Gasnące słońce/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Na Kapitolu, przed więzieniem Mamertyńskiem, zebrał się tłum ciekawych, czekających na przeprowadzenie więźniów do sali sądowej.
Próżniaczy motłoch, żądny taniej rozrywki, obiecywał sobie zajmujące widowisko. Bo nie codziennie pozwalano mu oglądać członka stanu senatorskiego, oddanego na pastwę ulicy.
Dawniej, za cesarza Domicyana, otwierały się drzwi karceresu bardzo często przed purpurą patrycyuszowską. Przedstawiciele najzasłużeńszych rodów rzymskich przekraczali próg wilgotnej nory, wykutej w skale, aby wrócić na światło dzienne w towarzystwie kata.
Ale tę smutną przeszłość pamiętali tylko ludzie bardzo starzy.
Od chwili, kiedy Antoninowie zasiedli na tronie, drżała w Rzymie przed sprawiedliwością pretorów jedynie zbrodnia istotna. Kaprys monarchy nie straszył obywateli, denuncyacya przestała być rzemiosłem zyskownem, podłość nie wyrównywała drogi do władzy i zaszczytów. Obraza majestatu znikła zupełnie z tablic sądowych.
Motłoch nie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Zamiast dziękować Markowi Aureliuszowi że szanował w każdym obywatelu godność ludzką, szemrał na „babę filozofującą,“ która pozbawiała go wrażeń przyjemnych. Bo miło nędzarzowi spojrzeć czasem w bladą twarz możnego arystokraty, drżącego przed śmiercią.
Dziś obiecywali sobie „panowie świata“ w dziurawych togach, pospołu z paniami w połatanych, brudnych sukniach, wzruszenie niezwykłe.
Mucyę Kornelię, przedstawicielkę jednego z najstarszych domów rzymskich, i Tusneldę, księżniczkę germańską, ujęli pachołkowie miejscy nocą w grobach chrześciańskich i poprowadzą je prawdopodobnie przed pretora.
Daremnie zapewniał ciekawych dozorca więzienia, że sąd odbędzie się dopiero za kilka dni. Nie wierzyli. Tłocząc się na ulicy, usiłowali nawiązać gawędkę ze strażnikiem cesarskim, który przechadzał się krokiem miarowym przed karceresem.
— Ślicznego ptaszka pilnujesz w tej rozkosznej klatce — odezwał się jakiś proletaryusz.
— Złote pazurki ma, a piórka purpurowe — dodał drugi.
— Wygodnie mu na miękkiem łożu z granitu — dodał trzeci.
Ale stary żołnierz nie zwracał uwagi na dowcipy i śmiechy motłochu. Od czasu tylko do czasu, gdy się ktoś zbliżył zanadto do karceresu, odepchnął śmiałka, grożąc mieczem.
— Niedźwiedź! — mruczano wokoło.
— Zdaje mu się, że skarbów pilnuje...
— Ścierwa strzeże...
Nagle zamilkły szepty i chychoty. Tłum rozstąpił się przed woźnymi rządowymi, którzy szli w trzech szeregach, poprzedzając jakiegoś dygnitarza.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołał jeden z liktorów, podnosząc do góry topór, tkwiący w pęku rózg.
Za przedstawicielami władzy postępował Publiusz, bez służby i klientów, ubrany w czarną togę żałoby.
— Idzie gruchać z narzeczoną — odezwał się ktoś z tłumu.
Brutalny śmiech gapiów podziękował dowcipnisiowi.
Blada twarz Publiusza była tak spokojna, jakby jej rysy zastygły. Nie drgnął na niej ani jeden muskuł. Tylko w oczach, patrzących przed siebie, tlał żar gorączki.
Kazawszy otworzyć drzwi więzienia, zszedł Publiusz po wązkich schodach do podziemi, w których zamykano od czasów niepamiętnych przestępców stanu.
Z dołu powiał na niego zaduch wilgoci, zewsząd otaczały go mroki wiecznej nocy, rozwidnione słabo światłem lampki olejnej, którą dozorca niósł przed nim.
— Ostrożnie, panie — ostrzegał stróż. — Zranisz głowę o kamień.
Przejście było tak nizkie, że trzeba się było nachylić, aby nie uderzyć czołem o sufit.
— Jesteśmy u celu — mruknął dozorca i zaczepiwszy lampkę o ścianę, oddalił się bez rozkazu.
Publiusz ujrzał się w kwadratowym lochu, którego ściany lśniły od pleśni. W tej norze, tak małej, iż zaledwie jeden człowiek mógł się w niej swobodnie ruszać, leżała na kamiennej płycie, zasłanej słomą, kobieta z przymkniętemi powiekami.
Nie zdziwił jej, ani przeraził zgrzyt otwierających się drzwi żelaznych. Nie odwróciła nawet głowy.
Publiusz przypatrywał się tej kobiecie przez kilka chwil, potem ukląkł przed nią, ujął jej rękę w obie dłonie i przycisnął ją do ust.
— Mucyo! — wyrzekł głosem złamanym. — Czy ty wiesz, że postawią cię przed sądem moim?
Mucya podniosła się na łożu i zdjąwszy z palca pierścień żelazny, podała go Publiuszowi.
— Wiem — odpowiedziała — i wiem także, co uczynisz. Odbierz ten znak naszego związku, aby cię nie powstrzymywał od wydania wyroku na chrześciankę.
Ale Publiusz nie wziął pierścienia. Włożywszy go napowrót na palec Mucyi, wyrzekł:
— Narzeczoną moją zostaniesz nawet...
Zamilkł i odetchnął ciężko.
— Dlaczegoś mi to uczyniła! — zawołał i objąwszy Mucyę ramieniem, przycisnął twarz do jej piersi.
Ona dotknęła ręką jego głowy i mówiła:
— Złorzeczyć ci nie będę, jeśli postąpisz tak, jak ci nakazuje obowiązek Rzymianina, stojącego na straży całości państwa. Bo obywatele rzymscy nie mylą się, gdy twierdzą, że nasza wiara zagraża wielkości cesarstwa. Jak rdza stoczy chrześciaństwo wszystkie pojęcia i wyobrażenia, zasady i tradycye, na których stoi Rzym i ludy mu poddane. Z chwilą, gdy nasza prawda zwycięży ostatecznie waszych bogów, runie razem z nimi cała przeszłość, chociaż się pysznie wieczną nazywa. Jesteśmy nietylko wrogami Olimpu, ale całego wogóle porządku obecnego i dlatego powinni nas obrońcy tego porządku prześladować, dopóki posiadają władzę. Widzisz, Publiuszu, że rozumiem i tłómaczę waszą nienawiść do chrześcianstwa, przeto nie smuć się, lecz czyń bez wahania, co do ciebie należy. Nie byłbyś tym Rzymianinem, którego ukochałam, gdybyś mnie oszczędzał. I ja nie postąpiłabym na twojem miejscu inaczej.
Publiusz podniósł głowę i patrzył zdumiony na Mucyę. Słyszał zawsze o uporze chrześcian, ale nie przypuszczał, aby ów przesąd wschodni oddziaływał tak potężnie na swoich wyznawców. Ona-ż to mówiła, ona, Kornelia, Rzymianka w każdej kropli krwi, spadkobierczyni wielkich tradycyj zasłużonego rodu? Słowa jej były zdradą stanu, zbrodnią przeciw państwu.
A jednak, tak myśleć i czuć mogła tylko Kornelia dawnego obyczaju. Żadna z kobiet nowoczesnych nie wciskałaby w ręce narzeczonego miecza kata, żadna nie przypominałaby mu okrutnego obowiązku.
Wszakże on, mąż hartowny, wypróbowany w boju, ugiął się pod ciężarem tego obowiązku. Kiedy szedł do karceresu Mamertyńskiego, drżał jak listek osiki i musiał przywołać na pomoc całą siłę woli żołnierskiej, aby nie dać z siebie widowiska motłochowi.
— O Mucyo, Mucyo — mówił głosem zdławionym — dlaczego odkrywasz przedemną bogactwa duszy swojej w chwili tak strasznej? Czy ty wiesz, że złożyłem w tobie wszystkie nadzieje mojego nazwiska i wszystkie pragnienia mojego serca? Oddawszy młodość na usługi ojczyzny, zarobiłem sobie na miłość takiej, jak ty, kobiety. Ty jedna byłabyś mi ukochaną, najdroższą towarzyszką, nagrodą za długie lata poniewierki obozowej, wierną przyjaciółką wśród otoczenia, którego szanować nie mogę. Z ciebie wyszedłby nowy ród, godny twoich i moich przodków. Kocham ciebie, Mucyo! Bez twojego głosu zamilkną dla mnie ptaki pól i lasów, bez twoich oczu zgaśnie dla mnie słońce, bez twojego widoku zblednie krasa ziemi. Wyrzecz się tego przesądu niewolników, wyrzecz się, najdroższa, i bądź mi żoną i kochanką!
Objął ją ramieniem i tulił do siebie, całując jej oczy, włosy, usta.
— Wyrzecz się tego przesądu — prosił. — Prawo żąda tak mało... Złożysz ofiarę na ołtarzu Romy i wrócisz do mnie... Powiedz, że się zgadzasz... powiedz...
Całą miłość swoją i boleśc włożył w głos błagalny.
— Mucyo, Mucyo! — szeptał — mówi do ciebie patrycyusz, który nigdy nikogo o nic nie prosił, przed imperatorem głowy nie schylił, a śmierć wyzywał niejednokrotnie. Przed tobą jedną się korzę, bo ty jesteś światłem mojego życia, serca mojego krwią gorącą. Patrz, w prochu się tarzam.
Rzucił się twarzą na wilgotne kamienie i całował rąbek sukni Mucyi.
A ona splotła ręce na łonie, podniosła oczy do góry i rozmawiała ze swoim Bogiem.
Była kobietą i kochała Publiusza. Młode jej serce piło z rozkoszą wyznanie miłości, które wypełniało ponure więzienie pieśnią uroczą. Nie przypuszczała, żeby ten poważny senator był zdolny do tak namiętnego uczucia. On ją miłował całą potęgą dumnego serca. Jeśli się zgodzi na jego żądanie, czeka ją na ziemi najwyższe szczęście ludzkie, jeśli zaś wytrwa w przyjętej wierze, ogarnie ją wkrótce wieczna noc.
Wieczna noc? Tak uczy sceptycyzm gasnących czasów. Ale ona wie teraz inaczej, lepiej... Wartoż poświęcić królestwo niebieskie, nie mające końca, dla krótkiego życia, dla jego złudnych radości i przelotnych zachwytów? Z ciała tylko wykwita rozkosz człowieka i przemija z ciałem. Przysięgła zresztą w ręce kapłana chrześciańskiego, że nie zaprze się nowego Boga, chociażby przyszło głowę położyć. Niewolnicy rzucają się bez trwogi pod pazury lwów i tygrysów, a ona, Kornelia, miałażby się cofnąć?
Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby się broniła przed pokusą i nie patrząc na Publiusza, wyrzekła:
— I Publiusz Kwintyliusz Warus, gdyby ślubował wiarę Bogu chrześcian, nie wyparłby się go przed żadnym trybunałem.
Publiusz dźwignął się z ziemi.
— Dla ciebie, dla ciebie jednej zrobię ofiarę z moich przekonań — mówił gorączkowo. — Wierz w swojego Boga, jeśli ci on do życia potrzebny, ale uczyń zadość wymaganiom prawa. Kochaj go sercem, a zaprzyj się ustami publicznie. Nie opieraj się, Mucyo... Waży się w tej chwili twoje i moje szczęście. Pamiętaj, że twoja hańba jest moją hańbą, twoja rozpacz moją rozpaczą. Z twojem tchnieniem ostatniem skona we mnie serce na zawsze. Bez ciebie będę, jak dom bez ogniska, jak świątynia bez ołtarza.
I znów przyciskał rąbek jej sukni do ust rozpalonych.
— Tak mnie męczysz, Publiuszu — odparła Mucya, zakrywając twarz rękami. — Utrudniasz mi spełnienie ofiary, od której mnie już nic nie odwiedzie.
— Bóg twój nie może żądać ofiary tak wielkiej — przekonywał Publiusz.
— Domaga się jej okrucieństwo długiej przeszłości, która pastwiła się nad słabym, ubogim i zwyciężonym. Potomni odpowiadają za winy przodków.
— Przelana krew twoja nie odwróci serca człowieka od rzeczy tej ziemi. Zawsze będą zwycięzcy i zwyciężeni, nasyceni i łaknący. Żaden bóg nie stłumi w naturze ludzkiej namiętności.
— Ty nie znasz mojego Boga, Publiuszu — mówiła Mucya. — Gdybyś wniknął w jego naukę, wierzyłbyś tak samo, jak ja, że śladami jego idzie miłość powszechna. Jego boskie serce ogarnęło całą ludzkość bez względu na pochodzenie, jego boski rozum rzucił jasne światło na wszystkie ciemności. W promieniach tego nowego słońca oczyszczą się namiętności człowieka i zapanuje na ziemi sprawiedliwość i miłosierdzie.
Ale rzymskiego patryoty nie przekonały słowa chrześcianki. Podnosząc się z kolan, zawołał Publiusz:
— Przekleństwo temu przesądowi niewolników, co skrada się do Rzymu manowcami pod osłoną nocy, jak podstępny wróg, i zabiera nam serca najszlachetniejsze!
— Nie znasz Boga, któremu bluźnisz, Publiuszu — mówiła Mucya, składając ręce do modlitwy.
— Znam go, znam teraz bardzo dobrze! — wołał Publiusz — i nienawidzę go pogardą Rzymianina, dla którego świat przestaje istnieć razem z upadkiem cesarstwa.
— Będę na drugim świecie prosiła za tobą, aby cię mój Bóg oświecił i przygarnął do swego serca miłosiernego.
— Nie chcę światła bez Rzymu. Nicość i wieczne ciemności przekładam nad blaski, które grożą ojczyźnie mojej pożarem.
— Zostaw mnie i czyń, co uważasz za swój obowiązek.
Jeszcze raz pochylił się Publiusz nad Mucyą.
— Mówią, że twój Bóg lituje się nad wszelką nędzą — prosił. — Ulituj się nademną, albowiem jestem bardzo nieszczęśliwy. Czy nie czujesz, że wyrywasz mi z piersi to serce, które powinnaś kochać?
— Na krzyżu mnie rozpinasz, Publiuszu... zostaw mnie, nie męcz...
Publiusz ukrył twarz w dłoniach i milczał.
Po pewnym czasie wyrzekł głosem, w którym drżały łzy powstrzymywane:
— Obyś w chwili ostatniej nie żałowała okrucieństwa tej godziny.
Podniósł ręce nad Mucyą, błogosławiąc ją, i opuścił więzienie.
Daremnie ranił na ulicy motłoch jego twarz zuchwałemi spojrzeniami, usiłując wtargnąć do tajników jego duszy. Zazdrość nędzarzów czatowała bez skutku na boleść możnego pana, aby się nią zabawić.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołali liktorowie i Publiusz odszedł w stronę rynku tak spokojny, jak gdyby wychodził z domu po nocy dobrze przespanej. I znów nie drgnął na jego twarzy ani jeden muskuł. Tylko w oczach, zakrytych dla ciekawych zmrużonemi powiekami, tlił żar wewnętrznej gorączki.
Postępował wolno, z podniesioną głową, ulicą Świętą, zmierzając w stronę amfiteatru. Już minął mównicę Juliów, kiedy mu drogę zaszedł prefekt miasta.
— Byłeś u niej? — zapytał naczelnik Rzymu.
— Nie przekonałem jej — odpowiedział Publiusz.
Prefekt zachmurzył się.
— Boski Marek Aureliusz nie będzie w tym wypadku pobłażliwym — wyrzekł. — Mówiłem z nim właśnie. Żąda on dla przykładu zastosowania do Mucyi Kornelii całej grozy prawa. Gdybyś nie zechciał przewodniczyć na sądach, zgadza się na zastępstwo.
— Kwintyliusz nie będzie się uczył od Antonina obowiązków obywatela — odpowiedział Publiusz. — Powiedz imperatorowi, że uczynię, co mi nakazuje sumienie Rzymianina. Czy dowiedziałeś się, kto cię uwiadomił o zebraniu chrześcian?
— Pismo przyniósł niewolnik Tullii Kornelii.
Publiusz nie pytał więcej. Wiedział już, że zazdrość Tullii wydała Mucyę w ręce kata. Pożegnawszy się z prefektem, udał się do świątyni Wenery i Romy.
Cicho było i pusto w marmurowym przybytku, w którym Rzym ustawił wyobrażenie swojej wielkości i potęgi. Głucho rozlegały się w ogromnym gmachu kroki Publiusza.
Był tu sam z sobą. Nikt nie podglądał tajemnicy jego serca, nie pastwił się bezczelnym uśmiechem nad jego nieszczęściem. Mógł cierpieć bez obawy narażenia się na uwagi złośliwe.
Gdy szedł środkiem świątyni, zbliżając się do kaplicy Romy, zwiesiła się jego głowa na piersi, a chód stał się ciężkim, jakby mu nogi wypowiedziały posłuszeństwo.
Na tronie z kości słoniowej pod złoconem sklepieniem spoczywała Roma, trzymająca w ręce włócznię. Ponuro patrzyły jej martwe oczy z pod szyszaku.
Publiusz, zatrzymawszy się przed symbolem Rzymu, upadł na kolana. Obywatel przyszedł poskarżyć się geniuszowi ojczyzny na nędzę swoją.
W krwi jego żyły wszystkie tradycye rodu, który dostarczył państwu długiego szeregu mężów zasłużonych i niewiast cnotliwych. Dwa wieki zepsucia przeszły po nim bez śladu.
Jak dla jego przodków z czasów królów i pierwszych konsulów, było i dla niego dobro państwa celem jedynym, najwyższym, przed którym powinny ustąpić wszelkie sprawy jednostki. Miłość ojczyzny tłumiła w nim uczucia brata, przyjaciela.
A to państwo rzymskie, jego najmilsza kochanka, zaczęło się od pewnego czasu rysować, jak gmach, którego podwaliny się usuwają. Coraz mniej obywateli oddawało życie na usługi cesarstwa, coraz więcej barbarzyńców zajmowało ich miejsce. W radzie i w boju szli przodem cudzoziemcy, broniąc honoru i całości Rzymu.
Zbyt uważnie przypatrywał się Publiusz swojemu czasowi, by nie wiedział, że należy sam do wyjątków nielicznych. Od lat najmłodszych ocierał się ciągle o charaktery spodlone, o rozpustników, bluźnierców, sprzedawczyków, mędrkujących niedołęgów, pozbawionych woli i poczucia obowiązku obywatelskiego. Nie dobro państwa było gwiazdą przewodnią rządców świata, lecz jedynie interes osobisty. Jeżeli Rzym jeszcze jaśniał, groźny dla wrogów, to tylko dlatego, że ujarzmione ludy nie zdawały sobie sprawy z jego zwyrodnienia i nie oceniały należycie swojej własnej siły.
Świadomość zanikających cnót rzymskich płoszyła sen z powiek Publiusza. Nieraz, w obozie, zrywał się w nocy z twardego posłania, chwytał miecz i obchodził straże. Zdawało mu się, że słyszy naokoło, w górze, na dole, w powietrzu, pod ziemią pieśń wojenną zwyciężonych ludów, spadających na legiony, aby zdruzgotać ostatni filar Rzymu.
Innym znów razem śniły się mu bunty wydziedziczonych. Miliony niewolników ciągnęły zewsząd do stolicy świata, domagając się praw obywatelskich. Jak powódź toczyła się ta czerń na złotą, marmurową Romę, prowadzona przez fanatycznych wichrzycieli.
Nowe religie i filozofie lęgły się w norach nędzarzów, a wszystkie wrogie wierze i tradycyom, na których wzniósł się gmach państwa. Wśród tych teoryj, groźnych dla Jowisza Kapitolińskiego, przerażał patryotów najwięcej ów „dziwaczny przesąd wschodu,“ targający się na cały porządek dotychczasowy.
Nie religią było dla Publiusza chrześciaństwo, lecz przewrotną doktryną społeczną, którą należy zdeptać bez miłosierdzia, jak gadzinę szkodliwą.
Udając obojętność na rzeczy tej ziemi, zapatrzeni pozornie tylko w jakieś wymarzone Królestwo Niebieskie, krzewiciele tego przesądu bałamucili łatwowiernych śmiesznemi obietnicami szczęścia na innym świecie. Zamiast wszczepiać w maluczkich uwielbienie dla państwa, odwracali ich serca od niego, umacniając ich w nieposłuszeństwie.
Nawet bohaterstwo chrześcian było dla Publiusza wstrętne. Coby go na polu bitwy, na mównicy, na sądach, lub w senacie zachwyciło — nieustraszona odwaga, prawdomówność i pogarda śmierci — to oburzało go w amfiteatrze. Szaleńcami wydawali się mu męczennicy, dający motłochowi widowisko ze swojego uporu.
Publiusz czuł do chrześciaństwa nienawiść Rzymianina i arystokraty. Pierwszy nie znał litości dla doktryny, zagrażającej państwu, drugi brzydził się religią wydziedziczonych, którzy istnieli, podług niego, tylko na to, aby służyli panom.
A właśnie temu „przesądowi“ karygodnemu musiała uledz dziewczyna, którą on wybrał i umiłował z pomiędzy wszystkich córek Rzymu. Oczarował ją ktoś, opanował do tego stopnia, że zapomniała o obowiązkach patrycyuszki i wyrzekła się szczęścia serca niewieściego.
Mucya nie mogła nie wiedzieć, jak okrutnie zapłaciła Publiuszowi za jego miłość. Była przecież Kornelią... Upokorzyła w nim dumę, obraziła obywatela i zburzyła na zawsze spokój jego duszy.
Kiedy Publiusz, oparty głową o posąg Romy, rozmyślał nad wypadkami ostatnich dni, nienawidził jeszcze więcej chrześciaństwo. „Przesąd wschodni,“ wstrętny mu jako doktryna społeczna, stał się dla niego wrogiem osobistym. Wszakże cisnął go między obowiązek a miłość, znęcając się nad jego wolą, jak wicher nad drzewem zdruzgotanem.
Gdyby inną patrycyuszkę postawiono przed jego trybunałem, nie wahałby się chwili. Zastosowałby do niej bez namysłu brutalność prawa.
Ale Mucya, Mucya!...
Wszystkie marzenia o dalszem życiu splótł z tą dziewczyną, umieściwszy ją w samym środku uczuć tkliwych. Co było w nim miękkiego, człowieczego, przelał na nią, szczęścia jej pragnąc więcej, niż własnego.
Klęcząc u stóp Romy, przyciskał obie ręce do piersi, jakby chciał stłumić ból, który kąsał jego serce z wściekłością podrażnionej żmii.
On miał ją oddać w ręce kata, on?...
Objąwszy kolana Romy, mówił szeptem umierającego:
— Za wiele odemnie żądasz, Rzymie...
— A jednak...
Pobłażliwość dla uporu patrycyuszki rozzuchwali innych chrześcian i przesąd wschodni rozszerzy się po cesarstwie z szybkością zarazy. Obywatel rzymski nie ma prawa poświęcać dobra państwa dla szczęścia osobistego; patryota powinien zdusić serce, wydrzeć je z piersi, jeśli jego pragnienia pozostają w niezgodzie ze sprawami ojczyzny.
Tak pojmowali obowiązki swoje przodkowie Publiusza, a on wahał się...
Spojrzał na oblicze Romy i pytał jej o radę w położeniu okrutnem. Usta bogini, zawarte szczelnie, pogardliwe, nieubłagane, nie zachęcały go do litości uśmiechem łagodnym; oczy jej, patrzące w dal, nie zdawały się dostrzegać jego rozpaczy. Tyle milionów ludzi poległo dla jej sławy na krwawych polach, a ona nie zapłakała ani razu.
— Bądź Rzymianinem! — odpowiadało to oblicze surowe. — Czas przejdzie po twojej boleści, iż nie zostanie po niej ani śladu, ale imię moje przetrwa wiecznie. Któż ma poświęcić rozpacz swoją dla mojej czci, jeżeli nie ty, który jesteś mojem dziecięciem prawowitem? Bądź Rzymianinem, patrycyuszu!
Publiusz wpatrywał się dopóty w twarz Romy, ssąc z niej odwagę, dumę i okrucieństwo, dopóki się burza w jego piersi nie utuliła.
— Będę! — wyrzekł z wysiłkiem, podnosząc się z kolan.
Był tak wyczerpany, że się zachwiał, stanąwszy na nogach. Ale wyprostował się, zmarszczył brwi i opuścił pewnym krokiem świątynię.
— Do Tullii Kornelii! — rozkazał liktorom, którzy czekali na niego w przedsionku.
Prokonsulowa słuchała w pracowni zmarłego męża sprawozdania rachmistrza, gdy jej wywoływacz doniósł, że pretor Kwintyliusz prosi o posłuchanie.
Nazwisko Publiusza wywołało na jej twarzy ciemny rumieniec, zapalając w oczach błysk radości.
— Nareszcie — pomyślała — zemsta moja poskutkowała lepiej od przebiegłości.
Oddaliwszy rachmistrza, od którego dowiedziała się o ostatecznej ruinie majątku, podniosła się z krzesła, przywołując na usta uśmiech zalotny.
Ale ten uśmiech zgasł natychmiast, gdy Publiusz ukazał się na progu. Spłoszył go żałobny strój pretora.
Chciała się do niego zbliżyć, powitać go serdecznie.
— Jestem bardzo szczęśliwa... — bąknęła i zamilkła, sparaliżowana wzrokiem gościa.
Tyle pogardy było w spojrzeniu Publiusza, że zbladła, tracąc zwykłą przytomność umysłu.
Z czem on do niej przyszedł? Wiał od niego chłód śmierci. Stał, spoglądając na nią z pod brwi ściągniętych, niemy, jak groźba wcielona. On kochał jeszcze tę, tę...
Tullia czuła, że krew stygnie w jej żyłach. Ogarniał ją dziwny lęk. Zdawało jej się, że słyszy ów płacz wichru, który ją już raz tak bardzo przeraził.
— Publiuszu — szepnęła, wyciągając ręce.
Ale Publiusz nie postąpił ku niej.
— Przyszedłem — odezwał się — podziękować ci za przysługę, jaką oddałaś Rzymowi. Cienie Korneliów radują się, że krew ich uświęci Pole Hańby.
Tyle było żalu w jego głosie, że Tullia nie mogła się łudzić co do znaczenia jego słów. On potępiał jej zemstę.
Przebiegłość niewieścia radziła jej: zaprzyj się! Duma jednak patrycyuszki opierała się przeciw tchórzostwu. Nie, ona nie splami się kłamstwem: to oręż niewolników.
— Uczyniłam, co mi nakazywał obowiązek Rzymianki — wyrzekła. — Nienawidzę tego przesądu.
— Uczyniłaś, co ci podszepnęła złość zazdrości — mówił Publiusz — tylko bowiem ta żółta gadzina nie sroma się okryć własnego nazwiska hańbą i oddać krewnej w ręce kata. Uczyniłaś, coby uczynił skrytobójca, czyhający za węgłem na bezbronnego, dopuściłaś się zbrodni niewolnicy, mordującej dobrodziejkę.
Po raz pierwszy w życiu spadła na Tullię taka obelga. Nikt nie ośmielił się dotąd obrazić jej nawet spojrzeniem.
Krew zalała jej mózg, oczy. Instyktownym ruchem zranionej lwicy rzuciła się ku Publiuszowi.
— Zuchwały! — syknęła.
— Podła! — odpowiedział on i ująwszy ją za ręce, odepchnął od siebie. — Nie zbliżaj się do mnie. Dotknięcie twoje plami!
Przez kilka chwil stała Tullia, przypatrując się Publiuszowi wzrokiem osłupiałym. Wracała jej przytomność. On nią pogardzał, on, którego ona wplotła do swoich snów serdecznych. On odtrącał ją od siebie, jak nienawidzoną niewolnicę! Jeśli kto, to on nie ma prawa do potępienia jej zemsty. Powie mu, czemu zdeptała uczucia rodzinne. Miłość tłómaczy wszystko.
— Kocham ciebie, Publiuszu — szepnęła, osuwając się na kolana. — Dla miłości twojej dopuściłam się czynu hańbiącego, dla niej...
— Przestań! — zawołał. — Miłość twoja znieważa. Niech się z każdej przelanej kropli tej nieszczęśliwej wylęże dla ciebie furya, abyś nie miała ani jednej godziny spokojnej na ziemi i pod ziemią! Niech się pokarm, który poniesiesz do ust, zamieni dla ciebie w żółć, woda w truciznę, powietrze w tchnienie zaraźliwe; niech każda myśl twoja będzie wyrzutem sumienia, każde uderzenie serca rozpaczą siostrobójczyni! Bądź przeklęta... przeklęta.... przeklęta...
Zakrył twarz togą i opuścił dom Tullii.
Ona klęczała na posadzce z głową opuszczoną, przygnieciona ciężarem jego klątwy...
Jej miłość znieważa? Jej dotknięcie plami? I to mówił on, Publiusz Kwintyliusz Warus, jeden z niewielu mężów, których sąd resztki uczciwego Rzymu szanował?...
Strzaskana była duma Tullii, zmiażdżone wszystko, co wypełniało jej życie. Ten, któremu niosła serce kochające, odepchnął ją z pogardą, a wierzyciele wypędzą ją jutro, pojutrze z pałacu Korneliów. Dzieci będą wskazywały na nią palcami na ulicy, wołając: Siostrobójczyni!
Tullia rzuciła się gwałtownie.
— Nie, nie, klęsce mojej nie będzie nikt urągał, nikt, nikt! — zawołała, zrywając się z ziemi. — Klątwa twoja nie spełni się, Publiuszu, nie spełni...
Otworzyła biust cesarza Augusta i wydobyła z niego truciznę Lokusty!
Przyłożyła flaszeczkę do ust... wzdrygnęła się...
Zdawało jej się znów, że słyszy naokoło siebie żałosny płacz wichru.
Odetchnęła głęboko.
— Tullia Kornelia miałaby się lękać śmierci? — dodawała sobie odwagi. — To strach dla motłochu!
Wypiła szybko truciznę, schwyciła się rękami za gardło, postąpiła kilka kroków naprzód i runęła na posadzkę.
Napój, wynaleziony przez powiernicę Nerona, oddziałał piorunująco.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.