócił się w stronę gór, majaczących w migotliwej dali.
Jak wojsko duchów, szli legioniści przez noc księżycową, otuleni w płaszcze i skóry niedźwiedzie. Założywszy kaptury na głowy, wili się czarną wstęgą na srebrnem tle śniegu, niemi, skupieni w sobie. Przywykli do karności, postępowali ze Serwiuszem, nie pytając, nie myśląc nawet nad tem, dokąd ich wola jego prowadzi.
On jechał ciągle prosto przed siebie, milczący, jak oni.
Minął płaszczyznę, wszedł do lasu. Kruki, wrony i kawki, ukryte na gałęziach, spłoszone brzękiem oręża i chrapaniem koni, budziły się ze snu i trzepocąc skrzydłami, sypały na jeźdźców tumany suchego śniegu.
Była już godzina druga po północy, kiedy Serwiusz, stanąwszy na skraju dużej polanki, zatrzymał się i zakomenderował głosem donośnym:
— Stój!...
A zwróciwszy się do Hermana, który postępował obok niego, szepnął:
— Niewiasty oddaj pod opiekę Hermanryka i powiedz mu, żeby je przeprowadził pod dąb wisielca. Kobiety zawadzałyby nam przy robocie.
Gdy wóz Tusneldy i Mucyi znikł w ciemnościach lasu, zawołał:
— Utworzyć koło! Sztandary do środka!
Szybko, z wprawą rutynowanych wojowników, rozwinęli się jeźdźcy w długi łańcuch i otoczyli wodza obręczą. On stał w samym środku polanki, a nad nim błyszczały złote orły cesarskie, trzymane przez chorążych.
— Germanowie! — wyrzekł Serwiusz, gdy się uciszyło.
Legioniści spojrzeli po sobie zdziwieni, po raz pierwszy bowiem od chwili, kiedy służyli pod jego rozkazami, odzywał się prefekt do nich w taki sposób. Byli dla niego dotąd tylko żołnierzami rzymskimi, o których narodowość nikt nie pytał.
— Germanowie! — powtórzył Serwiusz. — Nie dlatego, by miecze wasze splamić krwią bratnią, lecz dla narady wyprowadziłem was z obozu. Spojrzyjcie w niebo. Patrzy na nas z góry ta sama bogini, która przyświecała wszystkim wiecom naszych przodków.
Wielu z legionistów zapomnialo już o tem, że się ojcowie ich zbierali przed każdym ważnym wypadkiem w lasach, podczas pełni księżyca. Urodzeni i wychowani w granicach państwa rzymskiego, znali zwyczaje germańskie tylko z opowiadań starszych towarzyszów. Przeto urosło zdumienie jeszcze więcej.
Pochyleni na koniach, słuchali wojacy uważnie.
A Serwiusz mówił dalej:
— Prawdopodobnie zwraca się w tej samej chwili na całym obszarze ziem germańskich tysiące ócz do bladej bogini cichych nocy, prosząc ją o natchnienie, duma bowiem wolnej Germanii sprzykrzyła sobie pychę Rzymu, który się niesłusznie wiecznym nazywa. Naczelnicy plemion naszej krwi radzą w świętych gajach i podnoszą broń w stronę Południa, grożąc potędze imperatorów. Germanowie! Mówi do was nie prefekt i rycerz rzymski, lecz syn naczelnika plemienia germańskiego, wasz brat i wódz prawowity. Prefekt złożył oznaki godności swojej u stóp tronu Marka Aureliusza, wódz zaś germański pyta was, braci swoich: Kto wróci ze mną do lasów ojczystych, aby zemście ludów, znieważonych przezwiskiem barbarzyńców, przybyło kilka tysięcy mężnych ramion.
Słowa Serwiusza były tak niespodziewane, że odebrały legionistom mowę i ruchy. Oczami szeroko otwartemi spoglądali na niego, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z doniosłości jego wezwania. Chyba się przesłyszeli, albo prefekt doświadcza ich wierności... Wszakże Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz nie przyznawał się nigdy publicznie do narodowości germańskiej, uchodząc za pana rzymskiego...
— Nie wierzycie? — zawołał Serwiusz, domyśliwszy się powodu milczenia. — Nie ufacie prefektowi rzymskiemu?
Wziął z rąk jednego z chorążych główny sztandar i zerwawszy z niego złotego orła, cisnął go w śnieg, mówiąc:
— Niech tak runie potęga Rzymu, niech się jego imperator wije pod kopytami naszych koni!
Teraz dopiero zrozumieli żołnierze, że przemawia do nich nie prefekt rzymski, lecz zbuntowany Germanin.
I nagle rozbrzmiał wokoło brzęk mieczów i włóczni, górujący nad niechętnym pomrukiem znacznej mniejszości. Większość przechyliła się na stronę wodza.
— Zwolennicy naszych ciemięzców niech wrócą do obozu! — zawołał Serwiusz, kiedy wrzawa ustała.
Ale nie w ten sposób załatwiali Germanowie sprawy sporne. Kiedy się wierni Rzymowi wysuwali z koła, rzucili się na nich rokoszanie i rozpoczęli bitwę.
Serwiusz, który znał zwyczaje i obyczaje swojego narodu, nie mieszał się do walki. Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie rzezi, czekając na jej koniec.
Czekał niedługo. Kilkaset trupów zasłało wkrótce polankę, reszta zaś utworzyła po raz wtóry koło, jak gdyby narady nic nie przerwało. Tarcze uderzyły o tarcze, miecze o miecze, włócznie o włócznie na znak zgody. Jednomyślności nie zakłócał już pomruk niechętnych, ci bowiem, co go z siebie wydali, zabarwili śnieg krwią swoją.
Serwiusz brał z rąk chorążych sztandary rzymskie jeden po drugim, a łamiąc ich drzewce, rzucał je o ziemię. Gdy znieważył ostatniego orła, podniósł tarczę do ust i zaśpiewał pieśń Arminiusza.
Podjęli ją Germanowie i zaszumiał las tysiącami głosów, które rozlewały się szeroko wokoło, płosząc uśpione ptactwo i czworonożnych mieszkańców puszczy.
Zostawiwszy zabitych towarzyszów na pastwę drapieżnym zwierzętom, odeszli rokoszanie na północ.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.