Gasnące słońce/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Północ już dochodziła, a Serwiusz nie czuł potrzeby spoczynku, chociaż biegał od świtu do wieczora, zagrzewając tajną straż do starannych poszukiwań.
Groźba imperatora i Publiusza poskutkowała.
Mimo wygranej wazy murryńskiej, wypuścił prefekt Rzymu całą sforę szpiegów na miasto, przykazawszy im surowo, żeby mu dostawili Tusneldę żywą, albo odnaleźli dowody śmierci.
Już drugi dzień tropiły psy gończe, przetrząsając wszystkie nory i dziury stolicy, znane tylko policyi. Nie było podejrzanego domu, któregoby nie obwąchały.
Jutro miały się rzucić na przedmieścia.
Serwiusz spoczywał w małym pokoiku sypialnym na krześle, oparłszy głowę na dłoni. Miał na sobie zbroję, a na niej złoty łańcuch zasługi wojskowej i szarfę wyższego oficera. Obnażony miecz leżał na jego kolanach.
— Możeby was rozpiąć, panie? — odezwał się Herman, który siedział na posadzce, podłożywszy pod siebie nogi. — Jesteście znużeni, a zbroja uciska.
Serwiusz zrobił głową ruch odmowny.
— Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się — wyrzekł — że mi zbroja będzie jeszcze dziś potrzebną.
— Już późno, panie. Miasto śpi.
— Jakiś głos wewnętrzny nakazuje mi czekać.
— W takim razie czekajmy.
— My znamy ten głos tajemniczy, Hermanie. Ostrzega on nieraz żołnierza.
— Dziwny to głos, panie — mówił stary setnik.
— Pamiętasz ostatnią bitwę? — zapytał Serwiusz. — Coś mi szeptało, żebym zmienił konia. Opierałem się owemu głosowi, ale tak mnie ścigał, iż go w końcu usłuchałem.
— I uczyniliście dobrze, bo Blassius, który dosiadł waszego ogiera, nie wrócił z pola krwawego. Ludzie wierzą, że to głos naszych przodków, krążących nad nami, chociaż ich nie widzimy.
— Może, może... któż przeniknie tajemnice pozagrobowe?... — mówił Serwiusz półgłosem.
Zaspany wywoływacz wsunął głowę, przez drzwi i odezwał się:
— Jakiś człowiek chce z tobą mówić, panie.
Serwiusz podniósł się żywo.
— Niech wejdzie — rozkazał, zwróciwszy oczy na kotarę.
Na jej tle purpurowem zarysowała się wątła postać chudego, bladego mężczyzny, zawiniętego w ciemny płaszcz.
— Kto jesteś, że ośmielasz się mnie niepokoić o porze tak późnej? — zapytał Serwiusz.
— Należę do tajnej straży, panie — odpowiedział głosem przyciszonym.
— Przynosisz mi wiadomość o Tusneldzie? — zawołał Serwiusz.
Szpieg wyjrzał na kurytarz, a przekonawszy się, że niewolnik się oddalił, odparł.
— Przynoszę, ale wiadomość to tylko dla ciebie.
Wskazał oczami na Hermana.
— Możesz mówić — wyrzekł Serwiusz.
Szpieg wahał się przez chwilę, potem odezwał się:
— Będę mówił, lecz tylko wtedy, gdy mi przysięgniesz na głowę ojca, że nie zrobisz żadnego użytku z tego, co ci powiem. Wiem, że Germanowie dotrzymują przysięgi.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— Koniecznie, panie.
— Przysięgam na głowę ojca i na cześć rycerską — wyrzekł Serwiusz, podnosząc rękę do góry.
— I ty przysięgnij!
Szpieg zwrócił się do Hermana.
— Przysięgam — mruknął setnik.
— Więc dowiedz się nasamprzód, że stoi przed tobą chrześcianin — mówił szpieg.
— Chrześcianin? — szepnął Serwiusz zdziwiony.
— Dziwisz się, że chrześcianin należy do tajnej straży? Gdybyśmy nie byli wszędzie, mielibyśmy jeszcze więcej męczenników.
— Rozumiem... Ostrzegacie swoich.
— Jesteśmy już tak liczni, że czas na obronę. Dosyć krwi naszej zbroczyło arenę amfiteatru.
— Ale Tusnelda! O niej mi mów!
— I twoja narzeczona, panie, jest chrześcianką.
— Tusnelda chrześcianką!
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Ulitował się nad jej niedolą jeden z wyznawców Baranka, który służył u Fabiusza — opowiadał chrześcianin — uprowadził ją z więzienia i ukrył w naszych grobach. W świętej ciszy cmentarzyska oświecił Bóg jej czystą duszę i przyjęła chrzest.
Serwiusz znał zanadto dobrze usposobienie rządu rzymskiego, aby nie wiedział, że jego narzeczonej grozi nowe niebezpieczeństwo. Gdyby ją pachołkowie prefekta ujęli w otoczeniu chrześcian, dałaby głowę pod miecz. A on, prefekt legionów, nie mógłby jej nawet bronić, bo uległby takiemu samemu losowi.
Nie będąc Rzymianinem z pochodzenia, nie żywił do „przesądu wschodniego“ nienawiści panów świata. Sprzyjał raczej Bogu, który zrównał wszystkich ludzi. Ale jego życzliwość nie wpłynie bynajmniej na sąd pretora. Sam Publiusz, chociaż ukarze Fabiusza za gwałt, podpisze na Tusneldę bez wahania wyrok za obrazę bogów rzymskich.
Serwiusz zdawał sobie dokładnie sprawę z położenia. Zrozumiał, że tylko szybki czyn może jego narzeczoną ocalić, szpiegowie bowiem, rozszerzywszy poszukiwania na przedmieścia, wyśledzą kryjówki chrześcian, a wówczas zostanie mu tylko trup Tusneldy.
— Zaprowadź mnie natychmiast do waszych grobów — wyrzekł po dłuższym namyśle.
— Po to przyszedłem, ale pamiętaj, panie, że przysiągłeś — odparł chrześcianin.
— Nie lękaj się. Germaninowi zaufałeś.
W kilka minut potem pędziło trzech jeźdźców ulicami Rzymu.
— Z drogi! — nawoływał ciągle Herman, świecący z konia pochodnią.
Przebiegli miasto, wypadli z bramy Appijskiej.
Głucho rozlegały się na płytach bazaltowych uderzenia kopyt końskich. Grobowce zmarłych pokoleń, występujące wyraźnie ze srebrzystych półcieni blasków księżycowych, spoglądały na mężów, którzy pochyleni na karki rumaków, lecieli w ciszę nocną, jak duchy skrzydlate. Wiatr unosił ich płaszcze.
Pędzili bez wytchnienia, skupieni, milczący. Gnała ich śmierć — stały gość tych stron ponurych. Codziennie rozbrzmiewały tu trąby pogrzebowe, co kilka tygodni brzęczały kajdany chrześcian, pędzonych przed trybunał pretora.
Stróże mogił, czarne cyprysy, zadrżały od czasu do czasu, a wówczas popłynął nad ostatniemi mieszkaniami możnych rodów rzymskich tajemniczy szum, jakby podziemnej skargi echo niepochwytne.
Jeźdźcy pędzili... Minęli grobowce Scypionów, Kwintyliów, Korneliów. Na zakręcie drogi zatrzymał się chrześcianin.
— To tu wyrzekł, zeskakując na ziemię.
— Zostaniesz przy koniach — rozkazał Serwiusz, zwracając się do Hermana — zaraz wrócimy.
Szedł za chrześcianinem, który go prowadził przez ogrody, oglądając się uważnie na wszystkie strony.
Nikt nie śledził ich kroków; psy tylko odzywały się na dziedzińcach przedmieścia.
Zatrzymali się przed klombem, utworzonym z krzewów mirtowych. Chrześcianin zapalił pochodnię, nachylił się i odsunął kupę chrustu.
— Schodź ostrożnie, panie — odezwał się i spuścił się do dołu, którego otwór zasłaniał stos suchych gałęzi, posypanych piaskiem.
Kiedy Serwiusz uczynił, co mu chrześcianin polecił, znalazł się w wązkim ganku podziemnym, tak nizkim, że jego głowa dotykała sufitu. Zgęszczone, ciężkie powietrze zatamowało mu w pierwszej chwili oddech. Nie widział nic naokoło siebie, światło bowiem pochodni zmalało i drgało, jakby chciało zgasnąć.
— Nachyl się, panie, i postępuj za mną — mruknął chrześcianin.
Szli naprzód prosto przed siebie, ślizgając się po wilgotnej, gliniastej ziemi, potem spuścili się jeszcze głębiej. Bywały przejścia tak nizkie i wązkie, że trzeba się było przeciskać na kolanach.
Od czasu do czasu rozszerzał się ganek, tworząc jakby okrągłą komorę, wykutą w kamieniu. Wówczas zatrzymywał się Serwiusz, aby wyprostować skurczone członki. Migotliwy płomień pochodni stawał się spokojniejszym i rzucał smugi jaśniejsze na ściany. W jego żółtych blaskach spostrzegał Serwiusz sarkofagi, pozbawione wszelkich ozdób rzeźbiarskich. Tu i owdzie tylko widać było palmę, wyrytą niezręcznym rylcem, wizerunek dobrego pasterza, niosącego na barkach zbłąkaną owieczkę, gołąbka, krzyż lub napisy.
— To wasi wyznawcy? — zapytał Serwiusz.
— Wyznawcy i męczennicy — odpowiedział chrześcianin.
Im dalej postępowali, tem więcej było owych skromnych grobów, które się ukryły przed oczami ciekawych i prześladowców. Z prawej i lewej strony ganków mnożyły się w ścianach otwory i sarkofagi, piętrzące się w końcu jedne na drugich.
Serwiusz domyślił się, że znajduje się na cmentarzysku chrześcian i zdziwił się wielkiej ilości ofiar nowej wiary... Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie grób. Całe rodziny spoczywały w trumnach kamiennych obok siebie, żałowane i żegnane tylko przez wydziedziczonych. Znaczna część niewolników, których doczesne resztki zewsząd go otaczały, oddała głowę na Polu Hańby, lub wyzionęła ducha na arenie amfiteatru. Poszarpane, okrwawione członki pozbierali nocą współwyznawcy i ukryli je w tych smutnych, podziemnych norach.
Bo smutne i ubogie było miasto umarłych chrześcian. Nie ogrzewało go słońce, nie przyświecał mu księżyc, nie szumiały mu cyprysy cichej pieśni o nicości. Złote napisy nie przypominały światu zasług zgasłych bohaterów, którzy znieśli dla swojej wiary najokrutniejsze męczarnie. Laury i kwiaty nie zdobiły ich szarych mogił.
Otaczała ich wieczna, głucha noc, oddychająca nie wonią pól i lasów, lecz stęchlizną głębokich piwnic. Nie stłumione łkanie kochających rodzin mąciło spokój zmarłych, jeno głośny płacz nowych ofiar, wytropionych przez straż prefekta Rzymu.
Czasem tylko snuł się po tych smutnych ulicach śpiew ludzki. Ale nie była to pieśń tryumfu, radości. Nuciła ona trwożliwie, wydobywając się z głębi zbolałej piersi i szła gankami, do wcielonej skargi podobna. To modlili się chrześcianie nad grobem męczennika, błagając go, by im dał siły do zniesienia prześladowań.
Właśnie, gdy Serwiusz, postępujący w milczeniu za przewodnikiem, wchodził w nowy kurytarz, odezwała się gdzieś w oddali, jakby na innym świecie, taka pieśń stroskana.
Przystanął i odetchnął.
— Zbliżamy się zapewne do miejsca przeznaczenia — wyrzekł.
— Tak, panie — odpowiedział chrześcianin.
— Czy zastaniemy tam Tusneldę?
— Twoja narzeczona nie opuszcza nigdy naszego schroniska.
— Nigdy?...
Serwiusz odetchnął po raz wtóry. Dusiło go zgęszczone powietrze. A ona żyła tyle miesięcy w tym grobie, pozbawiona słońca i świeżego tchnienia powierzchni ziemi.
— Idźmy dalej — odezwał się chrześcianin.
— Pozwól mi utulić serce — mówił Serwiusz.
Nie widział Tusneldy od roku i miał ją odnaleźć w tak szczególnem położeniu. Żegnał ją w dworcu ojca, wśród lasów dziewiczych Markomanii, wolną, dumną córę wielkiego rodu germańskiego, a ujrzy ją w dobrowolnem, kamiennem więzieniu, ukrywającą się przed szpiegami Fabiusza i prefekta miasta.
Przyłożył rękę do piersi. Serce biło tak silnie, że nawet zbroja nie stłumiła szelestu jego uderzeń.
— Idźmy! — wyrzekł.
Szli znów prosto przed siebie gankiem, który się rozszerzał w miarę, jak zbliżali się do jego końca. Śpiew, podobny zrazu do brzęku wielkiego mnóstwa pszczół i leśnych muszek, rósł z każdą chwilą, stawał się coraz wyraźniejszym.
Serwiusz rozróżniał już głosy męzkie i żeńskie. Nuciły wspólnie pieśń, utkaną z samych prawie tonów minorowych.
Nagle rozstąpiły się ściany ganku, odsłaniając okrągłą, sklepioną kaplicę, oświetloną lampami olejnemi. W głębi znajdował się sarkofag, ozdobiony palmą, wysunięty nieco ku środkowi, a przed nim klęczał staruszek, ubrany w białe, długie suknie. Oparłszy skroń na trumnie męczennika, modlił się w milczeniu.
Kapłana chrześciańskiego otaczało kilkadziesiąt osób obojga płci i różnych stanów. Serwiusz dostrzegł między niewolnikami purpurowe szlaki rycerstwa i twarze kobiet, znanych mu z domów senatorskich.
Przebiegając szybko zebranie, zatrzymał się jego wzrok zdumiony na głowie Mucyi Kornelii. Przytulona do ściany, modliła się z oczami podniesionemi, nie łącząc swego głosu z chórem. Oderwana od otoczenia, nie zdawała się nic widzieć i słyszeć.
— I ona? — pomyślał Serwiusz. — Biedny Publiusz...
Ale gdzie Tusnelda?
Po prawej stronie sarkofagu stała wysoka postać niewieścia z rękami splecionemi na łonie. Płaszcz jasnych, złocistych włosów okrywał jej ramiona, spadając aż do kolan. Tęskne, duże, niebieskie oczy świeciły szklistym blaskiem na tle bladej, wychudłej twarzy, z której niewola i więzienie podziemne starły rumieńce zdrowia i młodości. Nagie ciało przeglądało przez dziury zużytej, starganej tuniki niewolnicy.
Serwiusz wlepił w tę kobietę wzrok przerażony. Onaż to, ta sponiewierana nędzarka? Tak-że to wygląda córka wolnego księcia germańskiego i narzeczona prefekta legionów! Rozpacz i wstyd przeszły po jej twarzy, poniewierka złamała jej postać. O, Rzymie, Rzymie!...
Patrzył ciągle, nie mogąc oderwać oczu od nieszczęśliwej. Tyle głębokiej boleści było w jej spojrzeniu, tyle goryczy w ustach.
— Tusnelda! — zawołał nareszcie, wyciągając ręce do narzeczonej.
Ona rzuciła się w tył, jakby chciała uciekać.
— Tusnelda! — powtórzył Serwiusz, torując sobie drogę przez tłum nabożnych, którzy ustali w śpiewie.
Tusnelda otworzyła ramiona, jak człowiek raniony śmiertelnie w pierś; zachwiała się i padła z głośnym płaczem w objęcia Serwiusza.
Kaplicę zaległa cisza. Chrześcianie przypatrywali się w milczeniu narzeczonym. Kapłan podniósł nad nimi ręce, błogosławiąc.
— Tak cię sponiewierali... tak cię sponiewierali... — szeptał Serwiusz, przygarnąwszy odnalezioną do siebie.
Odpowiadało mu łkanie urywane.
Wtem doszedł z głębi kurytarzów szelest żelaza uderzanego o żelazo. Chrześcianie nasłuchiwali uważnie... Szelest ten nadpływał ze wszystkich stron, zbliżając się wolno do kaplicy.
Kapłan zbladł. On znał ten szelest złowrogi.
— Módlcie się, bracia i siostry — odezwał się głosem drżącym — proście Boga o siłę w chwili ostatniej, bo staniecie wkrótce przed jego obliczem.
Zgiął kolana, oparł głowę o sarkofag męczennika i czekał spokojnie.
Ale nie wszyscy chrześcianie poszli za jego przykładem. Kilku niewolników skoczyło w boczne kurytarze, kilku innych obnażyło miecze.
— Schowajcie broń — mówił kapłan — kto się bowiem z was dopuści mężobójstwa, ten nie będzie oglądał królestwa niebieskiego.
Daremnie usiłowali się bojaźliwsi schronić. Z takim samym pośpiechem, z jakim uciekali, wracali do kaplicy. Żołnierze prefekta miasta zamknęli wszystkie przejścia, zbliżając się do matni. Już migotały ich pochodnie i rozlegały się nawoływania.
Wówczas padli chrześcianie na kolana i zanosili do Boga modły gorące. Trzech tylko gladyatorów nie chciało się poddać rozkazowi kapłana. Dobywszy mieczów, stanęli przed wejściami do kaplicy.
Serwiusz tulił Tusneldę do piersi, szepcąc jej słowa tkliwe. Tak był nią zajęty, że nie zwracał uwagi na zgiełk, jaki ich otaczał. Dopiero, kiedy tuż obok niego rozbrzmiał głośny szczęk oręża i odezwały się klątwy walczących ludzi, podniósł głowę i przyłożył instynktowym ruchem żołnierza prawicę do miecza.
Gladyatorowie, zamknąwszy ciałami swojemi wejścia, bronili się z rozpaczą straceńców. Cięcia szły tak gęsto, że widać było tylko jeden blask, migający z szybkością uchodzącego węża. Ale szczupłość miejsca krępowała ruchy szermierzów. Nie mogąc dosięgnąć przeciwników, którzy zagasili pochodnie, uderzali przed siebie w ciemną przestrzeń. Sami, oświetleni lampami kaplicy, stanowili cel wygodny.
Krótko trwała walka. Pachołkowie miejscy, zakryci tarczą mroków, podpełzli bez szelestu. Prawie równocześnie zwalili się z nóg wszyscy trzej gladyatorowie, ugodzeni śmiertelnie. Krew ich obryzgała ściany i ludzi.
Z okrzykiem: „Chrześcian lwom!“ wtargnęli żołnierze do kaplicy i rzucili się na chrześcian. Nikt się nie opierał. Wyznawcy nowej wiary podawali sami ręce w kajdany.
Ogromny, rudy drab pochwycił Mucyę za włosy, podnosząc ją z klęczek.
Widok ten odebrał Serwiuszowi przytomność. Zapomniawszy, że jako dygnitarz wojsk rzymskich, powinien uszanować przedstawicieli władzy cesarskiej, uderzył zuchwałego żołdaka z taką siłą rękojeścią miecza w głowę, że mu rozbił żelazny szyszak. Ale w tej samej chwili objęło go kilkanaście ramion w pas i za nogi, usiłując go przewrócić.
Serwiusz rozparł się, otrząsnął, a uwolniwszy sobie ręce, rozdzielał razy na prawo i na lewo. Pachołkowie jednak, korzystając z ciasnoty, ścisnęli go ze wszystkich stron, a gdy mu jeden z nich zarzucił z tyłu sznur na szyję, stracił równowagę i runął w kałużę krwi, tryskającej z otwartych piersi gladyatorów!
Kilkanaście kolan przygniotło go do ziemi. Daremnie się szamotał. Spętano go, bijąc pięściami po twarzy.
Rudy żołnierz, dźwignąwszy się z ziemi, przypadł do niego i pchnął go sztyletem w pierś. Ale nóż osunął się ze zgrzytem po zbroi.
— Ten pies ma na sobie zbroję! — zawołał żołnierz i zdarł z Serwiusza płaszcz.
Zaledwo to jednak uczynił, cofnął się przerażony.
— Prefekt legionów — mruknął, pobladłszy.
— Prefekt legionów — powtórzyli za nim pachołkowie, spostrzegłszy złoty łańcuch i szarfę.
Stało się to wszystko tak szybko, że Serwiusz nie miał czasu krzyknąć, kiedy mu sznur zamknął gardło, obniżając głos.
— Dowódco! — zawołał rudy żołnierz.
Z jednego z ganków przecisnął się przez tłum setnik straży miejskiej.
— Czego tam? — zapytał.
— Spojrzyj tylko, dowódco — wyrzekł żołnierz, oświecając twarz Serwiusza pochodnią.
Setnik pochylił się nad skrępowanym.
— Prefekt Serwiusz Klaudyusz Kalpurniusz — mruknął — zdjąć więzy.
Kiedy oswobodzono Serwiusza z łańcuchów i powrozów, wyprostował członki i podniósł się z ziemi.
— Wy jesteście żołnierzami? — wyrzekł. — Tylko zbóje napadają starców i kobiety.
— Spełniamy rozkaz prefekta miasta — odparł setnik.
— Wiem, ale prefekt nie każe się znęcać nad nieszczęśliwymi, którzy nie stawiają oporu.
— Ty nie wyznajesz przesądu wschodniego, przesławny prefekcie? — zapytał setnik.
— Wyznaję dotąd wiarę boskiego imperatora, a na cmentarz chrześcian przybyłem po narzeczoną, którą tu odnalazłem.
— Rozkaż, a wydamy ją natychmiast w twoje ręce.
Tusnelda, skrępowana jak wszyscy chrześcianie, stała obok Mucyi.
Serwiusz przystąpił do niej, patrzył długo w jej oczy i wyrzekł z naciskiem:
— Ty nie jesteś chrześcianką, Tusneldo. Powiedz setnikowi straży miejskiej, że schroniłaś się tylko do grobów podziemnych przed zemstą Fabiusza. Powiedz, Tusneldo!
W jego glosie drżała prośba gorąca.
W kaplicy zapanowało milczenie. Kilkadziesiąt oczu zwróciło się na Germankę. Ona spuściła głowę, walcząc z sobą widocznie, pierś jej bowiem podniosła się ciężko.
— Zgubiłabym duszę, gdybym się zaparła Boga chrześcian — odparła głosem złamanym — dusza zaś trwa dłużej od ciała. Przebacz, Serwiuszu...
W kaplicy zrobiło się jeszcze ciszej. Słychać było tylko szybki oddech Serwiusza. Stał przez kilka chwil z głową opuszczoną, potem wyciągnął rękę w stronę dowódcy straży i wyrzekł:
— Czyń, co do ciebie należy.
— Setnik dał w milczeniu znak do pochodu.
Bez skargi postępowali chrześcianie za żołnierzami, napełniając podziemne cmentarzysko brzękiem kajdan. Ze ścian spoglądały na nich otwarte groby, gotowe do przyjęcia nowych męczenników.
Już świtało, kiedy się smutny orszak wydostał na powierzchnię ziemi.
I znów rozległ się na bazalcie drogi Appijskiej tentent koni, ale tym razem gnało przez szarą mgłę zimowego poranku tylko dwóch jeźdźców. Trzeci — szpieg — chociaż mógł się zastawić swoim urzędem, pozwolił się spętać razem z innymi chrześcianami.
— Prędko! prędko! — wołał Serwiusz na Hermana, nagląc swojego ogiera do pośpiechu.
Stary wojak nie pytał o nic. Opowiadały mu poszarpane, krwią obryzgane suknie, sińcami pokryta twarz i pogięta zbroja prefekta, że na cmentarzysku chrześcian nietylko grzebią umarłych, lecz biją także żywych.
Publiusz budził się właśnie, kiedy Serwiusz stanął nad jego łóżkiem.
— Znalazłeś Tusneldę? — zapytał.
Spojrzawszy uważniej na przyjaciela, dodał:
— Walczyłeś o nią?
Serwiusz nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody, pracując piersią. Brakło mu tchu...
— Spotkało cię nieszczęście? Uprowadzili ją, zamordowali? — zawołał Publiusz, zrywając się z posłania.
— Tusnelda i Mucya w więzieniu! — wybuchnął Serwiusz.
— W więzieniu? Mucya?
— Chrześcianie... prefekt miasta... cmentarzysko...
— Mów wyraźnie, abym cię mógł zrozumieć...
— Ujęli je na cmentarzu chrześcian...
— Kto, kogo?
Publiusz pochwycił Serwiusza za ramię.
— Jakieś nieszczęście odebrało ci przytomność — mówił. — Obudź się, zbierz siły!
— Skrępowali je... uprowadzili... powlekli... — odpowiedział Serwiusz, padając na krzesło. — O, Publiuszu, jaki ten wasz Rzym okrutny!...
Zakrył twarz rękami i milczał, oddychając z trudem.
— Mów, mów — nalegał Publiusz.
— Zaraz... zaraz... — mruknął Serwiusz.
Nagle podniósł się ruchem szybkim i wyprostowawszy się, wyrzekł:
— Ale ja ją oswobodzę przeciw jej woli... Wydrę ją z paszczy waszej sprawiedliwości, albo zginę z nią razem. Mam dosyć tej gry obłudnej, dosyć, dosyć... Na Walhallę! Zbyt długo służyłem gasnącym blaskom słońca, które już nikogo nie ogrzewa.
Z oczu jego sypały się iskry, drżał na całem ciele.
Publiusz ujął go za ręce i odezwał się łagodnie:
— Ucho przyjaciela nie słyszało mowy obrażającej dumę Rzymianina. Uspokój się, bracie.
Ale Serwiusz nie chciał się uspokoić.
— Twoja duma rzymska zblednie, jak rozpacz niewolnika — wołał — gdy ci powiem, co dzisiejszej nocy widziałem.
Pochylił się nad Publiuszem, zniżył głos i mówił przez zaciśnięte zęby:
— Twoją Mucyę sponiewierał prosty żołdak, jak ulicznicę. Za włosy ją porwał, podłą pięścią uderzył, plugawemi słowami znieważył, a potem spętał żelazem hańbiącem. Ona jest chrześcianką.
Z gardła Publiusza wypadł chrapliwy, urwany dźwięk, podobny do charczenia konającego. Chwycił się za serce i oparł głowę o ścianę. Śmiertelna bladość powlekła jego oblicze.
Długo milczeli przyjaciele.
— Jeżeli widziałeś dobrze, Serwiuszu — odezwał się pierwszy Publiusz — niech się cienie przodków nademną zmiłują, albowiem ciężką pokutę wyznaczyli mi bogowie za ich winy.
Odetchnął i szepnął:
— O, Mucyo, Mucyo, dlaczegoż mi to uczyniłaś!...
— Ocal ją! — wyrzekł Serwiusz. — Z łona jej wyjdzie ród, godny twego imienia.
— Jestem od dwóch dni pretorem Rzymu — odpowiedział Publiusz — a ona stanie przed moim sądem.
I przycisnął powtórnie rękę do serca.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.