<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Genezis z Ducha
Podtytuł [Przegląd literacki]
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXVII

Pisma ulotne (1869-1873)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GENEZIS Z DUCHA.
Modlitwa z rękopismu J. Słowackiego. Lwów, Poznań 1872 r., przejrzał Henryk Sienkiewicz.



W przebiegu kilku ostatnich przeszłych dziesiątków lat, jednym z najwybitniejszych kierunków, w których uzewnętrzniała się treść żywota naszego ogółu, była poezya. Jest to epoka Mickiewicza, Krasińskiego i Słowackiego. Hamowana na innych punktach; a potężna żywotność społeczeństwa, niby siła we wnętrzu wulkanu, szukała koniecznie dla siebie ujścia — i wreszcie znalazła je w ustach nieśmiertelnej trójcy poetów. Ale z ust ich nie mogła inaczej wypłynąć, jak pieśnią. Stąd znaczenie poetów samych i ówczesnej poezyi. Nie egotyczna to pieśń, ani też czysto przedmiotowa; nie same tylko uczucia i myśli poetów, ale też i nie «Achilla gniew obfity w szkody» lub «broń i męże» opiewa ona, a jeno cały ogół, jak szerokie i długie jego granice. Dlatego też, ile jest różnostronnych treści w całem społeczeństwie, tylu i w niej odszukać można. Wkracza we wszelkie objawy nie tylko żywota uczuć, ale i myśli, kocha i nienawidzi, wierzy i wątpi, bada, sądzi, politykuje i nakoniec, w najśmielszym swoim przedstawicielu — w Słowackim — pragnie nawet rozerwać granice jednego ogółu, a objąć cały wszechświat.
Umyślnie powiedzieliśmy: pragnie objąć — bo czy obejmuje, to inna sprawa, o której właśnie przyjdzie nam mówić, z powodu wyszłego niedawno utworu Juljusza Słowackiego pod tytułem «Genezis z Ducha». Jest to ni mniej ni więcej, jak prometeuszowa próba wydarcia niebu tajemnicy ustroju wszechświata, tak w jego zjawiskach materyalnych, jak i duchowych.
Ale obok tego utwór, jak sam autor go nazwał, jest modlitwą, jakkolwiek treść sama w sobie mało nadawała się do tej formy. W gruncie rzeczy, jest to więcej marzenie metafizyczne. Z mieszaniny pojęć biblijnych, wiary dawnych Egipcyan w metampsichozis, panteistycznej filozofii, prawd czysto naukowych z zakresu geologii, i nakoniec z własnych gorączkowych wyobrażeń złożył autor całość, która mu się wydała, jak objaśnia pan Małecki, najważniejszym z jego utworów, syntezą prac poprzednich, alfą i omegą jego umysłu.
Oto treść pokrótce opowiedziana:
Autor wychodzi z zasady, że przed wiekami, jego duch, i miryady innych jemu podobnych, spoczywających w słowie Bożem, zażądały nagle, z własnej woli i miłości, kształtów widomych. Stąd rozpoczęła się praca form, czyli stworzenie. Autor opisuje je szczegółowo. Przestrzeń zapłodniona miłością i wolą duchów, zawiązała się w globy i słońca, na których duchy rozpoczęły przyodziewać się w kształty materyi, coraz stopniowo doskonalsze. Formy te dawały im pewną wiedzę idącą z przyrodzonych swych własności, dlatego im dalszą formę przyodziewał duch, tem rozszerzał się i zakres jego pojęć, jako ducha wcielonego. Pierwszym kształtem widomym, pod jakim się pojawił, były skały. Chodziło przedewszystkiem duchom o byt niewzruszony; ale Stwórca, pragnąc zmusić je do dalszego doskonalenia form, pogruchotał skały piorunami — wówczas duchy niby zbudzone z letargu, porwały się do dalszej pracy.
Odtąd w formy z form, przez przedpotopowe ślimaki, zoofity, gębczaki, monstra morskie, polipy, atramentniki i t. d. dążyły w otoczeniu oceanu do kształtów coraz doskonalszych. Ale wody nie były wybornym dla form żywiołem. Duchy dręczyły się ustawiczną walką ciał swych, z ruchliwą masą wód. Duch poety pamięta jak: «umęczony walką z olbrzymiemi falami oceanu, trzy serca Panu ofiarował, oczy wydarł z rozpłakanej na mękę źrenicy… i stał się grzybem zoofilowym na ziemi duch zleniwiały, zwrócony z drogi postępowej, systemat swój nerwowy (i ten nawet) ofiarując za spokój, za kształt nowy, trwalszy i mniej bolesny».
Wedle poety, był to upadek ducha, boć, jako potwór w morzu, miał już systemat nerwowy, a jako grzyb, musiał się zrzec tej korzyści. Ale czuł za to pod nogami grunt twardy — zdobył ziemię. To epoka grzybów i wrzosów, tak olbrzymich, że «rozczerepione ziarnko gdy pękło, rozchodził się głos jakby stu piorunów», epoki paproci z taką siłą wyrastających z pod ziemi, iż «porwane skały i wyrzucone przez nie góry bazaltowe, upadłszy, rozbijały się w proch i miazgę».
Wogóle poeta opowiada historyę owych przemian, mniej więcej wedle wskazówek geologii, pragnie tylko pogodzić owe prawdy naukowe z sześciu dniami Mojżesza. Po królestwie paproci następuje królestwo wężów, znów morskich, ale forma ich doskonalsza niż dawnych potworów, bo mają już głos. Autor często jakby mimochodem usiłuje tłumaczyć lub objaśniać podania biblijne. I tak: «węże karmiąc się wrzosami i paprocią, pożerały niby braci, to jest formy duchów, które opóźniły się z przemianą». Autor nazwał to kainostwem pierwszej natury.
Ale oto i królestwo wężów niedługo trwało. Ustawiczna chęć doskonalenia się, zmusiła duchy zażądać od Stwórcy nowej formy. Postępowsze upominały się o skrzydła, aby oblecieć i opatrzeć ziemię. Dlatego duch przybiera kształt skrzydlatego jaszczura, który upatruje niby stanowiska dla potworów, mających zaraz za nim wyjść z mórz na lądy.
Odtąd praca duchów zaczyna dążyć do kształtów coraz bardziej harmonijnych. Następuje znów potop, w którym giną zwierzęta olbrzymich i niesymetrycznych kształtów, a pozostają te tylko, które jako będące w jedności i harmonii, wypracowały kształt ludzki.
Człowiek zatem — to ostatnie i najdoskonalsze wcielenie się ducha, to niby synteza wszelkich form, ostatni i najdoskonalszy kształt, w jaki duch się przyodział. Na nim kończą się awatary.
Na nim byłby i koniec utworu, gdyby nie to, że autor przewidział pewne wątpliwości w czytelniku, których nie chce zostawić nierozstrzygniętemi. I tak n. p., jeżeli duchy porzucając mniej doskonałe formy, doszły stopniowo do kształtu człowieka, pytanie: dlaczego obok człowieka istnieją miliony innych kształtów? Autor, w przewidywaniu tego zarzutu, odrazu powiada, że duchy niejednakowo postępują; nie są one wcale (wedle autora) jednakiej natury — ani równo silne, ani równo dobre, ani nawet równo rozumne. Dziwna to filozofia, ale niemniej, bez kwestyi, autor ją wyznaje, odróżniając np. w oście duch silny ale zły, w dębie silny, ale dobry, w róży słaby, ale mający poczucie piękności. Są więc duchy pracowitsze i leniwsze. Pracowite prędzej dochodzą do kształtu człowieka, leniwe postępują daleko za niemi po szczeblu przemian.
Tem się tłumaczy istnienie obok człowieka form innych i nakoniec ich trwałość. «Nie zapomniał Pan o dziełach swoich (mówi do swego ducha autor), owszem uszanował je i formy przez siebie stworzone zachowuje, nie pozwalając żadnej w nich czynić odmiany. Pieczęć trwałości położył na zapisanej przez siebie księdze i t. p.» Przez ową pieczęć trwałości autor rozumie dar odrodzenia się; dana forma płodzi następną, sobie podobną, w którą natychmiast przyobleka się jakiś duch chcący przemiany.
Drugą wątpliwość podobną, mianowicie: dlaczego istnieją odmiany każdego pojedyńczo wziętego gatunku, nie będące widocznym postępem w pracy na formę, tłumaczy autor ociężałością niektórych duchów. Jedne szły ciągle naprzód, drugie cofały się przed zbyt nagłemi przemianami. Przytoczone następne słowa utworu, najlepiej rzecz wyjaśnią:
«Oto kiedy duch (mówi autor), zażądawszy nowej formy i organizacyi, wymówił sobie małą a najczęściej kolorem tylko oznaczoną różnicę w indywiduach, niektóre z kwiatów i zwierząt zachowały sobie, iż tak rzekę, przez konstytucyjną, u Boga wydartą koncesyą, różnice szerści i barwy. Bóg żądania duchów nie odrzucił, ale niepełność ofiary ukarał słabością ducha zjednostkowanego w jednej i pewnej formie».
W tym podobnych ustępach stara się autor usunąć wszelkie sprzeczności, jakichby między ustrojem wszechświata, a jego poetyczno-filozoficznymi poglądami można dopatrzeć.
Taką jest treść tego utworu. Z tem wszystkiem niemasz tu dotychczas nic oryginalnego. Jest to po prostu metampsichozis egipska, ożeniona na gruncie geologicznym z podaniami biblijnemi. Za oryginalną poczytaćby można jedną myśl, to jest ideę ofiary przyczepioną do pojedyńczych awatarów, a znajdującą ukoronowanie swoje w Chrystusie. Według autora, każdy duch przechodzący w formę nową, czyni Bogu dobrowolną ofiarę ze starej, a raczej z pewnych dogodności do starej przywiązanych. Przechodząc np. z formy skał do pełniejszego żywota w organizmie ślimaka, zrzeka się właściwej skałom niespożytości i spoczynku. Ślimak znów przechodzący w inny organizm, ofiaruje Bogu tę twardą skorupę, która chroniła go od śmierci. Autor widzi w tem obraz późniejszej ofiary Chrystusa. Oto jego słowa: «Pierwsza więc ofiara tego ślimaczka, który prosił cię, Boże, abyś mu w kawałku kamiennej materyi pełniejszym żywotem rozweselić się pozwolił, a potem śmiercią zniszczył, była już niby obrazem ofiary Chrystusa Pana».
Za te ofiary była jednak nagroda, to jest z postępem form — postęp pojęć. Duch, jako taki, ma sobie właściwą wiedzę, ale wcielony traci ją, otrzymując wzamian inną, uwarunkowaną organizmem. Ma wówczas taką, jaką ma dany twór. Przy przemianach jednak, jeżeli się nie cofa, zostają mu pewne pojęcia idące od atrybutów form dawnych. Autor wstępuje tu w ową, tak gorliwie uprawianą w swoim czasie przez filozofów, sferę pojęć wrodzonych. Z awataru, w którym duch za ciało miał kryształy, wyniósł już wiedzę matematyczną kształtów i liczb, «która po dziś dzień leży najgłębiej w ducha skarbnicy i zdaje się być wszczepioną w ducha, bez żadnej jego wiedzy o tem i zasługi».
Zarówno więc przemiany wyrabiały rozwój form materyalnych, jak i rozwój pojęć umysłowych, przymiotów i t. p. Ostrożność pojawiła się pierwszy raz na świat wraz z rogami ślimaka, ciekawość wraz z oczami pierwszego obdarzonego niemi monstrum, wierność wraz z psem, szlachetność we lwie i t. p. Autor zachodzi tu tak daleko, że dla tych nawet objawów, które poczytujemy za bezsporny wyrób umysłu człowieka, upatruje w niższych szczeblach przemian mniej więcej doskonałe wzory. Rozmaite np. formy rządu mają początek w objawach życia roślinnego lub zwierzęcego. Pierwszą formą królestw ludzkich był ul. Rzeczpospolita ateńska była w swoim czasie niczem innem, jak tylko kwiatkiem koniczyny, w którym obywateli przedstawiają pojedyńcze pręciki, a ów najwyższy na wierzchu piramidy — to nikt inny jak Temistokles, najwyższy między równymi.
Oto jest Genezis z Ducha. Z przytoczonych ustępów czytelnik potrafi sam wyrobić sobie odpowiednie o niej wyobrażenie. Co do nas, wyznać musimy, że tak w jej treści, jak i formie, widzimy tylko głęboki upadek tego potężnego geniuszu, bezwarunkową ruinę umysłu i wyobraźni — tem smutniejszą, im świetniejszy był ów umysł i wyobraźnia.
Rozumiemy jednak genezę tej Genezis. Wspomnieliśmy już o tem na początku tego artykułu. Z jednej strony była to epoka taka, kiedy poezya nasza chłonęła w siebie wszystkie, choćby najodleglejsze od własnej natury kierunki, epoka, w której poeci chcieli stać na czele ogółu, jako prorocy, jako mędrcowie, jako politycy i na kształt izraelskich proroków wieść za sobą cały naród — z drugiej strony, między trójcą tych poetów może najgenialniejszym, ale bez kwestyi i najzuchwalszym, był Słowacki. Z wiekiem mógł wygasnąć w nim geniusz, mogła zczernieć i zaśniedzieć owa dyamentowa szyba, przez którą w stukolorowych barwach wyobraźni widział świat cały — została mu dawna zuchwałość i dawne poczucie sił własnych. Dodajmy do tego chęć zerwania pieczęci z tajemnic wszechświata, wrodzona wszystkim ludziom, dalej skłonność do gorączkowych marzeń wrodzoną Słowackiemu, dalej mistycyzm rozwinięty we wszystkich adeptach Towiańskiego, a będziemy mieli genezę i tego zwanego Genezis utworu.
Trudno zdecydować, jak nazwać ten utwór. Nie jest to poezya, bo poezya choćby ręką najgenialniejszego mistrza szczepiona, nie mogła przyjąć się na gruncie, gdzie kwitnie geologia razem ze swymi pokładami diluwialnymi, zoofilami, pterodaktylami, ichtiosaurami i całą armią specyalnych, barbarzyńsko uczonych nazw; nie jest to paleontologiczna rozprawa, bo oto metampsichozis egipska, w parze z pojęciami biblii, wywraca po niej fantastyczne koziołki; nie jest i filozofią, bo brak w niej krytycyzmu.
Jedynie jakie pozostaje określenie: są to gorączkowe marzenia mistyka Towiańskiego, spisane przez mistyka Słowackiego.
O ile niespecyaliście w naukach przyrodzonych sądzić wolno — istnieje pewne podobieństwo między utworem tym a teoryą Darwina, ale podobieństwo nieskończenie jeszcze mniejsze, jak między przypuszczeniami dawniejszych od Darwina materyalistów, a tąż teoryą. Wszakże to hypoteza Darwina nie jest zupełną nowością, a wielkość jego polega nie na jej wynalazku, ale na największej liczbie dowodów utrwalających i stawiających jasno to, co ukazywało się niejasno w umysłach niektórym poprzednim uczonym.
Ale przypuśćmy nawet, że podobieństwo jest daleko większe, to i cóż stąd za wniosek? Czy spierać się będziemy z Anglikami, że teoryę Darwina wynalazł nie Darwin, ale Słowacki? Czy to ma podnieść Słowackiego? W takim razie bądźmy do końca sprawiedliwi: Amerykę odkrył nie Kolumb, ale starożytni, którym się śniło o Atlantydzie.
Tą drogą można dojść nawet do takiego zdania, jakie wypowiedział pewien poczciwy szlachcic, który, rozmiłowany w swojszczyznie, utrzymywał, że Voltaire o tyle był dowcipny, o ile połapał koncepta z księdza Bohomolca. Sapienti sat.
Kilka słów jeszcze o formie utworu.
Gdyby nie dopisek Małeckiego, pomieszczony na końcu, a usuwający wszelką wątpliwość, możnaby wątpić czy autorem Genezis jest rzeczywiście Słowacki. Nie znajdujemy w nim ani tej świetnej plastyki, z którą umiał rzeczy najbardziej nawet oderwane przywdziewać w formy niemal zmysłowe, ani owej rzutkości myśli z niedocieczoną częstokroć asocyacyą idei, ani sposobu jego wyrażania się, ani nakoniec owego barwistego, pełnego porównań i przenośni języka. Zarzucają wogóle Słowackiemu ciemność — wprawdzie i to jest ciemne czasem jak noc, ale nie na zwykły Słowackiemu sposób. Ciemność w Genezis wypływa najwięcej z niedokładności wyrażeń. Że nie mówimy na wiatr, na dowód niech posłuży następujący ustęp:
«W skałach już więc, o Panie, leży duch jako posąg doskonałej piękności, uśpiony jeszcze, ale już przygotowany na człowieczeństwa formy, niby sześcioraką girlandą. Z bezdna tego wyniósł on wiedzę matematyczną kształtów i liczb, która po dziś dzień leży najgłębiej w duchu skarbnicy i zdaje się być wszczepioną w ducha bez żadnej wiedzy jego o tem i zasługi; ale ty wiesz, o Panie, że forma dyamentowa ułożyła się z żywych (?), a wody poczęły się lać z ruchomych (?) lekko związanych (?) i uczących się równowagi (?), a na globie wszystko było żywotem i przemianą».
Pytamy gdzie są subjekty do predykatów: «żywych, lekko związanych i uczących się równowagi» i do czego mogą odnosić się te wyrażenia? Nie do form, bo w takim razie wyrażenie: «żywych» kiedy mowa o skałach i dyamentach, nie miałoby nic do skał ani dyamentów, dla tego samego powodu — nie do duchów nakoniec, bo o nich nie trzeba mówić, że żywe, i wreszcie cóżby znaczyły duchy «lekko związane i uczące się równowagi?»
Albo te wyrażenia nie mają znaczenia, albo może kto inny będzie od nas szczęśliwszy i wytłumaczy je.
Bijącą także w oczy i dziwną jest nadzwyczajna miejscami suchość dykcyi. Prawda, że tu armie wyrazów specyalnych mogły utrudnić rzecz do nieskończoności; ktoby jednak uwierzył, że podobne np. wyrażenia mogły wyjść z pod brylantowego pióra Słowackiego:
«Duch zamienił punkt jeden niewidzialnej przestrzeni w rozbłysk sił magnetyczno-atrakcyjnych. A te przemieniły się w elektryczne i piorunowe».
Albo np. inny ustęp:
»W każdym kształcie jest wspomnienie niby przeszłej i rewelacya następnej formy, a we wszystkich razem kształtach jest rewelatorstwo ludzkości, śnicie niby form o człowieku. Człowiek był przez długi czas finalnym celem ducha tworzącego na ziemie«.
Taki ustęp co do poetyczności nastroju, mógłby iść o lepsze nawet z dykcyą niemieckich profesorów filozofii. Nakoniec wiele jest niekonsekwencyi w nazwaniu całego utworu: modlitwą. Gdyby nie powtarzające się często: «Panie! Panie!» niktby się w nim modlitwy nie domyślił. Trudno nawet zrozumieć i cel modlitwy takiej, w której opowiada się Bogu dość żmudnie to, co On musi oczywiście wiedzieć i bez nas najlepiej. Zresztą w niektórych ustępach autor zapomina o tem, że się modli, i nie przemawia już do Boga, ale opowiada o Nim, np.:
»Niektóre z kwiatów i zwierząt zachowały sobie, że tak rzekę, przez konstytucyjną u Boga wydartą koncesyę, różnice szerści i barwy. Bóg żądania duchów nie odrzucił i t. p.«
Zaledwie niektóre ustępy przypominają Słowackiego. Początek zaczynający się od słów: «Na skałach oceanowych» i czwarty ustęp, noszą jednakże ślady dawniejszego sposobu wyrażania się mistrza.
Całość trzymana w tonie uroczystym, k’woli któremu styl bywa miejscami mocno rozwlekły. Przez trzydzieści przeszło stronic autor modli się dość zimno, wkońcu dopiero uczucie przejęte wdzięcznością ku Panu wzbiera serdeczniejszą modlitwą, proszącą o szczęście ogółu.
Należeliśmy zawsze i należymy do gorących wielbicieli Słowackiego, dlatego ze smutkiem wygłosiliśmy tak surowe zdanie o jego ostatnim utworze. Trudno zrozumieć, dlaczego utwór ten został publikowany, ale ponieważ tak się stało, musieliśmy z całą bezstronnością powiedzieć o nim wszystko, co nam podyktowały przekonania. Winniśmy to zarówno Słowackiemu jak i naszym czytelnikom.

Bluszcz nr. 18 z dnia 18 (30) kwietnia 1873 r.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.