Przegląd literacki. Czarna nić
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Czarna nić |
Podtytuł | Przegląd literacki |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXVII Pisma ulotne (1869-1873) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXVII |
Indeks stron |
Czarna nić. (Powieść Felicyana Gryfa). — Sabina Michała Bałuckiego.
Powieści nasze, a przynajmniej znaczna ich część przypomina Pola Elizejskie, albowiem zamiast ludzi z krwią, ciałem i kościami, błąkają się w nich cienie. Na nieszczęście owa anemia powieściowa nietylko że się nie zmniejsza, ale przybiera coraz szersze rozmiary i kreacye nowo występujących autorów coraz bardziej na nią cierpią. Nie mamy dotychczas powieści obyczajowej w sensie angielskim, powieści, w którejby jak w źwierciedle odbijały się prawdziwe i żywe obrazy samego społeczeństwa; brak nam oryginalności, brak tego prawdziwego realizmu, który nie koniecznie i nie zawsze polega na kąpaniu się w brudach społecznych, ale którego najwybitniejszą cechą jest prawda życiowa, oparta na spostrzeżeniach branych z rzeczywistości, a wyrażona w kreacyach podniesionych do wysokości typów. Czyja w tem wina? Niektórzy twierdzą, że naszego społeczeństwa, inni, że autorów, autorowie zarzucają społeczeństwu bezbarwność — publika autorom brak talentu. Bez wahania stajemy po stronie tej ostatniej. Brak nam może oryginałów, ale oryginał a typ — to wcale co innego. Pierwszy to postać cudaczna, pełna dziwactw — drugi jest osobistością przedstawiającą najwybitniej wszystkie rozprószone zwykle cechy pewnych warstw społecznych, sfer towarzyskich i t. p. Otóż gdzie tylko istnieją np. warstwy społeczne, tam choćby typowe postaci nie istniały w rzeczywistości — powieściopisarz może je tworzyć. Jesteśmy nawet zdania, że w rzeczywistości czysto typowe postacie nie istnieją nietylko u nas ale i nigdzie, każdy bowiem człowiek choćby był możliwie najdoskonalszem i najcharakterystyczniejszem odbiciem swej sfery, nosi jednak w sobie znakomitą przymieszkę cech właściwych innym sferom. Inaczej mówiąc, cechy typowe nie występują nigdy w całej pełni w pojedynczych osobistościach, ale żyją rozprószone w setkach i tysiącach indywiduów — a dopiero zebrane przez powieściopisarza i przyobleczone w postać ludzką, dają to co nazywamy typem par excelence.
Z tego cośmy powiedzieli, widzimy, że z materyału jaki daje nam społeczeństwo, można tak dobrze tworzyć typy jak i z każdego innego, a potrzeba tylko umiejętności obserwacyi, by módz dane choćby najdelikatniejsze cechy pochwycić — i twórczego talentu, aby módz je w postaci ludzkiej odtworzyć. Naszem zdaniem więc, jeżeli w powieściach młodszej generacyi naszych pisarzy nie masz typów, to nie dlatego, by społeczeństwu brakło cech typowych, ale dla tego, że autorom braknie dwóch kardynalnych warunków: obserwacyi i talentu.
A co przy tem wszystkim zarówno dziwnem jest jak i śmiesznem, to, że każdy z tych pisarzy pozuje na obyczajowego, podając nam swe dodatnie lub ujemne — cienie, za postaci brane z żywota i obyczaju społecznego. Cienie te poruszają się, chodzą, mówią, kochają się i nienawidzą, słowem pozornie pełnią wszystkie ludzkie czynności! W gruncie rzeczy jednak, są to raczej dodatnie lub ujemne postulaty autora na rzeczywistość — autor nie bierze ich ze świata, ale narzuca je światu — i zakończywszy rzecz jakąś kwaśno słodką tendencyą, rozpuszczoną starannie w wodzie gadaniny, powiada wkońcu: «To jesteście wy, są oni — czytajcie i bijąc się w piersi uczyńcie mocne przedsięwzięcia poprawy życia i obietnicę więcej nie grzeszyć». Nie braciszku! — odpowiadamy w imieniu czytelników — nie! serdeczny: — to nie my, to jesteś ty, a raczej twoje myślątka, których nie umiałeś nawet ubrać w ciało ludzkie; bijże ty się w piersi i nie grzesz więcej papierem, atramentem i drukiem. Inaczej krytycy zmienią ci życie w nić tak czarną, że nawet «Czarna nić» pana Felicyana Gryfa, która mimo czarności zagwarantowanej w tytule, wygląda i tak dość blado — zblednie jeszcze bardziej, wobec twej autorskiej doli. A teraz niechaj nam będzie wolno przejść do wspomnianej powieści tem bardziej, że powyższy wstęp, słuszniej do niej niż do każdej innej może się stosować. W opowiadaniu tem kręci się kilkanaście indywiduów z wyższego i niższego galicyjskiego świata. Bohaterkami są dwie przyjaciółki, z których jedna hrabianka Marya, wychodzi za mąż dla majątku za bogatego, ale podstarzałego i zużytego hrabicza — druga nie hrabianka, z miłości za młodego i zakochanego w niej muzyka. Jak łatwo się domyśleć, hrabianka jest bardzo ze swym bogatym mężem nieszczęśliwa, a nie hrabianka ze swym muzykiem… także bardzo nieszczęśliwa. Pierwszy z nich znudził żonę, drugi ją opuścił: świat jest smutny, ludzie źli, życie to «czarna nić» i powieści koniec.
A tendencya? spytacie czytelnicy. — Hm!… tendencya… Zaraz… Ze względu na losy hrabianki, sens moralny zdaje się być taki: Panny nie wychodźcie za mąż dla majątku, bo będzie z wami źle — ze względu na losy nie hrabianki znów taki: Panny nie wychodźcie zamąż z miłości, bo będzie z wami jeszcze gorzej. Co za miła rozmaitość w pomyśle, prócz tego dowiadujemy się, że hrabiowie galicyjscy mają więcej pieniędzy, jak rozumu, że hrabiny lubią plotki, komeraże, francuski język, Jezuitów, że autor jest bardzo postępowy, bo nie lubi Jezuitów i tym podobne.
Co do nas jednak, pominąwszy żarty, sądzimy, że jeżeli nie dość jest nie lubić galicyjskich hrabiów i Jezuitów, aby być postępowym, tem bardziej nie wystarcza to, by być dobrym powieściopisarzem. Do tego potrzeba przedewszystkiem talentu, którego brak autorowi. Ani jedna z tych utrapionych figur występujących w «Czarnej nici» nie mówi własnym językiem, ani jedna nie skreślona tak, by czytelnik mógł mieć plastyczne o niej wyobrażenie. Komunały i komunały — od początku aż do końca! Bezbarwność, chuda mierność, brak ciepła życiowego, brak trafnych spostrzeżeń, wszelkiej charakterystyki w obrobieniu szczegółów, oraz siły i plastyki w opowiadaniu — oto wady, które można spotkać na każdej stronicy tej książki. Dodajmy, że technika powieściowa niesłychanie słaba, pozwala co krok dostrzedz liczne powiązane niezręcznie, albo i wcale niepowiązane szczegóły, a będziem mieli wrażenie, jakie czyni całość. Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia dochodzi czasem niedbalstwo czy roztargnienie autora. Jako przykład przytoczymy tylko, że np. galicyjskie hrabiny, które rano były u spowiedzi u ojca Bazylego Jezuity, a zatem w Krakowie — po obiedzie wyprawia autor powozem na spacer do Wilanowa. Gdzie Rzym? gdzie Krym? Gdzie Bananowiecka karczma? Z Krakowa do Wilanowa piękny kawałek drogi, albo więc hrabiowie galicyjscy mają jakieś cudowne konie, albo autor gdy pisał powieść, myślał o czem innem.
Autor zdaje się być poczynającym pisarzem, dlatego chyba, gdybyśmy dostrzegli choć jeden przebłysk talentu, choć jeden poryw myśli, choć jeden ślad żywszej namiętności, chętniebyśmy złagodzili nasz sąd w nadziei, że w przyszłości doczekamy się czegoś lepszego. Mała jednak nadzieja: wszystko tu płynie powoli — z tą spokojną obojętnością i chłodem właściwym mierności.
Autor jest wprawdzie postępowym, a przynajmniej stara się takim okazać, ale ta postępowość, która może stanowić zaletę jego jako człowieka, nie zbawia go jako autora. Owszem, kto w ten sposób chciałby bronić choćby najpiękniejszych zasad, lepiejby zrobił gdyby ich nie bronił wcale, i nie kompromitował swego obozu. Poręczamy autorowi, że tak galicyjskim hrabiom jak i Jezuitom jego książka nietylko nie przyniesie szwanku, nietylko nie poda ich na naigrawanie się publiczne, ale przeciwnie im samym dostarczy wątku do drwin z takich postępowców, którzy na nic lepszego, jak na takie czarne nici zdobyć się nie mogą.
Inne cokolwiek wrażenie czyni «Sabina», powieść pana Michała Bałuckiego. Nie masz i w niej typów, nie masz, albo tak dobrze jak nie masz tendencyi, autor nie występuje w imię ogółu i jego interesów, nie maluje jego nędz i pomyślności; jednem słowem nie odtwarza swego społeczeństwa, błąka się także w krainach czysto literackich, biurkowo-gabinetowych pomysłów, ale przynajmniej umie je wiązać. Panu Bałuckiemu nie można z czystem sumieniem powiedzieć: «Panie bracie, na rzemiośle się nie znacie!» Przeciwnie: na rzemiośle się znacie panie Bałucki, znać w was niezłego majstra, ale też tem większa wina, że przy dobrej stosunkowo robocie, dajecie w waszej «Sabinie» bardzo nędzny materyał.
Bohaterem tej powieści jest artysta malarz, który z obczyzny dąży w rodzinne strony, gdzie czeka go cichy uroczy domek na przedmieściu Krakowa i dwa kochające serca, jedno mało co mniej niż matczyne; drugie nieco więcej jak siostrzane. Są to serca dawnej jego gospodyni, od której wynajmował mieszkanie i jej córki Klarci. Panie te kochają go, jakby najbliższego członka familii, panienka nawet nieco więcej i goręcej niż brata. Śliczne i sympatyczne dziewczątko, krząta się z radością w sercu i piosnką na ustach, przygotowując na przyjęcie swego Kazia i dawny jego pokoik i firanki w oknach i doniczki z kwiatami, tymczasem mija dzień naznaczony, a pan malarz nie wraca i nie wraca. Cóż się z nim dzieje? Oto spotyka w drodze jakiegoś szlachcica, podobno swego krewniaka z córką. Córka ta Sabina, jest to jedna z najniebezpieczniejszych syren, jakie znajdują się pod słońcem. Piękna jak Wenus, cyniczna, wabna, zmysłowa — wyrachowana i chłodna przez rozum, a namiętna przez bujną naturę gorącej krwi i młodości, pragnąca miłości z jednej strony dla utylitarnych studyów, które mogą jej na przyszłość pomódz do karyery, z drugiej dla bachicznych pocałunków i uścisków, w których drży każdy nerw, a ciało płonie jak węgiel — taka mieszanina Messaliny i Dalili, zła rusałka wysysająca krew ludzką, odrazu opanowywa wyobraźnię i zmysły malarza — wraca on wreszcie do Klarci — ale już nie ten co dawniej. Ta jasna świetlana istota zachwyca go zawsze, ale budzi w nim podziw nie pociąg. Kocha go i ona wprawdzie, ale miłość jej płynie spokojnie jak źródło czystej wody. W zwichrzeniu namiętności nie padnie ona nigdy w jego objęcia, nie będzie tulić go kurczowo do piersi, palić oddechem i całusami. Nie. Takie istoty poświęcą dla ukochanego mężczyzny wszystko, prócz wstydu. Można się w nich kochać i być przez nich kochanym — ale nie można prowadzić z niemi tego rodzaju romansu, którego bohaterka z kolei wiedzie wkońcu gwałtowne monologi z utraconym wiankiem rucianym. Cnoty takich kobiet strzeże nie konwenans, ani wyrachowanie, ale jakaś przenikająca całą ich istotę pół-anielskość i pół-dziecięcość, która sprawia, że mężczyzna-kochanek zarówno je czci, jak kocha, że jemu samemu wydaje się świętokradztwem każda śmielsza, bardziej zmysłowa myśl o nich, słowem «że je uwielbia na martwym (nawet) obrazku, iż nie śmie licem skalać ich bezbronnych ustek». Są to niby polne kwiaty z polskich łąk. Zresztą istoty, których mniej lub więcej doskonałe typy są dosyć częste, dają się widzieć u nas, nietylko na scenie teatru Rozmaitości, w rolach p. R. Popiel, ale i w życiu. Taką jest Klarcia. Między nią a Sabiną rozpoczyna się teraz w sercu pana malarza walka, w której zwycięstwo wkrótce przechyla się na stronę tej ostatniej. Pan Kazimierz (malarz) rzuca się w objęcia Sabiny z duszą i ciałem — ale miłość ta, wkrótce staje się dlań wieńcem splecionym z róż i cierni. Sabina zgadza się być jego kochanką, ale nie chce zostać jego żoną. To wcale inna rzecz! Odda ona rękę jakiemu grubemu John Bullowi, który jest bogaty jak król, a głupi jak królewskie — midasowe uszy. Kazimierz płonie zazdrością, rozpacza, szaleje i wkońcu — pewnego wieczora po wyjściu z teatru, zrozpaczony, wzburzony, zgorączkowany, nawpół już waryat — szukając Sabiny, zachodzi w obłędzie przed domek Klarci i pada zemdlony u jego progu.
Tu następuje przełom. Sztucznie podsycana namiętność musi wreszcie runąć jak pałac z kart. Kazimierz zapada w długą i ciężką chorobę i leży w domu matki Klarci, bez wiedzy o sobie i miejscu, w którem się znajduje. Przez długi czas chwieje się między życiem i śmiercią. Lada chwila może zgasnąć, jak lampa, w której zabrakło oliwy. Ale wreszcie młodość zwycięża chorobę — następuje przesilenie, a z niem razem i najpiękniejsza scena w powieści, gdy zbudzony z gorączki Kazimierz, spostrzega w pomroku izby stojącą obok siebie — bledziuchną i białą postać Klarci, niby postać dobrego anioła stróża nad łóżkiem konającego. Klarcia pochyla się ku niemu, a jej wychudłe przez zmartwienie i bezsenność rączki — kładą zmoczone wodą płótno na głowę chorego. Kazimierz sam nie wie z początku czy to rzeczywistość — czy sen już po śmierci — czy jaka wizya anielska. Radby przemówić, ale uczucie rozpiera mu pierś i tłumi wyrazy — chwyta więc obie rączki i w milczeniu przyciska je do ust jakby świętość.
Obrazek to istotnie niezmiernie wdzięczny, jak i cała postać Klarci. Łatwo się domyśleć — co nastąpiło po tej niemej, a wzruszającej scenie: Veni creator! — dalej szczęśliwe zapewne pożycie małżonków — w rezultacie z pięciu lub sześciu aniołków «o błękitnych oczkach i jasnych włoskach», życie uczciwe, spokojne: — «Koń srokacz, żona Magda, co ma Bóg dać to i tak da» — słowem ów cichy żywot bez wielkich burz i niepokojów, w którym los łódkę unosi, człek nią wiosłuje, a Bóg steruje i… amen! A Sabina?
Skończyła okropną śmiercią. Kochał ją prócz malarza i Anglika jeszcze jakiś krewniak — pół waryat, pół poeta, którym poniewierała przez całe życie, który przez nią dostał się niewinnie do więzienia i który ją w końcu utopił. Scena ta, tego topienia, posępna, pełna z jej strony krzyku, z jego Otellowego chrapania, wysileń, konwulsyi i plusku wody — przerażająca, mniej prawdopodobna, więcej wstrętna.
Oto treść książki — przejdźmy do jej oceny. Walka jaka toczy się w sercu malarza między Sabiną i Klarcią jest głównym przedmiotem opowiadania, przytem w perypeciach, i rezultatach tej walki zdaje się być ukrytą tendencyą. Mężczyzni nie cenią zwykle prawdziwych przymiotów w kobiecie — i więcej pociąga ich piękność zmysłowa niż cnota. Owóż ze względu na losy malarza, książka jest wytknięciem tego faktu i ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem jego następstw. Tendencya jak widzimy, nie nowa i niezbyt szeroka, nadająca powieści charakter popularnego poradnika dla mężczyzn.
Że piękność w połączeniu z cnotą, więcej jest warta, niż piękność sama; a tem bardziej niż piękność w połączeniu ze złymi i nizkimi instynktami, każdy to wie dobrze. Rzecz prawie nie zasługująca na to, by tworzyć z niej tendencyę książki. Z drugiej strony równie oklepanym jest morał, że mężczyzna chcący wziąć za żonę kobietę, na mocy samych tylko umysłowych ku niej popędów, postępuje lekkomyślnie, i że prędzej czy później musi za ową lekkomyślność przypłacić. Jeżeli autorowi chodzi o to, że pomimo wszystkiego — ma słuszność w tem, czego w książce dowodzi — odpowiadamy: ma słuszność, ale mieli ją przed nim ci wszyscy, którzy począwszy od Mojżesza obrabiali powyższy temat w najprzeróżniejszych waryacyach. Obecnie pragnęlibyśmy nieco świeższych, a przedewszystkiem pożywniejszych prawd z dziedziny moralności.
Pierwszym więc zarzutem, jaki postawimy autorowi, jest ubóstwo myśli przeświecające w całem opowiadaniu tak wyraźne jak wychudłe łokcie żebraka, przez podarte rękawy odzienia. Nie spotka się czytelnik w tej książce z żadną oryginalną myślą: żadna nie uderzy go ani zastanowi. Jest to jedna z tych powieści, które nie pamiętam już kto zaliczył do utworów literatury poduszkowo-fotelowej, nie potrzeba bowiem przy nich trudzić umysłu. Można się nawet zaciekawiać, co się stanie z tym lub owym bohaterem, z tą lub ową bohaterką, ale niema potrzeby myśleć nad niczem. Nie wysilał się autor, po cóż wysilać się ma na rozmyślania czytelnik? Jeżeli taka powieść wyjdzie z pod pióra skądinąd zdolnego i posiadającego już pewną wziętość, możnaby mniemać, że i sam autor pisał ją, ot… tak sobie… dla zabicia czasu i odpoczynku umysłowego. Potrafiłby lepiej, gdyby chciał: ale nie chciał i koniec.
W takim jednak wypadku czytelnik ma prawo gniewać się o lekceważenie.
Oryginalności więcej, głębszych myśli i świeższych pomysłów, mamy istotnie prawo domagać się od pana Bałuckiego. W całej Sabinie niema ani jednej choćby grosz wartej myśli społecznej, jest tylko rutyna, wprawa w opowiadaniu — słowem: jest tylko forma zewnątrz dobrze wiązana i ogładzona, wewnątrz napełniona treścią bez smaku, zapachu i woni.
Przez ową dobrą formę nakoniec rozumiem tylko zręczne wysnuwanie następnych scen z poprzednich. Co do pojedynczych postaci, tym ze względów na ich pomysł i wykonanie byłoby wiele do zarzucenia. Kazimierz naprzykład jest podwójnie bladym, bo i sam w sobie i w oczach czytelnika. Bladym sam w sobie — może jest z woli autora, bladym w oczach czytelnika — z winy. Charakter to dość słaby, a przytem skłonny do uniesień, pospolity ale prawdopodobny. Natomiast Sabina jest tylko czystym literackim pomysłem, ale nie postacią wziętą z życia i obserwacyi. Jest to autorskie silenie się na oryginalność, która właśnie przez to, że wysilona, przechodzi na ekscentryczność — nicowaną zresztą na wszystkie strony przez naszych malutkich poetów. «Kobieta z ciałem anioła a duszą szatana — ten gustawowski pomysł był kiedyś dobry — dziś spospoliciał, dziś posługuje się nim pierwszy lepszy wieszcz sławny na całą… swoją rodzinę, zapomniany od świata, zdradzony (sine qua non) przez kochankę. Jakoż postać taka «kobiety z postacią anielską, a szatańską duszą» mimowoli nawodzi nam na myśl, że jeszcze czegoś brak koło niej, że brak bladego zdradzonego wieszcza. Myśl ta przyszła niewiadomie i panu Bałuckiemu i dlatego stworzył Zygmunta. Otóż i on, blady, piszący wiersze, kochający, pełen narzekań baranek z początku — upiór w końcu. Figura zakazana, utrapiona, nie mająca w sobie nic naturalnego, melodramatyczna a nakoniec jako postać efektowna — zużyta, przeżyta i nadużyta tak w powieści jak i w poezyi.
Najlepszą postacią, jak wspomnieliśmy, jest Klarcia. Tej mimowoli chce powiedzieć czytelnik, zacierając z zadowoleniem ręce: «nie pamiętam skąd mam przyjemność znać panienkę… ale gdzieś ją widywałem!» Jednakże i ta postać nie może uratować powieści od zarzutu, który postawi jej najmniej nawet wymagający czytelnik — t. j. od zarzutu pospolitości i ubóstwa myśli. Mierność! oto co można o takich książkach powiedzieć — są one np. jak pierwszy lepszy przechodzeń na ulicy: ubrany tak jak wszyscy, niezbyt biedny, podobny do wszystkich, nie smutny, ale też i nie poważny, ot taki zwyczajny filister — taka głowa na kapelusz, wieszadło na paltot, jakich setki tysięcy w całym świecie; pospolity, przeraźliwie pospolity.
Podobne uczucie wywołuje i powieść p. Bałuckiego. Ni bardzo zła, ni bardzo dobra. Gdyby prowadzono strychulcem po głowach utworów — ten mógłby się nie obawiać — ale też to i największa jego wina i największy zarzut, jaki można mu uczynić.
Język autora dobry i żywy: powiedziałem, że umie pisać.
Przegląd Tygodniowy, rok 1873,
Nr. 48, 49 i 50.